Rozdział VI
Andrzej (1)
Krystyna ubrała Andrzeja w białą, kretonową koszulkę z krótkimi rękawami i krótkie, granatowe spodenki. Tylko raz zaprowadziła go do szkoły upewniając się jedynie, że tam dotarł, gdyż od dłuższego czasu Andrzej przemieszczał się z kolegami na wszystkie podwórka, a podwórko Osiedla Ducha, skąd widać było, jak budują szkołę, było mu doskonale znane. Szybko, robiąc po drodze zakupy, wróciła do pozostawionej samej w domu Ewy.
Wszelkie formalności związane z zapisaniem syna do wyznaczonej szkoły dokonała jeszcze przed wakacjami. Edek, o dwa lata starszy, podwórkowy przyjaciel Andrzeja, nic o szkole powiedzieć nie mógł. Od dwóch lat chodził do przepełnionej podstawówki zwanej piątką, gdyż mieściła się wraz z Liceum Ogólnokształcącym nr 5 w ogromnym gmachu wybudowanym na skarpie Diabliny. Krystyna nie miała pojęcia, czy to dobrze, czy źle, że Andrzej będzie chodził cały kilometr dzień w dzień do innej szkoły, a tak miałby ją pod nosem. Nie było wyboru, była rejonizacja i przeniesienie dziecka to niezwykle trudne przedsięwzięcie bez znajomości, a przecież obie szkoły i tak były przepełnione.
Nie miała złudzeń co do poziomu jakiejkolwiek szkoły. Wiadomo było, że idzie wyż demograficzny i przyuczają nauczycieli w dwuletnich liceach pedagogicznych, niejednokrotnie bez małej matury. Jak donosiły gazety, 2 września 1956 roku szło 650 tysięcy pierwszoklasistów z nowym, wdrożonym przez ministerstwo programem zawierającym mniej materiału naukowego. Nie zająknięto się o nauce religii, ale Krystyna wiedziała, że rozmowy z kardynałem Wyszyńskim są w toku i Andrzeja pierwszy rocznik po epoce stalinizmu będzie ją miał w programie. Na razie, zamiast przedwojennej rubryki „wyznanie”, którą wypełniła przy zapisie Andrzeja do szkoły, zauważyła rubrykę „pochodzenie społeczne”.
W świeżo wybudowanym budynku szkolnym z kolumnami, między którymi umieszczano stosowny transparent, tego roku uroczyste otwarcie roku szkolnego odbywało się po raz trzeci. Na tarasie stała już dyrektorka szkoły, obywatelka Albina Mreńca z gronem nauczycielskim. W szeregach stały wszystkie klasy od II do VII-mej, które wysłuchiwały przez megafon przemówień z Warszawy.
Andrzeja przyjęły w wielkim holu wychowawczynie klas pierwszych zaopatrzone w wyprawki pierwszoklasistów. Powitano ich piosenką i wierszykami, uczniowie klasy drugiej recytowali okolicznościowe wierszyki. Było 200 pierwszoklasistów, których umieszczono w pięciu oddziałach klas pierwszych mieszczących się na parterze.
Po wakacjach w Sidzinie Andrzej niewiele urósł, ale już dobrze grał w piłkę i szybko biegał. Kilometrową odległość do szkoły z tekturowym tornistrem na plecach, drewnianym piórnikiem i elementarzem Falskiego w środku, pokonywał w dziesięć minut. Krystyna pracowicie oprawiła elementarz i zeszyty w szary, pakowy papier, ponaklejała naklejki z nazwiskiem i wystała u rzeźnika szynkę do kanapek, które Andrzej codziennie natychmiast na pierwszej przerwie oddawał kolegom, do czego nigdy się nie przyznawał. Nie dawał kanapek tym co trzeba, na pierwszych przerwach starsi uczniowie włożyli mu głowę do muszli klozetowej. Andrzej wiedział, co go tu czeka od Edka, dwa lata starszego przyjaciela z klatki obok, który chodził do piątki nie mógł go teraz ochraniać, co jako starszy i postawny chłopak robił na podwórku. Sadomasochistyczne relacje podwórkowe Andrzeja z Edkiem mogły się odbywać jedynie w ramach ich związku i nikt z podwórka nie mógł sobie rościć żadnych do tego praw. Delikatny Andrzej, o dwie głowy mniejszy od Edka, tresowany był w kierunku posłusznego psa, który na komendę Edka aportował i wykonywał wszystko, co Edek wymyślił dla urozmaicenia podwórkowego życia, jednak był nietykalny dla obcych. Edek bezsprzecznie uwielbiał Andrzeja, zabierał też na Diablinę trzyletnią Ewę, uwielbiającą Edka za to, że ją w ogóle zabiera. Krystyna była spokojna, że zabiera Ewę tak duży i rozsądny chłopak i wiedziała, że nic złego się Ewie przy nim nie stanie. Znała po sąsiedzku rodziców Edka, czuła z nimi, z tymi „wschodniakami” przybyłymi z jej rodzinnych stron duchową wspólnotę. Mieli w mowie zaśpiew miły uchu Krystyny, którego się u siebie zdążyła pozbyć i którego jej tak brakowało. Andrzej z Edkiem zabierali Ewę z piaskownicy na Diablinę, gdzie był schron i niewybuchy, i niewypały stanowiące tym większą atrakcję, że wykopywanie ich było zakazane przez szkołę i obwarowane najgorszymi restrykcjami.
Kiedy Krystyna dowiedziała się od Andrzeja, że jacyś chłopcy wyciągają z koryta przepływającej przez Diablinę odnogi ścieków Rawy – jak to określił Andrzej „balony”, które nadmuchują – zakazała mu tam chodzić. Ale kto mógł wiedzieć, gdzie chodzi Andrzej z Edkiem i gdzie uczy się, jak żyć i jak przeżyć.
Przekroczenie murów szkoły dla Andrzeja oznaczało częściowe zaniechanie zabaw z Edkiem. Szczęśliwym trafem wychowawczynią klasy I e, czyli ostatniej z pięciu klas pierwszych, była łagodna i ciepła pani Helena Żygłowicz. Andrzej biegle czytał i wszystko, co działo się w klasie natychmiast przyswajał, stając się bezwiednie klasowym prymusem. Pani Helena na pierwszej wywiadówce zachwycona swoim uczniem zaproponowała Krystynie, że będzie Andrzeja uczyć niemieckiego, na co Krystyna się entuzjastycznie zgodziła. Potem przychodziła do domu Krystyny i tam uczyła Andrzeja. Andrzej niewiele bawił się z Ewą po szkole, gdyż zaczęły go fascynować przedmioty szkolne, które po lekcjach nie tyle przerabiał, co przetrawiał. Wychowawczyni odkrywszy w Andrzeju o wiele większe możliwości, niż dawała szkoła, wielokrotnie o tym z Krystyną rozmawiała.
Krystyna kupiła z ogłoszenia pianino, gdyż to rodzinne z Przemyśla Wanda podarowała dorastającej Maryśce. I Andrzej zaczął chodzić na lekcje pianina do pani Kunowej, emerytowanej nauczycielki dwie ulice dalej.
Lekcje pianina u pani Kunowej i niemieckiego udzielane przez panią Żygłowicz po szkole ograniczały stopniowo podwórkowe zabawy Andrzeja z Edkiem, szczególnie, że zaczął grać w piłkę na odległym od domu boisku szkolnym i chodzić z kolegami klasowymi na Osiedle Ducha. Niezmienna, ufna postawa Andrzeja łącząca w sobie zgodę i sympatię dla środowiska, w którym dane mu było przebywać, jednała mu przychylność klasy, a nawet zbirów szkolnych. Chętnie podpowiadał, nie skarżył, nie wychylał się że wie, nie chwalił się, nie wywyższał. Klasa niepostrzeżenie podzieliła się na lepszych i gorszych. Nie wiadomo, kto to wymyślił, ale dzieci zaczęto przezywać od zawodu ojca i natychmiast zostały nie wiedząc o tym wycenione. I tak Ewa Jabłońska córka kierowcy rajdowego stanęła wyżej od córki stolarza, nawet o tym nie wiedząc, gdyż była niezwykle skromną dziewczynką. Tajemniczy ojciec Stefana Gwiazdy, któremu syn zawdzięczał ksywę „burżuj”, nie wiadomo jakiego był zawodu, ale był lepszy, gdyż jeździł na delegacje do Włoch. Gwiazda, by przekupić swoją winę lepiej urodzonego od piekarza, kolejarza i górnika, przynosił do szkoły rzeczy, których nikt nigdy nie widział. Kładł na ławce po jednym fistaszku, po rozłupaniu którego dwa ziarenka na dwójkę siedzących w ławce uczniów pozwalały poznać smak tego nigdy nie jadanego orzecha. Tak było też z owocem granatu, obdarowanym wszystkim w klasie po ziarenku. Gwiazda siedział w ławce z Andrzejem i w dowód sympatii podarował mu długopis. Andrzej nie mógł się nacieszyć tym prezentem, przyniesiony do domu zachwycił wszystkich, ale szybko się wypisał.
Andrzej sprawiał nieustanne wrażenie, jakby świat otaczający został stworzony dla niego po to, by mógł go jak pies ciągle penetrować i się nim cieszyć, co powodowało, że był zawsze obok prawdziwego nurtu klasy przeczekującego tych kilku godzin dnia w permanentnej destrukcji i autodestrukcji. Pito atrament z okrągłych kałamarzy tkwiących w dziurach zielono malowanych, pochyłych blatów dwuosobowych ławek, których nie dawało się w żaden sposób zniszczyć, gdyż wykonane były z solidnych, ciężkich, drewnianych desek. Dyżurny codziennie rano nalewał z dużej flaszki atrament do wszystkich kałamarzy natychmiast osuszanych na pierwszej przerwie i Andrzej zaczął nosić swój atrament w butelce zatkanej korkiem i czytać pod ławką książki. Wanda w Przemyślu wprawdzie przepisała już wszystkie lektury szkolne do klasy pierwszej i drugiej wypożyczone w przemyskiej bibliotece po przesłaniu przez Krystynę spisu podanego na pierwszej wywiadówce, ale Andrzej czytał już powieści Aleksandra Dumasa, Karola Maya i Juliusza Verne’a, których w spisie lektur nie było, a były w bibliotece szkolnej. Andrzej korzystał z biblioteki szkolnej, która brała udział we współzawodnictwie bibliotek i zależało jej na wypożyczeniach. W związku z tym był tam zawsze tłok, gdyż kazano uczniom klas wyższych wypożyczyć tygodniowo pewną liczbę książek, które zwracano nie otwierając i brano nowe. Podawała je bibliotekarka, zawsze obłożone takim samym pakowym papierem i trudno jej było wytłumaczyć, że się chce książkę określoną, a nie tę, którą ona losowo poda stojącym w kolejce uczniom.
Duch rywalizacji przenikał wszystko. Andrzej musiał założyć książeczkę SKO i gromadzić na niej jakieś pieniądze, czego sensu nie mógł dociec, ale ponieważ nawet pierwsze klasy nie umiejące liczyć i pisać brały udział w wyścigu oszczędności, widocznie tak być musiało.
Już 12 września ściągnięto do sali gimnastycznej w strasznym ścisku ich klasę na pogadankę dla wszystkich klas na temat „Budowy w Warszawie”, a na drugi dzień na wyciągniętym prześcieradle wyświetlono film „Wrzesień Polski”. W korytarzach w gablotach pojawiły się rysunki uczniów starszych klas ukazujące piękno Starówki oraz fotografie, wycinanki z gazet i 19 września zorganizowano poranny apel „Nasza kochana Warszawa”.
Hucznie obchodzono w sali gimnastycznej XI Rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej i Andrzej był zupełnie niezorientowany o co w tym wszystkim chodzi. Natomiast kojarzył Dzień Górnika, bo mimo, że jego ojciec takiej czapki z pióropuszem nie miał, tylko z daszkiem, to naszywki były przy mundurze identyczne.
W Boże Narodzenie Andrzej przeczytał „Krzyżaków” i w nic innego nie chciał się bawić z Ewą, tylko w szermierkę. Używał do tego dwóch kijków od nart i staczał z siostrą pojedynki na szpady. Wszystkie jaśki miały imiona sienkiewiczowskich postaci, a ulubiony jasiek Ewy nazywał się Zbyszko z Bogdańca. Kiedy rodzice wieczorami zasiadali do Wolnej Europy położywszy spać dzieci i przykazując szybkie spanie, bo trzeba wcześnie wstać do szkoły, Andrzej z Ewą rozpoczynali odtwarzać fabułę dwóch tomów Krzyżaków. Andrzej stawał się koniem, na który wsiadała Ewa z kijkiem od nart, by walczyć z ponazywanymi wcześniej poduszkami i jaśkami. Często „Sąd ostateczny”, wiszący nad łóżkiem spadał na tapczan. Dzięki „zagłuszarkom” Wolnej Europy nic nie było słyszane z tych dziecięcych zabaw w sąsiedniej kuchni, gdzie stał radioodbiornik. Tymczasem dzieci szukały w ciemnościach gwoździa zaplątanego w pościel łóżka. Trzeba było zdejmować i wytrzepać wszystko z tapczanu i łóżeczka polowego Andrzeja, by nareszcie odnaleźć gwóźdź. Ewa wchodziła ponownie na barana Andrzejowi i wyjętym z szafy odświętnym butem ojca przybijała gwóźdź do ściany. Ale największą trudność sprawiło dzieciom zawieszenie obrazu. Kiedy i ta operacja wcelowania w uszko zawieszki przybitym gwoździem w trudnej pozycji „na barana” – gdy w sprężynowym materacu stopy Andrzeja zapadały się i ciągle chwiały – kończyła się powodzeniem, zmęczeni kładli się do snu. Andrzej nie usypiał bez kontaktu z Ewy nogą, musiała spać w poprzek tapczanu, by móc spuścić nogę poza jego krawędź tak, by sięgnęła nogi Andrzeja wystającej na niższej powierzchni łóżeczka. Andrzej kończył jeszcze opowiadanie o Krzyżakach i oboje zasypiali, ale po kilku godzinach Ewa z płaczem wyskakiwała z tapczanu i w przerażeniu zaczynała krążyć wokół stołu. Ale Andrzej o tym nie wiedział, spał już bez nogi Ewy, aż Krystyna zaczynała go delikatnie ubierać będącego jeszcze we śnie, czym powoli się rozbudzał.
Zorganizowano w szkole noworoczną choinkę dla 480 dzieci i Andrzej odczytał na transparencie dekoracji sali gimnastycznej, że jest to pierwsza choinka w Stalinogrodzie w tej szkole.
Kazano im formować wokół choinki korowody taneczne, a uczniów przebrano za wiewiórki, zające, misie i bałwany, każdy miał coś kolorowego na głowie. Krystyna nie bardzo wysiliła się ze strojem dla Andrzeja, robiąc nieporadnie jakieś nakrycie głowy z gofrowanej bibuły, ale Andrzej się tym nie przejmował. Kiedy na salę wkroczył Dziadek Mróz i rozdał dzieciom worki foliowe, w których było jabłko, pomarańcza, katarzynki i baton Danusia, Andrzej znał już takie paczki. Przynosił im ojciec takie same z pracy i to była jedyna okazja, by mama mogła pozyskać skórkę pomarańczową do ciast. Potem pierwsze i drugie klasy skierowano do sali bajek, urządzoną w jednym z gabinetów. W półmroku zainscenizowano rękami nauczycieli postacie z bajek, czarodziejskie wróżki, domek “Baby Jagi”, leśne ognisko z żarówki przykrytej czerwoną bibułą, księżyc nad górami, tym razem z żarówki oprawionej w mleczny klosz.
Po nowym roku rodzicom kazano składać deklaracje odnośnie zgody na religię w szkole i raz w tygodniu przychodził ksiądz z pobliskiego klasztoru Oblatów na ostatnią lekcję. Ponieważ Krystyna jak i Wanda nauczyły dzieci modlitw, Andrzej polubił lekcje religii ze względu na Stary Testament, który też znał, ale lubił te opowieści. I zawsze była to jakaś odmienność w monotonii lekcji, na których się nudził.
Andrzej też chętnie chodził na lekcje pianina, lubił emerytowaną parę państwa Kunów, mieszkających w domu po drugiej stronie ulicy Liebknechta. Lubił zapach terpentyny i momenty, kiedy przychodził za wcześnie i otwierał mu pan Kun, a dźwięki pianina i prowadzonej lekcji przez panią Kunową dochodziły z sąsiedniego pokoju. Wtedy pan Kun prowadził Andrzeja do drugiego pokoju, by pokazać mu, jak maluje stojącą na sztaludze kopię obrazu Kossaka. Andrzej z zapartym tchem śledził pociągnięcia pędzla i nie mógł się nazachwycać kunsztem pana Kuna. Zilustrował już „Księgę dżungli” Kiplinga na kartkach z małego bloku rysunkowego wypełniając rysunek ołówkiem kredkami, ale farby olejne widział po raz pierwszy w życiu. Specjalnie przychodził na lekcje wcześniej, by móc podglądać malowanie pana Kuna, ale lubił też lekcje gry na pianinie. Kunowa nie szczędziła pochwał swojemu najlepszemu uczniowi, mimo, że była surowa i wymagająca.
Pod koniec stycznia obchodzono dwunastolecie wyzwolenia Katowic przez Armię Czerwoną i wszystkie klasy stłoczono w sali gimnastycznej na uroczystej akademii. Prowadziła ją klasa siódma, która po przemówieniach zaproszonych żołnierzy otworzyła część artystyczną, przygotowaną przez każdą klasę. Klasa Andrzeja tańczyła krakowiaka i kujawiaka, ale Andrzej w tym nie uczestniczył, gdyż wybrano tylko chłopców wysokich. Chór szkolny zaintonował „Okę” i „Hymn Młodzieżowy”, do śpiewu dołączyli wszyscy zgromadzeni uczniowie w sali gimnastycznej.
W marcu dziękowano nauczycielkom za to, że są kobietami, w sali gimnastycznej cała szkoła wiwatowała na cześć Grona Pań. Przygotowano laurki, a Samorząd Szkolny wręczał kwiaty, recytowano bałwochwalcze wiersze.
Na Pochód Pierwszomajowy Andrzej musiał pójść jak cała jego klasa w jednakowym stroju zrobionym z gofrowanej bibuły i Krystyna na wywiadówce dostała specjalne instrukcje, jak go wykonać. Bała się, że odziany tylko w bibułę się przeziębi.
1 czerwca 1957 Andrzej musiał wysłuchać deklamacji na uroczystej akademii z okazji Dnia Dziecka w sali gimnastycznej, po której rozdano kupione przez Komitet Rodzicielski słodycze. Potem pojechali na jednodniową wycieczkę na Zamek do Będzina.
Pani Kunowa organizowała na koniec roku popis dla wszystkich swoich uczniów, których przybywało i których liczbę z biegiem lat ograniczała do najlepszych. Na ten popis zdobywała w Delikatesach kosztowne czekoladki w złotym staniolu i przesypywała do kryształowej misy, krążącej potem po pokoju wśród mam i dziewczynek z białymi kokardami, chłopców z aksamitką pod szyją. Wszyscy w białych bluzkach siadywali wtedy grzecznie na przedwojennych kanapach, aż nareszcie ostatni wychowanek pani Kunowej wśród oklasków kończył i wszyscy w uśmiechach i podziękowaniach rozchodzili się do domów. Andrzej bezbłędnie odegrał zalecony utwór i z ulgą powitał wyczekiwane wakacje. W tym roku jechali do ojca do Bogatyni.