Rozdział IX
Rudek (22)
Rudek przybył na Ziemie Odzyskane z tekturową walizką, którą potem zamienił na kupioną w Berlinie, z imitacji wężowej skóry, z niklowanymi okuciami na rogach, i z taką przyjechał na święta Bożego narodzenia do Katowic. Miał w niej suwak i skrypty uczelniane pełne parametrów, wzorów i obliczeń wytrzymałości materiałów budowlanych, arkusze kalek, kartonów, kolorowe tusze kreślarskie, przybornik z grafionem i cyrklem oraz kolekcję ołówków zwanych z niemiecka blajcykami.
Po świętach wracając szybko do Turoszowa nie miał nadziei na uratowanie czegokolwiek, a na dodatek zaczęło go tam wszystko irytować i stawał się nieobliczalny.
Po uderzeniu dyrektora w twarz, na dobre wrócił do Katowic nocnym pociągiem roztrzęsiony, budzący nawet litość i opiekuńczość w nieczułej zwykle Krystynie. Do biurowca w Katowicach po wykorzystaniu urlopu na ochłonięcie i przyjście psychiczne do siebie zaczął uczęszczać ze swoją skórzaną teczką od 1 lipca.
Biuro Projektów Górniczych przy Alei Róży Luksemburg przejęło go z Kopalni Węgla Brunatnego Turów do pracy w na stanowisko starszego projektanta, do pracowni TP3 z wynagrodzeniem zasadniczym w wysokości 3500 zł wg z zaliczeniem do I grupy premiowej. Obywatel, jak zapewniało specjalne pismo, nie tracił żadnych uprawnień urlopowych nabytych przez niego w czasie pracy na kopalni “Turów”.
Rudek pogrążył się tymczasem we wdrażaniu wniosków racjonalizatorskich we własnym mieszkaniu, chętnie wykorzystując Ewę, która miała w szkole tylko trzy lekcje dziennie.
Ewa przynosiła zawsze nie te narzędzia, które polecał jej wyciągać z szuflady biurka Franciszka, nie tylko dlatego, że nazywał je po niemiecku, ale też i z tej przyczyny, że nazywał te same narzędzia innymi nazwami, zależnie od okoliczności ich przeznaczenia, gdyż było ich mało i były wielofunkcyjne.
Na licznych budowach, nad którymi miał nadzór, załatwiał usługi spawalnicze, płacąc robotnikom powszechnie stosowaną walutą, czyli „półlitrem”. Pręty do zbrojenia betonu wyginał w domu na specjalnym, zbudowanym z desek kopycie, według rozrysowanego wcześniej projektu technicznego.
Tym sposobem wykonał bardzo niebezpieczny kwietnik, który dziurawił wełniany dywan od Leśki, który przewracał się z doniczkami, kiedy przeciąg otwierał balkon. Rudek postanowił dziurawieniu zaradzić czterema korkami wykonanymi z tego samego materiału, co modne buty na słoninie. Jednak nadziane na nie nogi kwietnika natychmiast przedziurawiały i te korki, a kwietnik stawał się w dalszym ciągu niebezpieczny, a na dodatek był oszpecony plastikowymi korkami w kolorze pomarańczowym.
Na budowach stosowano coraz to nowe technologie, o których Rudkowi przed wojną się nawet nie śniło. Był zafascynowany możliwościami wykorzystania płyt paździerzowych w meblarstwie i dom zapełniał różnymi kawałkami płyt, magazynował je za szafami, by wykonywać z nich coraz to bardziej pomysłowe meble. Płyty strasznie śmierdziały na początku, ale z biegiem miesięcy ich przemysłowy smród zepsutego oleju jadalnego powoli słabł. Rudek zespawał na budowie stolik z trzech wygiętych prętów zbrojeniowych pomalowanych potem lakierem olejnym na czarno, zakończonych korkami i na przyspawany okręg metalowy i przykręcił śrubami blat płyty paździerzowej wycięty w kształt plastra miodu. Całość pomalował lakierem bezbarwnym, gdyż był oczarowany pięknem płyt paździerzowych, ich nierówną strukturą o wielu odcieniach mielonych trocin i chciał to wszystko wydobyć.
Stolik przeznaczony był głównie dla Andrzeja, który z konieczności lekcje odrabiał przy stole w kuchni. W planach Rudka, kiedy Ewa też już rozpoczęła naukę w szkole, był projekt specjalnego stolika z dwoma klapami podtrzymywanymi kątownikami, który chował się, gdy dzieci siedzące naprzeciwko siebie kończyły odrabiać lekcje.
Prace domowe Rudka przebiegały równolegle i plany rodziły nowe plany, tak, że nikt nie był pewien dnia ni godziny, kiedy w tak ciasnym mieszkaniu nagle pojawi się kolejny sprzęt.
Na dodatek naczelną zasadą Rudka było zwiększanie komfortu życia trzech osób w jednym pokoju dzięki przemyślnym fortelom konstruktorskim tak skutecznym, że przewidywały nawet dłuższe goszczenie w nim czwartej, czyli Wandy z Przemyśla.
Z tym zamysłem powstała szafa z płyt paździerzowych, do której w dzień chowało się łóżeczko polowe Andrzeja. Była umocowana do ściany na „cybantach” i spuszczało się ją na noc, by babcia Wandzia mogła na plecach szafy spać w nocy między tapczanem, a łóżeczkiem polowym. By Wandzie było wygodnie, plecy „szafy” Rudek wykonał z siatki ogrodowej, której nierówna powierzchnia nie dawała się niczym zamortyzować mimo sterty jaśków, poduszek i pierzyn podkładanych pod ciało babci.
Rudek nie mógł się przyzwyczaić do Górnego Śląska po malowniczych okolicach Bogatyni, a Krystyna z dziećmi była na wakacjach w Wiśle Głębcach.
Intensywnie powrócił do wykonywania kolejnych krzeseł z prętów zbrojeniowych spawanych na budowie wraz z kółkiem, które umieszczał w środku szkieletu trójkąta-siedziska i wyplatał je czerwonym sznurem winylowym. Nawet i ta, zdawałoby się, radosna twórczość nie dawała mu satysfakcji.
Szedł codziennie pięć minut do pracy ze swoją skórzaną teczką, mijając ogromny plac budowy, jakim była w dalszym ciągu Koszutka. Wprawdzie uchwałą ubiegłoroczną Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów zobowiązał wszystkie budowy w Polsce Ludowej do oddawania do użytku domów otynkowanych, a wszelkie opóźnienia miano zakończyć do 1967 roku, to jednak otynkowanych domów w dalszym ciągu nie było.
Mimo stojących ciągle żurawi i prowizorycznych baraków dla robotników rozsianych po całym osiedlu, plac przed Biurowcem był nieuporządkowany, ale Biurowiec, w którym pracował Rudek był ukończony, otynkowany, stanowił wraz z kominem kotłowni dominantę osiedlowego pejzażu rozpoznawalną dla osiedla budowlę wśród jednakowych, trzypiętrowych bloków z czerwonej cegły.
Biurowiec był tak imponujących rozmiarów, z tak wielką ilością okien, że zastępował nocami osiedlowe latarnie. Pracownicy w ramach współzawodnictwa i wykonywania projektów ponad plan, pracowali w tym gigantycznym budynku nocami, a placówka zatrudniała ponad 3000 pracowników w 400 pomieszczeniach i okna świeciły się na okrągło. W tym siedmiokondygnacyjnym (i jednej kondygnacji podziemnej) molochu o powierzchni 13,5 tys. m kw. Rudek stanął za deską kreślarską trzymając w ręce swój nieodłączny suwak. Z okien pracowni TP311 widział, jak buldożery wkroczyły już na teren ogródków działkowych, nie czekając na zbiory i brutalnie niszczyły uprawy jego sąsiadów: Danusi, Jana, rodziców Edka i rodziców Marzenki. Nie zastanawiał się, co będzie tam budowane.
Stała już siedmiopiętrowa podkowa z windami i szkielet 10 kondygnacyjnego punktowca, a kolejne pięć identycznych szkieletów już zarysowywało się pracami przygotowawczymi na placu budowy. Jednak Rudka to wszystko nie interesowało i nie cieszyło, ani nie martwiło. Jego koledzy biurowi, których znał jeszcze ze studiów, zapisawszy się do Partii, szybko pięli się po szczeblach kariery zawodowej, zajmując kierownicze i dyrektorskie stanowiska, on tymczasem spadł do pozycji projektanta. Nie interesowały go też praktyki kolegów w pracowni, którzy, by spełnić obowiązek wykonania zawyżonej normy, wydrapywali żyletką datę na kalce, by pod koniec miesiąca stare rysunki przedstawić jako nowe. Przeciwnie, zabierał robotę do domu, starając się sumiennością zapracować na cząstkę wolności. Nie znosił dusznej atmosfery biura, walających się wokół gazet polskich i sowieckich, które w czasie przerwy śniadaniowej jednak dla własnego bezpieczeństwa przeglądał.
W Trybunie Robotniczej przeczytał spolszczenie artykułu z Komsomolskiej Prawdy. Tytuł artykułu pisany był wersalikami i artykuł, jako priorytetowy, znalazł się na pierwszej stronie. Był o tym, że święta państwowe nie wytrzymują konkurencji z kościelnymi i że trzeba coś z tym zrobić. Te instrukcje z pierwszych stron gazet codziennych nigdy nie były obojętne Dyrekcji Biura. Toteż święto 22 Lipca zobligowało wszystkie pracownie do dekoracji okien i na dodatek iluminacji nocnej w ten sposób, by dla wszystkich mieszkańców osiedla było wiadomo, jakie to święto. Rudek i w tych inicjatywach nie uczestniczył spychając się na coraz gorsze pozycje w pracowni. Trudno też rozmawiało się z kolegami, nikt nie wiedział, co można, a czego mówić nie należy.
Dowiedziawszy się z gazet o Uchwale Rady Ministrów z 5 maja 1958 w sprawie dodatków do uposażenia za znajomość języków obcych dla pracowników Komitetu Współpracy Gospodarczej i Naukowo-Technicznej z Zagranicą przy Radzie Ministrów, Rudek rozpoczął panicznie naukę piątego obcego języka. Jego wybór, ze względu na znajomość łaciny, padł na hiszpański.
Hiszpańskiego uczył się w domu jednocześnie czyniąc starania o przyjęcie go do Wyższej Szkoły Ekonomicznej na Kurs Problematyki Społeczno-Ekonomicznej krajów gospodarczo zacofanych. Niestety, na taki kurs mógł skierować go tylko macierzysty zakład pracy.
Toteż Rudek wszczął starania o zmianę pracy. Huta Szkła „Warta” w Sierakowie Wielkopolskim zaproponowała Rudkowi służbowy domek jednorodzinny i stanowisko głównego inżyniera budowy Huty. Również dyrekcja Kopalń i Zakładów przetwórstwa Siarki w „Tarnobrzegu” zgłosiła chęć natychmiastowego zatrudnienia. Rudek w końcu przyjął ofertę Elektrowni Łagiszy w Budowie, w Będzinie, do której będzie mógł dojeżdżać, gdyż kursy w Katowicach mające dać mu szansę na wyjazd zagraniczny stawały się coraz bardziej realne.
Rudek po pracy w przerwie robienia mebli oglądał telewizor. Zwiększono czas nadawania do trzech dni w tygodniu, a w niedzielę nawet z okazji 22 Lipca uroczystość obchodów na Stadionie Dziesięciolecia Manifestu Lipcowego w Warszawie transmitowano już od godziny jedenastej. Jednak większość programów była dla dzieci. Dyskusje toczące się w programach publicystycznych go nie interesowały, zresztą, zazwyczaj dźwięk był tak okropny, że nie można było niczego zrozumieć, a jak był poprawny, to też nie. Pogadanki redaktora Kubiczka o heroicznej pracy w telewizji go drażniły. Występy rewiowe bułgarskich i rumuńskich artystów z Filharmonii Śląskiej mu się nie podobały. Meczów hokejowych nie cierpiał. „Żołnierz królowej Madagaskaru” wystawiony przez telewizję warszawską go oburzył i wcale się nie śmiał. Filmu „Lecą żurawie” nie zrozumiał. Nie miał pojęcia, dlaczego prasa polska tak się o nim rozpisuje, a Trybuna Robotnicza po nagrodzie w Cannes zapełnia bałwochwalczo szpalty. Najbardziej zirytowała go ostania scena, gdy kobiety kwiatami witają na peronie pociągi z powracającymi z wojny żołnierzami-bohaterami. Sam nie był na wojnie, ale widział przecież, jak to wszystko wyglądało, toteż z całą pasją i gniewem powrócił do wyplatania taboretów czerwonym winylem.
Na parter, do środkowego mieszkania wprowadzili się Morawscy, oboje inżynierowie z maleńkim Witkiem i pięcioletnią Danką. Rudek, by jakoś przywitać nowych sąsiadów i wkupić się w ich łaski zabrał swoim dzieciom wszystkie dziecięce bajki i podarował Morawskim.
By podlizać się Krystynie, kupił za łapówkę, lodówkę. Wprawdzie najmniejszą, ale tylko taką udało mu się kupić. Nie mając pomarańczowego wartburga jak Józek, ani tak dużej lodówki jak Zosia, chciał jednak na powrót Krystyny z wakacji oprócz nowych mebli jakąś niespodziankę przygotować. Józek pracował od studiów na krakowskim AGH w Głównym Instytucie Górnictwa i nie zamierzał do emerytury zmieniać pracy. Józek też był bezpartyjny, ale jakoś jemu się pracować i dobrze zarabiać udawało.
Rudek wiedział, że górnik Wincenty Pstrowski dostał w nagrodę za swój wyczyn pięciolampowe radio i że to był najlepszy prezent, jaki można było w tych czasach dostać. Tylko słuchanie radia dawało wolność. I dlatego radio, jako najważniejsze trofeum, jakie przywiózł sobie z pobytu w Turoszowie, cenił najbardziej.
Wolna Europa na przykład zastanawiała się co robić dalej z Berlinem, miastem będącym zarzewiem zimnej wojny. Dowiadywał się też wiele o Górnym Śląsku, gdzie przyszło mu znowu pracować.
Złoża węgla ciągnęły się tu kilometrami, były grube i właściwe zagospodarowanie ich po zaborach przerwała wojna. W czasie okupacji Niemcy rabunkowo wydobyli tu 400 milionów ton węgla kamiennego bez inwestycji i napraw sprzętu, a teraz Śląsk miał zaspokoić nie tylko potrzeby zrujnowanej Polski, ale i ZSRRR.
Tak jak przed wojną każdy chciał mieszkać w Katowicach, w mieście wielkich możliwości i rozwoju, teraz w ciągu ostatnich dwu lat wyjechało z Polski do NRD 37 tysięcy, a do RFN 226 tysięcy ludzi. Mimo to, dzięki napływowi ludności wiejskiej, było tu bardzo ludno. Ludność miejska zaczynała liczbowo przewyższać ludność wiejską, jedynie na wschodzie Polski wsie utrzymywały nadal dużą liczebność.
Rudkowi udało się, przed wyjazdem Mariana kupić od niego rower. Marian zanim wybrał się Batorym do Ameryki, długo spieniężał co się dało, wszystko, co kupił na raty i co było niespłacone, za ten rower też pobrał od Rudka pieniądze.
Krystyna nie wiedziała, dlaczego znajomości Mariana w Hucie Batory w Chorzowie owocują czymś tak okropnym, jak ten rower i wstydziła się go zabrać na wakacje do Wisły. Z początku Andrzej przyjął prezent z mieszanymi uczuciami, gdyż natychmiast na podwórku został wyszydzony i wyśmiany. Rower był pomarańczową damką pospawaną w Hucie Batory z różnych części wielu rowerów niemieckich i miał grube opony. Ponieważ Ewa też nieśmiało domagała się roweru, Rudek przykręcił na osi tylnego koła dwa kątowniki, by Ewa, trzymając się pleców Andrzeja, mogła stać i jechać razem z nim. Andrzej, wymigując się jak mógł od wożenia siostry, zrobił dla świętego spokoju kilka rund na podwórku, wywołując salwy śmiechu i kpin z takiego dziwoląga, czym ostatecznie zniechęcił Ewę do wożenia jej.
Rower jednak okazał się na podwórku niezastąpiony. Andrzej wykonywał na nim przeróżne cyrkowe ewolucje jeżdżąc nie tylko bez trzymania kierownicy, ale i stojąc wyprostowany na siodełku utrzymywał na nim równowagę wprawiwszy rower w szybki bieg, czym udaremnił podwórkowe lekceważenie, a nawet wzbudził podziw.
Andrzej po zakończeniu trzeciej klasy dostał odznakę wzorowego ucznia, o czym powiadomiono Rudka:
„Inspektorat Oświaty w Katowicach wyraża Obywatelowi uznanie za troskliwą opiekę nad Jego dzieckiem, kształtowaniem Jego charakteru, wyrabianiem poczucia dyscypliny i sumienności w pracy. W wyniku tego Wasze dziecko otrzymało w nauce wyróżnienie, w związku z czym składamy serdeczne gratulacje.
Inspektor Oświaty w Katowicach”
Cały rok prasa polska i telewizja piały nad bohaterską Kubą. Rudek z uwagą śledził od stycznia rewolucyjne dzieje wyspy: Fulgencio Batista ucieka z Hawany, siły Fidela Castro prą lasami w kierunku Hawany. Hawana zdobyta. Oddziały rebeliantów pod wodzą Che Guevary i Camilo Cienfuegos zajmują stolicę, gdzie przybywa Fidel Castro i zostaje premierem.
Jeszcze w styczniu wojsko Fidela wykonuje egzekucje na 71 zwolennikach Fulgencio Batisty. Za 108 morderstw Jesús Sosa Blanco, pułkownik kubańskiej armii Fulgencio Batisty, zostaje stracony.
Rudek to wszystko przyjmował do wiadomości, a przejęcie Kuby przez Chruszczowa nie bez pewnej odrazy. Niemniej codziennie przerabiał jedną lekcję hiszpańskiego.