Tomasz Ososiński “Dom Andersena” (2020)

W tomiku jest 22 bardzo pojemnych wierszy, chociaż krótkich i powiedziałabym, kruchych, bo jeśli autor by ich w porę nie uchwycił, rozpadłyby się pod lada zapomnieniem. Ale nie jest to żadna impresja, wręcz przeciwnie, solidna konstrukcja, mozolne budowanie z pierwotnego impulsu.
Kosmogonia Ososińskiego – już ktoś przede mną to zauważył, a ja to potwierdzam – jest bardzo autorska, osobowościowa i jednostkowa. Nie rości sobie pretensji do uniwersalizacji, do wyciągania wniosków i dawania odpowiedzi, gdyż wynika ze specyficznej, nie zamierzonej kontemplacji, jako coś, co się jedynie przydarza, a nie jest docelowym badaniem. W ten sposób autor uzyskuje świeżość spojrzenia na to, co się nawinie, a nawija się akurat losowo albo stare i krzywe drzewo, albo ten tytułowy Andersen, który podobno nie znosił dzieci.
Bardzo trudno nie popaść w banał, kiedy materią poezji są tak pospolite i wytarte pojęcia, jak pory roku, niepozorne zdarzenia, pejzaże z anemiczną dominantą, postacie z nikłą motywacją do działań. Niemniej poezją jest właśnie powoływanie tego wszystkiego do życia i autor robi to, docierając do pierwotnych, niczym jeszcze nie zakłóconych i nie zamazanych impulsów. Wybór i selekcja procesu twórczego ogałacają obrazy, preparują je i prezentują czytelnikowi oszczędny, lecz klarowny i bardzo zrozumiały przekaz.
Nie wiem, czy tytuł tomiku jest zamierzonym tropem kierującym odbiorcę do na zawsze utraconej dziecięcej twórczości. Nie wydaje mi się, by poeta mógł osiągnąć genialność dziecka, albo chociaż próbować powtórzyć sposób dziecięcego tworzenia. I czy rzeczywiście:
„(…) Pewnego dnia kończy się prąd w morzu, a słońce wpada do wody i
gaśnie. To koniec dzieciństwa (…)”

[Ryby]
Tego nie wiem. I nigdy nie jestem pewna, kiedy dorosły mówi, że rozumie dziecko mówi to na serio, gdyż są to tajemnicze światy nie krzyżujące się nigdy. W przeciwnym wypadku dzieciństwo nie mogłoby być anarchią.
I dlatego wiersze Ososińskiego utrwalają Świat i są dojrzałe, nie wpadają do morza niepamięci, a ich melancholia jest na miarę człowieczego istnienia.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (24)

Rozdział VIII


Krystyna (17)

Nie działo się dobrze w Kościele, chociaż Krystyna chciała gdzieś należeć i być we wspólnocie. Na Koszutkę przeszła z parafii gliwickiej, gdzie chrzciła syna, a i tak nie zagrzała tam miejsca, bo było niebezpiecznie nawet rozmawiać z parafianami. Tu, mimo, że osiedle dopiero powstawało na zupełnie dziewiczych terenach, kościół już stał od przedwojnia i kiedy przyszła, proboszcz Maksymilian Górnik był już po odsiadce w stalinowskim więzieniu. Był trzecim proboszczem od 1937, od kiedy oblaci postawili tu kościół w wolnej Polsce, jednak podlegali wrocławskiej diecezji ciążącej ku Niemcom. Z uwagi na politykę Watykanu Piusa XII, który od ukończenia wojny otaczał się niemieckimi biskupami upominającymi się o swoich wiernych w granicach polskich, wznoszących protesty przeciwko wypędzaniu Niemców, nie zrozumiał trudnej sytuacji w jakiej znalazł się Kościół w Polsce. Władze polskie szczególnie przysłuchiwały się kazaniom wygłaszanym w kościołach na Śląsku. Jednak nie tylko kazanie zaważyło na aresztowaniu proboszcza. Po rewizji znaleziono list pasterski Biskupa Polowego Wojska Polskiego Józefa Feliksa Gawlina wydrukowanego w Niemczech. Skazano proboszcza na trzy lata więzienia w Katowicach, których wprawdzie nie odsiedział dzięki staraniom zwierzchników, ale w parafii proboszcza wymieniono. Przyszedł pięćdziesięcioletni oblat Ernest Krystek, który przygotowywał klasę Andrzeja do Pierwszej Komunii.
Krystyna dowiadywała się o tym wszystkim siedząc u pani Kunowej z innymi matkami podczas popisów pianistycznych Andrzeja i niewiele ją to wszystko obchodziło. Niemniej było to istotne, gdyż niemal cała Koszutka, teraz Osiedle Marchlewskiego w założeniu nie tylko architektonicznym, ale ideologicznym łączenie z nazwami ulic, robiła coś przeciwnego: uczestniczyła ze zdwojoną siłą w kościelnych obrzędach. Toteż dla Krystyny być w zgodzie z rodzącą się koszutkową wspólnotą było sprawą pierwszej wagi, jak uszycie ubranka dla Andrzeja u Szczerbowej. Szczerbowa mieszkała niedaleko Zosi, Czeszki z Zaolzia i ewangeliczki, która obszywała skutecznie całą Koszutkę. Była miła i tania, niemniej do ostatniej chwili Krystynie nie udawało się kupić materiału.
I w końcu, nie odróżniając się od reszty dzieci w kościele, Andrzej stanął jako najmniejszy wśród kolegów z monstrualną świecą w granatowym, a nie białym ubranku, Krystyna odetchnęła z ulgą, że ma to już za sobą. Ale zaczęły się uciążliwe dodatkowe nabożeństwa, na które Krystyna wprawdzie nie chodziła, jednak musiała czyścić Andrzejowi z błota odświętne buty i prasować za każdym razem ubranko, uszyte z zerówki. Dzieci komunijne uczestniczyły też w procesji Bożego Ciała, na którą zawsze chodzili z Rudkiem, bo była to demonstracja i wsparcie polityczne, a tłumy nie bojące się represji w pracy były tak wielkie, że wydzielający się z tych wspólnotowych uroczystości euforyczny duch udzielał się i im.
Krystynie udało się zwolnić Andrzeja ze szkoły przed końcem roku i pojechać do Rudka do Zgorzelca. Nigdy nie była w tych stronach, nie zdawała sobie sprawy, że okolice są tak piękne. Rudek odebrał ich z dworca wojskowym gazikiem, jechali odkrytym samochodem wśród otaczających pól do Opolna Zdroju i nie mogli się wprost nazachwycać. Były to tereny jeszcze dziewicze, chociaż czuło się już nadchodzący czas, kiedy łany zbóż zamienną się niebawem w asfaltowe szosy, a wypielęgnowane, poniemieckie sady buldożery zryją pod nowe pola kopalni.
Rudek mieszkał w przepięknym, z rzeźbionymi witrynami pensjonacie „Marysieńka”, zamienionym na hotel robotniczy. Takich pensjonatów było czterdzieści i w każdym co wieczór odbywały się tańce, o czym ze śmiechem poinformował szofer Krystynę jeszcze w gaziku.
Krystyna nie miała pojęcia o specyfice miejsca, w którym się znalazła. Rudek natychmiast po wysadzeniu ich na ulicy wrócił z powrotem do pracy, nie wiadomo gdzie, bo budowy były w różnych miejscach. Zdana więc była na własne obserwacje i doświadczenia.
Piękna była rzeczka, zwana jak się okazało Jaśnicą, wzdłuż której biegł deptak uzdrowiska nazwany ulicą Bieruta, przy której stały dziwiętnastowieczne domy łużyckie. Wille i pałacyki z cebulastymi kopułkami, a pod nowymi szyldami hoteli robotniczych jeszcze nie zdjęte napisy: Schröter, Rosenhof, Albertbad, Carolabad, Waldesruh. Jak się dowiedziała, było tu przed wojną 26 pensjonatów, kort tenisowy, basen odkryty, leczono w kilku zakładach leczniczych borowinami: reumatyzm, artretyzm, anemię, nerwobóle, paraliże, schorzenia skórne i kobiece.
Doszła do małego placu gdzie stał niewielki ewangelicki kościół z półkolistymi oknami, dwuspadowym dachem i wieżą z zegarem. Dalej biegła droga do Bogatyni.
Życie w Turoszowie, bo jak się dowiedziała, wszystko to jest Turoszów, okazało się o wiele prostsze i przyjemniejsze niż na Koszutce, chociaż straszono ją przed wyjazdem, że zaopatrzenie jest tu o wiele gorsze. Nic podobnego. Przydziały dostawali z Kopalni, które starczały na ich rodzinę i Krystyna nie musiała iść do kolejek, bo sklepów tutaj nie było, dopiero powstawały i mieszkańcy radzili sobie na wieloraki sposób nie skazani, jak ona, na osiedlowe sklepy. Do Bogatyni było cztery kilometry, a przecież tam też nie było wszystkiego. Przemiły młody człowiek, który opiekował się tu wszystkim i wszystkimi, przywiózł im zaraz w dniu objęcia przez Krystynę rudkowego gospodarstwa w obszernym przedwojennym pensjonatowym apartamencie, piękne poniemieckie talerzyki i filiżanki. Mieszkał też w tym samym pensjonacie, chleb przywoził ze Zgorzelca, kartofle kupował w Bolesławcu, a owoce we Wrocławiu. W pensjonacie łazienki nie było, ale zaopatrzeniowiec natychmiast po jej przybyciu dostarczył ogromną, poniemiecką balię dla dzieci.
Najbliższa poczta była w Bogatyni i potem Krystyna nauczyła się jeździć spalinową ciuchcią, chociaż nie było to proste, gdyż nigdy w niej miejsca nie było. Przedwojenną linię kolejki wąskotorowej firmy Kohlenbahn po zamknięciu granic przedłużono o 6 km z Bogatyni do węzła normalnotorowego w Turoszowie. Ale dla obsługi pasażerskiej, głównie dojeżdżających do pracy z zasiedlonych koszarów wojskowych w Sieniawce przy granicy niemieckiej, przez Opolno do Bogatyni, jeździła ciuchcia wąskotorowa. Było osiem kursów dziennie między Bogatynią, a Sieniawką, a i tak w siedmiu wagonikach ścisk był wielki. Jednostajną falą przybywali, dzięki drukowanym w gazetach ogłoszeniom zachęcającym do przybycia, robotnicy z całej Polski. Pensjonaty były zasiedlane przez inżynierów i ich rodziny, głównie z Górnego Śląska. Innym przydzielano mieszkania w odległych od pracy miejscach, w okolicznych wsiach, barakach. Dojeżdżano najczęściej starymi poniemieckimi rowerami, gdyż w ciuchci nie mieścili się wszyscy. Jeździły też auta ciężarowe z plandeką i brały po drodze pasażerów bez przystanków, na wyciągnięcie ręki. Przemieszczano się ciągle, przygotowywano bazy na warsztaty, wyznaczano zajezdnie samochodowe, pomieszczenia na magazyny. Trzeba było też umożliwić zakup pożywienia dla tej masy ludzkiej, zorganizować szpital i ośrodki zdrowia, szkoły i przedszkola dla przybyłych dzieci. Cały czas kombinat się organizował.
Opolno stawało się coraz bardziej zanieczyszczone jak na Koszutce, co Krystyna poznawała po brudnych oknach, które pokrywały się sadzą z kopalni. Węgiel brunatny był tak samo czarnym i brudnym węglem.
Rudek jeździł na konferencje do Bogatyni do siedziby dyrekcji, do dawnego hotelu „Kretscham” na ulicę Armii Czerwonej, a jak Krystynie udało się dzieci umieścić na półkoloniach, zabierał ją do mieszczącej się w nim na parterze „Romy”, gdzie przeczekiwała, aż skończą obradować. Budynek miał piękne wejście z zabudowanym tarasem na dwóch kolumnach, pod którymi zawsze stało kilka motocykli. Do restauracji schodziło się po schodkach, do nastrojowych pomieszczeń piwnicznych z gotyckimi sklepieniami. Był tu zawsze niesamowity ruch i kłęby dymu, a za barem siedziało kilkunastu pijących mężczyzn. Jedno pomieszczenie hotelowe oddano na świetlicę dla młodzieży, by ukrócić pijaństwa w hotelach robotniczych i ich czymś zająć. We wsiach, gdzie były hotele robotnicze, po godzinie 22 nie można było wychodzić na ulicę bez ryzyka ataku ze strony pijanych hord. Chłopcy ze wsi urwawszy się spod ojcowskiej opieki, dotychczas zawsze zajęci przy gospodarstwie, nagle otrzymali wolny czas po pracy i z tego szczęścia upijali się do nieprzytomności.
Krystyna czekając na Rudka spacerowała po pięknej Bogatyni podziwiając nigdzie indziej nie widziane domy zrębowo-przysłupowe, gdzie belki konstrukcyjne były na elewacji, a nie wewnątrz budynku. Belki te niejednokrotnie były rzeźbione, okna miały zdobione kraty. Oglądała je ciągle, na Strumykowej, Waryńskiego, Bojowników Wolności, Kościuszki. Potem szła z Rudkiem do jedynego kina w Bogatyni, gdzie wyświetlano filmy radzieckie, ale wychodzili po Kronice Filmowej. Do Opolna wracali na stację Las-Opolno Zdrój, stamtąd piechotą do pensjonatu „Marysieńka”. Ciuchcia jeździła przez środek Bogatyni, zawsze sapiąca i zgrzytająca, z pokrzykiwaniami maszynisty, gdyż przechodnie i pijacy ciągle wchodzili na szyny kolejki wąskotorowej, nawet nadjeżdżającej z takim hałasem.
Kiedy Rudkowi przydzielono lambrettę, mogli już jechać Siodłem Zatońskim – gdyż nową szosę z ominięciem wsi dopiero budowano – gdzie chcieli, ale Rudek nigdy nie miał czasu.
Mimo, że pracował na suwaku po pracy w pensjonacie „Marysieńka”, nie wypadało jednak nie bywać na potańcówkach w pensjonatach, a u nich w „Marysieńce” wystarczyło położyć dzieci spać i przejść do innego pokoju. Gromadziło się tam mnóstwo sąsiadów, tak jak oni młodych, z papierosem w jednej ręce, w drugiej z kieliszkiem wina, adapterem i płytami. W repertuarze była Koterska, Fogg, i wiele piosenek radosnych do tańczenia, które Krystyna lubiła. Potem całe pijane towarzystwo przenosiło się nad rzekę, szli niczym procesja z gitarami śpiewając i sypiąc po drodze srebrne listki osiki uprzednio pozbierane.
Krystyna po ugotowaniu obiadu na maszynce, gdyż Rudek nie cierpiał stołówkowego jedzenia, ale jadł z konieczności, cieszyła się z tego odcięcia od reszty świata. Dzieci natychmiast nawiązały kontakt z bandami w różnym wieku przetaczającymi się co jakiś czas przed oknami pierwszego piętra, a Krystyna nawiązała znajomość na spacerze przyjaźń z młodą kobietą z wózkiem dziecięcym. Jak się okazało, kobieta ta mieszkała w jednym z tych wspaniałych domków przy ulicy Bieruta z pięknym, wypielęgnowanym ogrodem pełnym jednorocznych kwiatów. Była to dama zawsze wykwintnie i elegancko ubrana, wypielęgnowana, chętna do rozmów z Krystyną, zawsze ją zapraszająca. Jednak Krystyna nigdy nie dowiedziała się skąd jest, ani czyją jest żoną.
Postanowiła nawiązywać kontakty bardziej jej przydatne i z biegiem czasu udawało im się regularnie organizować wycieczki gazikiem po okolicy. W gaziku wojskowym mieściło się nawet po dziesięcioro dzieci. Rudek nigdy z nimi nie jechał, tylko Krystyna ze swoją dwójką i trzy pary małżeńskie ze swoimi dziećmi.
I tak jeździli w to cudowne lato wypełnionym po brzegi gazikiem wyboistymi bitymi drogami. Po obu stronach dojrzewało zboże, kwitły kartofle, a oni rozradowani rozglądali się wokół.
Krystyna nie wiedziała, czy jadą wzdłuż PGR-ów, czy prywatnych upraw. Mijali wsie zupełnie opustoszone, domy w ruinie, sady pełne wyśmienitych malinówek. Jeździli albo na zachód w kierunku Sieniawki, albo na północny wschód od Opolna. Wszędzie stały zrujnowane pałace, gdyż każdy folwark miał tu swojego właściciela i wystawną posesję. Wszystko było rozgrabione, wyszabrowane, w opłakanym stanie i Krystyna widząc porzucone, rzeźbione części bramy czy okna nie mogła z żalu dojść do siebie.
Napotykali na gospodarstwa zasiedlone przez przyjezdnych z Kresów Wschodnich. Krystyna poznawała znajomy jej wschodni zaśpiew, ale spotykali też Polaków, którzy przywiezieni w czasie wojny na te tereny na roboty, już tu pozostali.
Wstrząsające wrażenie robiły dwory w Rybarzowicach i Biedrzychowicach, wspaniałe barokowe pałace zupełnie splądrowane, opuszczone i popadające w ruinę.
Szli wspaniałymi alejami obsadzonymi dębami, przemierzali ogrody w stylu francuskim, zaniedbane, porośnięte pokrzywami, mijali rzeźby potłuczone, leżące w trawie. Przechodzili mostami kamiennymi wiodącymi teraz nie wiadomo gdzie, zahaczali czasami o granicę pełną wopistów, docierali do koryta Nysy Łużyckiej, lub zatrzymywali się przy zrujnowanych cmentarzach, gdzie spoza spróchniałych desek kaplicy widoczne były trumny.
Wszystkie ich wycieczki krążyły wokół obrzeża ogromnej połaci ziemi, którą gigantyczne maszyny zdejmowały i kładły na inne miejsce, by stopnień po stopniu zgarniać, ładować i wysyłać pozyskany węgiel brunatny. Właśnie plany budowania tutaj Elektrowni się finalizowały, a jak zapewniał „Przekrój”, powstawała tu największa inwestycja energetyczna tego typu w Europie. Równolegle prowadzono prace przygotowawcze do budowy odkrywki „Turów II” i Elektrowni.
Krystyna z nostalgią patrzyła na wspaniałe wokół lasy liściaste, pasmo gór i łany zbóż, które już wkrótce zamienią się w gigantyczne wyrobiska.
Po powrocie do szkoły nowa pani, pani Grzegorczyk, już nie była tak przychylna Andrzejowi. Ewa, która poszła do pierwszej klasy, także nie mogła się przyzwyczaić i płakała, że Pani Tomsia jej nie lubi.
Rudek nie wahał się ani chwili i kupił za otrzymany talon za budowę masztu w Bytkowie niemiecki odbiornik Dürer FE 855 G, który stanął w jego gabinecie na biurko-tapczanie po Franciszku, nieustająco zwabiając tłumy sąsiadów na nieliczne emisje programów, z których wyświetlaniem Dürer nie bardzo sobie dawał rady. Nie dawała sobie rady Krystyna chcąca za wszelką cenę żyć z całą klatką schodową i sąsiednimi klatkami w zgodzie i uprzejmości, a wszyscy mieszkańcy Koszutki potraktowali ich telewizor jako rzecz wspólną i wszystkim należną.
Kiedy Rudek powrócił do Turoszowa, Krystyna szybko poprosiła pana Floriana, by przerzucił przewód dachowej anteny na stronę balkonu dużego pokoju. Dzieciarni było wygodniej oglądać telewizję w większym pokoju, na szczęście programów dla najmłodszych nie było dużo i seanse nie trwały długo. Natomiast rozpoczęły się transmisje meczy piłkarskich, których nikt z domowników nie oglądał, jedynie zupełnie nieznani Krystynie sąsiedzi. Niezmiennie na nie przychodził pan Horoszczak z parteru i oglądał mecz siedząc na krześle w przedpokoju, gdyż uważał, że telewizja oglądana z bliska, psuje oczy. Wanda, która właśnie zjechała do córki i wnuków korzystając z nieobecności Rudka, bała się przecinać linię wzroku kontemplującemu mecz Horoszczakowi, który siedział na ciągu komunikacyjnym obok drzwi do łazienki, blokując wejście. Był wprawdzie o pięć lat od niej młodszy, ale Wanda lękała się go urazić i wolała do łazienki nie wchodzić.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (23)

Rozdział VII

Wanda (18)
Wreszcie Wandzie udało się uzyskać rentę inwalidzką dzięki przedwojennym znajomościom z przemyskimi lekarzami, którzy tajnie przyjmowali w swoich mieszkaniach pacjentów, gdyż każdy lekarz musiał pracować w placówce publicznej i zaniechać praktyki prywatnej. Było to świadczenie najniższe z najniższych, ale dzięki temu, że była właścicielką i administratorką kamienicy, odpadała opłata za czynsz. Zdołała też każdego miesiąca wygospodarować kilkanaście złotych i nie być ciężarem dla dzieci.
Po wieloletnim oczekiwaniu, nagle zdecydowano się przyznać sanatorium Wandzie w Kudowie. Wanda znała tylko wschodnie Kresy i wszystkie wakacyjne miejscowości w granicach Polski, dlatego bardzo się ucieszyła, że teraz pozna sławne niemieckie uzdrowiska, na które nigdy nie było ich z Frankiem stać.
Prawo do wypoczynku gwarantowano wszystkim pracownikom w Polsce Ludowej, ale Wanda nigdy nie ośmieliła się w tartaku prosić o wczasy, gdyż nie uważała swojej pracy za aż tak ciężką, by musiała się wspierać dofinansowaniem ze strony państwa. Ale nie czuła się najlepiej, tyła i pragnęła w sanatorium zdobyć jakąś wiedzę względem diety i podstawowych ćwiczeń.
Na Dolnym Śląsku teraz znalazła się ponad połowa miejsc wypoczynkowych i leczniczych, dzięki pensjonatom przejętych po wysiedlonych Niemcach przez Fundusz Wczasów Pracowniczych działającym przy Komisji Centralnej Związków Zawodowych. Na Ziemiach Odzyskanych w regionie sudeckim leżała w kotlinie Kudowa Zdrój i dysponowała ponad dwoma tysiącami miejsc wczasowych i sanatoryjnych. Do tego miejsca o rozbudowanej, poniemieckiej infrastrukturze turystycznej w Sudetach, istnego kombinatu wypoczynkowego z hotelami, pensjonatami i schroniskami kierowano styranych pracą obywateli Polski Ludowej. Do sanatorium „Zacisze”, gdzie leczono choroby sercowe w niezniszczonej działaniami wojennymi, gdyż wczasował się w czasie okupacji cały Wermacht, niemniej zdewastowanej powojennym szabrem Kudowie, Wanda dostała wyczekiwane skierowanie. Postanowiła pojechać tam bezpośrednio po pierwszej komunii Andrzejka z Katowic, a po sanatorium odwiedzić syna w We Wrocławiu.
Przemyśl pozostawiła na długi okres powierzając wszystkie obowiązki kamienicy Emilom.
Kiedy ze swoją skórzaną walizeczką wysiadła na Dworcu, szyld STALINOGRÓD zdążono już zdjąć i powiesić stary, z napisem KATOWICE. Jedynie obskurny dworzec nie zmienił się wcale, natomiast pękał w szwach, gdyż był zbyt mały, ciągle nienasycony rynek pracy ścigający zewsząd nowych pracowników przemysłu ciężkiego. Kończono już elektryfikację, która, jak przypuszczała Wanda, nareszcie umożliwi wkrótce wymianę niebezpiecznych, budzących strach czarnych lokomotyw. Widziała już na filmach Polskiej Kroniki Filmowej nowe, nowoczesne elektrowozy.
Minęła zataczających się, pijanych mężczyzn i stanęła w kolejce do taksówki. Był maj, błoto wyschło, a pod domem Krysi położono chodnik. Taksówka zdołała podjechać pod samą klatkę schodową.
Dzieciom udało jej się przywieźć owoc grejpfruta, jadły go po raz pierwszy. Wanda nie mogła nacieszyć się ich obecnością.
Co za przemiłe dzieci – myślała Wanda puszczając mimo uszu złośliwości i uszczypliwości Rudka.
Przyjechała w garsonce, ale na kościelną uroczystość komunijną przywiozła swoją żorżetową, czarną sukienkę w białe grochy i szmaragdowy kapelusik przedwojenny z panamskiej słomki. Dobrała do tego na ciuchach takiego samego koloru rękawiczki i amerykańskie czółenka.
Kościół był odpychający, Wanda nie mogła pojąć, jak coś takiego mogli tutaj postawić, gdyż był zwyczajnym budynkiem bez historii i bez smaku. Nie podobał się jej też ubiór Andrzeja. Krystyna tłumaczyła się, że widocznie celowo w walce z Kościołem białej wełny na ubranko komunijne nie sposób było tu na Śląsku dostać, zresztą nie było tutaj wschodniego zwyczaju szycia chłopcom białych ubranek. Ale i tak Andrzej nie miał uszytego ubranka nawet z granatowej wełny, na odległość było widać, że to zwyczajna zerówka.
Krysia nie robiła żadnego przyjęcia, była zaharowana i to, co podała domownikom po przyjęciu z kościoła wystała z trudem w kolejce, z dużym poświęceniem. Uczniów przystępujących do pierwszej komunii była nieprawdopodobna chmara, a przyjechali na Koszutkę krewni z odległych stron Polski i ich wszystkich trzeba było w domach ugościć. I to lepszym, niż na co dzień jedzeniem.
Wanda, ku uciesze dzieci, pozostała kilka dni śpiąc w dużym pokoju na wojskowym łóżku, w dzień pomagając Krystynie gotować obiady, czytając bajki Ewie w czasie, gdy Krystyna stała w kolejkach i obiecując, że jesienią przyjedzie na dłużej.
Pociąg pospieszny wiózł ją do Wrocławia, a stamtąd lokalnymi liniami kolejowymi w ogromnym ścisku, gdyż w dalszym ciągu jeżdżono tu na szaber i na kopanie w ziemi w celu odnajdywania ukrytych w ciągu wojny skarbów. Dojeżdżając widziała już parowozownię, wieżę ciśnień i żuraw wodny oraz basen węglowy widoczny z okien, aż wyłonił się napis Kudowa Zdrój.
Wsiadła do jednej ze stojących w rzędzie dorożek. Dorożki kosztowały więcej od taksówek, ale nie miała już siły czekać.
Wokół kwitły drzewa, jechała ulicą Zdrojową. Sanatorium mieściło się w zbudowanym na wzniesieniu pałacyku z basztą. Dostała wysoki, obszerny, czteroosobowy pokój z balkonem z bardzo miłymi kobietami, z którymi się natychmiast zaprzyjaźniła. Dzięki umiejętności ciągłego komplementowania, kobiety szalały za Wandeczką. Na zabiegi trzeba było chodzić do odległego Domu Zdrojowego, ale Wanda liczyła, że dzięki tym spacerom schudnie.
Na posiłki schodziły na parter i jadły przy czteroosobowym, okrągłym stoliku. Stały tam zawsze cztery szklanki z wodą zdrojową, które musiały obowiązkowo wypić.
Dla Wandy ten trzytygodniowy pobyt był przyjemny ze względu na jedzenie. Wanda lubiła smakowicie zjeść i pragnęła, by wreszcie ona nie musiała robić posiłków. Niestety, wszystkie uzdrowiska w całej Polsce borykały się z zaopatrzeniem i w Kudowie, jak chodziły słuchy, uprawiano jarzyny na zapleczu kuchni, a nawet hodowano świnie i je szlachtowano.
Wanda tylko raz przeszła przez wizytę lekarza uzdrowiskowego, który się kuracjuszami w ogóle nie interesował. Zakwalifikował ją do diety sercowej.
Kuracjusze otrzymywali cztery posiłki dziennie. Był to zazwyczaj zupełnie umowny podział, gdyż jadło się to, co podawano w danym dniu, co udało się zaopatrzeniowcom zdobyć. Masło dzielono na oko, sztukamięs był dla wszystkich diet. Jarzyn było tak mało, że Wanda zwątpiła, że tu schudnie. Najwięcej było zawsze ziemniaków. Kasza manna na mleku, pasztetówka, masło, pieczywo, kiełbasa, kawa zbożowa, zupa szczawiowa z jajkiem, zrazy siekane z kaszą, ćwikła, kompot z rabarbaru, kulebiak w sosie grzybowym, cielęcina duszona, ziemniaki, buraczki, kompot z rabarbaru, zsiadłe mleko z ziemniakami, płatki owsiane na mleku, salceson, zupa dziadowska, marchewka gotowana, mus jabłkowy, kiełbasa smażona z cebulą, jaja sadzone, makaron zapiekany z jabłkami, rosół z makaronem, sos chrzanowy, grysik z sokiem, jajka w majonezie, ser, miód, ciasto drożdżowe, omlety ze szpinakiem, pierogi z serem, barszcz, ziemniaki smażone, kartoflanka, krupnik ze śmietaną, bukiet jarzyn, jajka sadzone, kompot z rabarbarem, pieczeń wieprzowa, pulpety cielęce, budyń z sokiem, parówki, herbata, grysik na mleku, zupa pomidorowa z ryżem, sznycelki cielęce, szpinak, sałatka, kompot z rabarbaru, powidła, tapioka na mleku, zupa grzybowa z makaronem, sznycelki siekane, sos musztardowy, kalafior, ryby słodkowodne i z konserw. Nikt się nie orientował już czy to dieta podstawowa, sercowa, małosolna, żołądkowa, wątrobowa cukrzycowa czy odtłuszczająca.
Wanda jadła wszystko z dużym apetytem, niemniej nie dostawała dużych porcji ze względu na jej wygląd, a mężczyźni przy innych stolikach domagali się więcej.
Po różnych kąpielach błotnych Wanda była tak głodna, że idąc do przepięknego Parku Zdrojowego natychmiast wstępowała do cukierni.
Osiemnastowieczny Park założony przez niemieckiego barona u podnóża Góry Parkowej był w stylu angielskim. Stały tu wysmakowane architektonicznie zabudowania: dawny pałac zwany Zameczkiem czy dawny Książęcy Dwór, teraz sanatorium Polonia. Monumentalna, półkolista, z otwartą, żeliwną halą spacerową Pijalnia Wód z początku XX wieku zachwycała harmonią i wykwintem. Wzdłuż niej biegła główna aleja parkowa i Nowe Łazienki. Wanda spotykała się tu ze swoimi koleżankami, w miarę upływu czasu ich towarzystwo powiększało się o mężczyzn i innych kuracjuszy „Zacisza”, których znały z jadalni i wieczorków zapoznawczych. Ciągle podchodził do nich fotograf uzdrowiskowy z dużym, białym owczarkiem nizinnym, maskotką uzdrowiska, a oni rozbawieni się fotografowali.
„Zacisze”, jak wszystkie sanatoria i domy wczasowe miało obowiązek indoktrynować pensjonariuszy zapraszając ich na pogadanki o Ziemiach Odzyskanych, organizować wieczorki świetlicowe, spotkania z ciekawymi ludźmi, namawiać na odczyty popularyzujące, dobierać skrupulatnie prasę na stolik w holu, co jakiś czas ponawiać występy artystyczne, konkursy, audycje z radiowęzła, turnieje tenisa stołowego i szachowe. Wszystko koordynował przemiły kaowiec, równie jak wszyscy wystraszony.
Robił to też kościół do którego się udały w najbliższą niedzielę. Podkreślając piastowski rodowód czczono tu patronkę Kudowy Annę Świdnicką z XIX wieku, Księżniczkę Piastowską, Królową Czech i Cesarzowa Cesarstwa Rzymskiego, córką księcia świdnickiego Henryka rodem z Piastów.
Wanda z żalem oglądała nieremontowane, zdewastowane pomieszczenia pensjonatu „Zacisze”, sypiące się też w uzdrowisku elewacje innych budynków. Spacerując wychodziła schodami szlakiem Szczeliniec Wielki, ale szybko zawracała spoglądając na pasma Gór Orlickich i skalne platformy Gór Stołowych.
Podchodziła do Przejścia Granicznego z Czechosłowacją. Próbowała też w centrum kupić to czego nie można było dostać w Przemyślu. Ale tu też mniej więcej raz na kwartał każdy sklep musiał mieć remanent, a w sklepach otwartych były kolejki. Także za prasą ciągnęły się kolejki do kiosków.
Ceniła sobie ten przyjemny czas w Kudowie, wymieniła adresy, propozycje męskie bagatelizowała.
Ale z radością przybyła do mieszkania syna na Sępolnie. Tu też wrocławskie wnuki powitały ją z utęsknieniem. Wnuk Witek miał już 10 lat i chętnie pozbył się opieki nad siostrą na rzecz Wandy. Synowa Renia pracowała na etacie w Domu Dziecka, a syn Leszek w Urzędzie Miejskim Wrocławia i wracali do domu tramwajami skonani.
Wanda wezwała listownie pomoc z Przemyśla. Zjechała, korzystając z darmowego biletu kolejowego jej siostra Lesia.
Witek po szkole próbował uatrakcyjnić im pobyt wożąc trzyletnią Mirkę zamiast wózkiem, na rurce swojego roweru nad nabrzeże kanału Odry. Zrobiło się upalne lato, przytaszczył i nadmuchał ogromny ponton, w który zmieściła się Wanda. Z dumą woził babcię po Odrze.
Wszyscy zadecydowali, że Witek pojedzie na kolonie, a oni pojadą do Przemyśla, spędzą tam kilka wakacyjnych dni i na dwa tygodnie, tylko we dwoje, Leszek i Renia, pojadą na wczasy nad morze. Mirka chętnie pozostanie z Wandą, Lesią i Emilem w Przemyślu. I tak zrobili.
Renia opaliwszy się w ogrodzie na leżaku szybko z przyjemnością opuściła z Leszkiem Przemyśl.
Mirka już za miesiąc miała rozpocząć czwarty rok życia. Rozkwitała przy ciągle naskakującej jej trójce dorosłych. Wożono ją wózkiem na Zamek i nad San, była tak pięknym dzieckiem, że ludzie oglądali się na ulicy. Jej rozkloszowana sukienka w kolorze herbacianej róży brana w paluszki za najniższą falbankę tańczyła z nią podskakującą i śpiewającą na trawnikach, a przechodnie uśmiechali się i klaskali.
W to gorące lato Emil wyjmował z piwnicy wielką balię i Mirka kąpała się w ogrodzie. Przyłączała się do nich, jak grali w ogrodzie w trójkę w karty pod przedwojennym parasolem i imitowała ich grę. Bawiła się z białym pieskiem Pusią, wychodziła w obecności Halinki i Marka mieszkających dwa piętra wyżej do ogródka Jordanowskiego, albo z sąsiadką Kiką. Tam wszystkimi opiekowała się Pająkowa, która czytała dzieciom bajki lub organizowała zabawy w chowanego.
Mirka była zachwycona pobytem u babci, cioci i wujka. Została z przyjemnością w Przemyślu aż do października. Odwiozła ją Maryśka, córka mecenasa Janeczka. Maryśka, zdała w lipcu pomyślnie egzamin na medycynę we Wrocławiu i na razie zamieszkała u Leszków. I tak Mirka znalazła się po powrocie z przedszkola pod skrzydłami Maryśki, którą też uwielbiała.
Tymczasem pierwszą awarię przedwojennego, miedzianego bojlera w łazience, Leśka wykorzystała, by składać w wannie nieprzeczytane egzemplarze nowego tygodnika katolickiego powstałego z przyzwolenia Gomułki, które zaprenumerowała, ale nie czytała. „Za i Przeciw” – nie dawało się czytać, ale Leśka gromadziła je z nadzieją, że może potem będzie się dało. Ale już nigdy do starszych numerów nie wracała, a nowych też nie czytała.
Wanda myła się w miednicy w służbówce, by nie przeszkadzać małżonkom, gdyż oni zamieszkali w jej byłej sypialni z łazienką. Leśka i Emil też wnieśli ogromną miednicę do kuchni.
Do Wandy z całej Polski przychodziły pocztówki znajomych poznanych w Kudowie.
Całe lato dzieci Krystyny były na wakacjach na Ziemiach Odzyskanych, które Wanda tak mile wspominała. Rudek był w Zagłębiu Turoszowskim tak zapracowany, że nawet nie planował przyjazdu na Boże Narodzenie. Wanda korzystając z nieobecności zięcia uległa prośbom Krystyny i pojechała do Katowic.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (22)


Rozdział VII

Rudek (19)
W styczniu 1957 roku kazano wszystkim pójść do urn wyborczych i strach było nie iść, gdyż dane o ewentualnym obywatelskim bojkocie wpływały do zakładowych kadr.
Rudek nie miał pojęcia kim jest Gomułka i nie wiedział dlaczego przedwojennego komunistę tak faworyzuje Wolna Europa, a jak się dowiedział, też i Chruszczow uwielbiał Gomułkę już od 1945 roku. Chruszczow odwiedził zburzoną Warszawę na rozkaz Stalina, by pomoc w odbudowie wodociągów i przy okazji odwiedził w Łodzi swojego przyjaciela generała Rolę-Żymierskiego. Tam bankietując poznał Gomułkę.
Po niedawnym utopieniu Węgrów we krwi, nie było już złudzeń co do rządów Chruszczowa. Nie było już złudzeń co do Gomułki, jego wezwanie radiowe, by nikogo w trakcie głosowania nie skreślać, świadczyło już o Gomułce. Groził, że skreślenia skreślą Polskę z mapy Europy. Co ta groźba oznaczała, Rudek nie wiedział i nie skreślił. Samo wchodzenie za zasłonki w celu skreślenia, łączyło się już z wykroczeniem przeciwko władzy skrzętnie odnotowywanym przez obserwujące głosowanie służby.
Nowopowstały Front Jedności Narodu wysuwał kandydatów w o wiele większej liczbie niż miejsc w parlamencie w odróżnieniu od poprzednich wyborów, w których musiało być ich tyle samo, co miało złudnie dać wrażenie większej wolności.
Wybory poparł prymas Wyszyński i w nagrodę przyzwolono na katolickie koło „Znak” w sejmie, które uzyskało pięć mandatów i praktycznie nie miało wpływu na żadne decyzje. Rudek nie miał już nadziei na jakiekolwiek zmiany, przestał się tym wszystkim interesować, szczególnie, że w pracy ponaglano go tak samo intensywnie jak za Bieruta.
5 lutego stanął w Bytkowie maszt telewizyjny Śląskiego Ośrodka telewizyjnego, ale warszawski zleceniodawca i inwestor obiektu Ministerstwo Łączności nie przysłało Rudkowi i jego zespołowi wynagrodzenia, i obiecali rozliczyć się dopiero pod koniec roku. W nagrodę Rudek dostał talon na telewizor, który kosztował krocie, a takich pieniędzy nie miał. Zazwyczaj nikt nie miał pieniędzy, a talony na czarnym rynku dochodziły do zawrotnych sum, więc przejmowali je ci co mieli, czyli sektor prywatny. Jednak Rudek swojego talonu nie sprzedał.
Bytkowska wieża w Siemianowicach Śląskich dla Radia i TV, miała przekrój kwadratowy, 15 żelbetowych kondygnacji i 110 metrów wysokości. Na szczycie był stalowy krzyż pod kątem 45 stopni do boków wieży. Obok budowano siedzibę Telewizji Katowice, tam miała znaleźć się cała aparatura studyjna i nadawcza włoskiej firmy Marconi zakupionej przez Cyrankiewicza. Zakupiono też wóz transmisyjny francuskiej firmy La Radio Industrie, z trzema kamerami.
Od momentu oddania masztu szkolono załogę, trenowano transmisję z Opery Bytomskiej, gdzie pojechano radiowozem. Spieszono się, próbowano łączyć warszawski ośrodek i łódzki z Katowicami, by zdążyć na 22 lipca. Planowano jeszcze w tym roku nawiązać łączność z Ostrawą. Telewizji wciąż nie było, a talon Rudka leżał w szufladzie.
Napłynęło do Biura Projektów kolejne zlecenie, które powierzono Rudkowi. 15 lutego, nazajutrz już jechali w kierunku Ziem Odzyskanych.
Na polach leżał śnieg, a w warszawie panowało przenikliwe zimno. Do kopalni Węgla Kamiennego w Nowej Rudzie jechał Rudek interweniować w sprawie nieścisłości dotyczących montażu wieży wyciągowej szybu „Piast II”, które kopalnia zgłosiła Biuru Projektów w ramach reklamacji. Kierowca warszawy wiózł go w obcy i groźny pejzaż Sudetów. Rudek był przemęczony, zjadł już dawno kanapki Krystyny i był głodny. Wilgoć owładnęła nimi jak wysiadali na Rynku, by w restauracji o białych, ale brudnych obrusach zjeść obiad. Na ścianach wisiały poniemieckie oleodruki i wszystko wokół, mimo systematycznego, wieloletniego szabru przypomniało Rudkowi przedwojenne Niemcy. Na sali było kilku pijaków, ale nie awanturowali się, raczej trwali w bezruchu i apatii. Nowa Ruda ze wspaniałym ratuszem i kościołami w stylu neogotyckim przypominała Rudkowi Gliwice. Tu też stały poniemieckie domy z czerwonej cegły z wykuszami, zwieńczone na rogach wieżyczkami. Rudek wchłonął smutek tego złachmanionego miasta pięknie położonego na wielu poziomach, z krętymi, romantycznymi uliczkami i schodami wiodącymi do wyżej położonych posesji. W tle widać było góry, a niewielka rzeczka Włodnica była poprzecinana brzydkimi mostami. Miasto nie zostało zniszczone działaniami wojennymi, ale też w ten ponury, mroźny dzień nie przedstawiało niczego optymistycznego. Przejeżdżali potem, podążając na północ w rejon pola Piast, przez niemieckie tunele, takie są w Jaworznie – pomyślał, właściwie wszystko było podobne, brudne i ponure jak na Górnym Śląsku. Kopalnia węgla Brunatnego „Piast” leżała na północnym wschodzie miasta. Do Kopalni jechali między wiejskimi domami z cegły, jechali ulicą Cichą, mijali jakieś gospodarstwa rolne. W tle stała potężna hałda, a pod niższą hałdą rozpościerał się zdewastowany cmentarz żydowski. W miarę jak się zbliżali rosła hałda kopalni „Nowa Ruda” i osiągnęła tak ogromne rozmiary, że Rudek w swojej karierze górniczej nie widział nigdy czegoś takiego monstrualnego.
Rudek z szoferem wyszli z samochodu, przekroczyli bramę z wspartym na dwóch słupach ażurowym łukiem z siatki metalowej, gdzie były przyspawane metalowe litery polskiego napisu KOPALNIA PIAST i skierowali się do działu inwestycji.
Rudek nie potrafił na miejscu zorientować się o jakie nieścisłości chodzi i zlecił wykonanie dodatkowych pomiarów przez dział mierniczy niezmontowanej w całości wieży. Ponieważ nadzór budowlany wieży w czasie montażu należał do firmy montującej, a w szczególności do specjalistów branży montażowej, Rudek sugerował przekazać pomiary tej firmie.
Niemniej przyjęto Rudka bardzo przyjaźnie. Oprowadzono ich po kopalni i dyrektor wyjaśnił Rudkowi, skąd taka ogromna hałda. Znajdowała się na południowo-wschodnim krańcu grzbietu góry Ruda i miała prawie pół tysiąca metrów wysokości. Sypano ją od 1945 roku, urobek transportowano taśmociągiem bezpośrednio z zakładu przeróbczego węgla. Dwa lata temu pomysł racjonalizatorski działu maszynowego kopalni zaprojektował transport urobku na szczyt wyciągiem skośnym. Węgiel pochodził głównie z szybu „Piast II”.
Pod hałdę podjechali ulicą Czarną od strony ulicy Podziemnej. Na końcu ulicy, na małym placu, stał budowany właśnie budynek stacji energetycznej i wznoszono nowe budynki kopalni: po lewej stronie budynki nadszybia szybu „Piast I”, a 50 metrów dalej nadszybia szybu „Piast II” z wystającymi z ziemi dwiema rurami wentylacyjnymi. Minęli sortownię węgla, prażalnię łupku ogniotrwałego z piecami do prażenia, weszli na kolejny plac i tu znajdowała się ścieżka do łagodnego wejścia na hałdę. Szutrową drogą weszli na sam szczyt, skąd rozpościerał się niezapomniany widok. Ze śmiechem podał dyrektor Rudkowi lornetkę. Jak objaśnił, wycofujący się Wehrmacht pozostawił tu nieprawdopodobną ilość lornetek i mnóstwo jest w Nowej Rudzie soczewek Carla Zeissa.
Dyrektor z dumą wskazywał na północnym wschodzie i wschodzie pasmo Gór Sowich, na południowym wschodzie Góry Bardzkie, na południu Góry Bystrzyckie. Na południowym zachodzie Góry Orlickie znajdowały się gdzieś za Górą Świętej Anny. Góry Stołowe ciągnęły się na zachodzie, a dalej na północ Góry Kamienne i Wałbrzyskie. Jak zapewniał dyrektor, niewidoczne teraz między Górami Stołowymi i Górami Kamiennymi były Karkonosze i Śnieżka. Rudek pokochał ten pejzaż.
Wracali. Za hałdą, a przed instalacją prażalni łupków ogniotrwałych była stacja towarowa. Właśnie kończyła się szychta i wchodziła do markowni brygada górnicza w skórzanych hełmach z węglowymi obwódkami wokół oczu, wyposażona w poniemieckie górnicze lampy firmy Friemann & Wolf. Sztygar niósł kilof sztygarski i ręczną lampę urzędniczą.
Jak po drodze relacjonował Rudkowi dyrektor, brakowało w kopalniach ciągle inżynierów, i tu się Rudek dowiedział od dyrektora, że potrzebują ich do Kombinatu Turoszowskiego.
Po przyjeździe złożył podanie do Dyrekcji Zjednoczenia Przemysłu Węgla Brunatnego we Wrocławiu na ręce dyrektora Gawędzkiego Kopalni i Elektrowni „Turów” w Budowie Turoszów, powiat Zgorzelec z siedzibą w Bogatyni, ul. Rokossowskiego 28, prośbę o przeniesienie z Biura Projektów. Była odwilż, była nowa gomułkowska epoka i Rudek próbował skorzystać z właśnie zniesionego nakazu pracy i pokierować samemu swoim zawodowym losem.
I czekał.
Tymczasem Krystyna organizowała pierwszą komunię Andrzejowi, zjechała teściowa z Przemyśla i w mieszkaniu było ciasno, teściowej nie lubił, chociaż doceniał jej pomoc Krystynie zdając sobie sprawę, że sam nie pomaga jej, a dziećmi się nie interesuje.
Rudek pojechał do Bogatyni w maju i dano mu do mieszkania jeden z apartamentów przedwojennego pensjonatu uzdrowiska Opolno, a dyrektor Gawędzki jako Naczelnemu Inżynierowi Wykonawstwa Własnego do dojazdów do pracy przydzielił mu skuter lambrettę. W czerwcu Krystyna po rozdaniu świadectw zjechała do niego z dziećmi. Andrzej tak dobrze się uczył, że pozwolono mu zostać na wakacjach u ojca przez październik.
Rudek przyjechał wcześniej na święta Bożego Narodzenia mając do załatwienia sprawy w swoim macierzystym Biurze Projektów.
Pojechał do Regulic do ciotki Stefy na wieś, która trzymała pieniądze w materacu swojego żelaznego łóżka stojącego we wnęce kuchennej. Dosłownie uciekł na stację na pociąg powrotny unikając zajęcia stanowiska w sporze z Andzią, gdyż każdy pojednawczy gest z jego strony wiązałby się z ryzykiem nie pożyczenia pieniędzy przez Stefę.
W sklepach były polskie najpopularniejsze „Wisły”, które zaczęły wypierać nowo produkowane „Belwedery”, dla górników na talony belgijskie “Rovery”, angielskie “Paye” i radzieckie “Rubiny”.
Zrezygnował z ryzykownego kupna telewizora „Wisła” i kupił o wiele droższy kosztujący ponad 10000 zł, zdając sobie sprawę z tak ogromnej kwoty. Średnia pensja teraz nie przekraczała tysiąca, ale odbiornik budził zaufanie, był enerdowski. Rafena (VEB RAFENA-Werke Radeberg) była producentem telewizorów w Radebergu, w Saksonii, jednym z dwóch zakładów produkujących telewizory w NRD. Powstała z radzieckiej spółki akcyjnej „Device” w Niemczech tuż po wojnie i dzięki ZSRR i spłacie reparacji wojennych szybko się rozwijała, produkując różne rodzaje i wielkości telewizorów.
Na rynek polski dano do sklepów model Dürer FE855G. Był bardzo elegancki w drewnianej, politurowanej skrzyni o wymiarach 620 x 510 x 500 mm i ważył 35 kg i postawił go w małym pokoju, czyli w swoim gabinecie.
Rudek nie wiedział jak go podłączyć, gdyż na wszelkie kręcenia gałkami był głuchy. Założona na dachu kosztowna antena, której normalnie nie dawało się kupić i zapłacił od prywaciarza ponad dwa tysiące, mogła odbierać tylko przy odpowiednim obróceniu. Andrzej na dole krzyczał przez okno, kiedy tylko telewizor chociaż na moment się obudził. Całe szczęście mieszkali na najwyższym piętrze, więc nie trzeba było dużo kabla, ale umocowanie anteny do komina i tak było uciążliwe.
Zniecierpliwieni domownicy przestali wieczorem już mieć nadzieję, szczególnie, że program był nadawany tylko trzy razy w tygodniu. Wtedy Rudek pobiegł do pana Floriana mieszkającego nad Zosią, który telewizor dostroił i nagle w trzaskach i mgle zaczęły się wyłaniać dwie niewyraźne postacie z nogami i rękami, ale dość statyczne i mówiące uroczyście. Trudno było to mizerne widowisko porównać ze wspaniałością kina, niemniej wszyscy patrzeli jak urzeczeni, spijając każdy gest i każde słowo z maleńkiego ekranu. Dla nich był to pierwszy w życiu pokaz telewizyjny mimo, że podobno w Warszawie spotkanie z telewizorem było już na porządku dziennym. Umieszczano odbiorniki w witrynach sklepowych i kawiarnianych. Ale tu na całej Koszutce nie było takiego zwyczaju w konsekwencji cała klatka schodowa i ludzie, których widział pierwszy raz na oczy zaczęli schodzić się do jego mieszkania, a Krystyna bała się ich nie wpuszczać.
Jeszcze przed Nowym Rokiem uciekł do Opolna z wielkim, przedwojennym radiem po teściu Franciszku, bo radio musiał mieć.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (21)

Rozdział VI

Krystyna (15)
Gustaw Holoubek wyjechał, jak wszyscy prominentni mieszkańcy Katowic do Warszawy na pogrzeb Bieruta i Krystyna już nigdy nie poszła do Teatru Śląskiego, bo jego nazwisko przestało widnieć na afiszach. W gazetach ubolewano, że Katowice utraciły Holoubka, który od pięciu lat piął się po szczeblach kariery teatralnej, aż został kierownikiem artystycznym i dawał liczne wywiady opisujące jego poetycką, awangardową wizję teatru zawsze z redaktorskimi, afirmującymi go epitetami: młody, utalentowany. Krystyna nie miała pojęcia, co nie podobało się władzom Katowic w Holoubku, a podobno nawet i cały zespół teatralny był mu przeciwny. Fakt utraty jedynej osoby, wartej trudu wybrania się do lokalnego teatru był, jak przeczytała nieodwracalny.
Krystyna i tak nie miała już czasu na teatr, Rudek przestał zupełnie zajmować się dziećmi i cały czas albo był w biurze, albo na delegacji, albo pracował zamknięty w pokoju, lub był tak zamęczony, że Krystyna bała się go prosić, by przypilnował dzieci na wieczorne wyjście. Henia, której mąż postanowił budować willę na południu Katowic, w Ligocie nad rzeką Ślepotką, przeniosła się na czas budowy z mężem Adamem i czteroletnim synkiem Andrzejkiem z rodziną do zamienionego mieszkania bliżej budowy, na ulicę Wita Stwosza. Była już w drugiej ciąży i przestała odwiedzać Krystynę.
Krystyna jeszcze próbowała Holoubka zobaczyć w kinie z Zosią w filmie o Świerczewskim, gdzie Holoubek grał Dzierżyńskiego. Ale, jak przeczytały z Zosią o tym filmie w „Przekroju”, w którym dowodzono, że zamordował go wywiad amerykański, a nie bandy UPA szybko zrezygnowały z tej wielkiej, propagandowej produkcji wojennej.
Na Koszutce i tak życie było absorbujące i Krystyna powoli rezygnowała z wszelkich kulturalnych bodźców, pogrążona w wiecznym czyszczeniu butów z błota i wyszukiwania miejsc do stania w kolejce, gdyż niejednokrotnie rzucany towar kończył się i stało się na próżno. Całe szczęście klatka schodowa współpracowała, kobiety wychodziły na korytarz i w czasie gotowania obiadu dzieliły się wiadomościami i sposobami sprostania trudnej roli gospodyni domowej. Danusia z mieszkania pod Krystyną zawsze na początku miesiąca przychodziła, by pożyczyć pieniądze, które zwracała pod koniec miesiąca. Rudek nigdy nie przyznawał się żonie, ile zarabia, dlatego, by uskładać na wakacje, Krystyna zaraz po wypłacie część pieniędzy chowała w bieliźniarce i tę sumę zawsze pożyczała Danusi mającej troje dzieci. Danusia, podobnie jak wszystkie kobiety w klatce schodowej – oprócz sąsiadującej z Krystyną lekarki Szklarskiej – nie pracowała i jej głos można było słyszeć o każdej porze dnia: albo wołający dzieci przez okno, albo plotkującej na schodach. Krystyna lubiła plotkować na schodach i wiedzieć stamtąd, co i kiedy rzucą, gdzie ma posłać Andrzeja po chleb kiedy w sklepie na Klary Zetkin go zabraknie kiedy wróci ze szkoły. Słysząc głos Danusi na klatce, schodziła piętro niżej do towarzystwa, bo wiedziała już, że stoi tam bardzo chuda w kontraście do otyłej Danusi, Jadwiga, którą bardzo lubiła. Jadzia była żoną Alfonsa, żołnierza Wehrmachtu i mieli o kilka lat starszą od dzieci Krystyny Anielę, gdyż sami byli już starzy, a czekali ze ślubem, aż Alfons wróci z wojny. Byli jedynymi Ślązakami w klatce schodowej i byli bardzo zaprzyjaźnieni z rodziną Danusi, jednak tzw. „wolne pieniądze”, które można było pożyczyć, posiadała tylko Krystyna, żona inżyniera. Jadzia żyła niezwykle skromnie, gdyż zakładowa pensja Alfonsa przeznaczana była na środki czystości i coroczne malowanie całego mieszkania, co Alfons wykonywał sam, kładąc srebrny wałek na podkład farby kredowej w pastelowych kolorach i w pustych miejscach, specjalnie pozostawionych, wmalowywał obrazy przedstawiające bawarskie słodkie widoczki: dwoje małych dzieci w za dużych butach, oddające się dziecięcym figlom i pracom ogrodniczym. Alfons przedwojenne wzory z pocztówek niemieckich dzielił ołówkiem na kratki i w skali przenosił na ściany. Był malarzem-amatorem z pasji i determinacji, swój upiorny gust musiał, przy aplauzie Jadzi, rok rocznie stygmatyzować na ścianach mieszkania, które Jadzia pieściła, pucowała na błysk, ku zgorszeniu Krystyny i Danusi, jako niepotrzebną fanaberię. U Danusi panował zawsze wschodni nieład, nieumyte naczynia w zlewozmywaku sięgały sufitu i Danusia nigdy nie miała sobie tego za złe. Nigdy się do niczego nie śpieszyła, pokrywała codziennie stół kuchenny i kredens klejonymi błyskawicznie pierogami, kisiła barszcz w ogromnych dzbanach glinianych i posyłała dzieci do piwnicy po kapustę, w której stawiała z mężem jesienią beczkę. Była gospodynią pogodną i skuteczną. Krystyna lubiła swoje sąsiadki oprócz tej ze środkowego mieszkania, między Jadwigą a Danusią. Sapałowa z początku w żałobie, podobno po śmierci dziecka, co na komendzie MO okazało się nieprawdą, nawiedzała Krystynę deklarując przyjaźń i dzieląc się swoim nieszczęściem. Sapałowa jako bezdzietna i nudząca się żona zapracowanego męża przesiadywała u Krystyny przedpołudnia, wypytując ją o wszystko. Ewa z uwagą przypatrywała się dziwnej kobiecie ubranej elegancko, zawsze na czarno w czarnych pończochach ze szwem, kapeluszu z woalką i w czarnych rękawiczkach. Było to o tyle dziwne, że wszystkie kobiety z klatki schodowej nosiły kretonowe, poplamione (oprócz Jadzi) fartuchy i szlafroki. Kiedy Krystyna posłała ją kiedyś do Sapałowej pożyczyć cebulę, Sapałowa ubrana była inaczej, ale jeszcze bardziej wykwintnie. Miała błękitny, atłasowy peniuar i aksamitne, turkusowe pantofle na koturnie z różowymi z barwionego futerka królika angorskiego pomponami. Słowem, Ewa zachwycona była Sapałową, swoją matkę widziała na okrągło w fartuszku i wiedziała, że Sapałowa jest najprawdziwszą damą. Ale pewnego dnia okazało się, że Sapałowa nie tylko nie ma wstępu do ich mieszkania, ale nawet ojciec Ewy, ani nawet sama Ewa, nie muszą się już jej kłaniać na klatce, przeciwnie, powinni omijać Sapałową i nawet nie patrzeć w jej stronę. Na stole Rudek pozostawił dowody świadczące o winie Sapałowej. Były to kartki z zeszytu w kratkę z poprzyklejanymi literami wyciętymi z gazety. Anonimy te Sapałowa wysyłała nie tylko do Krystyny, która nic a nic by się nie przejęła donosami o zdradzaniu ją przez męża, ale pojawiły się też na biurku Naczelnego Biura Projektów Górniczych. Musiało się to skończyć na Milicji, gdzie przesłuchano zarówno Sapałową, jak i Krystynę, ale sprawę uznano za błahą, kobietom kazano się pogodzić. Pozostał jedynie niesmak, gdyż Krystynie zależało, by być ze wszystkimi lokatorami w klatce schodowej w zgodzie. Jednak kiedy córeczka lekarki Szklarskiej zachorowała na szkarlatynę, a potem Andrzej, od Andrzeja zaraziła się Ewa i kiedy Krystyna lecząc dzieci prywatnie wezwana została na kolegium za nie umieszczenie swoich dzieci w szpitalu, oskarżyła tam lekarkę Szklarską, że dywaniki trzepie na schodach i zaraża tym wszystkich i że zaraziła jej dzieci, co było prawdą. Ewa dziwiła się, dlaczego klatka schodowa, która była dla niej, zamkniętej w domu czymś nadzwyczajnym, służy jej mieszkańcom do czyszczenia szczotką butów, trzepania dywanów, obrusów i dlaczego robi to też pani doktor Szklarska. I tym sposobem sąsiadka mieszkająca na ich piętrze też była obrażona na Krystynę, a Krystyna tak bardzo chciała mieć tutaj przyjaciół. Zaprzyjaźniła się jednak z sąsiadami naprzeciw, z Łypami, starszym małżeństwem, których syn studiował w Warszawie i nigdy nie przyjeżdżał. Krystyna, idąc wieczorem z Rudkiem, by kupić mu nareszcie coś do ubrania, zostawiała dzieci u Łypów. Ewa uwielbiała chodzić do Łypów, gdzie był zapach starych mebli, pasty do podłóg i panował tajemniczy mrok. Podłogi były tak śliskie, że mogli z Andrzejem traktować je jak lodowisko, na co pani Maria Łypowa w swojej dobroci pozwalała. Andrzej oglądał bibliotekę pana Franciszka Łypa. Był to 68 letni starzec o łagodnym usposobieniu, przedwojenny dyplomata, który kończył swój zawodowy żywot na jakiejś podrzędnej posadzie urzędniczej odcięty od możliwości podróżowania. Łyp siedząc w skórzanym fotelu pokazywał mu oprawioną w skórę książkę, którą sam napisał przed wojną W tym też czasie Niemcy, zniszczyli w drukarni cały nakład książki autorstwa Franciszka Łypa pt. „Afryka – rozwój kontynentu pod wpływem Europejczyków w Afryce”. Były tam drzeworyty przedstawiające najważniejsze momenty z afrykańskiego żywota Łypa i Andrzej, będący już w posiadaniu klasera ze znaczkami nawet afrykańskimi, bardzo się tą książką interesował.
Krystyna poszerzała swoich znajomych o okoliczne bloki. Zaprzyjaźniła się wkrótce z Kwietą, która wprowadziła się ze swoim mężem Hajkiem z Czeskiego Cieszyna do bloku naprzeciw, właśnie zasiedlanego. Kwieta mówiła słabo po polsku, ale lubiła przychodzić do Krystyny na kawę i papierosa, popatrzeć na Ewę, której Krystynie zazdrościła. Nie miała z Hajkiem dzieci, nie pracowała, co tydzień myła okna i przygotowywała się cały czas na powiększenie ich rodziny, a to nie następowało. To ona przywiozła z Czechosłowacji Ewie białe, sznurowane buciki. Właśnie takie, jakie powinna mieć dziewczynka do kościoła i do wyjazdu niedzielnego do Parku Kultury.
Ale najważniejszą przyjaciółką Krystyny była Zosia. Zosię poznała Krystyna przez Rudka, który na jakimś węglowym sympozjum inżynierów resortu Górnictwa spotkał kolegę z wadowickiego gimnazjum. Okazało się, że Józek skończył AGH w Krakowie, poznał Zosię, studentkę farmacji i pobrali się otrzymując przydział mieszkania na Koszutce ze względu na otrzymaną kierowniczą posadę w niedawno wybudowanym tutaj na ulicy Róży Luksemburg budynku Głównego Instytutu Górnictwa. Po wstępnych wzajemnych wizytacjach Zosia z Krysią były już nierozłączne, gdyż ich mężowie byli w pewnym sensie podobni i mogły godzinami wyżalać się na nich i prześcigać w opisach swoich mężów, co dawało im psychiczną nad nimi przewagę. W pracy, kiedy cały czas coś się „waliło” i cały czas projekty górnicze trzeba było na gwałt weryfikować, nikt z mężczyzn nie miał czasu na analizę swoich żon, które siedząc w domu miały za zadanie umożliwić im, mężom naprawianie szkód górniczych jeszcze na desce kreślarskiej. Toteż ewidentna przewaga kobiet nad mężczyznami przejawiała się w paleniu lekkich papierosów, piciu herbaty w trakcie odwiedzin, lub wystawaniu na każdym rogu ulicy z siatką zakupów i relacjonowaniu wszystkich krzywd doznawanych od mężów. Po zgonie Anny, matki Rudka, Krystynę zaczęły częściej odwiedzać w Katowicach skłócone ze sobą współlokatorki pozostawionego przez nas domu. Wolą testamentu, dom otrzymała Stefa. Pozbycie się jej siostrzenicy Andzi nie było łatwe. Stefan podrósł, wiódł samodzielne życie niezgodne z prawem i kilkakrotnie był karany pobytami w poprawczaku, skąd Andzi zawsze udawało się go jakoś wyciągnąć i wybronić tłumacząc się ciężkim losem matki wychowującej samotnie wojenne dziecko.
Pracując na kolei jako suwnicowa, Andzia wracała do domu o różnych porach, jednak nienormowany czas pracy Stefy, dyplomowanej akuszerki gminnej, skutkował równoczesnymi pobytami dwóch kobiet w domu. Śmierć Anny, której tyle zawdzięczały – Stefie namówienie do ukończenia tej samej szkoły położnych w Krakowie, a Andzi i jej synowi przytulenie po powrocie z Niemiec – rozogniła tamowane animozje i wywołała wybuch wojny. Starciom wzajemnie oskarżających się kobiet w drewnianym, dwuizbowym domku sekundowała cała wieś wzywając niejednokrotnie milicję. Stefa ciągle oskarżała Andzię o zatruwanie rtęcią z rozbitego termometru jej gadziny, którą hodowała w swojej izbie. Andzia przyjeżdżając do Katowic do Krystyny zaklinała się, że indyki padają jedynie z powodu panującego tam brudu. Krystyna nie lubiła tylko teściowej, natomiast lubiła Andzię i lubiła też Stefę. Obie zachęcone jej sympatią na przemian przyjeżdżały do Katowic: Andzia z racji bezpłatnego biletu kolejowego jako pracownicy PKP, a Stefa dzięki zniżce przysługującej akuszerce gminnej. Krystyna chroniła tym Rudka przed rodzinnym wikłaniem się w sprawę nie do rozwiązania. Każda relacja przyjeżdżającej strony była słuszna. Stefa zjawiając się na Koszutce ze słowami, że zaraz musi wyjechać, bo zamknęła w pokoju gadzinę, miała rację oceniając Andzię, jako dwie lewe ręce. Faktycznie, Andzia, która chcąc się Krystynie na coś przydać, zadeklarowała pomoc w szyciu piżam dla dzieci i sukienek dla Ewy. Krystyna z entuzjazmem powierzyła Andzi wystany w kolejce perkal i flanelę. Niestety, nie dawało się ubrań włożyć mimo, że Andzia nie szczędziła sił i gorliwości w sprostaniu, według niej, tak łatwemu przedsięwzięciu. Nie oceniając też negatywnie krawieckiej pracy, żeby nie robić Andzi przykrości, Krystyna nigdy nie przyznała się, że dzieci uszytych przez Andzię strojów nie wkładają, bo się nie da. Powodowało to rozsmakowanie się Andzi w szyciu ubrań dla Ewy i Andrzeja na co oddawała swoje krótkie urlopy na kolei, przesiadując przy przedwojennym singerze Krystyny po kilka dni z rzędu.
Stefa przyjeżdżała często napotykając na choroby dzieci, wyjmowała wtedy ze swojej przedwojennej torby akuszerskiej, którą używała też jako torbę podróżną, strzykawki i penicylinę lecząc Ewę i Andrzeja niezwykle skutecznie. Kiedy Stefa zjawiła się przy końcówce szkarlatyny, której domowe leczenie Krystyna wywalczyła na karnym kolegium, gdyż milicja skierowała karetkę pogotowia, by siłą zabrać dzieci do szpitala, okazała się niezwykle pomocna. Prywatna lekarka przychodząca na wizyty zaordynowała penicylinę, ale w święta pielęgniarki nie chciały przychodzić do zastrzyków.
Stefa cierpiała na robaki, które szczegółowo opisywała jedząc podaną przez Krystynę zupę. Opisywała wszystkie bezskuteczne zabiegi ziołowe, jakie stosowała, by pozbyć się robaczycy. Owsiki u dzieci których bała się Krystyna, były wobec cierpień Stefy przypadłością bez znaczenia. Właściwie problem robaków toczył Stefę bardziej niż awantury z Andzią i za każdym razem, kiedy wizytowała w mieście rodzinę Rudka stawał się pierwszoplanowy, opisywany barwnie i szczegółowo. Krystyna brzydziła się Stefy i po jej – ze względu na zamkniętą w izbie gadzinę – krótkich pobytach, szorowała deskę klozetową.
Zarówno Stefa, jak i o wiele młodsza od niej Andzia nie przywoziły ze wsi jedzenia, co Krystyna przyjmowała z ulgą, gdyż obie po śmierci jej niezwykle pedantycznej teściowej doprowadziły dom wskutek waśni do nieodwracalnego zapuszczenia i Krystyna wszelkie jedzenie i tak by wyrzuciła, nie przyznając się do tego. Ten nieopisany brud wykluczał rewizyty na wsi i jedzenie tam czegokolwiek, dlatego Ewa nie miała pojęcia jak wyglądają zmieniające się pory roku na wsi. Znała lato tylko z Rymanowa i Sidziny, natomiast wiosnę poznawała jedynie z wyjazdów niedzielnych do Parku Kościuszki i świeżo oddanego mieszkańcom Stalinogrodu Parku Kultury. Ale nie miało to nic wspólnego z bzem, jaki Stefa wniosła pewnego majowego poranka na trzecie piętro domu przy ulicy Liebknechta. Ta niezwykle chuda kobieta wiejska z zwiniętym na karku warkoczem siwiejących włosów, pojawiła się pierwszego maja w drzwiach trzymając w jednej ręce ogromny bukiet fioletowego bzu, a w drugiej półmetrową, gipsową Matkę Boską. Stojącą na kokosowej wycieraczce torbę akuszerską wstawiła do pokoju i powiedziała, że zabierze Ewę, by nazbierać jeszcze kwiatków dla Maryi, by zrobić jej ołtarz w domu. Ewa, która nieustannie marzyła o nowej lalce, przyjęła tak ciężki prezent z niepokojącym drżeniem i obawą, jednak piękna twarz posągu, jak i niebieska sukienka zachwyciły Ewę.
Na osiedlu nie było kwiatów, znalazły jednak, idąc wzdłuż torów białe, niepozorne kwiatuszki na szarych łodyżkach. Stefa podczas zbierania kwiatów uczyła Ewę wszystkich pieśni majowych ku czci Matki Boskiej. Kiedy wróciły, Stefa postawiła figurę na pianinie i otoczyła ją kwiatami włożonymi do słoików z wodą. Potem ulękły przed pianinem i śpiewały pieśni i odmawiały różaniec. Ewie plątało się wszystko, ale posłusznie przyrzekła odjeżdżającej Stefie, że będzie to robić codziennie.
Krystyna postawiła figurę na szafie bojąc się zalania pianina w czasie ćwiczeń Andrzeja, który przerabiał już u pani Kunowej akordy. Tam figura Matki Boskiej przetrwała miesiąc do malowania mieszkania klejówką, kiedy potrącona spadła z hukiem i rozsypała się na małe, gipsowe kawałki, a biały pył przez moment otoczył mgłą ten świętokradczy akt zniszczenia Świętej. Ewa długo płakała po utracie Matki Boskiej.
Krystyna tymczasem zapisała się za namową Zosi na kurs kroju i szycia, który właśnie się rozpoczął zainicjowany osiedlową działalnością Ligii Kobiet Polskich, do której musiała się zapisać, gdyż kurs był dostępny jedynie dla członków stowarzyszenia.
Tymczasem Rudek, ukończywszy budowę masztu telewizyjnego, dostał z pracy talon na zakup telewizora. Szybko wsiadł w pociąg i po kilku godzina przywiózł od Stefy pożyczone na telewizor pieniądze. I tak Krystyna mogła dzięki telewizji uzupełniać kulturowe braki nie wychodząc z domu.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (20)


Rozdział VI

Ewa (1)
Kiedy Andrzej poszedł do szkoły, Ewa pozostała sama w domu wsłuchując się w rytmiczne uderzenia obcasów matki o schody z lastrico. Krystyna wychodziła na zakupy zaraz po wyjściu Andrzeja do szkoły i wracała niemal razem z nim stojąc w sklepowych kolejkach bądź stojąc z przyjaciółką Zosią na rogach ulic. Krystyna Zosię spotykała codziennie, ale i zawsze jeszcze spotykała kogoś z poznanych już dobrze mieszkańców pobliskich klatek schodowych i wystawała na każdym rogu oddając się rozmowie, jakby ta potrzeba towarzyska musiała być wypełniona w takim samym wymiarze, jak kobiet pracujących zawodowo i tam realizujących swoje dzienne porcje plotkowania. Ewa była równie zalękniona, kiedy Krystyna zabierała ją ze sobą, jak i wtedy, kiedy pozostawała sama zamknięta w mieszkaniu. Ale tu, w mieszkaniu, była śmiertelnie przestraszona i jak pies czekała powrotu matki.
Była według Krystyny chuda, przeźroczysta i zielona, i jak dowodziła dalej Krystyna Ewie, wstydzi się jej przed Zosią i przed wszystkimi znajomymi, których codziennie spotyka. A to dlatego, że Ewa odmawia jedzenia. Im częściej Krystyna wstydziła się Ewy, tym bardziej Ewa jadła niechętnie, karmiona na siłę łyżką w czasie, gdy Andrzej wracał ze szkoły i jadł podany obiad.
Miała cztery lata w to marcowe południe, gdy kaloryfery jeszcze grzały. Leśka z poprzedniego mieszkania z Solca Kujawskiego przysłała z Przemyśla zbyteczny jej wiśniowy, wełniany dywan, który był tak wielki, że pokrył cały duży pokój od drzwi do balkonu, ale Ewa w swej samotności nie bawiła się na tym dywanie. Wolała otwierać dwie, szeregowo stojące trzydrzwiowe szafy. Jedna z nich miała półki z ręcznikami, z krochmaloną białą pościelą, z kombinacjami, z paskami z podwiązkami, z pończochami, ze skarpetami, z podkoszulkami, z kalesonami, z majtkami i z biustonoszami. Była szafą nowoczesną, zrobioną ze sklejonych listewek oklejonych odklejającym się fornirem. Druga cała z liściastego drewna była przedwojenna, z owalnymi lusterkami na drzwiach pomalowanych na czarno, z rzeźbionymi drewnianymi ozdobami okalającymi te lusterka. Zwieńczenie góry szafy dwiema ostrymi wieżyczkami napawało Ewę strachem. Ta kupiona gdzieś, poniemiecka szafa, wyraźnie starała się wyglądać na pałac, ale Ewa nie miała z nią żadnych baśniowych skojarzeń. Trzeszczała przy otwieraniu i trudno ją było zamknąć, gdyż była przeładowana ubraniami ze wszystkich pór roku wszystkich domowników. Ewa wynajdowała w tej gmatwaninie ciężkich płaszczy wełnianych, mundurów górniczych ojca ze srebrnymi naszywkami i guzikami z dwoma skrzyżowanymi młotami, szmaragdową suknię balową Krystyny. Jej matka nigdy nie ubrała tej sukni na żadne przyjęcie i na żadną zabawę w biurowcu. Na zabawy barbórkowe ojciec szedł sam, przynosząc nad ranem dla Ewy i Andrzeja czapki i kapelusze z kolorowej bibułki. Dlatego ta suknia przechowała w szafie swój pierwotny, egzotyczny zapach i Ewa nie tyle ubierała ją, co się nią otulała i szukała w niej bezpieczeństwa. Na dnie szafy stała płaska skrzynka ze srebrną zastawą stołową, wyjmowaną tylko na wigilię Bożego Narodzenia i na Wielkanoc. Ewa najbardziej lubiła wyciągać malutkie łyżeczki srebrne i wkładać je do ust. Zimno metalu koiło jej niepokój wzmagany nienadchodzącą matką.
Nad tapczanem, gdzie w nocy spała z matką, został powieszony obraz olejny jej zmarłego dziadka Franciszka, niemal metrowej szerokości i wysokości, przedstawiający Sąd Ostateczny. Malowany w brązach i szarościach przedstawiał młodą rodzinę właśnie wychodzącą z ziemi, a ślady rozgrzebanego grobu były jeszcze świeże. Mężczyzna, głowa rodziny, wpatrzony triumfalnie w niebo trzymał po prawej stronie mocno roznegliżowaną żonę, której odsłonięte piersi wskutek zapewne trudnych dla tkanin warunków grobowych były najjaśniejszą plamą obrazu. Zarówno odziane w strzępy odzienia ciało kilkunastoletniego syna, omdlewającego po lewej stronie ojca, jak i ojca, malowane było kolorami ziemi, dlatego też to kobiece wyróżnienie zdawało się jedynym akcentem niosącym nadzieję. Za tymi trzema sylwetkami, które właściwie pokrywały całą płaszczyznę obrazu, widniały otwierające się groby i zaledwie wychylające się głowy zmartwychwstałych zmarłych. Jednak, wskutek daleko posuniętej syntezy środków malarskich i potrzeby zamglenia drugiego planu, te niezidentyfikowane dokładnie istoty najbardziej budziły w Ewie grozę. Niektóre głowy zaopatrzone były w niezrozumiałe kolce, być może mające symbolizować grzeszne życie zmartwychwstających, gdyż niebo nad nimi zasłane było burzowymi, brunatnymi chmurami, przeciętymi błyskawicą. Ewa długo stała z kolejną łyżeczką w buzi, którą po jakimś czasie wymieniała, by czerpać z następnej chłód metalu.
Na sąsiedniej ścianie wisiało oprawione w złote, bogato rzeźbione ramy największe w domu płótno Franciszka, o wymiarach 2×3 metry, przedstawiające czterech nagich mężczyzn skierowanych do widza jedynie nagimi pośladkami, z których dwóch już siedziało w łódce, trzeci właśnie wkładał tam nogę wyjmując ją ze szmaragdowej wody sięgającej do połowy łydki. Czwarty mężczyzna pływał w wodzie najprawdopodobniej kraulem, gdyż jego nagie ramię ledwo wystawało z wody, a ręka już była zanurzona. Ewa lubiła się wpatrywać w ten obraz noszący wyraźne znamiona pederastii, jednak najbardziej kojarzył jej się z czułym dotykiem aksamitu szmaragdowej sukni balowej w szafie.
Matka nie nadchodziła i Ewa z łyżeczkami w buzi szła dalej do pokoju ojca, w którym nie było szaf na ubrania, jedynie dwudrzwiowa biblioteczka zamknięta na klucz. Tutaj, nad tapczano-biurkiem, oprawiony w ramę pokrytą tym samym fornirem, co meble, wisiał owalny obraz przedstawiający Chrystusa w Ogrójcu, czyli twarz młodego mężczyzny z profilu mającego pod brodą dłonie nie tyle złożone do modlitwy, co zaciśnięte w jakimś tragicznym geście niemocy. Ponieważ Chrystus malowany był monochromatycznie w ponurych w szarościach, Ewa szybko odwracała wzrok na ścianę przeciwległą, gdzie nad biblioteczką wisiał obraz w srebrnych ramach przedstawiający wiosnę i tańczące w kółko na polanie roznegliżowane nimfy. Ewa bardzo lubiła ten obraz, jak i mały obrazek obok, będący dużą fotografią w sepii, na której dziewięcioletnia Krystyna klęczała na klęczniku w stroju pierwszokomunijnym, ubrana w welon przyozdobiony kwiatami pomarańczy. Ewa wdrapywała się na krzesło i przyglądała się twarzy swojej mamy, która na fotografii ze złożonymi do modlitwy dłońmi patrzyła uśmiechnięta do obiektywu stanisławowskiego fotografa.
Od strony drzwi wejściowych nie nadchodziły żadne odgłosy kroków, natomiast pokój nagle wypełnił się trzyminutowym wyciem syren obwieszczającym pogrzeb Bieruta, odbywający się właśnie w Warszawie. Przerażona Ewa, której łyżeczka wypadła z ust, ześlizgnęła się z krzesła i weszła ukryć się pod stół.
Mama wróciła uradowana z zakupów pouczając Ewę, że Maja, córka Zosi, zna o wiele więcej trudnych wyrazów od niej, a jest zaledwie o rok od niej starsza. Zna nawet wyraz „identyczny”. Ewa nie miała pojęcia, co oznacza „identyczny” i nie potrafiła go nawet powtórzyć. W kuchni pomagała wyłożyć na stół zakupy, z których Krystyna była niezwykle zadowolona. Udawało się jej kupić nawet masło i chleb na czas, bo gdyby poszła później, już by go nie dostała. Wyjmowała z koszyka wiktuały, a Ewa je oglądała z uwagą.
Krystynie udało się kupić wydaną dwa lata temu w ogromnym nakładzie grubą, oprawioną w płótno książkę kucharską lwowskiej autorki Zofii Czerny, która zdołała przedwojenne przepisy pozbawić ich egzotycznego wymiaru i rozbuchania, niemniej nie pozbawiła ich smaku. Przepisy zawsze się udawały i Krystyna nie żałowała, że przedwojennego, opasłego tomu z barwnymi ilustracjami i fotografiami służących w białych fartuszkach i czepeczkach matka jej nie podarowała. Ewa najbardziej lubiła potrawy proste, np. tzw. zasmażkę, czyli masło topione na patelni z mąką i cukrem. Jednak Krystyna niezmiennie piekła codziennie w piekarniku buchty drożdżowe nadziewane dżemem, które po wyrośnięciu zlepiały się pokrywając szczelnie całą blachę i które pojedynczo odrywane, miały na bokach kremową, puszystą strukturę drożdżowego ciasta. Ewa nie lubiła tych drożdżowych bułek, wolała już pieczone w piekarniku przez ojca kartofle.

Nim Andrzej poszedł do szkoły, zwyczajem wszystkich matek dzieci pozostawiano na podwórku, od czasu do czasu tylko zerkając przez okno, czy siedzą w piaskownicy. Ewa uwielbiała, jak Andrzej ją stamtąd zabierał i szedł na odległe podwórka grać w piłkę, a ona patrzyła i czekała na niego. Czasami zabierali ją wspólnie z Edkiem, który musiał pomagać ojcu przy zakładaniu działki i nie zawsze mógł się bawić. Edek był o sześć lat starszy od Ewy i normalnie kopał łopatą w ziemi nieużytki ciągnące się wzdłuż osiedla na skarpie nad ulicą Dzierżyńskiego prostopadle do terenów Diabliny. Nie wiadomo, kto miał pierwszeństwo w pozyskaniu kawałków podzielonej między mieszkańców Osiedla Marchlewskiego ziemi, w każdym razie rodzice Ewy się o nią nie starali, ani nawet długo nie wiedzieli, że taka możliwość istnieje. Na razie tam nic nie rosło, był księżycowy pejzaż, lecz Edek karnie spędzał kilka godzin po powrocie ze szkoły zwanej piątką na pomaganiu ojcu w proletariackim kaszkiecie i drelichowym roboczym ubraniu odgruzowując i formując grządki. Matka Edka, z wąsami, kruczoczarna, z obwarzankiem spiętego nad czołem warkocza, otyła i niezwykle aktywna na podwórku zawsze mówiła Krystynie, że Ewa jest wymarzoną narzeczoną dla jej Edka i cokolwiek to wtedy dla Ewy znaczyło, Ewa bardzo była z tego dumna. Ewa zawsze z utęsknieniem wypatrywała Edka, broniącego ją w piaskownicy, do której schodziły się dzieci z czterech bloków i która była zawsze przepełniona ciągle napływającymi córkami i synami repatriantów ze wschodu i uciekinierów z faszystowskiej Hiszpanii.
Ewa zapamiętała bardzo przyjemny wieczór w Chorzowie Batorym u wujka Mariana dokąd zawiózł ją tramwajem ojciec w którąś niedzielę bez Andrzeja i poczuła się tym wyróżniona. Ale Krystyna rodziny Mariana nienawidziła. Jej uczucia znalazły potwierdzenie kiedy po sprawdzeniu w laboratorium rzekomych lekarstw sprzedanych koledze Rudka przez jego brata Mariana, zaklinającego się, że są przysłane z Ameryki, okazały się barwioną wodą. Odmówiła wszelkich kontaktów z Marianem i jego rodziną. Rudek klęczał przed Krystyną przysięgając, że do tego bandyty Mariana już nigdy się nie odezwie, by już w kilka miesięcy później nawiązać z nim kontakt. W związku z październikową odwilżą pozwolono na łączenie rodzin, z czego rodzina Mariana skwapliwie próbowała skorzystać wystając w astronomicznych kolejkach po paszport.
Kiedy Marian wydał w Chorzowie przyjęcie przed wyjazdem do Gdyni, skąd miał z Ludką i Jadzią wsiąść na statek Batory z całym polskim dobytkiem, Krystyna kategorycznie odmówiła udziału. Rudek w czasie piekielnej awantury zagroził, że zabierze na to przyjęcie dzieci. Krystyna przestraszyła się nie na żarty i rzuciła mu na pożarcie Ewę.
Rudek jechał wściekły tramwajem z Ewą pełną przerażenia po niedawnej awanturze. Jednak, kiedy malutka Jadzia otworzyła drzwi i przyjaźnie zaprowadziła Ewę do jej pokoju pełnego amerykańskich zabawek dla dziewczynek, Ewa z zachwytu zaniemówiła. Nie miała lalek z zamykającymi się oczami, na dobrą sprawę nie miała żadnych lalek oprócz Wojtka. Wojtka Krystyna kupiła obok „Podkowy” na Liebknechta w punkcie sprzedaży tkanin, pasmanterii, materiałów szkolnych, środków czystości, naczyń i przyborów kuchennych. Nikt nie spodziewał się, że właśnie tutaj rzucą lalki, do których natychmiast ustawi się kolejka i które ciągu godziny zostały sprzedane. Na nóżce Wojtka palec wskazujący miał dziurę zamiast paznokcia, widocznie tylko dzięki tej usterce trafił na rynek krajowy a nie od razu na eksport. Ale Ewa pokochała go natychmiast z całym jego topornym wyglądem jak dziecko, które przychodzi na świat i którego się nie wybiera. W nocy poprzedzającej zakup Wojtka na świat przyszło trzecie dziecko rodziny z piętra niżej, repatriantów ze wschodu. Pani Danusia, która wraz, z mężem z rodzinnego Kiszyniowa przeszła cały wojenny szlak z Wojskiem Polskim aż do Berlina i dla której po tych żołnierskich doświadczeniach wspominanych jako najszczęśliwszy czas w życiu ten poród musiał być niewielkim losowym wyzwaniem. Danusia miała już Małgosię, starszą o rok od Ewy, syna Danka, i teraz przyszedł Wojtek. Ewa, dowiedziawszy się o narodzinach Wojtka, nie mogła sobie wyobrazić innego imienia dla swojej nowonarodzonej lalki.
Ale to co miała Jadzia przeszło jej najśmielsze marzenia o lalkach. Jadzia miała kolekcję 30 centymetrowych lalek, które zamykały oczy i chodziły, były małymi damami i miały jedwabne sukienki, kapelusze, buty na obcasach, oraz torebki. Podobnie Jadzia chodziła po domu w srebrnych bucikach na małym obcasiku, we włosach miała plastikową, sztywną opaskę zamiast obowiązującej wszystkie małe dziewczynki kokardy i pomalowane na srebrny kolor paznokcie. Jej sztywne halki pod tiulowymi spódnicami szeleściły przy każdym poruszeniu i Ewa tylko stała i patrzyła. Jadzia wyjęła z maleńkiej torebki dla dziewczynek szminkę i flakonik z lakierem do paznokci oraz perfumy.
Kiedy Krystyna ze złością myła Ewę w wannie starając się wyszorować lakier z paluszków Ewy, zetrzeć szminkę z ust i pozbyć się słodkiego zapachu perfum, Ewa bezskutecznie próbowała matce cokolwiek opowiedzieć z tych cudowności, jakich tam doświadczyła. Krystyna była nie tylko głucha na wszystko, ale nie hamowała swojej niechęci do córki winiąc ją, że tam ze swoim ojcem pojechała. Ewa nie mogła zrozumieć, dlaczego matka się na nią gniewa i poczuła się też winna temu, że tak jej się tam podobało i chętnie by się tych przyjemności wyrzekła, byleby zadowolić matkę.
Ewa od dłuższego czasu przestała sypiać i nocami przeczekiwała głęboki sen matki i brata. Jak już zmęczona usypiała, nie obudziwszy się, wstawała i biegała wokół okrągłego stołu krzycząc w płaczu, że chce srebrną łyżeczkę. Przerażona Krystyna biegła wtedy do szafy i wyjąwszy z pudełka malutką łyżeczkę wkładała Ewie do buzi, która natychmiast się budziła i uspokajała. Lekarz zaordynował neospasminę.
Andrzej już od dłuższego czasu, odkąd poszedł do szkoły, przestał się interesować istnieniem Ewy i zajmował się swoimi sprawami nie dopuszczając jej do nich. Ewa długie godziny spędzała sama, siedząc na lastrykowym parapecie okna, trzymając w rękach książkę i na głos wygłaszając strzępy zapamiętanych zdań. Nikt się nią nie interesował i Ewa też się nie interesowała czy inni myślą, że potrafi czytać. Niejednokrotnie przecież trzymała bajki do góry nogami.
Kiedy Krystyna kupiła pianino, Ewie przybyło do odkurzania, oprócz stojącego w przedpokoju fornirowanego, rozłożystego lustra, jeszcze pianino. Z lustrem Ewa zawsze uwijała się szybko, szafeczki, widocznie w pierwotniej , buduarowej użyteczności służące wyrafinowanym kosmetykom, tutaj służące szczotkom i pastom zawsze zabłoconych butów, symetrycznie po obu stronach kryształowego lustra były nisko. Ewa zdejmowała z zakurzonego codziennie pulpitu pod lustrem, gdzie leżała szydełkowa serwetka, którą trzeba było wytrzepać, marne kosmetyki Krystyny składające się ze szczotki do włosów, szminki i flakonu perfum Krasnaya Moskva kupionych na ciuchach w Przemyślu. Wszyscy znali perfumy Krasnaya Moskva, gdyż film z 1954 „Żurbinowie” szedł w kinach i Krystyna z braku innych filmów, by zobaczyć Kronikę Filmową, na nim była. Tam brygadzista z fabryki, daje je w prezencie młodszej siostrze, uczennicy w liceum i ona karci go za to, że są dla niej za drogie, bo kosztują 60 rubli. Krystyna prawie ich nie używała, były tak intensywne, ale kryształowa butelka ze szklanym korkiem pięknie się prezentowała na blacie toaletki i Ewa zawsze ją przecierała szmatką. Trudniej miała z pianinem, musiała wchodzić na okrągły stołek i po kolei ściągać szydełkową serwetę-bieżnik i wszystko co na nim stało.
Przed Bożym Narodzeniem zawsze można było spodziewać się paczki.
Paczki z Przemyśla wiązał szpagatem Emil swoim precyzyjnym, kolejarskim supłem tak, by można było cały sznurek po rozsupłaniu odzyskać. Niósł je na pocztę i nadawał zawsze o tej samej porze w tym samym dniu tygodnia i Krystyna wiedziała, kiedy się ich spodziewać o wiele szybciej, niż doszedł list Wandy anonsujący wysłanie paczki. Odebrawszy pakunek od listonosza, przecinała nożyczkami sznurek pozostawiając papier pakowy i karton Andrzejowi na makulaturę do szkoły.
Ewa jak pies wciągała z przyjemnością zapach paczki. Jabłka zimowe wydzielały woń stęchlizny, a ciuchy z zagranicznych przesyłek, które przeszły przez tyle grzbietów ludzkich, tyle kontroli celnych na granicach państw i tyle rąk zastanawiających się, czy zamienić je na pieniądze, stanowiły wielką zagadkę zapachową. Krystyna, jeśli już nie udawało się ich wyprać – w wypadku krawiectwa ciężkiego – wietrzyła na balkonie.
W paczce zazwyczaj były dwa „Przekroje”, do których czytania Krystyna przechodziła natychmiast, rzucając wszystko wokół. Dwie używane laleczki, wysokie na 18 i 20 cm, którymi tak ucieszyła się Ewa dostrzegłszy je na dnie paczki i które natychmiast pokochała całym gorącym sercem czteroletniej dziewczynki, przeszły też przez wiele dziecięcych rąk. Mniejsza, nazwana przez Ewę Hania miała na sobie już mocno sfatygowaną sukienkę granatową w czerwone, nadrukowane lakierem grochy i biały, koronkowy kołnierzyk. Kiedy Ewa rozpięła na plecach Hani metalową zatrzaskę, odsłoniła odciśnięty w matowym plastiku napis: DUCHESS DOLL CORP. DESING COPYRIGHT 1948. Hania miała już 6 lat. Błyszczące nogi zrobione z tego samego twardego plastiku co ramiona i głowa, zakończone pomalowanymi na biało czółenkami z płaskimi kokardkami powiązane były z tułowiem skomplikowanym mechanizmem, który po zdjęciu majtek obnażał sekret ruszającej się głowy. Kiedy Hania kroczyła po dywanie, głowa jej w blond peruce kierowała się to w prawo, to w lewo zależnie która noga właśnie robiła wymach. Ale najpiękniejsza była twarz Hani z prawdziwymi, szklanymi, zamykanymi, błękitnymi oczami otoczonymi jasnobrązowym, delikatnym makijażem. Druga lalka, do której Ewa natychmiast poczuła godny jej dystans miała żółtą, atłasową różyczkę we włosach i tę Ewa nazwała Różą. Ubrana była w żółtą suknię balową zrobioną z pozszywanych atłasowych wstążek, tak, że stanowiły koło. Wstążki na krzyż zakrywające piersi wstrzelone spinaczem do brzucha zamiast zatrzaski i brak mechanizmu chodzenia najprawdopodobniej były oszczędnościami producenta w zamian za efekt wytworności. Wszystko dla Ewy było realne i prawdziwe, dlatego te dwie nowe istoty zaistniałe w jej życiu znalazły taki sam czuły dom, jak Wojtek.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (19)


Rozdział VI

Andrzej (1)
Krystyna ubrała Andrzeja w białą, kretonową koszulkę z krótkimi rękawami i krótkie, granatowe spodenki. Tylko raz zaprowadziła go do szkoły upewniając się jedynie, że tam dotarł, gdyż od dłuższego czasu Andrzej przemieszczał się z kolegami na wszystkie podwórka, a podwórko Osiedla Ducha, skąd widać było, jak budują szkołę, było mu doskonale znane. Szybko, robiąc po drodze zakupy, wróciła do pozostawionej samej w domu Ewy.
Wszelkie formalności związane z zapisaniem syna do wyznaczonej szkoły dokonała jeszcze przed wakacjami. Edek, o dwa lata starszy, podwórkowy przyjaciel Andrzeja, nic o szkole powiedzieć nie mógł. Od dwóch lat chodził do przepełnionej podstawówki zwanej piątką, gdyż mieściła się wraz z Liceum Ogólnokształcącym nr 5 w ogromnym gmachu wybudowanym na skarpie Diabliny. Krystyna nie miała pojęcia, czy to dobrze, czy źle, że Andrzej będzie chodził cały kilometr dzień w dzień do innej szkoły, a tak miałby ją pod nosem. Nie było wyboru, była rejonizacja i przeniesienie dziecka to niezwykle trudne przedsięwzięcie bez znajomości, a przecież obie szkoły i tak były przepełnione.
Nie miała złudzeń co do poziomu jakiejkolwiek szkoły. Wiadomo było, że idzie wyż demograficzny i przyuczają nauczycieli w dwuletnich liceach pedagogicznych, niejednokrotnie bez małej matury. Jak donosiły gazety, 2 września 1956 roku szło 650 tysięcy pierwszoklasistów z nowym, wdrożonym przez ministerstwo programem zawierającym mniej materiału naukowego. Nie zająknięto się o nauce religii, ale Krystyna wiedziała, że rozmowy z kardynałem Wyszyńskim są w toku i Andrzeja pierwszy rocznik po epoce stalinizmu będzie ją miał w programie. Na razie, zamiast przedwojennej rubryki „wyznanie”, którą wypełniła przy zapisie Andrzeja do szkoły, zauważyła rubrykę „pochodzenie społeczne”.
W świeżo wybudowanym budynku szkolnym z kolumnami, między którymi umieszczano stosowny transparent, tego roku uroczyste otwarcie roku szkolnego odbywało się po raz trzeci. Na tarasie stała już dyrektorka szkoły, obywatelka Albina Mreńca z gronem nauczycielskim. W szeregach stały wszystkie klasy od II do VII-mej, które wysłuchiwały przez megafon przemówień z Warszawy.
Andrzeja przyjęły w wielkim holu wychowawczynie klas pierwszych zaopatrzone w wyprawki pierwszoklasistów. Powitano ich piosenką i wierszykami, uczniowie klasy drugiej recytowali okolicznościowe wierszyki. Było 200 pierwszoklasistów, których umieszczono w pięciu oddziałach klas pierwszych mieszczących się na parterze.
Po wakacjach w Sidzinie Andrzej niewiele urósł, ale już dobrze grał w piłkę i szybko biegał. Kilometrową odległość do szkoły z tekturowym tornistrem na plecach, drewnianym piórnikiem i elementarzem Falskiego w środku, pokonywał w dziesięć minut. Krystyna pracowicie oprawiła elementarz i zeszyty w szary, pakowy papier, ponaklejała naklejki z nazwiskiem i wystała u rzeźnika szynkę do kanapek, które Andrzej codziennie natychmiast na pierwszej przerwie oddawał kolegom, do czego nigdy się nie przyznawał. Nie dawał kanapek tym co trzeba, na pierwszych przerwach starsi uczniowie włożyli mu głowę do muszli klozetowej. Andrzej wiedział, co go tu czeka od Edka, dwa lata starszego przyjaciela z klatki obok, który chodził do piątki nie mógł go teraz ochraniać, co jako starszy i postawny chłopak robił na podwórku. Sadomasochistyczne relacje podwórkowe Andrzeja z Edkiem mogły się odbywać jedynie w ramach ich związku i nikt z podwórka nie mógł sobie rościć żadnych do tego praw. Delikatny Andrzej, o dwie głowy mniejszy od Edka, tresowany był w kierunku posłusznego psa, który na komendę Edka aportował i wykonywał wszystko, co Edek wymyślił dla urozmaicenia podwórkowego życia, jednak był nietykalny dla obcych. Edek bezsprzecznie uwielbiał Andrzeja, zabierał też na Diablinę trzyletnią Ewę, uwielbiającą Edka za to, że ją w ogóle zabiera. Krystyna była spokojna, że zabiera Ewę tak duży i rozsądny chłopak i wiedziała, że nic złego się Ewie przy nim nie stanie. Znała po sąsiedzku rodziców Edka, czuła z nimi, z tymi „wschodniakami” przybyłymi z jej rodzinnych stron duchową wspólnotę. Mieli w mowie zaśpiew miły uchu Krystyny, którego się u siebie zdążyła pozbyć i którego jej tak brakowało. Andrzej z Edkiem zabierali Ewę z piaskownicy na Diablinę, gdzie był schron i niewybuchy, i niewypały stanowiące tym większą atrakcję, że wykopywanie ich było zakazane przez szkołę i obwarowane najgorszymi restrykcjami.
Kiedy Krystyna dowiedziała się od Andrzeja, że jacyś chłopcy wyciągają z koryta przepływającej przez Diablinę odnogi ścieków Rawy – jak to określił Andrzej „balony”, które nadmuchują – zakazała mu tam chodzić. Ale kto mógł wiedzieć, gdzie chodzi Andrzej z Edkiem i gdzie uczy się, jak żyć i jak przeżyć.
Przekroczenie murów szkoły dla Andrzeja oznaczało częściowe zaniechanie zabaw z Edkiem. Szczęśliwym trafem wychowawczynią klasy I e, czyli ostatniej z pięciu klas pierwszych, była łagodna i ciepła pani Helena Żygłowicz. Andrzej biegle czytał i wszystko, co działo się w klasie natychmiast przyswajał, stając się bezwiednie klasowym prymusem. Pani Helena na pierwszej wywiadówce zachwycona swoim uczniem zaproponowała Krystynie, że będzie Andrzeja uczyć niemieckiego, na co Krystyna się entuzjastycznie zgodziła. Potem przychodziła do domu Krystyny i tam uczyła Andrzeja. Andrzej niewiele bawił się z Ewą po szkole, gdyż zaczęły go fascynować przedmioty szkolne, które po lekcjach nie tyle przerabiał, co przetrawiał. Wychowawczyni odkrywszy w Andrzeju o wiele większe możliwości, niż dawała szkoła, wielokrotnie o tym z Krystyną rozmawiała.
Krystyna kupiła z ogłoszenia pianino, gdyż to rodzinne z Przemyśla Wanda podarowała dorastającej Maryśce. I Andrzej zaczął chodzić na lekcje pianina do pani Kunowej, emerytowanej nauczycielki dwie ulice dalej.
Lekcje pianina u pani Kunowej i niemieckiego udzielane przez panią Żygłowicz po szkole ograniczały stopniowo podwórkowe zabawy Andrzeja z Edkiem, szczególnie, że zaczął grać w piłkę na odległym od domu boisku szkolnym i chodzić z kolegami klasowymi na Osiedle Ducha. Niezmienna, ufna postawa Andrzeja łącząca w sobie zgodę i sympatię dla środowiska, w którym dane mu było przebywać, jednała mu przychylność klasy, a nawet zbirów szkolnych. Chętnie podpowiadał, nie skarżył, nie wychylał się że wie, nie chwalił się, nie wywyższał. Klasa niepostrzeżenie podzieliła się na lepszych i gorszych. Nie wiadomo, kto to wymyślił, ale dzieci zaczęto przezywać od zawodu ojca i natychmiast zostały nie wiedząc o tym wycenione. I tak Ewa Jabłońska córka kierowcy rajdowego stanęła wyżej od córki stolarza, nawet o tym nie wiedząc, gdyż była niezwykle skromną dziewczynką. Tajemniczy ojciec Stefana Gwiazdy, któremu syn zawdzięczał ksywę „burżuj”, nie wiadomo jakiego był zawodu, ale był lepszy, gdyż jeździł na delegacje do Włoch. Gwiazda, by przekupić swoją winę lepiej urodzonego od piekarza, kolejarza i górnika, przynosił do szkoły rzeczy, których nikt nigdy nie widział. Kładł na ławce po jednym fistaszku, po rozłupaniu którego dwa ziarenka na dwójkę siedzących w ławce uczniów pozwalały poznać smak tego nigdy nie jadanego orzecha. Tak było też z owocem granatu, obdarowanym wszystkim w klasie po ziarenku. Gwiazda siedział w ławce z Andrzejem i w dowód sympatii podarował mu długopis. Andrzej nie mógł się nacieszyć tym prezentem, przyniesiony do domu zachwycił wszystkich, ale szybko się wypisał.
Andrzej sprawiał nieustanne wrażenie, jakby świat otaczający został stworzony dla niego po to, by mógł go jak pies ciągle penetrować i się nim cieszyć, co powodowało, że był zawsze obok prawdziwego nurtu klasy przeczekującego tych kilku godzin dnia w permanentnej destrukcji i autodestrukcji. Pito atrament z okrągłych kałamarzy tkwiących w dziurach zielono malowanych, pochyłych blatów dwuosobowych ławek, których nie dawało się w żaden sposób zniszczyć, gdyż wykonane były z solidnych, ciężkich, drewnianych desek. Dyżurny codziennie rano nalewał z dużej flaszki atrament do wszystkich kałamarzy natychmiast osuszanych na pierwszej przerwie i Andrzej zaczął nosić swój atrament w butelce zatkanej korkiem i czytać pod ławką książki. Wanda w Przemyślu wprawdzie przepisała już wszystkie lektury szkolne do klasy pierwszej i drugiej wypożyczone w przemyskiej bibliotece po przesłaniu przez Krystynę spisu podanego na pierwszej wywiadówce, ale Andrzej czytał już powieści Aleksandra Dumasa, Karola Maya i Juliusza Verne’a, których w spisie lektur nie było, a były w bibliotece szkolnej. Andrzej korzystał z biblioteki szkolnej, która brała udział we współzawodnictwie bibliotek i zależało jej na wypożyczeniach. W związku z tym był tam zawsze tłok, gdyż kazano uczniom klas wyższych wypożyczyć tygodniowo pewną liczbę książek, które zwracano nie otwierając i brano nowe. Podawała je bibliotekarka, zawsze obłożone takim samym pakowym papierem i trudno jej było wytłumaczyć, że się chce książkę określoną, a nie tę, którą ona losowo poda stojącym w kolejce uczniom.
Duch rywalizacji przenikał wszystko. Andrzej musiał założyć książeczkę SKO i gromadzić na niej jakieś pieniądze, czego sensu nie mógł dociec, ale ponieważ nawet pierwsze klasy nie umiejące liczyć i pisać brały udział w wyścigu oszczędności, widocznie tak być musiało.
Już 12 września ściągnięto do sali gimnastycznej w strasznym ścisku ich klasę na pogadankę dla wszystkich klas na temat „Budowy w Warszawie”, a na drugi dzień na wyciągniętym prześcieradle wyświetlono film „Wrzesień Polski”. W korytarzach w gablotach pojawiły się rysunki uczniów starszych klas ukazujące piękno Starówki oraz fotografie, wycinanki z gazet i 19 września zorganizowano poranny apel „Nasza kochana Warszawa”.
Hucznie obchodzono w sali gimnastycznej XI Rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej i Andrzej był zupełnie niezorientowany o co w tym wszystkim chodzi. Natomiast kojarzył Dzień Górnika, bo mimo, że jego ojciec takiej czapki z pióropuszem nie miał, tylko z daszkiem, to naszywki były przy mundurze identyczne.
W Boże Narodzenie Andrzej przeczytał „Krzyżaków” i w nic innego nie chciał się bawić z Ewą, tylko w szermierkę. Używał do tego dwóch kijków od nart i staczał z siostrą pojedynki na szpady. Wszystkie jaśki miały imiona sienkiewiczowskich postaci, a ulubiony jasiek Ewy nazywał się Zbyszko z Bogdańca. Kiedy rodzice wieczorami zasiadali do Wolnej Europy położywszy spać dzieci i przykazując szybkie spanie, bo trzeba wcześnie wstać do szkoły, Andrzej z Ewą rozpoczynali odtwarzać fabułę dwóch tomów Krzyżaków. Andrzej stawał się koniem, na który wsiadała Ewa z kijkiem od nart, by walczyć z ponazywanymi wcześniej poduszkami i jaśkami. Często „Sąd ostateczny”, wiszący nad łóżkiem spadał na tapczan. Dzięki „zagłuszarkom” Wolnej Europy nic nie było słyszane z tych dziecięcych zabaw w sąsiedniej kuchni, gdzie stał radioodbiornik. Tymczasem dzieci szukały w ciemnościach gwoździa zaplątanego w pościel łóżka. Trzeba było zdejmować i wytrzepać wszystko z tapczanu i łóżeczka polowego Andrzeja, by nareszcie odnaleźć gwóźdź. Ewa wchodziła ponownie na barana Andrzejowi i wyjętym z szafy odświętnym butem ojca przybijała gwóźdź do ściany. Ale największą trudność sprawiło dzieciom zawieszenie obrazu. Kiedy i ta operacja wcelowania w uszko zawieszki przybitym gwoździem w trudnej pozycji „na barana” – gdy w sprężynowym materacu stopy Andrzeja zapadały się i ciągle chwiały – kończyła się powodzeniem, zmęczeni kładli się do snu. Andrzej nie usypiał bez kontaktu z Ewy nogą, musiała spać w poprzek tapczanu, by móc spuścić nogę poza jego krawędź tak, by sięgnęła nogi Andrzeja wystającej na niższej powierzchni łóżeczka. Andrzej kończył jeszcze opowiadanie o Krzyżakach i oboje zasypiali, ale po kilku godzinach Ewa z płaczem wyskakiwała z tapczanu i w przerażeniu zaczynała krążyć wokół stołu. Ale Andrzej o tym nie wiedział, spał już bez nogi Ewy, aż Krystyna zaczynała go delikatnie ubierać będącego jeszcze we śnie, czym powoli się rozbudzał.
Zorganizowano w szkole noworoczną choinkę dla 480 dzieci i Andrzej odczytał na transparencie dekoracji sali gimnastycznej, że jest to pierwsza choinka w Stalinogrodzie w tej szkole.
Kazano im formować wokół choinki korowody taneczne, a uczniów przebrano za wiewiórki, zające, misie i bałwany, każdy miał coś kolorowego na głowie. Krystyna nie bardzo wysiliła się ze strojem dla Andrzeja, robiąc nieporadnie jakieś nakrycie głowy z gofrowanej bibuły, ale Andrzej się tym nie przejmował. Kiedy na salę wkroczył Dziadek Mróz i rozdał dzieciom worki foliowe, w których było jabłko, pomarańcza, katarzynki i baton Danusia, Andrzej znał już takie paczki. Przynosił im ojciec takie same z pracy i to była jedyna okazja, by mama mogła pozyskać skórkę pomarańczową do ciast. Potem pierwsze i drugie klasy skierowano do sali bajek, urządzoną w jednym z gabinetów. W półmroku zainscenizowano rękami nauczycieli postacie z bajek, czarodziejskie wróżki, domek “Baby Jagi”, leśne ognisko z żarówki przykrytej czerwoną bibułą, księżyc nad górami, tym razem z żarówki oprawionej w mleczny klosz.
Po nowym roku rodzicom kazano składać deklaracje odnośnie zgody na religię w szkole i raz w tygodniu przychodził ksiądz z pobliskiego klasztoru Oblatów na ostatnią lekcję. Ponieważ Krystyna jak i Wanda nauczyły dzieci modlitw, Andrzej polubił lekcje religii ze względu na Stary Testament, który też znał, ale lubił te opowieści. I zawsze była to jakaś odmienność w monotonii lekcji, na których się nudził.
Andrzej też chętnie chodził na lekcje pianina, lubił emerytowaną parę państwa Kunów, mieszkających w domu po drugiej stronie ulicy Liebknechta. Lubił zapach terpentyny i momenty, kiedy przychodził za wcześnie i otwierał mu pan Kun, a dźwięki pianina i prowadzonej lekcji przez panią Kunową dochodziły z sąsiedniego pokoju. Wtedy pan Kun prowadził Andrzeja do drugiego pokoju, by pokazać mu, jak maluje stojącą na sztaludze kopię obrazu Kossaka. Andrzej z zapartym tchem śledził pociągnięcia pędzla i nie mógł się nazachwycać kunsztem pana Kuna. Zilustrował już „Księgę dżungli” Kiplinga na kartkach z małego bloku rysunkowego wypełniając rysunek ołówkiem kredkami, ale farby olejne widział po raz pierwszy w życiu. Specjalnie przychodził na lekcje wcześniej, by móc podglądać malowanie pana Kuna, ale lubił też lekcje gry na pianinie. Kunowa nie szczędziła pochwał swojemu najlepszemu uczniowi, mimo, że była surowa i wymagająca.
Pod koniec stycznia obchodzono dwunastolecie wyzwolenia Katowic przez Armię Czerwoną i wszystkie klasy stłoczono w sali gimnastycznej na uroczystej akademii. Prowadziła ją klasa siódma, która po przemówieniach zaproszonych żołnierzy otworzyła część artystyczną, przygotowaną przez każdą klasę. Klasa Andrzeja tańczyła krakowiaka i kujawiaka, ale Andrzej w tym nie uczestniczył, gdyż wybrano tylko chłopców wysokich. Chór szkolny zaintonował „Okę” i „Hymn Młodzieżowy”, do śpiewu dołączyli wszyscy zgromadzeni uczniowie w sali gimnastycznej.
W marcu dziękowano nauczycielkom za to, że są kobietami, w sali gimnastycznej cała szkoła wiwatowała na cześć Grona Pań. Przygotowano laurki, a Samorząd Szkolny wręczał kwiaty, recytowano bałwochwalcze wiersze.
Na Pochód Pierwszomajowy Andrzej musiał pójść jak cała jego klasa w jednakowym stroju zrobionym z gofrowanej bibuły i Krystyna na wywiadówce dostała specjalne instrukcje, jak go wykonać. Bała się, że odziany tylko w bibułę się przeziębi.
1 czerwca 1957 Andrzej musiał wysłuchać deklamacji na uroczystej akademii z okazji Dnia Dziecka w sali gimnastycznej, po której rozdano kupione przez Komitet Rodzicielski słodycze. Potem pojechali na jednodniową wycieczkę na Zamek do Będzina.
Pani Kunowa organizowała na koniec roku popis dla wszystkich swoich uczniów, których przybywało i których liczbę z biegiem lat ograniczała do najlepszych. Na ten popis zdobywała w Delikatesach kosztowne czekoladki w złotym staniolu i przesypywała do kryształowej misy, krążącej potem po pokoju wśród mam i dziewczynek z białymi kokardami, chłopców z aksamitką pod szyją. Wszyscy w białych bluzkach siadywali wtedy grzecznie na przedwojennych kanapach, aż nareszcie ostatni wychowanek pani Kunowej wśród oklasków kończył i wszyscy w uśmiechach i podziękowaniach rozchodzili się do domów. Andrzej bezbłędnie odegrał zalecony utwór i z ulgą powitał wyczekiwane wakacje. W tym roku jechali do ojca do Bogatyni.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (18)


Rozdział VI

Rudek (7)
Trudno było wywnioskować, co się wydarzyło w Gruzji, o czym dramatycznie doniosła Wolna Europa. Czy Gruzini zbuntowali się bezpośrednio po odczytaniu referatu przez Chruszczowa w Moskwie na XX Zjeździe KPZR, w którym obarczono Stalina wszystkim, co złe? Czy w obronie Stalina, najsłynniejszego na świecie Gruzina, czy przeciwko niemu? Chruszczow bez względu na intencje stłumił rozruchy szybko i krwawo. Opinia publiczna została poinformowana też w Polsce, poprzez obowiązkowo rozprowadzaną prasę radziecką, gdzie jedynie napomknięto, że zajścia sprowokowały tureckie tajne służby, ale szybko zdecydowano się sprawę przemilczeć. Ponieważ zdarzenia zbiegły się czasowo z tajemniczą śmiercią Bieruta w Moskwie, Rudek chłonął wszelkie okruchy wiadomości z zagłuszanej coraz intensywniej Wolnej Europy, której słuchanie okupowane było torturą zagłuszanego odbioru.
Jak się zorientował, strzały padały z Hotelu Tbilisi, z dachów domów, z ulicy do, przeważnie studentów, siedzące na drzewach dzieci. Strzelano do demonstrantów zasłaniających się portretami Lenina i Stalina. Wjechały czołgi, otoczony tłum próbował ratować się wskakując do rzeki Kury. Wprowadzono stan wojenny, więzienia zapełniły się demonstrantami.
Na pogrzeb Bieruta w marcu do Warszawy jechały delegacje ze wszystkich ważniejszych zakładów pracy i placówek kulturalnych z całej Polski. Rudek, który miał pełne ręce roboty, gdyż kończył budować maszt rurowy w Radiowym Ośrodku Nadawczym w Rudzie Śląskiej wysoki na 160 m, musiał wszystko wstrzymać, gdyż nie miał kto jego decyzji zatwierdzić. Zresztą, zlecenie tej pracy pracowni Rudka i jej ukończenie nie leżało w interesie radiosłuchaczy, gdyż równocześnie z polepszeniem odbioru państwowych stacji radiowych transmitowanych z radiostacji Gliwice, na maszcie zamierzano umieścić potężne zagłuszarki audycji zagranicznych.
Również jego pracownia pracowała nad masztem telewizyjnym w Bytkowie wysokości 230 metrów, co było palące, gdyż telewizja w warszawie szła pełną parą, a Ślązacy, którzy uważali że stolicę po wojnie odbudowano dzięki wyśrubowanym normom wydobycia węgla, jej nie mieli.
Wszyscy poddali się żałobie, która i tak nie wróżyła niczego lepszego, gdyż rozpętała jedynie walkę o władzę w łonie Partii, nie tylko w Warszawie, ale na szczeblach województw czyli i w Stalinogrodzie.
Ci, którzy nie pojechali na pogrzeb do Warszawy i tak musieli w Stalinogrodzie udać się na Plac Dzierżyńskiego, skąd było słychać o godzinie 11 przeraźliwe syreny okolicznych kopalń włączone równocześnie.
Rudek już od miesiąca wiedział o tajnym referacie Chruszczowa, który składał się z kilkudziesięciu stron. Plotka głosiła, że można go było kupić na Bazarze Różyckiego w Warszawie, gdyż kazano go wydrukować i rozdać w zakładach pracy komórkom partyjnym i omawiać na tajnych zebraniach, a były to ogromne nakłady. Miał egzemplarz kosztować około 500 zł, co równało się najniższej pensji miesięcznej, a jednak był popyt. Rudkowi zupełnie starczały te rewelacje cytowane w Wolnej Europie, ale tekst stał się wkrótce szeroko dyskutowany, cytowany i znalazł prawdziwych fanów w jego pracy.
Nadeszła Wielkanoc, Krystynie udało się kupić szynkę i rodzynki oraz mak, a Rudek zauważył, że w Stalinogrodzie od dwóch lat w radiu na Boże Narodzenie nieśmiało puszczano kolędy, a w tym roku wspominano w gazetach o pisankach i wielkanocnych zwyczajach ludowych. Ludzie starali się żyć normalnie, wszelkie dobre wiadomości wolne od polityki przyjmowane były z nadmiarowym aplauzem. Tak wiwatowano na cześć kolarza Królaka, który w tym roku wygrał majowy Wyścig Pokoju. Rudek nie interesował się żadnym sportem, ale oblał ten radosny moment z pracownikami swojej pracowni.
W maju podano na pierwszej stronie w oficjalnej prasie wiadomość, że nie żyje 55 letni Aleksander Fadiejew, którego Rudek pamiętał z Kongresu Intelektualistów we Wrocławiu jako tego, który ten Kongres popsuł i przez którego wyjechało w proteście wielu obrażonych i zniesmaczonych zachodnich ważnych dla reżimu intelektualistów. Chwalił się tam takimi pisarzami jak on, a jego słynne zdanie „kraj, w którym moje dzieła wychodzą w 2 milionach egzemplarzy, nie może być nazywany krajem o niskiej kulturze” przeszło do historii. Wolna Europa zaraz zdementowała radzieckie doniesienia o sercowej chorobie i śmiertelnym zawale Fadiejewa. Był wieloletnim, leczonym w psychuszkach alkoholikiem i zabił się ze sławnego rewolweru przechowywanego w szufladzie od wojny ojczyźnianej.
Do biura Rudka wracali koledzy z delegacji z Targów Poznańskich przerażeni. Nawet nie bacząc już na podsłuchy, inwigilacje, szpiegów, roztrzęsieni opowiadali o czołgach i trupach. Rudka bezpartyjnego nie wybierano na wyjazd na Targi, gdyż zawsze był to przywilej i nagroda, a teraz ucieszył się, że nie pojechał. Gazety jednostajnie komunikowały o przywróconym porządku w mieście i czekających procesach sądowych prowodyrów, którzy dali posłuch obcym, wrogim Polsce Ludowej elementom.
O wszystkim szczegółowo informowała Wolna Europa, której cały czas zarzucano, że kłamie, choć w Poznaniu byli obserwatorzy-świadkowie nie tylko z całej Polski, ale i ze świata.
Znaleźli się w Stalinogrodzie śmiałkowie, którzy jednocześnie drukowali i rozklejali ulotki wspierające poznański zryw. Na murach domów i nawet w sławnym, niezwykle brudnym szalecie katowickiego Rynku, do którego schodziło się po schodkach, pojawiały się obelżywe napisy. Władze miasta bały się, że Poznań może powtórzyć się tutaj. Same wiedziały mimo kłamliwych statystyk, raportów i komunikatów, że są ku temu powody, ale oficjalne mowy Cyrankiewicza i Gierka nakazały przyjąć im postawę potępiającą. Zmuszano załogi zakładów pracy do wieców i zebrań przeciwko wrogim siłom winnym rozruchom w Poznaniu.
Rudek zobligowany terminami pracował normalnie i po zawiezieniu Krysi z dziećmi do Sidziny odwiedzał ją kilkakrotnie jadąc do nich w sobotę po pracy i wracając nocnym pociągiem w niedzielę. Właśnie zlikwidowano pierwszą klasę, z której i tak nigdy nie korzystał. Dawna klasa druga została nazwana pierwszą, a trzecia drugą. Rudek podróżował dawną trzecią klasą, czyli na gołych ławach drewnianych.
2 lipca 1956 uroczyście zamknięto XXV Międzynarodowe Targi w Poznaniu donosząc w gazetach, że zakłady ZISPO, Wielkopolska Fabryka Urządzeń Mechanicznych, Poznańska Fabryka Maszyn Żniwnych, Poznańska Wytwórnia Papierosów, Poznańskie Zakłady Metalurgiczne, „Pomet” i wszystkie pozostałe zakłady wróciły do normalnej pracy, a dzieci pracowników wyjechały na kolonie letnie. Że działają już linie tramwajowe i autobusowe i otwarto sklepy. Pogrzeby ofiar w obecności księży, rodzin, Cyrankiewicza i Gierka oraz innych przedstawicieli Partii odbyły się 8 czerwca, w których jak zapewniano „wbrew tendencyjnym plotkom” nie było kobiet i dzieci. Trumny udekorowano Kawalerskimi Krzyżami Orderu Odrodzenia Polski i morzem kwiatów.
W tej samej gazecie codziennej Rudek przeczytał ze zdumieniem, że siłą zmuszano konduktorów autobusów do wyłączenia się ze strajku, nikt nie chciał działać wbrew władzy ludowej, a mąciciele i podżegacze nie mieli nic wspólnego z klasą robotniczą. Zrobili to cudzoziemcy, którzy tajnie przybyli na Targi.
Dalej cytowano zachodnią prasę z krytycznym komentarzem wrogich Polsce Ludowej rządom wykorzystujących polskie nieszczęścia do siania szkodliwej propagandy.
Rudek specjalizował się w projektowaniu urządzeń i realizacji transportu pionowego i poziomego. By coś sfinalizować z jego innowacyjnych projektów musiał przejść przez zespoły robocze, komisje, konferencje, posiedzenia. Wypełniano tony pism, przepisywano zalecenia ministerstwa, planowano i pisano sprawozdania, załączano instrukcje, plany perspektywiczne, analizy ekonomiczne, skargi i wnioski, wydawnictwa własne, informacje dla prasy i radia, sprawozdania z delegacji, projekty instrukcji dla kopalń, protokoły kontroli, sprawozdania i notatki, projekty regulaminu pracy, ochrony pracy, sprawozdania ze stanu stacji ratowniczych, oceny wypadkowości, sprawy hoteli robotniczych, domów młodego górnika, plany inwestycyjne, realizacje inwestycji, założenia projektowe i projekty wstępne kopalń, plany i programy postępu technicznego, miernictwo górnicze, dokumentacje geologiczne, wykresy głębinowe, zestawienia zasobów węgla, granice eksploatacyjne, eksploatację złóż, karty ewidencyjne, maszyny górnicze, urządzenia podsadzkowe. To wszystko omawiano na nie kończących się zebraniach i konferencjach.
Rudek podlegał też ciągłym zmianom i reorganizacji zwierzchnictwa. Centralny Zarząd Przemysłu Węglowego zmienił się na Ministerstwo Górnictwa i Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego, potem na Ministerstwo Górnictwa Węglowego oraz Centralnego Urzędu Naftowego.
Tymczasem w Stalinogrodzie zdarzały się też pomyślne przemiany. Z satysfakcją Rudek przeczytał o oddolnej inicjatywie postawienia budki telefonicznej, gdyż z obiecanych przez Ministerstwo Łączności 15 budek Górny Śląsk żadnej z Warszawy nie dostał. W Gliwicach odnaleziono przedwojenną, poniemiecką rozmównicę telefoniczną i po remoncie postawiono ją w Stalinogrodzie na Placu Wolności.
22 lipca nastąpiło huczne otwarcie Stadionu Śląskiego w Parku Kultury i w ferworze entuzjazmu Rudek zdołał przekonać swoich zwierzchników, że nie jest zainteresowany sportem, by w ten dzień wolny od pracy móc uciec do Krysi i dzieci do Sidziny.
Coraz częściej pisano o odstąpieniu w Stalinogrodzie od centralnej dystrybucji towarów rozwożonych po sklepach na rzecz bezpośrednich zamówień u producentów. I tak w państwowych sklepach pojawiły się wyroby rzemieślnicze, z początku drobna galanteria i krawaty wytwarzane chałupniczo lub w maleńkich, zakonspirowanych fabryczkach, co było wcześniej nie do pomyślenia. Hala Targowa, cały czas krytykowana na łamach prasy, gdzie nagłaśniano procesy sądowe takie jak pokazowy proces małżeństwa oskarżonego o handlowanie kaszanką nieznanego pochodzenia, nagle przestała być obiektem krytyki. Rzemieślnicy dostali w lipcu pozwolenie na działalność i mieli tam swoje legalne stragany.
Rudek jeżdżący po budowach, rozmawiający z robotnikami wiele doświadczał i wiele widział. Robotnicy gnieżdżący się w hotelach robotniczych skarżyli się na brak poduszek, brud i zapchane ubikacje. Pijaństwo i burdy przed hotelami odnotowywała codzienna prasa jako sensacje, ale Rudkowi było ich po prostu żal. Poprawiało się trochę w zakresie rozrywek po pracy, niemniej krąg taneczny w odległym Parku Kultury był zbyt męczący dla spracowanych mężczyzn, a odradzająca się po stalinizmie przedwojenna tradycja dansingu nie była do nich adresowana. Pili w swoich pokojach przepijając fuchy, gdyż butelka wódki czy samogonu, a nawet kiełbasa, były tak jak za czasów okupacji, tak i teraz środkiem płatniczym.
Nic nie zrobiono ze Stalinogrodzkim Dworcem Kolejowym, gdzie mimo protestów kolejarzy w dalszym ciągu sprzedawano w bufecie czynnym całą noc alkohol ściągający tam nie podróżnych, a pijaków.
Rudek wracając niejednokrotnie późno z wyjazdów i konferencji w innych miastach, szedł przez martwe miasto o zezowatych, skąpo ubarwionych neonach pustymi, zimnymi ulicami. Z przyległych do chodników stojących samochodów zauważył zupełnie nowe. Były to najnowsze modele radzieckich moskwiczów i dla Rudka była to jedyna nowość kończącego się, burzliwego roku 1956.
W październiku wraz z Krysią był dumny z pierwszej wywiadówki Andrzeja pierwszoklasisty. Specjalnie dla Obywatela Rudka przysłał Inspektorat Oświaty w Katowicach wyrazy uznania za troskliwą opiekę nad Jego dzieckiem, kształtowaniem Jego charakteru, wyrabianiem poczucia dyscypliny i sumienności w pracy. Rudek, który nie miał pojęcia do której szkoły Krystyna zapisała Andrzeja, ani też czego się uczy, jeszcze bardziej był z siebie dumny. Udało mu się kupić Andrzejowi w prezencie szachy i skutecznie nauczyć go grać kosztem nie odsłuchanych audycji Wolnej Europy.
Jednak niebawem do nich wrócił. Nastały ponure chwile nasłuchów od 11 listopada przebiegu rewolucji na Węgrzech, co zdawało się jakimś pokrzywianiem Historii, która zaczynała się powrotem Gomułki do wielkiej polityki całkiem optymistycznie.
Ale być może to właśnie przestraszone Węgrami i gniewem ludu władze Stalinogrodu postanowiły przywrócić miastu jego pierwotną nazwę. Zakazane słowo Katowice wróciło do łask, na dodatek dziennikarze prześcigali się w długich artykułach zawile tłumaczących ten wstydliwy powrót.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz