LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (20)


Rozdział VI

Ewa (1)
Kiedy Andrzej poszedł do szkoły, Ewa pozostała sama w domu wsłuchując się w rytmiczne uderzenia obcasów matki o schody z lastrico. Krystyna wychodziła na zakupy zaraz po wyjściu Andrzeja do szkoły i wracała niemal razem z nim stojąc w sklepowych kolejkach bądź stojąc z przyjaciółką Zosią na rogach ulic. Krystyna Zosię spotykała codziennie, ale i zawsze jeszcze spotykała kogoś z poznanych już dobrze mieszkańców pobliskich klatek schodowych i wystawała na każdym rogu oddając się rozmowie, jakby ta potrzeba towarzyska musiała być wypełniona w takim samym wymiarze, jak kobiet pracujących zawodowo i tam realizujących swoje dzienne porcje plotkowania. Ewa była równie zalękniona, kiedy Krystyna zabierała ją ze sobą, jak i wtedy, kiedy pozostawała sama zamknięta w mieszkaniu. Ale tu, w mieszkaniu, była śmiertelnie przestraszona i jak pies czekała powrotu matki.
Była według Krystyny chuda, przeźroczysta i zielona, i jak dowodziła dalej Krystyna Ewie, wstydzi się jej przed Zosią i przed wszystkimi znajomymi, których codziennie spotyka. A to dlatego, że Ewa odmawia jedzenia. Im częściej Krystyna wstydziła się Ewy, tym bardziej Ewa jadła niechętnie, karmiona na siłę łyżką w czasie, gdy Andrzej wracał ze szkoły i jadł podany obiad.
Miała cztery lata w to marcowe południe, gdy kaloryfery jeszcze grzały. Leśka z poprzedniego mieszkania z Solca Kujawskiego przysłała z Przemyśla zbyteczny jej wiśniowy, wełniany dywan, który był tak wielki, że pokrył cały duży pokój od drzwi do balkonu, ale Ewa w swej samotności nie bawiła się na tym dywanie. Wolała otwierać dwie, szeregowo stojące trzydrzwiowe szafy. Jedna z nich miała półki z ręcznikami, z krochmaloną białą pościelą, z kombinacjami, z paskami z podwiązkami, z pończochami, ze skarpetami, z podkoszulkami, z kalesonami, z majtkami i z biustonoszami. Była szafą nowoczesną, zrobioną ze sklejonych listewek oklejonych odklejającym się fornirem. Druga cała z liściastego drewna była przedwojenna, z owalnymi lusterkami na drzwiach pomalowanych na czarno, z rzeźbionymi drewnianymi ozdobami okalającymi te lusterka. Zwieńczenie góry szafy dwiema ostrymi wieżyczkami napawało Ewę strachem. Ta kupiona gdzieś, poniemiecka szafa, wyraźnie starała się wyglądać na pałac, ale Ewa nie miała z nią żadnych baśniowych skojarzeń. Trzeszczała przy otwieraniu i trudno ją było zamknąć, gdyż była przeładowana ubraniami ze wszystkich pór roku wszystkich domowników. Ewa wynajdowała w tej gmatwaninie ciężkich płaszczy wełnianych, mundurów górniczych ojca ze srebrnymi naszywkami i guzikami z dwoma skrzyżowanymi młotami, szmaragdową suknię balową Krystyny. Jej matka nigdy nie ubrała tej sukni na żadne przyjęcie i na żadną zabawę w biurowcu. Na zabawy barbórkowe ojciec szedł sam, przynosząc nad ranem dla Ewy i Andrzeja czapki i kapelusze z kolorowej bibułki. Dlatego ta suknia przechowała w szafie swój pierwotny, egzotyczny zapach i Ewa nie tyle ubierała ją, co się nią otulała i szukała w niej bezpieczeństwa. Na dnie szafy stała płaska skrzynka ze srebrną zastawą stołową, wyjmowaną tylko na wigilię Bożego Narodzenia i na Wielkanoc. Ewa najbardziej lubiła wyciągać malutkie łyżeczki srebrne i wkładać je do ust. Zimno metalu koiło jej niepokój wzmagany nienadchodzącą matką.
Nad tapczanem, gdzie w nocy spała z matką, został powieszony obraz olejny jej zmarłego dziadka Franciszka, niemal metrowej szerokości i wysokości, przedstawiający Sąd Ostateczny. Malowany w brązach i szarościach przedstawiał młodą rodzinę właśnie wychodzącą z ziemi, a ślady rozgrzebanego grobu były jeszcze świeże. Mężczyzna, głowa rodziny, wpatrzony triumfalnie w niebo trzymał po prawej stronie mocno roznegliżowaną żonę, której odsłonięte piersi wskutek zapewne trudnych dla tkanin warunków grobowych były najjaśniejszą plamą obrazu. Zarówno odziane w strzępy odzienia ciało kilkunastoletniego syna, omdlewającego po lewej stronie ojca, jak i ojca, malowane było kolorami ziemi, dlatego też to kobiece wyróżnienie zdawało się jedynym akcentem niosącym nadzieję. Za tymi trzema sylwetkami, które właściwie pokrywały całą płaszczyznę obrazu, widniały otwierające się groby i zaledwie wychylające się głowy zmartwychwstałych zmarłych. Jednak, wskutek daleko posuniętej syntezy środków malarskich i potrzeby zamglenia drugiego planu, te niezidentyfikowane dokładnie istoty najbardziej budziły w Ewie grozę. Niektóre głowy zaopatrzone były w niezrozumiałe kolce, być może mające symbolizować grzeszne życie zmartwychwstających, gdyż niebo nad nimi zasłane było burzowymi, brunatnymi chmurami, przeciętymi błyskawicą. Ewa długo stała z kolejną łyżeczką w buzi, którą po jakimś czasie wymieniała, by czerpać z następnej chłód metalu.
Na sąsiedniej ścianie wisiało oprawione w złote, bogato rzeźbione ramy największe w domu płótno Franciszka, o wymiarach 2×3 metry, przedstawiające czterech nagich mężczyzn skierowanych do widza jedynie nagimi pośladkami, z których dwóch już siedziało w łódce, trzeci właśnie wkładał tam nogę wyjmując ją ze szmaragdowej wody sięgającej do połowy łydki. Czwarty mężczyzna pływał w wodzie najprawdopodobniej kraulem, gdyż jego nagie ramię ledwo wystawało z wody, a ręka już była zanurzona. Ewa lubiła się wpatrywać w ten obraz noszący wyraźne znamiona pederastii, jednak najbardziej kojarzył jej się z czułym dotykiem aksamitu szmaragdowej sukni balowej w szafie.
Matka nie nadchodziła i Ewa z łyżeczkami w buzi szła dalej do pokoju ojca, w którym nie było szaf na ubrania, jedynie dwudrzwiowa biblioteczka zamknięta na klucz. Tutaj, nad tapczano-biurkiem, oprawiony w ramę pokrytą tym samym fornirem, co meble, wisiał owalny obraz przedstawiający Chrystusa w Ogrójcu, czyli twarz młodego mężczyzny z profilu mającego pod brodą dłonie nie tyle złożone do modlitwy, co zaciśnięte w jakimś tragicznym geście niemocy. Ponieważ Chrystus malowany był monochromatycznie w ponurych w szarościach, Ewa szybko odwracała wzrok na ścianę przeciwległą, gdzie nad biblioteczką wisiał obraz w srebrnych ramach przedstawiający wiosnę i tańczące w kółko na polanie roznegliżowane nimfy. Ewa bardzo lubiła ten obraz, jak i mały obrazek obok, będący dużą fotografią w sepii, na której dziewięcioletnia Krystyna klęczała na klęczniku w stroju pierwszokomunijnym, ubrana w welon przyozdobiony kwiatami pomarańczy. Ewa wdrapywała się na krzesło i przyglądała się twarzy swojej mamy, która na fotografii ze złożonymi do modlitwy dłońmi patrzyła uśmiechnięta do obiektywu stanisławowskiego fotografa.
Od strony drzwi wejściowych nie nadchodziły żadne odgłosy kroków, natomiast pokój nagle wypełnił się trzyminutowym wyciem syren obwieszczającym pogrzeb Bieruta, odbywający się właśnie w Warszawie. Przerażona Ewa, której łyżeczka wypadła z ust, ześlizgnęła się z krzesła i weszła ukryć się pod stół.
Mama wróciła uradowana z zakupów pouczając Ewę, że Maja, córka Zosi, zna o wiele więcej trudnych wyrazów od niej, a jest zaledwie o rok od niej starsza. Zna nawet wyraz „identyczny”. Ewa nie miała pojęcia, co oznacza „identyczny” i nie potrafiła go nawet powtórzyć. W kuchni pomagała wyłożyć na stół zakupy, z których Krystyna była niezwykle zadowolona. Udawało się jej kupić nawet masło i chleb na czas, bo gdyby poszła później, już by go nie dostała. Wyjmowała z koszyka wiktuały, a Ewa je oglądała z uwagą.
Krystynie udało się kupić wydaną dwa lata temu w ogromnym nakładzie grubą, oprawioną w płótno książkę kucharską lwowskiej autorki Zofii Czerny, która zdołała przedwojenne przepisy pozbawić ich egzotycznego wymiaru i rozbuchania, niemniej nie pozbawiła ich smaku. Przepisy zawsze się udawały i Krystyna nie żałowała, że przedwojennego, opasłego tomu z barwnymi ilustracjami i fotografiami służących w białych fartuszkach i czepeczkach matka jej nie podarowała. Ewa najbardziej lubiła potrawy proste, np. tzw. zasmażkę, czyli masło topione na patelni z mąką i cukrem. Jednak Krystyna niezmiennie piekła codziennie w piekarniku buchty drożdżowe nadziewane dżemem, które po wyrośnięciu zlepiały się pokrywając szczelnie całą blachę i które pojedynczo odrywane, miały na bokach kremową, puszystą strukturę drożdżowego ciasta. Ewa nie lubiła tych drożdżowych bułek, wolała już pieczone w piekarniku przez ojca kartofle.

Nim Andrzej poszedł do szkoły, zwyczajem wszystkich matek dzieci pozostawiano na podwórku, od czasu do czasu tylko zerkając przez okno, czy siedzą w piaskownicy. Ewa uwielbiała, jak Andrzej ją stamtąd zabierał i szedł na odległe podwórka grać w piłkę, a ona patrzyła i czekała na niego. Czasami zabierali ją wspólnie z Edkiem, który musiał pomagać ojcu przy zakładaniu działki i nie zawsze mógł się bawić. Edek był o sześć lat starszy od Ewy i normalnie kopał łopatą w ziemi nieużytki ciągnące się wzdłuż osiedla na skarpie nad ulicą Dzierżyńskiego prostopadle do terenów Diabliny. Nie wiadomo, kto miał pierwszeństwo w pozyskaniu kawałków podzielonej między mieszkańców Osiedla Marchlewskiego ziemi, w każdym razie rodzice Ewy się o nią nie starali, ani nawet długo nie wiedzieli, że taka możliwość istnieje. Na razie tam nic nie rosło, był księżycowy pejzaż, lecz Edek karnie spędzał kilka godzin po powrocie ze szkoły zwanej piątką na pomaganiu ojcu w proletariackim kaszkiecie i drelichowym roboczym ubraniu odgruzowując i formując grządki. Matka Edka, z wąsami, kruczoczarna, z obwarzankiem spiętego nad czołem warkocza, otyła i niezwykle aktywna na podwórku zawsze mówiła Krystynie, że Ewa jest wymarzoną narzeczoną dla jej Edka i cokolwiek to wtedy dla Ewy znaczyło, Ewa bardzo była z tego dumna. Ewa zawsze z utęsknieniem wypatrywała Edka, broniącego ją w piaskownicy, do której schodziły się dzieci z czterech bloków i która była zawsze przepełniona ciągle napływającymi córkami i synami repatriantów ze wschodu i uciekinierów z faszystowskiej Hiszpanii.
Ewa zapamiętała bardzo przyjemny wieczór w Chorzowie Batorym u wujka Mariana dokąd zawiózł ją tramwajem ojciec w którąś niedzielę bez Andrzeja i poczuła się tym wyróżniona. Ale Krystyna rodziny Mariana nienawidziła. Jej uczucia znalazły potwierdzenie kiedy po sprawdzeniu w laboratorium rzekomych lekarstw sprzedanych koledze Rudka przez jego brata Mariana, zaklinającego się, że są przysłane z Ameryki, okazały się barwioną wodą. Odmówiła wszelkich kontaktów z Marianem i jego rodziną. Rudek klęczał przed Krystyną przysięgając, że do tego bandyty Mariana już nigdy się nie odezwie, by już w kilka miesięcy później nawiązać z nim kontakt. W związku z październikową odwilżą pozwolono na łączenie rodzin, z czego rodzina Mariana skwapliwie próbowała skorzystać wystając w astronomicznych kolejkach po paszport.
Kiedy Marian wydał w Chorzowie przyjęcie przed wyjazdem do Gdyni, skąd miał z Ludką i Jadzią wsiąść na statek Batory z całym polskim dobytkiem, Krystyna kategorycznie odmówiła udziału. Rudek w czasie piekielnej awantury zagroził, że zabierze na to przyjęcie dzieci. Krystyna przestraszyła się nie na żarty i rzuciła mu na pożarcie Ewę.
Rudek jechał wściekły tramwajem z Ewą pełną przerażenia po niedawnej awanturze. Jednak, kiedy malutka Jadzia otworzyła drzwi i przyjaźnie zaprowadziła Ewę do jej pokoju pełnego amerykańskich zabawek dla dziewczynek, Ewa z zachwytu zaniemówiła. Nie miała lalek z zamykającymi się oczami, na dobrą sprawę nie miała żadnych lalek oprócz Wojtka. Wojtka Krystyna kupiła obok „Podkowy” na Liebknechta w punkcie sprzedaży tkanin, pasmanterii, materiałów szkolnych, środków czystości, naczyń i przyborów kuchennych. Nikt nie spodziewał się, że właśnie tutaj rzucą lalki, do których natychmiast ustawi się kolejka i które ciągu godziny zostały sprzedane. Na nóżce Wojtka palec wskazujący miał dziurę zamiast paznokcia, widocznie tylko dzięki tej usterce trafił na rynek krajowy a nie od razu na eksport. Ale Ewa pokochała go natychmiast z całym jego topornym wyglądem jak dziecko, które przychodzi na świat i którego się nie wybiera. W nocy poprzedzającej zakup Wojtka na świat przyszło trzecie dziecko rodziny z piętra niżej, repatriantów ze wschodu. Pani Danusia, która wraz, z mężem z rodzinnego Kiszyniowa przeszła cały wojenny szlak z Wojskiem Polskim aż do Berlina i dla której po tych żołnierskich doświadczeniach wspominanych jako najszczęśliwszy czas w życiu ten poród musiał być niewielkim losowym wyzwaniem. Danusia miała już Małgosię, starszą o rok od Ewy, syna Danka, i teraz przyszedł Wojtek. Ewa, dowiedziawszy się o narodzinach Wojtka, nie mogła sobie wyobrazić innego imienia dla swojej nowonarodzonej lalki.
Ale to co miała Jadzia przeszło jej najśmielsze marzenia o lalkach. Jadzia miała kolekcję 30 centymetrowych lalek, które zamykały oczy i chodziły, były małymi damami i miały jedwabne sukienki, kapelusze, buty na obcasach, oraz torebki. Podobnie Jadzia chodziła po domu w srebrnych bucikach na małym obcasiku, we włosach miała plastikową, sztywną opaskę zamiast obowiązującej wszystkie małe dziewczynki kokardy i pomalowane na srebrny kolor paznokcie. Jej sztywne halki pod tiulowymi spódnicami szeleściły przy każdym poruszeniu i Ewa tylko stała i patrzyła. Jadzia wyjęła z maleńkiej torebki dla dziewczynek szminkę i flakonik z lakierem do paznokci oraz perfumy.
Kiedy Krystyna ze złością myła Ewę w wannie starając się wyszorować lakier z paluszków Ewy, zetrzeć szminkę z ust i pozbyć się słodkiego zapachu perfum, Ewa bezskutecznie próbowała matce cokolwiek opowiedzieć z tych cudowności, jakich tam doświadczyła. Krystyna była nie tylko głucha na wszystko, ale nie hamowała swojej niechęci do córki winiąc ją, że tam ze swoim ojcem pojechała. Ewa nie mogła zrozumieć, dlaczego matka się na nią gniewa i poczuła się też winna temu, że tak jej się tam podobało i chętnie by się tych przyjemności wyrzekła, byleby zadowolić matkę.
Ewa od dłuższego czasu przestała sypiać i nocami przeczekiwała głęboki sen matki i brata. Jak już zmęczona usypiała, nie obudziwszy się, wstawała i biegała wokół okrągłego stołu krzycząc w płaczu, że chce srebrną łyżeczkę. Przerażona Krystyna biegła wtedy do szafy i wyjąwszy z pudełka malutką łyżeczkę wkładała Ewie do buzi, która natychmiast się budziła i uspokajała. Lekarz zaordynował neospasminę.
Andrzej już od dłuższego czasu, odkąd poszedł do szkoły, przestał się interesować istnieniem Ewy i zajmował się swoimi sprawami nie dopuszczając jej do nich. Ewa długie godziny spędzała sama, siedząc na lastrykowym parapecie okna, trzymając w rękach książkę i na głos wygłaszając strzępy zapamiętanych zdań. Nikt się nią nie interesował i Ewa też się nie interesowała czy inni myślą, że potrafi czytać. Niejednokrotnie przecież trzymała bajki do góry nogami.
Kiedy Krystyna kupiła pianino, Ewie przybyło do odkurzania, oprócz stojącego w przedpokoju fornirowanego, rozłożystego lustra, jeszcze pianino. Z lustrem Ewa zawsze uwijała się szybko, szafeczki, widocznie w pierwotniej , buduarowej użyteczności służące wyrafinowanym kosmetykom, tutaj służące szczotkom i pastom zawsze zabłoconych butów, symetrycznie po obu stronach kryształowego lustra były nisko. Ewa zdejmowała z zakurzonego codziennie pulpitu pod lustrem, gdzie leżała szydełkowa serwetka, którą trzeba było wytrzepać, marne kosmetyki Krystyny składające się ze szczotki do włosów, szminki i flakonu perfum Krasnaya Moskva kupionych na ciuchach w Przemyślu. Wszyscy znali perfumy Krasnaya Moskva, gdyż film z 1954 „Żurbinowie” szedł w kinach i Krystyna z braku innych filmów, by zobaczyć Kronikę Filmową, na nim była. Tam brygadzista z fabryki, daje je w prezencie młodszej siostrze, uczennicy w liceum i ona karci go za to, że są dla niej za drogie, bo kosztują 60 rubli. Krystyna prawie ich nie używała, były tak intensywne, ale kryształowa butelka ze szklanym korkiem pięknie się prezentowała na blacie toaletki i Ewa zawsze ją przecierała szmatką. Trudniej miała z pianinem, musiała wchodzić na okrągły stołek i po kolei ściągać szydełkową serwetę-bieżnik i wszystko co na nim stało.
Przed Bożym Narodzeniem zawsze można było spodziewać się paczki.
Paczki z Przemyśla wiązał szpagatem Emil swoim precyzyjnym, kolejarskim supłem tak, by można było cały sznurek po rozsupłaniu odzyskać. Niósł je na pocztę i nadawał zawsze o tej samej porze w tym samym dniu tygodnia i Krystyna wiedziała, kiedy się ich spodziewać o wiele szybciej, niż doszedł list Wandy anonsujący wysłanie paczki. Odebrawszy pakunek od listonosza, przecinała nożyczkami sznurek pozostawiając papier pakowy i karton Andrzejowi na makulaturę do szkoły.
Ewa jak pies wciągała z przyjemnością zapach paczki. Jabłka zimowe wydzielały woń stęchlizny, a ciuchy z zagranicznych przesyłek, które przeszły przez tyle grzbietów ludzkich, tyle kontroli celnych na granicach państw i tyle rąk zastanawiających się, czy zamienić je na pieniądze, stanowiły wielką zagadkę zapachową. Krystyna, jeśli już nie udawało się ich wyprać – w wypadku krawiectwa ciężkiego – wietrzyła na balkonie.
W paczce zazwyczaj były dwa „Przekroje”, do których czytania Krystyna przechodziła natychmiast, rzucając wszystko wokół. Dwie używane laleczki, wysokie na 18 i 20 cm, którymi tak ucieszyła się Ewa dostrzegłszy je na dnie paczki i które natychmiast pokochała całym gorącym sercem czteroletniej dziewczynki, przeszły też przez wiele dziecięcych rąk. Mniejsza, nazwana przez Ewę Hania miała na sobie już mocno sfatygowaną sukienkę granatową w czerwone, nadrukowane lakierem grochy i biały, koronkowy kołnierzyk. Kiedy Ewa rozpięła na plecach Hani metalową zatrzaskę, odsłoniła odciśnięty w matowym plastiku napis: DUCHESS DOLL CORP. DESING COPYRIGHT 1948. Hania miała już 6 lat. Błyszczące nogi zrobione z tego samego twardego plastiku co ramiona i głowa, zakończone pomalowanymi na biało czółenkami z płaskimi kokardkami powiązane były z tułowiem skomplikowanym mechanizmem, który po zdjęciu majtek obnażał sekret ruszającej się głowy. Kiedy Hania kroczyła po dywanie, głowa jej w blond peruce kierowała się to w prawo, to w lewo zależnie która noga właśnie robiła wymach. Ale najpiękniejsza była twarz Hani z prawdziwymi, szklanymi, zamykanymi, błękitnymi oczami otoczonymi jasnobrązowym, delikatnym makijażem. Druga lalka, do której Ewa natychmiast poczuła godny jej dystans miała żółtą, atłasową różyczkę we włosach i tę Ewa nazwała Różą. Ubrana była w żółtą suknię balową zrobioną z pozszywanych atłasowych wstążek, tak, że stanowiły koło. Wstążki na krzyż zakrywające piersi wstrzelone spinaczem do brzucha zamiast zatrzaski i brak mechanizmu chodzenia najprawdopodobniej były oszczędnościami producenta w zamian za efekt wytworności. Wszystko dla Ewy było realne i prawdziwe, dlatego te dwie nowe istoty zaistniałe w jej życiu znalazły taki sam czuły dom, jak Wojtek.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *