LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (24)

Rozdział VIII


Krystyna (17)

Nie działo się dobrze w Kościele, chociaż Krystyna chciała gdzieś należeć i być we wspólnocie. Na Koszutkę przeszła z parafii gliwickiej, gdzie chrzciła syna, a i tak nie zagrzała tam miejsca, bo było niebezpiecznie nawet rozmawiać z parafianami. Tu, mimo, że osiedle dopiero powstawało na zupełnie dziewiczych terenach, kościół już stał od przedwojnia i kiedy przyszła, proboszcz Maksymilian Górnik był już po odsiadce w stalinowskim więzieniu. Był trzecim proboszczem od 1937, od kiedy oblaci postawili tu kościół w wolnej Polsce, jednak podlegali wrocławskiej diecezji ciążącej ku Niemcom. Z uwagi na politykę Watykanu Piusa XII, który od ukończenia wojny otaczał się niemieckimi biskupami upominającymi się o swoich wiernych w granicach polskich, wznoszących protesty przeciwko wypędzaniu Niemców, nie zrozumiał trudnej sytuacji w jakiej znalazł się Kościół w Polsce. Władze polskie szczególnie przysłuchiwały się kazaniom wygłaszanym w kościołach na Śląsku. Jednak nie tylko kazanie zaważyło na aresztowaniu proboszcza. Po rewizji znaleziono list pasterski Biskupa Polowego Wojska Polskiego Józefa Feliksa Gawlina wydrukowanego w Niemczech. Skazano proboszcza na trzy lata więzienia w Katowicach, których wprawdzie nie odsiedział dzięki staraniom zwierzchników, ale w parafii proboszcza wymieniono. Przyszedł pięćdziesięcioletni oblat Ernest Krystek, który przygotowywał klasę Andrzeja do Pierwszej Komunii.
Krystyna dowiadywała się o tym wszystkim siedząc u pani Kunowej z innymi matkami podczas popisów pianistycznych Andrzeja i niewiele ją to wszystko obchodziło. Niemniej było to istotne, gdyż niemal cała Koszutka, teraz Osiedle Marchlewskiego w założeniu nie tylko architektonicznym, ale ideologicznym łączenie z nazwami ulic, robiła coś przeciwnego: uczestniczyła ze zdwojoną siłą w kościelnych obrzędach. Toteż dla Krystyny być w zgodzie z rodzącą się koszutkową wspólnotą było sprawą pierwszej wagi, jak uszycie ubranka dla Andrzeja u Szczerbowej. Szczerbowa mieszkała niedaleko Zosi, Czeszki z Zaolzia i ewangeliczki, która obszywała skutecznie całą Koszutkę. Była miła i tania, niemniej do ostatniej chwili Krystynie nie udawało się kupić materiału.
I w końcu, nie odróżniając się od reszty dzieci w kościele, Andrzej stanął jako najmniejszy wśród kolegów z monstrualną świecą w granatowym, a nie białym ubranku, Krystyna odetchnęła z ulgą, że ma to już za sobą. Ale zaczęły się uciążliwe dodatkowe nabożeństwa, na które Krystyna wprawdzie nie chodziła, jednak musiała czyścić Andrzejowi z błota odświętne buty i prasować za każdym razem ubranko, uszyte z zerówki. Dzieci komunijne uczestniczyły też w procesji Bożego Ciała, na którą zawsze chodzili z Rudkiem, bo była to demonstracja i wsparcie polityczne, a tłumy nie bojące się represji w pracy były tak wielkie, że wydzielający się z tych wspólnotowych uroczystości euforyczny duch udzielał się i im.
Krystynie udało się zwolnić Andrzeja ze szkoły przed końcem roku i pojechać do Rudka do Zgorzelca. Nigdy nie była w tych stronach, nie zdawała sobie sprawy, że okolice są tak piękne. Rudek odebrał ich z dworca wojskowym gazikiem, jechali odkrytym samochodem wśród otaczających pól do Opolna Zdroju i nie mogli się wprost nazachwycać. Były to tereny jeszcze dziewicze, chociaż czuło się już nadchodzący czas, kiedy łany zbóż zamienną się niebawem w asfaltowe szosy, a wypielęgnowane, poniemieckie sady buldożery zryją pod nowe pola kopalni.
Rudek mieszkał w przepięknym, z rzeźbionymi witrynami pensjonacie „Marysieńka”, zamienionym na hotel robotniczy. Takich pensjonatów było czterdzieści i w każdym co wieczór odbywały się tańce, o czym ze śmiechem poinformował szofer Krystynę jeszcze w gaziku.
Krystyna nie miała pojęcia o specyfice miejsca, w którym się znalazła. Rudek natychmiast po wysadzeniu ich na ulicy wrócił z powrotem do pracy, nie wiadomo gdzie, bo budowy były w różnych miejscach. Zdana więc była na własne obserwacje i doświadczenia.
Piękna była rzeczka, zwana jak się okazało Jaśnicą, wzdłuż której biegł deptak uzdrowiska nazwany ulicą Bieruta, przy której stały dziwiętnastowieczne domy łużyckie. Wille i pałacyki z cebulastymi kopułkami, a pod nowymi szyldami hoteli robotniczych jeszcze nie zdjęte napisy: Schröter, Rosenhof, Albertbad, Carolabad, Waldesruh. Jak się dowiedziała, było tu przed wojną 26 pensjonatów, kort tenisowy, basen odkryty, leczono w kilku zakładach leczniczych borowinami: reumatyzm, artretyzm, anemię, nerwobóle, paraliże, schorzenia skórne i kobiece.
Doszła do małego placu gdzie stał niewielki ewangelicki kościół z półkolistymi oknami, dwuspadowym dachem i wieżą z zegarem. Dalej biegła droga do Bogatyni.
Życie w Turoszowie, bo jak się dowiedziała, wszystko to jest Turoszów, okazało się o wiele prostsze i przyjemniejsze niż na Koszutce, chociaż straszono ją przed wyjazdem, że zaopatrzenie jest tu o wiele gorsze. Nic podobnego. Przydziały dostawali z Kopalni, które starczały na ich rodzinę i Krystyna nie musiała iść do kolejek, bo sklepów tutaj nie było, dopiero powstawały i mieszkańcy radzili sobie na wieloraki sposób nie skazani, jak ona, na osiedlowe sklepy. Do Bogatyni było cztery kilometry, a przecież tam też nie było wszystkiego. Przemiły młody człowiek, który opiekował się tu wszystkim i wszystkimi, przywiózł im zaraz w dniu objęcia przez Krystynę rudkowego gospodarstwa w obszernym przedwojennym pensjonatowym apartamencie, piękne poniemieckie talerzyki i filiżanki. Mieszkał też w tym samym pensjonacie, chleb przywoził ze Zgorzelca, kartofle kupował w Bolesławcu, a owoce we Wrocławiu. W pensjonacie łazienki nie było, ale zaopatrzeniowiec natychmiast po jej przybyciu dostarczył ogromną, poniemiecką balię dla dzieci.
Najbliższa poczta była w Bogatyni i potem Krystyna nauczyła się jeździć spalinową ciuchcią, chociaż nie było to proste, gdyż nigdy w niej miejsca nie było. Przedwojenną linię kolejki wąskotorowej firmy Kohlenbahn po zamknięciu granic przedłużono o 6 km z Bogatyni do węzła normalnotorowego w Turoszowie. Ale dla obsługi pasażerskiej, głównie dojeżdżających do pracy z zasiedlonych koszarów wojskowych w Sieniawce przy granicy niemieckiej, przez Opolno do Bogatyni, jeździła ciuchcia wąskotorowa. Było osiem kursów dziennie między Bogatynią, a Sieniawką, a i tak w siedmiu wagonikach ścisk był wielki. Jednostajną falą przybywali, dzięki drukowanym w gazetach ogłoszeniom zachęcającym do przybycia, robotnicy z całej Polski. Pensjonaty były zasiedlane przez inżynierów i ich rodziny, głównie z Górnego Śląska. Innym przydzielano mieszkania w odległych od pracy miejscach, w okolicznych wsiach, barakach. Dojeżdżano najczęściej starymi poniemieckimi rowerami, gdyż w ciuchci nie mieścili się wszyscy. Jeździły też auta ciężarowe z plandeką i brały po drodze pasażerów bez przystanków, na wyciągnięcie ręki. Przemieszczano się ciągle, przygotowywano bazy na warsztaty, wyznaczano zajezdnie samochodowe, pomieszczenia na magazyny. Trzeba było też umożliwić zakup pożywienia dla tej masy ludzkiej, zorganizować szpital i ośrodki zdrowia, szkoły i przedszkola dla przybyłych dzieci. Cały czas kombinat się organizował.
Opolno stawało się coraz bardziej zanieczyszczone jak na Koszutce, co Krystyna poznawała po brudnych oknach, które pokrywały się sadzą z kopalni. Węgiel brunatny był tak samo czarnym i brudnym węglem.
Rudek jeździł na konferencje do Bogatyni do siedziby dyrekcji, do dawnego hotelu „Kretscham” na ulicę Armii Czerwonej, a jak Krystynie udało się dzieci umieścić na półkoloniach, zabierał ją do mieszczącej się w nim na parterze „Romy”, gdzie przeczekiwała, aż skończą obradować. Budynek miał piękne wejście z zabudowanym tarasem na dwóch kolumnach, pod którymi zawsze stało kilka motocykli. Do restauracji schodziło się po schodkach, do nastrojowych pomieszczeń piwnicznych z gotyckimi sklepieniami. Był tu zawsze niesamowity ruch i kłęby dymu, a za barem siedziało kilkunastu pijących mężczyzn. Jedno pomieszczenie hotelowe oddano na świetlicę dla młodzieży, by ukrócić pijaństwa w hotelach robotniczych i ich czymś zająć. We wsiach, gdzie były hotele robotnicze, po godzinie 22 nie można było wychodzić na ulicę bez ryzyka ataku ze strony pijanych hord. Chłopcy ze wsi urwawszy się spod ojcowskiej opieki, dotychczas zawsze zajęci przy gospodarstwie, nagle otrzymali wolny czas po pracy i z tego szczęścia upijali się do nieprzytomności.
Krystyna czekając na Rudka spacerowała po pięknej Bogatyni podziwiając nigdzie indziej nie widziane domy zrębowo-przysłupowe, gdzie belki konstrukcyjne były na elewacji, a nie wewnątrz budynku. Belki te niejednokrotnie były rzeźbione, okna miały zdobione kraty. Oglądała je ciągle, na Strumykowej, Waryńskiego, Bojowników Wolności, Kościuszki. Potem szła z Rudkiem do jedynego kina w Bogatyni, gdzie wyświetlano filmy radzieckie, ale wychodzili po Kronice Filmowej. Do Opolna wracali na stację Las-Opolno Zdrój, stamtąd piechotą do pensjonatu „Marysieńka”. Ciuchcia jeździła przez środek Bogatyni, zawsze sapiąca i zgrzytająca, z pokrzykiwaniami maszynisty, gdyż przechodnie i pijacy ciągle wchodzili na szyny kolejki wąskotorowej, nawet nadjeżdżającej z takim hałasem.
Kiedy Rudkowi przydzielono lambrettę, mogli już jechać Siodłem Zatońskim – gdyż nową szosę z ominięciem wsi dopiero budowano – gdzie chcieli, ale Rudek nigdy nie miał czasu.
Mimo, że pracował na suwaku po pracy w pensjonacie „Marysieńka”, nie wypadało jednak nie bywać na potańcówkach w pensjonatach, a u nich w „Marysieńce” wystarczyło położyć dzieci spać i przejść do innego pokoju. Gromadziło się tam mnóstwo sąsiadów, tak jak oni młodych, z papierosem w jednej ręce, w drugiej z kieliszkiem wina, adapterem i płytami. W repertuarze była Koterska, Fogg, i wiele piosenek radosnych do tańczenia, które Krystyna lubiła. Potem całe pijane towarzystwo przenosiło się nad rzekę, szli niczym procesja z gitarami śpiewając i sypiąc po drodze srebrne listki osiki uprzednio pozbierane.
Krystyna po ugotowaniu obiadu na maszynce, gdyż Rudek nie cierpiał stołówkowego jedzenia, ale jadł z konieczności, cieszyła się z tego odcięcia od reszty świata. Dzieci natychmiast nawiązały kontakt z bandami w różnym wieku przetaczającymi się co jakiś czas przed oknami pierwszego piętra, a Krystyna nawiązała znajomość na spacerze przyjaźń z młodą kobietą z wózkiem dziecięcym. Jak się okazało, kobieta ta mieszkała w jednym z tych wspaniałych domków przy ulicy Bieruta z pięknym, wypielęgnowanym ogrodem pełnym jednorocznych kwiatów. Była to dama zawsze wykwintnie i elegancko ubrana, wypielęgnowana, chętna do rozmów z Krystyną, zawsze ją zapraszająca. Jednak Krystyna nigdy nie dowiedziała się skąd jest, ani czyją jest żoną.
Postanowiła nawiązywać kontakty bardziej jej przydatne i z biegiem czasu udawało im się regularnie organizować wycieczki gazikiem po okolicy. W gaziku wojskowym mieściło się nawet po dziesięcioro dzieci. Rudek nigdy z nimi nie jechał, tylko Krystyna ze swoją dwójką i trzy pary małżeńskie ze swoimi dziećmi.
I tak jeździli w to cudowne lato wypełnionym po brzegi gazikiem wyboistymi bitymi drogami. Po obu stronach dojrzewało zboże, kwitły kartofle, a oni rozradowani rozglądali się wokół.
Krystyna nie wiedziała, czy jadą wzdłuż PGR-ów, czy prywatnych upraw. Mijali wsie zupełnie opustoszone, domy w ruinie, sady pełne wyśmienitych malinówek. Jeździli albo na zachód w kierunku Sieniawki, albo na północny wschód od Opolna. Wszędzie stały zrujnowane pałace, gdyż każdy folwark miał tu swojego właściciela i wystawną posesję. Wszystko było rozgrabione, wyszabrowane, w opłakanym stanie i Krystyna widząc porzucone, rzeźbione części bramy czy okna nie mogła z żalu dojść do siebie.
Napotykali na gospodarstwa zasiedlone przez przyjezdnych z Kresów Wschodnich. Krystyna poznawała znajomy jej wschodni zaśpiew, ale spotykali też Polaków, którzy przywiezieni w czasie wojny na te tereny na roboty, już tu pozostali.
Wstrząsające wrażenie robiły dwory w Rybarzowicach i Biedrzychowicach, wspaniałe barokowe pałace zupełnie splądrowane, opuszczone i popadające w ruinę.
Szli wspaniałymi alejami obsadzonymi dębami, przemierzali ogrody w stylu francuskim, zaniedbane, porośnięte pokrzywami, mijali rzeźby potłuczone, leżące w trawie. Przechodzili mostami kamiennymi wiodącymi teraz nie wiadomo gdzie, zahaczali czasami o granicę pełną wopistów, docierali do koryta Nysy Łużyckiej, lub zatrzymywali się przy zrujnowanych cmentarzach, gdzie spoza spróchniałych desek kaplicy widoczne były trumny.
Wszystkie ich wycieczki krążyły wokół obrzeża ogromnej połaci ziemi, którą gigantyczne maszyny zdejmowały i kładły na inne miejsce, by stopnień po stopniu zgarniać, ładować i wysyłać pozyskany węgiel brunatny. Właśnie plany budowania tutaj Elektrowni się finalizowały, a jak zapewniał „Przekrój”, powstawała tu największa inwestycja energetyczna tego typu w Europie. Równolegle prowadzono prace przygotowawcze do budowy odkrywki „Turów II” i Elektrowni.
Krystyna z nostalgią patrzyła na wspaniałe wokół lasy liściaste, pasmo gór i łany zbóż, które już wkrótce zamienią się w gigantyczne wyrobiska.
Po powrocie do szkoły nowa pani, pani Grzegorczyk, już nie była tak przychylna Andrzejowi. Ewa, która poszła do pierwszej klasy, także nie mogła się przyzwyczaić i płakała, że Pani Tomsia jej nie lubi.
Rudek nie wahał się ani chwili i kupił za otrzymany talon za budowę masztu w Bytkowie niemiecki odbiornik Dürer FE 855 G, który stanął w jego gabinecie na biurko-tapczanie po Franciszku, nieustająco zwabiając tłumy sąsiadów na nieliczne emisje programów, z których wyświetlaniem Dürer nie bardzo sobie dawał rady. Nie dawała sobie rady Krystyna chcąca za wszelką cenę żyć z całą klatką schodową i sąsiednimi klatkami w zgodzie i uprzejmości, a wszyscy mieszkańcy Koszutki potraktowali ich telewizor jako rzecz wspólną i wszystkim należną.
Kiedy Rudek powrócił do Turoszowa, Krystyna szybko poprosiła pana Floriana, by przerzucił przewód dachowej anteny na stronę balkonu dużego pokoju. Dzieciarni było wygodniej oglądać telewizję w większym pokoju, na szczęście programów dla najmłodszych nie było dużo i seanse nie trwały długo. Natomiast rozpoczęły się transmisje meczy piłkarskich, których nikt z domowników nie oglądał, jedynie zupełnie nieznani Krystynie sąsiedzi. Niezmiennie na nie przychodził pan Horoszczak z parteru i oglądał mecz siedząc na krześle w przedpokoju, gdyż uważał, że telewizja oglądana z bliska, psuje oczy. Wanda, która właśnie zjechała do córki i wnuków korzystając z nieobecności Rudka, bała się przecinać linię wzroku kontemplującemu mecz Horoszczakowi, który siedział na ciągu komunikacyjnym obok drzwi do łazienki, blokując wejście. Był wprawdzie o pięć lat od niej młodszy, ale Wanda lękała się go urazić i wolała do łazienki nie wchodzić.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *