LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (30)

Rozdział IX

Ewa (3)
Pójście Ewy o rok wcześniej do szkoły rozwiązywało problem jej samotności w domu i tego, że w przyszłości zawsze mogła być w stosunku do rówieśników do przodu. Zaświadczenie z kuratorium zezwalające na posłanie dziecka do szkoły z rocznikiem starszym Krystynie wydano od ręki.
Dzieci w szkole nr36 było tak dużo, że uczyły się na zmiany, które nie pokrywały się z godzinami lekcji Andrzeja. Więc Krystyna musiała posyłać dzieci osobno.
Rudek w NRD kupił sobie radio, które pozostawił w Bogatyni, natomiast te po teściu, przedwojenne, przywiózł z powrotem. Mirce do Wrocławia przywiózł lalkę z zamykanymi oczami i nylonowymi włosami. Do Katowic nie przywiózł z Berlina dzieciom prezentów, bo, jak powiedziała złośliwie Krystyna dzieciom, wszystko, co mu pozostało z diet, zużył na automaty uliczne chcąc zobaczyć, co z nich wyskoczy.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Andrzej zobaczył prezent imieninowy Ewy wcześniej, nim go jej wręczono i opowiadał, że jest piękny. Okazał się być pierścionkiem z czeskiego złota z plastikowym, różowym oczkiem. Ewa, zapewniona, że jest to prezent dużej wagi, z dumą poszła z nim, włożonym na palec, do szkoły.
Wszystkie oddziały pierwszych i drugich klas, a potem i trzecich w miarę, jak dzieci ciągle przybywało, ulokowano od września w przedszkolu właśnie ukończonym, na wprost szkoły Andrzeja. Były tu mikroskopijne, jak dla lalek, klozety. Reszta nie różniła się zbytnio architektonicznie od szkoły, przedszkole, nazwane tak samo jak szkoła Andrzeja szkołą 36, też miała wystrój socrealistyczny i Ewa się bała tego zimnego betonu i lastrico. Krystyna zapowiedziała jej, że ma przynosić same piątki i uczyć się tak dobrze, jak Andrzej. Szła więc pełna niepokoju, czy zdoła sprostać temu wymaganiu, a ponieważ bardzo kochała matkę, pragnęła nie sprostać jej oczekiwaniom.
Minęła dom naprzeciwko szkoły i suterynę z napisem fotograf, gdzie kilka dni temu były z Krystyną robić zdjęcie do legitymacji szkolnej. Przedtem poszły do fryzjera i Krystyna kazała sobie zrobić trwałą ondulację, natomiast Ewie kazała ściąć włosy na krótko tak, by nie wykonywać codziennych czynności z ich czesaniem. Ewa w przylizanych włosach ze spiętą spinką grzywką zrobiła tak paniczną minę, że pani fotograf chciała nawet zdjęcie powtórzyć, ale w końcu doszły z Krystyną do wniosku, że takie może być.
Niosła trzy zdjęcia w tekturowym tornistrze podpisane przez Krystynę z przykazaniem dostarczenia ich wychowawczyni, jak polecono na zebraniu rodziców pierwszaków. Klas pierwszych było mnóstwo, ale Ewa zawsze odnajdywała przypisaną jej administracyjnie I c.
Najprawdopodobniej do poszczególnych klas przydzielano dzieci ulicami, gdyż w klasie rozpoznała Basię Kwiczalę ze swojej klatki schodowej z pierwszego piętra, Basię Czuprynę z parteru, Jolę, córkę Floriana mieszkającą nad Mają, z którą była w Parku Kultury. Wszyscy tłoczyli się na korytarzu przed zamkniętymi klasami, czekając aż przyjdą wychowawczynie. Ciepła, otyła kobieta o okrągłej, młodej twarzy w lokach trwałej ondulacji, którą Ewa poznała na rozpoczęciu roku szkolnego, jako przemiłą, uśmiechniętą Panią Tomsię, teraz spóźniona nadciągała z dziennikiem pod pachą korytarzem jak chmura gradowa. Wpuszczała dzieci dwójkami, a tymczasem czterdziestoosobowy tłum uformował się w kolejkę.
Marzenka była najładniejszą dziewczynką w klasie i jej dwa wspaniałe warkocze kojarzyły się Ewie niezmiennie z idealnymi warkoczami Tamary z radzieckiego albumu o moskiewskich pionierach. Myślała, że takie włosy mają tylko dziewczynki w ZSRR i była dumna, że siedzi z tak wspaniałą koleżanką. Ewa była najmniejsza w klasie, a Marzenka najwyższa, siedziały w ławce drugiej nie dbając o to, że Marzenka może zasłaniać tablicę uczniom siedzącym za nią.
Ewa, jak już wszyscy usiedli podnosiła cała w strachu wzrok na tablicę i patrzyła na godło orła białego na czerwonym tle, szukając tam pomocy. Nie patrzyły na nią święte obrazy jak w kościele, ale dwie brzydkie twarze łysych mężczyzn oprawione w brązowe ramy i szkło. Jeden z nich miał okulary i obaj przewiercali hipnotycznie wzrokiem klasę wspierając i wzmagając dołączoną do nich tłustą i wściekłą twarz Tomsi.
Pani Tomsia walnęła linijką w stół, na którym stały dwa miedziane dzwonki – jeden mały, a drugi duży. Dzwonki podskoczyły wydając ciche kwilenie, a klasa, przestraszona świstem linijki, zamarła.
Pani Tomsia poleciła wszystkim schować ręce za siebie. Każdy, kto nie wytrzymywał tego znieruchomienia, dostawał w plecy uderzenie linijką i po kilku przechadzkach między rzędami Pani Tomsia uzyskała stuprocentową ciszę w klasie. Wtedy spokojnie usiadła i wyjęła z torebki bułkę, którą – nie spuszczając z klasy wzroku – zaczęła jeść. Po ukończeniu jedzenia bułki Pani Tomsia wykryła jakąś lekką niesubordynację wśród siedzących, bo natychmiast wezwała delikwenta na środek klasy i wstając z krzesła kazała chłopcu wyciągnąć przed siebie dwie dłonie na płask, które z wyraźną przyjemnością zamachnąwszy się uderzyła kilka razy linijką raz jedną doń, raz drugą. Chłopak skręcając się z bólu z płaczem wrócił do ławki. Klasa zamilkła tak bardzo, że nie słychać było nawet oddechu.
Ewa przerażona nie wiedziała, co się dalej działo w klasie i co mówiła Pani Tomsia. Niczego nie rozumiała i skulona siedziała z założonymi do tyłu rękami całą godzinę lekcyjną, aż jej ścierpły. Dzieci musiały siedzieć w ławkach z założonymi do tyłu rękami i chęć odezwania się zgłaszać podniesieniem ręki w górę ze złożoną dłonią i wystającymi jedynie dwoma palcami. Panowała śmiertelna cisza i pani Tomsia egzekwowała ją z całą surowością linijką. Kiedy Pani Tomsia podniosła ze stołu nauczycielskiego duży, miedziany dzwon i potrząsnęła nim kilka razy, dzieci zaczęły opuszczać klasę gęsiego począwszy od ławek blisko drzwi.
Ewa łapiąc powietrze wydostała się na korytarz. Tam wychodzący z klas uczniowie stopniowo zasilali formujący się korowód, który parami ruszył już, idąc korytarzem w koło tak, że w ciągu jednej przerwy zdążył okrążyć go kilka razy.
Ewie, jak na półkolonii w Zatoniu, chciało się natychmiast sikać, ale pilnująca ich nauczycielka powiedziała, że ze szkolnej ubikacji można skorzystać tylko wtedy, kiedy będzie się mijać małe klozety. Ewa, idąc w parze z zupełnie nieznaną jej dziewczynką z innej klasy, próbowała z nią rozmawiać, ale ta się do niej nie odezwała. Para dziewczynek z białymi kokardami w warkoczach rozmawiała ze sobą radośnie i Ewa chciała też im coś opowiedzieć. Ale te, przez nią zaczepione, obrażone, oburzone, że im przerywa, też odmówiły. Jedna pokazała Ewie język, a druga na nią napluła i po tym odwróciły się, wracając do swoich rozmów i śmiechów. Ewa bała się rozpłakać i bała się iść do toalety, bała się też posikać w klasie. Dlatego jak w trzecim okrążeniu mijali drzwi z małymi, przeznaczonymi dla przedszkolaków ceramicznymi muszlami klozetowymi, wpadła tam i siedziała tak długo, aż usłyszała dzwonek obwieszczający koniec przerwy.
Żeby spełnić polecenie Krystyny, po przerwie, Ewa zebrawszy się na odwagę podeszła do stołu Pani Tomsi, która zasiadła w krześle bez żadnego zamiaru prowadzenia zajęć szkolnych.
– Chciałam donieść zdjęcia do legitymacji – wyksztusiła Ewa – trzymając ćwiartkę niebieskiej koperty ze zdjęciami.
Pani Tomsia nie odezwała się. Pogrążona w porządkowaniu torebki, wysypała na stół całą jej zawartość. Ewa stała naprzeciw niej wpatrując się w blat stołu, gdzie obok kałamarza z włożonym piórem, dwóch miedzianych dzwonków i otwartego dziennika leżała otwarta, wybebeszona torebka poklejona wystającymi z papierków cukierkami. Włosy z grzebienia poprzyklejały się do nich, a brudna chusteczka zaczepiła się o spinki do włosów i otwartą pomadkę do ust. Pani Tomsia kwadrans walczyła z uporządkowaniem torebki ignorując zupełnie obecność Ewy. Klasa nieruchomo siedziała z założonymi rękami i kompletną ciszę przerywał jedynie szelest papierków, w które Pani Tomsia usiłowała powtórnie zawinąć cukierki. Kiedy lepkimi pacami wycieranymi bezskutecznie w chusteczkę wzięła z rąk Ewy zdjęcia, nakazała jej pójść do ławki. Ewa była tak wycieńczona emocją i staniem, że ledwo dotarła do Marzenki bojąc się, że zemdleje.
Wiele dzieci sikało zostawiając pod ławką kałuże moczu. Robiły to niepostrzeżenie i Ewa kątem oka obserwowała, jak kapie coś spod ławki i jak potem podłoga z klepek dębowych robi się ciemna i mokra. Wiele piło z kałamarzy atrament i atramentu, nalewanego na przerwie przez dyżurnych z dużych flaszek, zawsze brakowało.
Ewa, jak i Marzenka, nie miały problemu z pokrywaniem stalówką kartek zeszytu z początku kijkami, potem laskami, a następnie owalami, które trzeba było potem łączyć. Każdą stronę kończyło się szlaczkiem rysowanym kolorowymi kredkami i Ewa bardzo lubiła rysować te szlaczki jako coś, co się kończyło. Tomsia regularnie wzywała kogoś na środek klasy i biła po łapach. Raz wezwała Ewę nie wiadomo dlaczego. Ewa nigdy nie mogła pojąć, dlaczego Pani Tomsia uderzyła jej dłonie linijką. Potem nie mogła nic w zeszycie napisać, bo jej wyjątkowo drobne palce odmówiły posłuszeństwa i nie potrafiły ścisnąć obsadki. Łkała potajemnie w ławce, ale bała się nawet płakać.
Spacerowanie w czasie przerw było chyba jeszcze gorsze, niż siedzenie w ławkach z założonymi rękami. Zależało to też od tego, kto miał dyżur i kto pilnował tak dużą liczbę dzieci na przerwie. Niektóre nauczycielki kazały w miejscu, gdzie korytarz się kończył i przechodził w obszerny hol, formować koła i śpiewać „chodzi lisek koło drogi” lub „prawą mi daj lewą mi daj, i już się na mnie nie gniewaj”. Ewa nie znała tych piosenek i nie wiedziała, co ma robić kiedy chusteczka zostanie położona na środku koła, toteż została natychmiast z zabawy wykluczona. Na dodatek nie rozróżniała strony lewej od prawej i za każdym razem robiła coś wręcz przeciwnego. Jednak nie została zakwalifikowana do łajz klasowych, gdyż dzieci zapóźnionych, z zajęczą wargą, zezowatych i zaniedbanych, było i tak dużo i na nich można było wyżywać się łatwiej.
Ewa miała zawsze ze sobą przygotowaną kanapkę, biały kołnierzyk przy fartuszku i drobne na cukrowe słomki, oranżadę w proszku i kolorowe groszki, co można było kupić zawsze naprzeciwko szkoły, idąc do niej lub wracając. Należała, chcąc nie chcąc, do elity klasowej i miała w dzienniku wpisane, że jest córką inżyniera.
Jednak Ewa sobie zupełnie nie zdawała sprawy, że w szkole może być jeszcze gorzej, niż jest. W miarę upływu dni szkolnych życie w niej stawało się zwyczajnym życiem akceptowalnym dlatego, że nie było innego i że nikt tak naprawdę nie miał pojęcia, jak to życie ma wyglądać.
Ewa się nie przyzwyczajała. Wykonywała wszystkie narzucone jej szkolne obowiązki poprawnie z całą starannością i pracowitością, jednak cierpienie widoczne na jej twarzy przeniosło się na nieznośnie bóle brzucha uniemożliwiające jej nawet poruszanie się. Mieli tylko trzy godziny lekcji w jednym dniu i Ewa zawsze z ulgą opuszczała budynek szkolny z bolącym brzuchem.
Ledwo dowlekała się wracając z Marzenką do domu i wtedy, odmawiając obiadu, kładła się na tapczanie skręcając się bólu. Przestraszona Krystyna podgrzewała emaliowane przykrywki od garnków i zawinąwszy je w ręcznik, robiła tak okłady Ewie na brzuchu. Po jakimś czasie bóle ustępowały, ale wracały rano. Ewa, która w pierwszej klasie miała zazwyczaj lekcje na drugą zmianę, budzona była przez Krystynę wcześnie, by nie spóźniła się do szkoły i by mogła poleżeć z gorącą pokrywką tak długo, aż bóle ustąpią.
Na dodatek Kunowa w czasie majowego, ubiegłorocznego koncertu pianistycznego jej uczniów – gdzie Andrzej za swoją grę zebrał duże brawa – patrząc na towarzyszącą Krystynie Ewę zobligowała ją, że jak Ewa pójdzie do szkoły, przyśle ją do niej jako nową uczennicę z pewnością tak samo muzycznie utalentowaną, jak jej brat.
I kiedy Ewa we wrześniu przyszła do Kunowej i zasiadła do pianina, natychmiast wyczuła do siebie niechęć tej starej, krzykliwej kobiety. Ewa, która nie rozróżniała strony prawej od lewej, nie rozumiała poleceń Kunowej. To doprowadzało Kunową do białej gorączki i spanikowana Ewa przy każdym odezwaniu się podniesionym głosem coraz bardziej plątała się i myliła. Wreszcie czytając nuty, opanowała technikę mechanicznego uderzania w klawisze wyżej – niżej, nigdy nie słysząc dźwięku, jaki one z instrumentu wydobywają. Dzięki temu mogła mechanicznie bezbłędnie wykonywać zadane utwory opierając się jedynie na graficznym zapisie nut. Kunowa i tak była zawsze niezadowolona, jednak ważny był dla niej każdy uczeń przynoszący pieniądze. Tymczasem Ewa chcąc bardzo umieć grać na pianinie chodziła do Kunowej jak na ścięcie, a bóle brzucha się jeszcze bardziej nasiliły. Kiedy Kunowa zaczęła Ewę bić po źle stawianych na klawiszach palcach, Ewa odmówiła pójścia do Kunowej zachłystując się płaczem. Krystyna przeniosła wtedy Ewę do nauczycielki Marzenki, mieszkającej piętro wyżej, którą Pani Marzenkowa gorąco poleciła. I tak Ewa trafiła do Szeferowej, która, jak tylko Ewa kładła na pianino nuty i je otwierała, natychmiast zasypiała, a budziła się po godzinie, by wypuścić Ewę z mieszkania. Ewa nie była pewna, czy tak jest lepiej.
Podobnie jak u Ewy, u Marzenki też było pianino i pani Szeferowa na lekcję schodziła do niej do mieszkania. Ewa lubiła, kiedy razem grały na pianinie Marzenki melodie z zeszytu „W krainie melodii”, mimo że obie nie potrafiły nigdy ich zagrać poprawnie. Marzence jednak nie przeszkadzało, że pani Szeferowa zasypia natychmiast już w chwili gdy rozkładała nuty na otwartym właśnie pianinie i jak równocześnie zasypia jej nieustannie towarzyszący jej biały, kudłaty piesek -„nie wiadomo gdzie przód gdzie tył” o imieniu Czikunia. Marzenka symulowała grę na pianinie podobnie jak Ewa, z tym, że Ewa bardzo chciała grać na pianinie i nauczyć się przynajmniej grać tak jak Andrzej. Natomiast Marzence na tym zupełnie nie zależało, będąc zadowoloną, że Pani Marzenkowa w sąsiednim pokoju z rozrzewnieniem wsłuchuje się w jej zmagania przy pianinie.
W szkole Marzenka się niczemu nie dziwiła i jako dziewczynka wyższa i pewniejsza siebie, spokojne siedziała obok Ewy. Nie dostrzegała nic niestosownego, gdy po przerwie spocona Tomsia wracała wpuściwszy przodem wywołanych wcześniej chłopców do klasy z tzw. żyłą w ręce, plastikowym, gnącym się prętem nie wiadomo o jakim pierwotnym przeznaczeniu, ale był przeznaczony tylko dla chłopców, którzy także bici w domu, nikomu się nie skarżyli. Ewa patrzyła na te praktyki z przerażeniem, Marzenka ich ani nie komentowała, ani ją to nie ruszało i właściwie wszystko, co działo się w szkole, przyjmowała jako naturalną kolej rzeczy, ani szkoły nie pożądając, ani też nie stawiając jej oporu.
Marzenka pisała poprawnie laski i kółka w zeszycie w takim samym tempie jak Ewa i z podobną sprawnością osiągnęły umiejętność czytania, pisania i rachowania.
Marzenka opowiadała z przejęciem o „Małej syrence” Andersena, którą przeczytała jej Pani Marzenkowa, ale Ewa tej baśni nie znała. Nie było jej w książce ilustrowanej przez Szancera, jaką posiadali z Andrzejem w domu. Ale też Marzenka nie znała książek radzieckich, jakie miała Ewa, nie wiadomo gdzie przez Krystynę kupione i nie znała „Timura i jego drużyny”, którą czytał Andrzej, gdyż Pani Marzenkowa, starsza od Krystyny o pięć lat pochodziła z Kresów. Świadkowała licznym gwałtom w czasie wojny i ruskich nie trawiła, toteż Marzenka nie była też w żaden sposób zachęcana w domu do recytacji wierszy na szkolnych akademiach, a przecież chętnych nie brakowało. Mało tego, rywalizacja była tak duża, że i nie każdy chętny mógł dostąpić zaszczytu wystąpienia na akademii. Ewa natomiast trzęsła się przy każdym odpytywaniu na środku klasy, i na żadną akademię się nie nadawała.
Mimo tej pasywności Ewa i Marzenka były uczennicami piątkowymi, zawsze w fartuszkach z białymi kołnierzykami, z odrobionymi lekcjami i kanapkami w tornistrach i z nigdy nie zapominanymi workami na kapcie.
Ewa uwielbiała Marzenkę, chodzić do Marzenki, zapraszać ją do siebie i bawić się na podwórzu z Marzenką, nawet jeśli nie były to właściwie zabawy. Kiedy obrzuciły kamieniami Kubę, który okazał się synem Żydówki, która całymi nocami wykrzykiwała przy otwartym oknie jakieś niezrozumiałe słowa. Ewie zrobiło się potem bardzo przykro i bardzo się tego wstydziła. Tak samo było ze zbiciem workiem z pantoflami Basi Kwiczalowej, sąsiadki Ewy z pierwszego piętra, która podobnie jak Ewa, zakochała się w Marzence i chciała wszędzie z nimi chodzić. Te czyny dręczyły Ewę, natomiast Marzenka szybko o wszystkim zapominała. Wizerunek przykładnych uczennic przylgnął do nich nieodwracalnie wspomagany i pielęgnowany przez rodziców. Rudek, jak tylko był w domu, poprawiał rysunki Ewy w zeszycie do religii, a nawet w całości je rysował, co przy jego braku jakichkolwiek talentów rysunkowych, mimo posiadania kolorowych tuszów po Franciszku, było straszne, jednak podobały się księdzu.
Pani Marzenkowa też retuszowała prace domowe Marzenki tak dokładnie, że nawet uzupełniała brakujące plamy w zadanym przez higienistce szkolnej zadaniu domowym. Miało być to odbicie farbą akwarelową na kartce bloku nr 2 stopy ucznia w celu rozpoznania ewentualnego platfusa. Pani Marzenkowa wyretuszowała odbicie stopy Marzenki tak bardzo, że zrozpaczona higienistka kazała Marzence powtórzyć test w jej gabinecie i z zemsty pozostawiając umycie nogi Marzenki z zaschniętej farby Pani Marzenkowej.
Nierozłączność Ewy i Marzenki była symbiotyczna, gdyż Ewa nieodmiennie była w niej zakochana. Uwielbiała patrzeć się na zadarty nosek Marzenki wznosząc głowę w górę, gdyż Marzenka była o pół metra wyższa od Ewy. Uwielbiała jej długie, aż do pasa sięgające kasztanowe warkocze, zakończone białymi lub błękitnymi kokardami.

Zbliżały się ferie wiosenne i Wielkanoc, Krystyna powiedziała Ewie, że jest już za duża na lalki i powinna podarować Mirce Wojtka, szczególnie, że nie ma dla niej odpowiedniego prezentu jadąc do Wrocławia do Leszków na Wielkanoc.
Ewa z rozpaczą przygotowywała Wojtka na podróż pociągiem przebierając go w nowe śpioszki, które Krystynie cudem udało się kupić. Wojtek był dużą lalką, zbyt dużą na tak ciasne mieszkanie, ale i zbyt duże było przywiązanie Ewy do Wojtka, który zawsze ją wspierał po powrocie ze szkoły.
Wojtka umieścili Leszkowie po kilku dniach gołego na szafie na werandzie, gdyż ręce i nogi, które tak łatwo można było połączyć gumką od majtek, zostały powyrywane. Kiedy Ewa wyjeżdżała z Wrocławia do Katowic, widziała ukryte tam zwłoki Wojtka, ale bała się odezwać i nikt nie wiedział, dlaczego płacze.
Kiedy wrócili z Wrocławia do Katowic, wiosna była już w pełni i Ewa z Marzenką grały z dziećmi podwórkowymi w palanta, mogły bawić się na trawie pod balkonem Pani Marzenkowej, gotować potrawy z nasion chwastów na kamieniach zamiast garnków.
Za domem Marzenki rozciągały się nieużytki aż do torów kolejowych, po których jeździły wagony z węglem do huty Kościuszko, błyskawicznie zagospodarowywane przez zasiedlanych w budowanych domach mieszkańców. Ewa nie wiedziała, dlaczego jej rodzice nie mają tutaj ogródka, mimo, że miała go rodzina Edka, wszyscy niemal sąsiedzi z jej klatki schodowej, tylko nie oni, a przecież tak lubiła kwiaty. Kiedy z ogródka Marzenki wracała z naręczem irysów ściętych dla niej przez Panią Marzenkową, była dumna i wręczała je mamie, która nie była jednak nimi zachwycona, zawsze dodając, że lubi tylko goździki. Dlatego Ewa kupowała Krystynie na wszystkie uroczystości domowe goździki za uskładane grosze pochodzące z reszty wydawanej po kupowanych matce w kiosku papierosach „płaskich”, albo „damskich”.
Jednak dalsze wiosenne dni Ewa spędziła nie z Marzenką, a z Andrzejem. Miesiąc przed wakacjami Andrzej wyrzucając śmieci znalazł obok kubła ledwo żyjącego szczeniaka i zaraz zawołał Ewę. Wrócili tam już wspólnie, szczeniak w dalszym ciągu leżał jak nieżywy i Ewa zadecydowała, że muszą go zabrać do domu. Kiedy Krystyna zobaczyła w domu psa, wpadła w panikę, ale nie mogła okazać się przy dzieciach tak bezduszna. Włożono go do wanny, wymyto i nazwano Pikuś, bo nie był podobny do Łajki – był cały czarny i kudłaty.
Pikuś już na drugi dzień obsikał dywan od Leśki z Przemyśla i zrobił kupę, co po powrocie ze szkoły niezmiernie ucieszyło dzieci jako znak, ze Pikuś żyje i jest zdrowy. Pikuś chodził teraz z nimi wszędzie i Andrzej chętniej zabierał Ewę z Pikusiem na odległe podwórka w obawie, by Pikusiowi nic się w domu nie stało, gdyż rodziców nie był pewny. I słusznie. Krystyna codziennie narzekała na Pikusia tłumacząc, że na trzecim piętrze nie można w tak ciasnym mieszkaniu trzymać psa i żeby mieć psa, trzeba mieć dom z ogrodem. Kiedy zdenerwowany Rudek wpadając z Turoszowa zobaczył w domu psa, wściekł się jeszcze bardziej, jakby jego niepowodzeniom zawodowym winny był Pikuś. Przy rytualnym zlaniu dywanu Rudek ryknął na psa, wyrzucił go na balkon i zamknął tam go na noc. Ewa z Andrzejem nie mogli pojąc takiego bestialstwa i całą noc płakali bojąc się, że Pikuś zamarznie z zimna.
Zaraz po szkole wychodzili z Pikusiem wracając późno do domu, co kończyło się kolejnymi awanturami. Ewa często niosła Pikusia na rękach bo zmęczony, szczeniak zasypiał, gdy brudni i zziajani wracali po tych eskapadach wieczorami do domu.
Klasa Ewy w nagrodę za ukończenie klasy pierwszej, przy eskorcie matek niepracujących, a takich była większość, pojechała do Świerklańca autobusem na wycieczkę szkolną.
Pałac Henckela von Donnersmarcka był splądrowany i popalony częściowo, stał jeszcze w całej okazałości i dzieci przechodząc przez kamienną bramę pobiegły do bogatego wejścia Pałacu. Chłopcy obsiedli dwa lwy stojące u wejścia. Matki pozwoliły wyjąć butelki z herbatą i kanapki. Dziewczynki, żeby się nie zgubić, miały obowiązkowo na głowie białe chustki, chłopcy zawiązali je na szyi. Któraś z matek zrobiła zdjęcie.
Wreszcie rozpoczęły się wakacje. Ewie Tomsia dała na świadectwie same piątki jak i większości uczniom w pierwszej klasie, też i nagrodę w postaci radzieckiej książki. Krystyna postanowiła te wakacje spędzić w Wiśle Głębcach i zamówiła już pokoje.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (29)

Rozdział IX

Wanda (19)
Ustalili, że Wielkanoc 1959 spędzą we Wrocławiu. Pocztówka Rudka wysłana jesienią z Berlina do Wandy do Przemyśla nie zastała jej w domu, gdyż przebywała w sanatorium w Kudowie. Świadczyła o tym, że nie tylko nie ma go w Katowicach, ale nawet jest poza krajem. Z listów Krysi wynikało, że po powrocie z NRD Rudek ma kłopoty w pracy i nie przyjedzie nawet na Wielkanoc, wobec czego nic nie stało na przeszkodzie, by miała w te święta wszystkie wnuki przy sobie. I to w większym, wrocławskim mieszkaniu.
Leszkowie do pomysłu odnieśli się z o wiele mniejszym entuzjazmem niż Wanda, ale z drugiej strony liczyli też na to, że Wanda wracając do Przemyśla weźmie Mirkę na całe wakacje. Korzyć byłaby większa niż niewygoda nocowania gości tylko przez kilka dni.
Wanda wysiadała z przemyskiego pociągu przepychając się, gdyż ludzie w Wrocławiu napierali do wagonów pospiesznego do Szczecina i blokowali wyjście. Cudem uratowała swoją skórzaną, przedwojenną walizeczkę.
Wszystko tutaj odbudowano pospiesznie na Wystawą dorobku Ziem Odzyskanych: oszklone perony, trzy poczekalnie dworcowe, bufety. Na zewnątrz Dworzec Wrocławski był piękny, otoczony klombami w których niedługo zakwitną kwiatki. Ciągnące się po obu stronach Świerczewskiego pięciokondygnacyjne budynki lśniły nowością i dostojeństwem. Wybudowane w stylu klasycystycznego socrealizmu przywracały Wrocławowi jego pierwotny charakter. Już od dwóch lat zasiedlano Kościuszkowską Dzielnicę Mieszkaniową, sięgającą też prostopadłej Świdnickiej, wybudowaną z wrocławskich ruin. Moszczono się właśnie, zawieszano neony, szyldy, formowano kolejki w podcieniach oblegające sklepy i punkty usługowe. W kawiarni „Stylowa” od godzin rannych były tłumy. Wrocław tętnił życiem, Świerczewskiego pełna była przechodniów i aut.
Wanda pokontemplowawszy to wszystko czekając na tramwaj, wsiadła wreszcie do niebieskiego wagonu z napisem Sępolno.
W domu Leszków nie mieszkała już Maryśka, córka mecenasa Bieńkowskiego. Nie przystąpiła do egzaminów drugiego semestru Akademii Medycznej będąc w ciąży z lekarzem, któremu brat Wandy, mecenas Janeczek kazał się natychmiast żenić. Lekarz spełnił warunek, ale jako nałogowy pijak nie nadawał się ani do zamieszkania z Maryśką w Przemyślu, ani do ulżenia jej losowi. Zaraz po ślubie ulotnił się szybko, a Maryśka musiała pożegnać się ze studiami. Umieszczono ją tajnie na czas porodu w klasztorze karmelitek, gdzie małą Małgosię zaraz po urodzeniu pozostawiła, gdyż mecenas Bieńkowski, jako osoba znana w Przemyślu, bał się skandalu i rozgłosu. Wanda o wszystkim dowiedziała się dopiero tu, we Wrocławiu, bardzo nad całą sprawą ubolewając.
Piękne mieszkanie Leszków było na parterze, skąd mogła wygodnie wychodzić na zakupy na pobliski targ, gdyż Sępolno utrzymało przedwojenną wygodę mieszkańców i na osiedlu było wszystko.
Jak już było ciepło, oszklona weranda pełniła funkcję przedłużonej kuchni i Wanda spędzała w niej większość czasu we Wrocławiu nie oglądając Rynku, mostu Grunwaldzkiego, lecz codziennie tylko kuchnię i najbliższe ulice. Wanda wygotowywała obiady dla ciągle zajętych Leszków i dla ich dzieci, które wracały ze szkoły i przedszkola głodne. Potrafiła wykrzesać z siebie cały przedwojenny kunszt kucharski, jakiego uczyła kuchty mieszkające w służbówce w ich przemyskiej kamienicy. Jak je wyuczyła, opuszczały ją z różnych przyczyn i uczyć musiała na nowo, tak że właściwie to ona cały czas gotowała. Gotowała wyśmienicie.
Zresztą, może to i lepiej, że nigdzie nie wychodzę – rozmyślała Wanda, klejąc ruskie pierogi.
Ostatnio w Parku Szczytnickim, jak opowiadał Leszek, napadli chuligani na jego przyjaciela Albina powracającego ze spaceru z żoną. Albin widząc ich uciekł, pozostawiając żonę na pastwę bandytów.
Tacy są teraz mężczyźni, pomyślała z westchnieniem Wanda, wspominając swojego Frania, który by nigdy tak nie postąpił. Ale też, zawsze zapracowany, nigdy z nią na spacery nie chodził. Musiała zadawalać się towarzystwem księży, którzy z nią chętnie chodzili i zawsze mieli czas.
Wanda rozmyślała o Panoramie Racławickiej, gdyż w gazecie, na której obierała kartofle była notka o wygranym konkursie na projekt rotundy. Panorama była wystawiana przed wojną we Lwowie w specjalnie dla niej zbudowanej rotundzie w Parku Stryjskiego i widocznie tutaj zbudują podobną. Niestety, nic o malowidle nie napomykano, w każdym razie jest, skoro budują rotundę. Podobno zaniechano jakichkolwiek wzmianek ze względu na sowietów, bo to przecież jest o wojnie z Rosjanami. Wanda co roku jadąc z Franusiem na doroczne Targi Przemysłowe, zawsze oglądała z Krysią i Leszkiem Panoramę. Chciałaby ją jeszcze raz zobaczyć.
Kiedy z Katowic zjechała w czasie największych prac przygotowawczych do Wielkanocy Krysia z dziećmi, Mirka miała właśnie przywiezioną przez Rudka z Berlina nylonową lalkę z krótkimi, nylonowymi włosami po trwałej ondulacji i z zamykanymi oczami. Toteż na wręczonego jej przez Ewę Wojtka popatrzyła krzywo.
Niemniej cała ich czwórka zaraz zgodnie zaczęła się bawić w chowanego, a wieczorem, po pościeleniu im łóżek dosuniętych do siebie w jednym z trzech pokojów, bili się poduszkami.
Tymczasem obok w salonie Leszkowie wyciągnęli koniak i papierosy. Nie przejmowali się, co się w sąsiednim pokoju dzieje, zadowoleni, że nie muszą się dziećmi zajmować.
Leszek mówił, że nie wierzy, by przy Gomułce coś się zmieniło, w każdym razie u nich w Urzędzie Wojewódzkim odczuwa się znaczne pogorszenie, na co wpływ ma sytuacja międzynarodowa i zmiany w ZSRR. Z obietnic reformatorskich Gomułki już nic nie zostało, a stare kadry, jak Cyrankiewicz i Zawadzki tylko się umocniły. Zwiększyła się rola cenzury i coraz mniej wypuszczano ludzi na Zachód, zwiększono natomiast inwigilację i liczbę pracowników tajnych służb, a niedawny III Zjazd PZPR zapowiedział większą kolektywizację rolnictwa i ograniczenie swobód obywatelskich.
Przeszli na lżejsze tematy. Tu we Wrocławiu była Wytwórnia Filmów Fabularnych, którą ulokowano w poniemieckich terenach byłych Targów Wrocławskich, głównie w Staatenhalle obok Hali Stulecia. Renia opowiadała, ze ciągle widuje na ulicy, bądź w tramwaju, aktorów znanych jej z kina.
Wanda z Krysią bardzo ją o nie wypytywały, gdyż wszystkie najnowsze aktorki znały z okładek „Przekroju”.
Kto miał pieniądze, mógł we Wrocławiu kupić wszystko. Liczne prywatne sklepiki oferowały przemycany towar z RFN. Leszek w sklepach kolonialnych kupował alkohol, papierosy i kawę. Renia nie gardziła perfumami, pończochami i butami. Wanda nie miała pojęcia, jak Leszek będąc jedynie bezpartyjnym urzędnikiem, ma na to wszystko pieniądze.
Nazajutrz Witek zabrał Andrzeja na przedpołudniowy seans filmowy i zobaczyli „Godzillę”. Andrzej nie mógł się nazachwycać filmem o potworach, ciągle o nim opowiadał i Ewa bardzo im zazdrościła, że nie poszła, ale by jej nie wpuścili. Zresztą, jak zapewniał Andrzej, bała by się bardzo, bo on się bardzo bał.
Potem wszyscy po świątecznym obiedzie poszli nad Odrę. Witek woził Mirkę w małym wózku o jednym kółku jak taczka, obok szła urodziwa Renia, żona Leszka mająca armeńsko-włoskie korzenie. Leszek poznał ją w mundurze Wojska Polskiego, kiedy była w ostatnim stadium gruźlicy. Była piękną kobietą i tę urodę przekazała dzieciom. Witek był o sześć lat starszy od swojej siostry i po ucieczkach z przedszkola walczył po dziecięcemu bezskutecznie o swoją wolność, kapitulując w momencie narodzin młodszej siostry. Rodzice byli ciągle w pracy i był zobligowany do opieki nad niemowlęciem w o wiele większym wymiarze, niż zdołał podołać. Teraz był już w piątej klasie, miał większą swobodę, a Mirka nie była już tak kłopotliwa.
W ten kwietniowy, słoneczny dzień, kiedy kwitły tylko forsycje, a ziemia wzdłuż Odry była brunatna i szara, zupełnie jeszcze nie obudzona, oni też zdawali się przystosować do pejzażu szarymi sylwetkami i udawać, że nadciągająca wiosna niosąca niepokój ich nie dotyczy. Witek popychał biały wózek, z którego wystawała główka Mirki w białej czapeczce i stanowiła jedyną jasną plamę w tym korowodzie. Wszyscy jakby się umówili, ubrani byli w płaszcze zawierające pewnie jakiś procent wełny, ale niewielki. Podbite watoliną robioną w fabrykach włókienniczych z waty i odpadów przemysłowych, wyciorów i wszelkich materiałów służących do czyszczenia maszyn ze smarów, płaszcze te sprawiały wrażenie niezwykle ciężkich i poruszali się w nich tak, jakby ich kości nie zostały naoliwione. Na dodatek kolor tych ubiorów był monotonny i niemal jednakowy. Czerń nie była nigdy czernią, wchodziła albo w odcień grafitowego granatu, albo brązową zieleń nigdy jednak nie decydując się na jakąś przewagę pigmentu. Ta nieokreśloność cechowała też ubiory trójki dzieci. Ewa miała wprawdzie wytarty kołnierzyk z królika przypominający przepych, ale jej płaszczyk, uszyty przez Szczerbową z przedwojennego płaszcza Leśki, był ubiegłorocznym płaszczem Andrzeja i miał męskie zapięcie. Andrzeja płaszcz przerobiony z płaszcza Krystyny był kusy i dowodził, że mimo, że Andrzej prawie nie rósł, to jednak cały czas z płaszczy wyrastał. Witek miał za małą kurtkę z zerówki zapinaną na zamek błyskawiczny z kieszeniami, i tam trzymał na przemian jedną, to drugą rękę popychając wózek. Na głowie miał wyślizganą, skórzaną pilotkę.
Wanda po świętach gotowała im jeszcze obiady i w połowie maja pojechała do Przemyśla z czteroletnią Mirką, ku uciesze Leśki. Leśka uwielbiła Mirkę i za nią tęskniła. Mirka była ciągle śmiejącym się dzieckiem, tańczącym i śpiewającym, robiącym słodkie minki potrząsając nierozłączną lalką z miękkiego kauczuku, którą przywiózł jej z Berlina Rudek.
Gdy po wakacjach, spędzanych najczęściej w ogrodzie, gdzie Emil rozstawiał ogrodowy stolik i parasol jeszcze sprzed wojny, albo w ogródku jordanowskim, utworzonym niedawno dla dzieci przy ulicy Pierackiego, którym zarządzała dozorczyni Pająkowa, przyjechał po Mirkę Leszek i zrobiło się pusto.
Marzyli o telewizorze, ale był za drogi. Ze wszystkich portretów polityków, przedstawionych im przez Wolną Europę najbardziej niepokojący był Chruszczow. Jego energia małego, brzydkiego urzędnika budziła strach poprzez swoją nieobliczalność. Zdawał się – a widywali go przecież w Kronikach Filmowych – euforycznym paranoikiem, zawsze w jakimś narkotycznym transie, garnącym się do ludzi, do ludzkości… Dla Wandy był odpychający, a jego głowa przypominała jej głowę białego robaka. A jednak to jemu zawdzięczano tę odwilż i upadek stalinizmu, podkopanie sowieckiego reżimu.
Lipcowy zamach na Chruszczowa i Gomułkę Wolna Europa przedstawiła z dużym poślizgiem, a nadto niestety bez powodzenia. To w Sosnowcu chciano ich zabić i niemal się udało. Mimo obstawienia milicjantami ulic, przez które przejeżdżał konwój, terrorysta umocował w dzielnicy Sosnowca, w Zagórzu na drzewie przy Armii Czerwonej bombę. Eksplodowała dwie godziny wcześniej, gdyż przejazd się opóźnił.
Chruszczow żył i był u szczytu swoich możliwości przywódczych, a sukcesy kosmiczne Związku Radzieckiego – wystrzelili w kosmos pierwszego sztucznego satelitę Ziemi, a w 1959 pierwszą rakietę na Księżyc – jeszcze bardziej go w tym upewniły.
Z Wolnej Europy wytropili felieton, w którym opisano tzw. lipcową „debatę kuchenną” między Chruszczowem, a wiceprezydentem Nixonem.
W ramach wymiany kulturalnej zorganizowano równocześnie w obu państwach wystawy.
Wystawa radziecka w Nowym Jorku została otwarta w czerwcu 1959 roku, a Nixon otworzył wystawę Stanów Zjednoczonych w Moskwie, po której oprowadził Chruszczowa. Chruszczow zapewnił Nixona, że te wszystkie wspaniałości wystawowe Rosjanie będą mieli już niedługo i prześcigną Amerykanów.
Na dodatek większość nowinek technicznych skrytykował, wręcz się z nich nabijał. Dowodził, że wnuki Nixona będą żyć w komunizmie. Nixon odprawował, że wnuki Chruszczowa będą żyć w wolności.
Wanda poczuła się stara. Zależało jej tylko na przyszłości wnuków.
Potem w trójkę śledzili wrześniową podróż Chruszczowa po Stanach Zjednoczonych na zaproszenie prezydenta USA Dwighta Davida Eisenhowera. Wanda obserwowała Chruszczową i stwierdziła, że to zwykła chamka, ale w swym zacietrzewieniu była bezsilna. Przekrój podał w samych superlatywach przebieg ich wizyty przedstawiając Chruszczowa jako polityka walczącego ofiarnie o pokój i drukując wizerunki Chruszczowowej.
Podano też, że Kuba uzyskała niepodległość wyzwalając się spod władzy USA i stała się państwem komunistycznym.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (28)

Rozdział VIII

Rudek (21)
Nie wiadomo było, czy rzeczywiście Związek Radziecki dostał gorszą część miasta. Rudek przemieszczał się po pracy po całym Berlinie i był nieustannie zachwycony.
Był zakwaterowany w Belinie z grupą 10 specjalistów z Polski w schludnym hotelu robotniczym i codziennie stawiał się w Biurze Projektów Górniczych mieszczącym się przy Wallstraße 9-13 w przepięknej, dziewiętnastowiecznej kamienicy z fasadą w stylu art deco, z ogromnym terytorium biurowym dla siedmiuset pracowników. Z okien widać było Szprewę, a wszystkie negocjacje, seminaria i konferencje przebiegały jak w zegarku, tak, że niczego nie przedłużano i każdy po pracy mógł iść gdzie chce, i jeść co chce dzięki wysokim w ich mniemaniu, wypłaconym dietom.
Wokół biura było pełno restauracji, ale on wsiadał do U-Bahny na stacji Spittelmarkt, która znajdowała się naprzeciwko biura.
Chciał wszystko zwiedzić sam, a czasu po pracy było mało. Kiedy znalazł się na Frankfurter Tor, na placu-początku Stalinallee znanej mu z Kroniki Filmowej pokazującej coroczne pochody pierwszomajowe, oglądał uważnie budowle powstałe z cegieł rozbiórkowych. Ta część miasta była całkowicie zbombardowana i porządkujące gruz kobiety dostały tu mieszkania w pierwszym rzędzie. Uderzyły go dwa symetryczne wieżowce z zielonymi kopułami zamiast dachów, stojące po obu stronach szerokiej ulicy przypominające zrodzone z tego samego ducha wieżowce, takie jak warszawski Pałac Kultury, Moskiewski Uniwersytet Łomonosowa i reszta radzieckich drapaczy chmur wzniesionych rękami więźniów Gułagu.
Wiedział z opowiadań Niemców, kolegów z pracy, którzy ściszonym głosem mówili, że mieszka tu przede wszystkim elita berlińska i że nie tylko jest to dzielnica mieszkalna dla członków KC SPJN, ale i dla reżimowych artystów, architektów i aktorów. Że w tych ośmiokondygnacyjnych, a dalej jedenastokondygnacyjnych domach, których elewacje wyłożono ceramicznymi płytami, są pięciopokojowe mieszkania o powierzchni nawet i 160 metrów kwadratowych, wyposażone luksusowo. Wiedział z Wolnej Europy, że właśnie tutaj rozpoczął się strajk robotników budujących te domy, który zachęcił do buntu całe NRD. Z suchych notatek w gazetach polskich o tym wydarzeniu wynikało, że były to „faszystowskie prowokacje” dążące do „faszystowskiego zamachu stanu” sterowane imperialistycznymi zakusami Berlina Zachodniego. Że w wyniku intensywnego oporu ludności, zwłaszcza klasy robotniczej i pomocy Armii Czerwonej, zamach został pomyślnie udaremniony.
Wolna Europa donosiła, że protest rozpoczął się na Stalinallee obok stacji metra Marchlewskistraße. Wszystko to pieczołowicie odszukał zaglądając do klatek schodowych, odczytując solidne kamienne napisy na kamiennych tablicach wmontowanych w mury, na których widniały też lata budowy obiektu. Jak pamiętał, 17 czerwca 1953 w powstaniu niedożywionych robotników pracujących za głodowe pensje wzięło udział sto pięćdziesiąt tysięcy, a tłumiło je ugrupowanie operacyjno-strategiczne wojsk radzieckich w Niemczech Wschodnich stacjonujące tuż obok, 40 km od Berlina.
Do tłumienia wezwano jedynie dwie dywizje w tym 600 czołgów, 20000 żołnierzy i 15000 milicjantów.
Teraz, jak szedł Stalinallee, gdzie młode jeszcze drzewa zabarwiały się jesiennymi kolorami, nic nie wskazywało na to, że ktoś jest tutaj niezadowolony, jednak przechodnie zdawali się być nieobecni, szli w pośpiechu, osobno, jakby świat wokół nich nie istniał. Kiedy próbował kogoś spytać o ulicę, nikt się nie zatrzymywał i nie odpowiadał na pytania. Podobno w tym tłumie, który teraz mijał, byli agenci STASI, ale oprócz grupek żołnierzy, schludnie ubranych przechodniów, chłopców w chustkach pionierów, nikogo niebezpiecznego nie rozpoznawał.
Kupił w jednym z licznych kiosków o kształcie bryły zwężającej się ku dołowi, gdzie na ladzie leżała „Prawda” i „Izwiestija”, 20 fenigowe znaczki i kolorowe pocztówki. Na znaczkach powtórzono charakterystyczną cyfrę pięć oznaczającą „5-letni plan” widniejącą co krok na plakatach i płótnach zawieszonych na fasadach kamienic. Czerwony znaczek pocztowy przedstawiał rodzinę stojącą na Stalinallee przed wieżowcem, w pobliżu stacji metra Marchlewskistraße.
Kiedy Rudek dotarł na Strausbergerplatz do pomnika Stalina, przeraził się, że w ogóle jest. To, że pomnik jeszcze tu stał, kiedy już wszystkie pomniki i obrazy Stalina w Polsce zostały wstydliwie pozabierane z ulic, urzędów, szkół i przedszkoli, było dla Rudka niepokojące, tak jak nazwa tej szerokiej ulicy.
Niemal pięciometrowy, wysoki jak kamienica posąg z brązu Stalina w mundurze trzymającym religijnym gestem w lewej ręce zwój papieru stał na lekko zwężającym się, około trzech metrów wysokości, bogato zdobionym cokole z marmuru. Rudek przypomniał sobie, że właśnie ten pomnik, jak donosiła Wolna Europa w 1953, obrzucono kamieniami. Stał przed Deutsche Sporthalle, pięknym, klasycystycznym budynkiem hali sportowej i wystawowej z kolumnami i posągami greckich bogów.
Wszystkie budynki na Stalinallee były piękne, dostojne i przypomniały amerykańskie drapacze chmur. Było tu siedem pałaców dla robotników.
Podążał w stronę Alexanderplatz mijając kawiarnie z parasolami, witryny sklepów z markizami i dwa rzędy ciężkich, imperialistycznych latarń w stylu art deco.
Idąc dalej dotarł do placu Alex, który po wspaniałościach Stalinallee sprawiał ubogie wrażenie. Robiło się późno, szybko przeszedł Unter den Linden w kierunku Bramy Brandenburskiej. Stali tu radzieccy żołnierze w długich płaszczach z karabinami założonymi na plecy. Jak się potem przekonał stali też po drugiej strony Bramy na przedłużeniu Unter den Linden – Straße des 17. Juni – ku przestrodze, nazwanej tak od daty masakry powstania czerwcowego zduszonego przez władze NRD.
Po prawej stał Pomnik, do którego widząc pełniących wartę żołnierzy, Rudek się nawet nie zbliżył, patrząc na skrzącą się w oddali złotem gigantyczną kolumnę z aniołem.
Tylko jeszcze straż nosiła mundury. Podobno większość amerykańskich oficerów w Berlinie Zachodnim było szpiegami i radzieccy oficerowie też byli szpiegami lub wspierali szpiegów. Ale nie było ich widać. Poubierani w drogie garnitury nie różnili się od berlińczyków.
Po kilku dniach Rudek zauważył istotną różnicę: Berlin Zachodni tętnił pełnią życia, wolności, na ulicach Berlina Wschodniego ludzie przemykali ze spuszczonymi głowami.
I wolał jechać do Berlina Zachodniego. Szybko pochłaniał w Schnellimbisse na skrzyżowaniu Kantstrasse z i Kaiser-Friedrich-Strasse z napisem GUTEN APPETIT! sałatkę ziemniaczaną z octem i skwarkami, pommes i currywurst. Kiełbasa z hinduskim curry była nowością powojenną, daniem powstałym dzięki przywożonemu tutaj przez Amerykanów keczupowi. Widocznie Amerykanie nie mogli znieść niemieckiego jedzenia. Rudek też nie znosił jedzenia niemieckiego, był przyzwyczajony do wschodniej kuchni Krystyny, pierogi ruskie wprost uwielbiał, ale nawet w strefie radzieckiej takich dań nie było. Toteż nie bardzo mu smakowało, ale zachwycał się plastikowymi, barwnymi tackami i samoobsługą w barach. Zresztą, wszystko tu było w kolorach mondrianowskich, czystych i takich, jakie wprowadzał w swoje mieszkanie na Koszutce projektując podłogę z papy. Tylko polskie kolory podstawowe nie miały tej czystości i jakości, ale na to wpływu nie miał.
Przez kolejne dni kontynuował zwiedzanie Berlina i dzięki szybkiemu przemieszczaniu się metrem. U-Bahn podziemny, jak i S-Ban naziemny były własnością NRD i mógł bez przeszkód wsiadać i wysiadać, gdzie chciał. Rudek miał zawsze wykupiony bilet za 40 fenigów wschodnioniemieckich w obie strony. Rząd Berlina Wschodniego nalegał, by była jedna waluta dla wszystkich sektorów, ale bezskutecznie. Wprawdzie Eastmark przeliczano tak samo, jak Westmark, ale dolar po wschodniej stronie był wart czterokrotnie więcej niż w Zachodnim Berlinie. W żółtych wagonach metra zawsze, kiedykolwiek wsiadał, było mnóstwo podróżnych i jak się dowiedział we wszystkich czterech sektorach pracownicy kursowali do pracy, dostając pensję w markach liczonych tak samo, ale wartość ich była inna. Kolejka służyła też do ucieczek ze strefy radzieckiej, gdyż na granicy były straże i wystarczyło tylko przyjechać do Berlina, by bez problemu opuścić NRD i zamieszkać w RFN. Korzystało z tego coraz więcej Niemców. W kolejce była wolność, nikt nie miał prawa nikogo w niej zatrzymywać.
Często nie bacząc na koszty przysiadywał przed Café Kranzler, gdzie usłużni kelnerzy przy jesiennej wilgoci i chłodzie wieczoru przynosili koce. Jego koledzy tego nie robili, w każdym razie się nie przyznawali, chcąc całe niemal diety przywieźć do domu. Nad głową błyszczały neony, neon hotelu Kempinki ze względu na nazwę, świecił znajomo. Kobiety siedzące obok nosiły rozkloszowane płaszcze w jaskrawych, ale szlachetnych, czystych kolorach. Były w tali wcięte jak osy i na głowach miały wykwintne kapelusiki, a obowiązkowe rękawiczki zazwyczaj w kolorze butów na obcasach zwisały nonszalancko z blatu stolika. Rudek kurczył się, chowając swój prochowiec za poręcz krzesła. Zamawiał kawę, chociaż kawy nie lubił, gdyż pił zazwyczaj tylko zbożową z mlekiem, ale zamawiał z ekspresu ciesząc się, że tak dobrze zna niemiecki.
W automacie na Kurfürstendamm wyskoczyła mu butelka coca-coli, którą pił po raz pierwszy w życiu. Cała ta elegancka ulica Berlina Zachodniego z towarzyszącym mu cały czas widokiem ruin zbombardowanego kościoła Kaiser-Wilhelm była olśniewająca i nawet przed wojną niczego tak wspaniałego nie widział. Wszelkie barwne plakaty, szyldy i banery kusiły loteriami, kasynami, dansingami, nocnymi kabaretami i rozpustą. Z polskich gazet wiedział, że to wszystko jest fikcją, że te sklepy to przykrywka dla brudnych niemieckich interesów, szpiegów, knowań imperialnych, prostytutek, agentów, wywrotowców i wszelkiego łajdactwa bezkarnie prosperującego pod pozorem rzekomego dobrobytu.
Jednak nic na to nie wskazywało. Ludzie chodzili tu uśmiechnięci, rozluźnieni i barwnie, elegancko ubrani. Na wystawach kusiły w ogromnych ilościach i rodzajach pralki, telewizory, lodówki, odkurzacze. Wszedł i kupił dla Krystyny elektrolux, który miał na długim drążku niklowanym silnik i worek.
Rudek szedł rozglądając się ulicą, po której jeździły oszałamiające samochody. Postanowił odwiedzić jeszcze bardziej luksusowe dzielnice Zachodniego Berlina i pojechał na południe, do Schönebergu, gdzie wstąpił do przepięknego, wielokondygnacyjnego, właśnie odbudowanego po zbombardowaniu dachu KaDeWe. W tym domu towarowym, kuszącym na dole wszelkim jadłem, na podniebnym, oszklonym piętrze restauracją, a na piętrach luksusowymi ubraniami pięknie zainscenizowanymi na manekinach, poszukał działu zabawek i kupił lalkę.
Z okien S-Bhany oglądał zrujnowane wille, stosy kamieni i wystające druty, i wszechobecne napisy ACHTUNG!
Ale niedawno całkowicie zrujnowany Reichstag był już odbudowywany, a w części już wyremontowanej urządzono muzeum historyczne, pozbawiając budynek akcentów militarnych i tych odnoszących się do mitologii germańskiej. Przemierzał mosty na Szprewie, jechał do Charlottenburga, wracał na Plac Marksa i Engelsa, na Aleję Lenina, na Unter den Linden bez lip…
Tymczasem, jak wynikało z rozmów z kolegami przy piwie w hotelowym holu, Chruszczow w Moskwie wzywał do zakończenia okupacji Berlina. Naciskał, by Berlin stał się „wolnym miastem”. Niemcy Zachodnie osiągnęły właśnie cud gospodarczy i kanclerz Konrad Adenauer dążył za wszelką cenę do zjednoczenia Niemiec, nie uznając granic na Odrze i Nysie i aneksji Ziem Odzyskanych. Uzbrojeni przez Stany Zjednoczone w ramach NATO, dla Kremla stanowili zagrożenie. Polska, jako bufor miedzy potencjalnymi agresorami bała się najbardziej, a z nią przebywający właśnie w Berlinie Polacy świadomi toczących się w Moskwie rozmów z Ulbrichtem.
Innym niepokojem Kremla były coraz to liczniejsze przechodzenie Niemców do bardziej sytej niemieckiej strony, do RFN. Plakaty w NRD nawoływały do budowania socjalistycznej ojczyzny, ale chodzili po ulicy ubrani biednie, mieszkali w szarych blokach, na których przydział czekało się latami. Na luksus posiadania lodówki, rok, na pralkę dwa lata. Na samochód trzeba było się zapisać i czekać w kolejce. Uciekali więc wszyscy, robotnicy, lekarze, inżynierowie, naukowcy, nauczyciele, studenci. Coraz trudniej było ich zastąpić. Wprowadzono kary więzienia za ucieczki. Odpływ uchodźców z radzieckiej strefy okupacyjnej zachodniej dotyczył głównie ludzi w wieku produkcyjnym. Chruszczow próbował wprowadzić pełną kontrolę nad metrem, ale nie uzyskał zgody sektorów. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja optowały za swobodnym dostępem do miasta.
W ostatni dzień pobytu w NRD Rudek pojechał na południe Belina, chciał zdążyć jeszcze zobaczyć Pomnik Żołnierzy Radzieckich w Treptower Park. Park tonął już w jesiennej czerwieni i nie było w nim nikogo.
Do Mauzoleum Pamięci Żołnierzy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, gdzie pochowano tysiące, gdyż tu właśnie odbyły się najkrwawsze walki, wszedł przez łuk triumfalny z szarego granitu pokrytego napisami. Wszedł w 10 hektarową przestrzeń, gdzie wszystko przerażało i powalało na kolana.
Faktycznie, było się czego bać. Mijając gigantyczny posąg zamyślonej kobiety symbolizującej Matkę Rosję opłakującą swych synów, zobaczył na horyzoncie monstrualne postacie: dwóch żołnierzy zwrócone do siebie twarzami w pozycji klęczącej. Za ich plecami, jak wiszący topór, widniały symetryczne trójkąty czerwonego marmuru. Czerwony marmur pochodził z posadzek Kancelarii Trzeciej Rzeszy. Gdy podszedł, Rudek zorientował się, że są to kamienne flagi na pół wzniesione w hołdzie poległym, a drobiazgowo odlane z brązu, zdawało się jeszcze dymiące pepesze przy boku klęczących żołnierzy-gierojów pozabijały niejednego. Rudek, czytając napisy w dwóch językach wyryte na grobach–sarkofagach nie mógł się zorientować, ilu leży tutaj trupów, gdyż Stalin kazał zdążyć z wyzwoleniem na pierwszego maja, by uczcić ten dzień zdobyciem Berlina i w tym szaleństwie wzajemnego mordowania nie liczył się człowiek, a jedynie czas.
Wśród płaskorzeźb z wieńców laurowych, żołnierzy, wizerunków Lenina, chłopów i proletariuszy, Rudek usiłował przeczytać wypowiedzi Józefa Stalina po rosyjsku i niemiecku, ale szybko go to znużyło.
Doszedł do kopca, na którym stała kaplica. Na szczyt wiodły kamienne schody. W środku małej rotundy na ścianach były mozaiki na modłę bizantyjską z dużą ilością złota, z wizerunkiem kobiety-madonny, wszystko miało jednoznacznie chrześcijański, prawosławny wydźwięk.
Na dachu rotundy stał 12 metrowy żołnierz radziecki i robił wiele rzeczy na raz: deptał butem wojskowym swastykę, zaciskał jedną dłonią miecz, drugą dłonią małą dziewczynkę. Rudek, żeby ochłonąć, poszedł nad wodę, gdzie pływały kaczki. Jutro opuszczał Berlin.

Rudek wracał do Turoszowa przez Wrocław i wstąpił do Leszków. Wręczył swojej chrześniaczce Mirce kupioną w Berlinie nylonową lalkę. Leszek i Renia nie byli zainteresowani ani jego pobytem w Berlinie, ani samym Berlinem, toteż szybko się pożegnał i pojechał tramwajem na dworzec.
Tymczasem na fali odwilży udało się generała Rokossowskiego wysłać do ZSRR, przemianowano szybko nazwę ulicy i jak przybył tu, ulica w Bogatyni, gdzie była siedziba Dyrekcji Kombinatu „Turów” nazywała się już ulicą 11 Armii Wojska Polskiego.
Po powrocie z Berlina w Turoszowie, w tak wspaniale zapowiadającym się miejscu pracy nagle zaczęło się wszystko psuć. Wdał się w bójkę w autobusie, rozdzielając dwóch bijących się mężczyzn zupełnie mu obcych, którzy, kiedy zaczął bronić słabszego i ich rozdzielać, rzucili się na niego i go pobili. Incydent dotarł do Naczelnego i wyciągnięto wobec Rudka karne konsekwencje przenosząc go na niższe stanowisko. Tam natychmiast skonfliktował się z zasiedziałymi już pracownikami nie tolerującymi nowych. Ministerstwo upomniało się o niego i przywrócono mu dawne stanowisko. Jednak już niczego nie dało się uratować. Rozpoczęły się też niekończące się konflikty na tle zawodowym.
Mimo najlepszej opinii sumiennego pracownika, Rudek postanowił wrócić do Katowic. Nie było to łatwe, bo miał pozaczynane różne projekty, udało mu się dopiero do macierzystego Biura Projektów Górniczych wrócić w lipcu 1959 roku.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (27)

Rozdział VIII

Rudek (20)
Zeszłego roku zapadła decyzja o połączeniu Ministerstwa Górnictwa Węglowego z Ministerstwem Energetyki w Ministerstwo Górnictwa i Energetyki, czyli tak jak było po wojnie i Rudek jadąc do Bogatyni, był zatrudniony znowu w jednym Ministerstwie.
Ponieważ węgla brunatnego ze względu na dużą wilgotność nie dawało się transportować, w Warszawskim Oddziale Energoprojektu i Leningradzkim Oddziale „Tiepłoprojektu” zapadły decyzje o budowie na ziemiach Odzyskanych tuż przy granicy i kopalni, i elektrowni.
Już na początku 1958 roku do Bogatyni ściągnięto pierwszych pracowników tworząc dyrekcję przyszłego kombinatu. Kandydaturę Rudka zatwierdziło Zjednoczenie Przemysłu Węgla Brunatnego we Wrocławiu.
Przyjechał wiosną do Bogatyni w sprawie zatrudnienia w Dyrekcji mieszczącej się w poszpitalnym budynku u zbiegu ulic Kościuszki i Rokossowskiego. Rudek pojechał tam na rekonesans w maju i wrócił do Katowic, by pozałatwiać formalności przeniesienia z Biura Projektów w Katowicach do Kopalni i Elektrowni “Turów” w Budowie.
Brat Marian, który cały czas bez powodzenia starał się o wyjazd do USA, kupił na talon, przydzielony mu z okazji Dnia Hutnika w macierzystej Hucie Batory w Chorzowie Batorym, motorower marki Simson za 6 tysięcy pięćset złotych, na raty. Następnie sprzedał go ciotce Stefie w Regulicach, pobierając od niej o wiele wyższą, czarnorynkową kwotę pieniędzy i wyjechał statkiem Batorym z rodziną do USA.
Rudek spłacając raty za motorower i ukrywając to przed Krystyną, szukał nowych możliwości zarobku i miał nadzieję, że nowy pracodawca, Kopalnia i Elektrownia „Turów” w Budowie w powiecie Zgorzelec z siedzibą w Bogatyni, ulica Rokossowskiego 28 da mu wyższą pensję.
Zdążył jeszcze, ku zgrozie Krystyny, kupić od zaopatrzeniowca Hajka, męża Kwiety, „załatwioną” w jego zakładzie papę dachową, którą położył w przedpokoju na deski pomalowane już na bordowy kolor emalią przez Krystynę w czasie jego wyjazdów. Krystyna bała się mu sprzeciwić i dawać za przykład mieszkanie Łypów, które – nie wiadomo, jakim sposobem – miało parkiet dębowy w przedpokoju i pokojach, gdyż wpadał w szał i był nieobliczalny.
Rudek rozwinął rolkę papy przy pomocy Ewy. Szybko ułożyła się na deskach i przylgnęła do lakieru tworząc z nim nierozerwalną całość. Jednak była zbyt wąska, by bordowe deski nie wyzierały po bokach. Dzięki temu zresztą cała rodzina przez dwa dni mogła swobodnie przemieszczać się po mieszkaniu, gdyż Rudek postanowił złamać ponurą szarość papy i za pomocą papierowego szablonu wymalować na niej wzory geometryczne w podstawowych, surowych kolorach przemysłowych. Lakier olejny w małych puszkach: czerwony, zielony, żółty i niebieski sechł dwa dni i właściwie tak na dobre nigdy nie wysechł, dlatego ostrość koloru koła pośrodku, przedzielonego kilkunastoma odcinkami kwadratów, prostokątów i trójkątów, lekko się patynowała brudem kapci domowych.
To, co się rzuciło w oczy Rudkowi zaraz po przyjeździe do Bogatyni, było pijaństwo.
Pili wszyscy. Robotnicy, którzy nie mogli znieść, brudnych i zatłoczonych baraków bez możliwości odizolowania się od reszty, jak i kadry kierownicze, i dyrektorskie. Była to, przy jednostajnie oglądanym w pracy błocie jedyna rozrywka i właściwie większość pracujących w Kombinacie Turoszowskim nadawała się na leczenie odwykowe. Uliczne krwawe awantury i bójki odbywały się najczęściej po wypłacie, dwa razy w miesiącu. Strach było wychodzić. Uderzył go też militarny strój większości młodych ludzi. Właściwie płaszcze i kapelusze nosiła tylko dyrekcja i kierownicy, oraz przyjezdni z delegacji. Reszta nosiła części garderoby albo z niemieckiego, albo z radzieckiego wojska. Wielu młodych ludzi przybywało tu z nakazu pracy i uciekało, jak tylko obowiązujący czas się skończył. Zarobki były o wiele niższe, niż obiecywano, a zabezpieczeń socjalnych żadnych.
Rudkowi też nie przyznano pensji w obiecanej wysokości. Na zachętę zakwaterowano go w przepięknym pensjonacie o rzeźbionych, drewnianych framugach okien w Opolnie Zdroju, czyli w dawnym, słynnym na całą Europę przedwojennym kurorcie Bad Oppelsdorf.
Otworzył wysokie okno w swoim nowym mieszkaniu. Na horyzoncie wśród pól dymiła elektrownia Hirschfelde. Nowa granica odcięła ją od możliwości zasilania z kopalni, która została po stronie Polskiej i stała się jej własnością. Toteż codziennie z Polski szły wagony węgla brunatnego ładowanego prymitywnymi metodami, mostem kolejowym przez Nysę i często się wywracały.
W czasie wojny w Hirschfelde był obóz pracy przymusowej niewolników z całej Europy: Włochów, Francuzów, Belgów. Potem, po zajęciu jej przez wojska radzieckie, niewolnicy przyjeżdżali ze wschodu.
Rudek postawił czajnik z wodą na elektrycznej maszynce będącej wyposażeniem pokoju, zasilanej prądem płynącym z elektrowni Hirschfelde. Wyjął z walizki pękaty, przedwojenny garnuszek z utrąconym uchem i zaparzył w nim herbatę.
Nie mógł wyjść z domu, bo w kadrach w Trzcińcu nie wydali mu jeszcze przepustki pozwalającej przebywać tutaj. Ochrona pasa granicznego patrolowała i legitymowała ludzi na ulicy. Żołnierze WOP przeczesywali wieczorami teren w poszukiwaniu wrogów klasowych i obcokrajowców, wszelki kontakt z ludźmi zza Nysy był zabroniony.
Wiedział już, że w planach cały ten zabudowany zupełnie niezniszczonymi wojną domami będzie wchłaniać gigantyczny kombinat przemysłowy patrosząc jego zdrowy organizm.
Rudek jeździł do pracy tymi samymi ciężarówkami z plandekami, które woziły o piątej rano pracowników fizycznych z hoteli robotniczych i baraków. Umysłowi mieli do pracy na ósmą i wtedy zaczynała się druga tura ich jazdy. Dyrektorzy dojeżdżali służbowymi warszawami. Ubecy, którzy byli obecni na każdej uroczystości w biurach i przy ulicznych burdach, „cytrynkami”, czyli autami marki Citroën.
Rudek pracował ofiarnie, przynosił prace do domu i rano pokazywał naczelnemu swoje koncepcje. Na budowach wszystko się niejednokrotnie sypało, równoczesne prace niemieckich zwałowarek stawały się coraz bardziej niebezpieczne, wyciągano spomiędzy rolek taśmociągu sterującego i taśmy dolnej, ciała robotników. Wydobycie węgla starczało jedynie na kontyngent dla elektrowni Hirschfelde, czyli 6 mln ton rocznie. Trzeba było się ciągle spieszyć. Ogromne kredyty na budowę zaciągnięte w NRD na nowe maszyny i budowę Kombinatu zmuszały poszczególne ekipy dyrektorów do drastycznych oszczędności kosztem płynących z całej Polski do pracy ludzi zwabionych rozreklamowanym 20% dodatkiem turoszowskim. Rosły nowe hałdy z popiołu elektrowni Hirschfelde przewożonego na teren Polski. Powoli i stopniowo zagospodarowana niegdyś wyższą cywilizacją kraina zamieniała się w księżycowy pejzaż. Uchwałą Rady Ministrów Kopalnia „Turów” miała uzyskać przyrost zdolności produkcyjnej do 17 mln ton rocznie. Było to nierealne i dyrektorzy fałszowali wyniki prac.
W dalszych planach zwiększono wydobycie nawet do 19 mln ton rocznie, z tego 7 mln ton z rozbudowywanej odkrywki „Turów I” oraz 12 mln ton z nowej odkrywki „Turów II”. Odkrywka „Turów II” miała zaspokoić potrzeby budowanej elektrowni Turów.
Załoga inwestycyjna, do której dołączył Rudek, liczyła 250 osób. Ich biura rozsiane były po całej Bogatyni. Wkrótce Rudek awansował i przeniesiono go do szarego budynku gdzie zainstalowało się Wykonawstwo Własne. Mianowano go Naczelnym Inżynierem Wykonawstwa Własnego.
W nagrodę za osiągnięcia zawodowe dostał do własnej dyspozycji służbowy skuter lambrettę.
Bogatynia była ładna. Dwukondygnacyjne domy łużyckie z murem pruskim dawniej mieściły na parterze sklepy i gospody, a na górze mieszkania właścicieli. Teraz próbowano je adaptować na biura, urzędy, posterunki milicji ignorując zupełnie potrzeby codzienne wciąż napływające do pracy masy ludzkie zakładających tutaj rodziny. Robotników również rekrutowano z żołnierzy, którzy odpracowywali tu służbę wojskową, a po odsłużeniu wyjeżdżali, zastępowani napływem nowych pracowników. Zasilali chłonny rynek pracy liczni repatrianci z Kresów wschodnich, osiedlający się najczęściej w Bogatyni. W okolicznych wsiach zamieszkali Polacy wracający z Francji i Niemiec.
Nazwa „Turoszów” rozpropagowana przez Polską Kronikę Filmową zaczęła pojawiać się nie tylko w codziennej prasie całej Polski, ale i w kolorowej. Stała się czołową inwestycją przemysłową ilustrującą skutecznie każde zobowiązania pierwszomajowe i święta 22 lipca.
Rudek otrzymał legitymację członka Związku Zawodowego Górników oprawioną w granatowe płótno, gdzie u góry srebrną czcionką wytłoczono napis: „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. Niżej był wytłoczony emblemat przedstawiający zaciśniętą na młotku pięść na tle skrzyżowanego pióra ptasiego i kłosa zboża, w środku napis: legitymacja członkowska. Na dole: „związki zawodowe szkołą demokracji i socjalizmu”.
Otrzymał też służbowy beret z antenką i gumowce, jako strój obowiązujący w trakcie oprowadzania wszelkich delegacji przybyłych z Warszawy, Berlina i Pragi ze świtą dziennikarzy, fotoreporterów, filmowców i poetów. Wszyscy czekali z drżeniem na Wiesława, który lada rok, lada miesiąc wraz z Cyrankiewiczem, w kapeluszach na głowach mieli wizytować czajką Turoszów.
Rudek nie miał jeszcze radia, ale wszyscy mieszkający w pensjonacie „Marysieńka” natychmiast się zaprzyjaźnili i nawet nie zamykali drzwi, skąd płynęły z ich nadajników melodie piosenek przedwojennych piosenkarzy, podejmujących bezpieczną tematykę songów opowiadających o jednostkowych losach mieszkańców odbudowanej Polski Ludowej.
Jednak nawet kadra specjalistów nie miała tak dobrze, mimo, że luksusowych pensjonatów było czterdzieści, ale nie dla wszystkich inżynierów były tam miejsca. Rozlokowano ich po całym terenie w lokalach o zróżnicowanym standardzie.
W Sieniawce zamieniono na hotele robotnicze siedem budynków pokoszarowych, które zasiedlono 3 tysiącami budowniczych. Wszystkie hale produkcyjne z fabryk z okolicznych wiosek pozamieniano na kwatery mieszkalne. Budowano nowe baraki, jednak mieszkań cały czas brakowało.
Równocześnie z inwestycjami kwitł przemyt. Na granicy głównie organizowany był przez sztygarów. Towar przemycano pod węglem jadącym do elektrowni Hierschfelde.
Zaczęto budować też drogę bezpośrednią do Zgorzelca. Na trasę zwieziono ziemię, którą zasypywano wąwozy, zmieniano jej bieg wysadzając dynamitem skały. Tym sposobem skrócono ją o 25 kilometrów i w rezultacie była nowoczesna i szybkobieżna. Postawiono słupy elektryczne i założono kable do Zgorzelca.
Zmieniał się pejzaż w Turoszowie. Znikały wieże kościelne, cmentarze, lasy, domy, pagórki. Zmieniano koryta rzek, likwidowano sady, ogrody i pola uprawne. Dźwigi budowały mosty i linie kolejowe, koparki nowe odkrywki węgla. Nieśmiało planowano nowe sklepy, kioski i bary mleczne.
W Centrali Planowania we Wrocławiu zaczęto prowadzić rozmowy ze specjalistami z NRD w sprawie projektów „Turowa” i zakupie nowych koparek i zwałowarek. Od roku działał już zespół dziesięciu polskich inżynierów współpracujących z VEB Projektierungs und Konstriuktons Billo Kohle w Berlinie. To właśnie do niego dokooptowano jesienią 1958 Rudka znającego język niemiecki i wysłano na kilkutygodniowe szkolenie do Berlina Wschodniego.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Leszek Z. Chudziński „Podlesie” (2021)

Chudziński stara się unikać elegijnego tonu przywracając osoby i obrazy sprzed pół wieku, chociaż natychmiast czytelnikowi udziela się wynikła z tego czułość i wzruszenie dobrego wspomnienia, co starcza, by je w najwyższym stopniu docenić.
Wiersze mówią o czasie dobrym, dzieciństwie, które choć pracowite i dalekie od wakacyjnego odpoczynku, po kilkudziesięciu latach w przypomnieniu jawi się jako błogosławione, a epizodyczna praca w chłopskim gospodarstwie doświadczeniem dobroczynny i uwznioślającym.
Nie wiadomo, jak rezonują wspomnienia, bezsporny jest tu efekt pozytywny przyjemnego smaku po wysiłku miastowego dziecka uczestniczącego w czymś niezwykle ważnym, wręcz mistycznym i rytualnym. Bo czym jest ziemia, przyroda, krzątanie się człowieka wokół swojego gospodarstwa danego mu jako dobrodziejstwo a nie biblijny znój: spełnieniem, egzystencjalnym wypełnieniem dobrze przeżytego życia, scaleniem się z Kosmosem.
Poeta namaszczając lata sześćdziesiąte polskiej wsi bogactwem, niemal proustowskim opisem wszelkich smaków, zapachów, piękna pór roku wyjątkowej malowniczości regionu, nie wycofuje się z historycznych napomknień: w tle brzęczy Radio Wolna Europa, krążą „kurendy”, nachodzą reżimowe pomstowania na kułactwo i grożenie domiarami. Kościół domaga się danin, a Państwo kolektywizacji.
Jednak nie o tym są te wiersze, to zaledwie napomknienia. Ani nie o bohaterstwie chłopa polskiego robiącego swoje wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew wynalazkom cywilizacji godząc się na trudny, archaiczny styl gospodarowania za cenę wolności.
Chudziński zaklina się w wierszach, że tak trzeba, że to jest słuszne, że oddając hołd rodzinie zapomnianej przez świat, Boga, gospodarkę rolną popadłą w ruinę, determinuje sens zaistnienia, ocala go poprzez poezję powtórnego przeżycia rezonującego znajomo w polskim czytelniku.
Ale mimo wszystko w tych zwięzłych, lapidarnych, pięknych strofach, pisanych niejednokrotnie bardzo dowcipne, jest i ironiczna przewrotność. Ja w każdym razie odczytuję w nich też drwinę, jakby powiedział Witkacy, z „uszewczenia”, z mrówczej, choć godnej, ale pracy dla pracy, dla spełnienia losu ludzkiego z równoczesnym zapytaniem, czy aby to właśnie jest jego celem.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (26)

Rozdział VIII


Ewa (2)
Ewa ceniła sobie każde wyjście z domu, nawet, jak ją straszono, że jak się zgubi, to włożą ją do worka i zabierze worek Cygan. Bardzo się bała takiej sytuacji, toteż nie odstępowała rodziców na krok, jak byli w mieście i chodzili z nią do zalesionego parku zwanym „ruskim” przy Armii Czerwonej, gdzie były równo stojące metalowe krzyże mogił żołnierzy radzieckich.
Ale lubiła, kiedy w niedzielę cała ich rodzina jechała do parku z prawdziwego zdarzenia tramwajem. Lubiła Park Kościuszki, bo był dziki i dlatego, że jeździli tam, od kiedy pamięta, jeździli właśnie tam, jak tylko przychodziła wiosna i na ławkach wokół Wieży Spadochronowej siedziało dużo ludzi z dziecięcymi wózkami i psami. Wszystko, co oglądała zaciekawiona Ewa, było blisko ziemi i ta przyziemność obserwacji ograniczała się do butów na słoninie matki i jej jedwabnych pończoch ze szwem oraz wyczyszczonych, błyszczących, czarnych butów odświętnych ojca.
Kiedy była mała, miała jeszcze niemowlęce śpioszki i dreptała w miękkich bucikach obok Andrzeja, który miał niedzielne skórzane buciki i bawełniane pończochy zapinane na żabki gumowe i na to krótkie spodenki. Raz jak przechodzili przez tory jadącej wzdłuż ogródków działkowych wąskotorowej kolejki wożącej wagoniki z węglem, potknęła się i upadła zabrudzając białe śpioszki. Z tego żalu i zabrudzenia ich tak płakała, że nie można jej było uspokoić.
Ale kiedy udostępniono świątecznym spacerowiczom część Parku Kultury i jeździli tramwajem do Chorzowa, Ewa już miała buciki od Kwiety i bawełniane białe skarpetki. Podobnie Andrzej nosił drugą parę wystanych w kolejce skarpetek, bo czasami ekspedientki sprzedawały Krystynie dwie sztuki tego samego artykułu. Rodzice umawiali się na taki wyjazd tramwajem do Chorzowa z innymi rodzinami z Koszutki i tak wszyscy wysiadali na przystanku, by długo iść w dół szeroką arterią w głąb budującego się Parku. Dzieci przodem, odświętnie ubrane, potem kobiety w trwałych ondulacjach, klipsach w uszach i jedwabnych sukienkach, na które narzucały wełniane płaszcze. Za nimi mężczyźni w garniturach z odprasowanymi w kant spodniami, krawaty i koszule zapięte mieli pod szyję, a prochowce przerzucone przez ramię. Szła Zosia z licznymi ciociami, które zawsze zjeżdżały się ze wsi, by jej pomóc przy Mai, szła Krystyna nieustannie ze wszystkimi rozmawiająca. Szedł Florian, sąsiad Zosi i Józka, szedł Józek, Rudek nieustannie gestykulujący i próbujący wydusić z milczących mężczyzn chociaż jedno słowo. Ale oni tylko potakiwali grzecznie głowami i byli usłużnie w całości oddani opowieściom Rudka tak, że Rudek nie miał pojęcia, czy kontynuować ten spalający go spektakl, czy tak jak oni, pogrążyć się w niedzielnej apatii. Idące przodem dzieci – Ewa, Andrzej, Maja i Jola – córka Floriana, były niemal takiego samego wzrostu i wszystkie były ubrane w aksamitne sukienki z białym kołnierzykiem i w białe bawełniane skarpetki. Tylko Andrzej miał aksamitne krótkie spodenki i do tego bluzę, wszystko wraz z sukienką Ewy, uszyte przez kreślarkę z biura Rudka. Maja miała malutką torebkę z lakierowanej dermy zapinanej na metalowe okucia i Ewa wiedziała już, że będzie marzyć o takiej torebce. Dziewczynki miały we włosach kokardy i obcięte krótko włosy, ale nie tak krótko, jak chłopcy. Dlatego Andrzej miał przystrzyżone włosy, ale nie tak krótko, jak dzieci na wsi.
Przesuwali się spacerowym krokiem główną arterią parkową. Zaczęły pojawiać się monumentalne rzeźby betonowe i w pierwszej chwili dzieci się ich przelękły, gdyż i tak, co jakiś czas ogromne ozdobne cementowe kule budziły grozę, a tutaj rzeczywistość wychodziła z abstrakcji w realne postacie gigantów, mających wszystkie części ciała na miejscu, jedynie splątane były w jakimś topornym, zastygłym ruchu. Tak zaaranżowane otoczenie wokół zdawało się służyć do zahukania obywateli miasta, którzy, na te niedawne pokopalniane hałdy i nieużytki między trzema śląskimi miastami przyjechali, by odpocząć, ale też i podziwiać nowy, komunistyczny ład.
Jak nie było posągów w stylu socrealistycznym, były niekończące się schody prowadzące do wybetonowanych świątyń z kolumnadami, przystosowanych do mających się tu odbyć festynów majowych i lipcowych. Wszystko było nadmiarowe, przyciężkie i przytłaczające. Obramowania betonowych balasek balustrad sprawiały wrażenie, że przestrzeń pusta i nie wiadomo dlaczego nimi ograniczona, staje się tak samo ciężka, jak sztuczny kamień.
Obok nich, przed nimi i za nimi szły podobne grupki zadowolonych spacerowiczów, z przeciwka nadciągali już ci, którzy wracali do domu. I tym sposobem doszli do Góry Parkowej.
Kopuła nowo wybudowanego Planetarium wznosiła się wśród licznych lamp parkowych, które białymi szklanymi kulami nawiązywały kształtem do gigantycznej półkuli, jakim był dach planetarium. Dzieci rozbiegły się po marmurowej posadce, kiedy starsi kupowali bilety.
Ewa uwielbiała fotoplastykon dostępny przy ulicy Armii Czerwonej, do którego Krystyna wstępowała, jak była z dziećmi na Rynku. Teraz czekała ją podobna atrakcja z racji tego, że wszystko było okrągłe. Ale nie spodziewała się, że mogą wejść do wewnątrz kopuły i oglądać wszystko w środku. Kiedy udało im się odczekać swoją kolejkę, podejść do bileterki w śliskim, granatowym chałacie, przekroczyli drzwi wejściowe jak w kinie i zasiedli na drewnianych, składanych krzesłach kinowych. Dzieci usiadły rodzicom na kolanach, by bliżej obserwować niebo. W przyciemnionej sali cała kopuła wypełniona była światłem zbliżającego się zmierzchu i w czasie, kiedy bileterka wpuszczała kolejnych widzów, na styku kopuły z krzesłami pojawiły się sylwetki domów, kominy kopalń, hut i drzew. Ewa była zachwycona, że w tych domach na horyzoncie wyciętych z czarnego papieru zapalają się w oknach światła i wokół jest zamknięty, bezpieczny krąg, który nie ciągnie się w nieskończoność tylko jest raz na zawsze ujarzmiony.
Kiedy już 400 krzeseł zostało zapełnionych, zza kominów i domów wyszedł księżyc i zaczął powoli wspinać się po wnętrzu kopuły, a aksamitny głos z mikrofonu zaczął objaśniać, co następuje i co zaraz nastąpi. Ewę przejęła nagła groza, gdyż niebo gwałtownie zaczynało ciemnieć, światła w oknach powoli gasły i na tym sztucznym firmamencie zaczęły pojawiać się wozy, zwierzęta i ludzie rysowane sztywnymi, białymi kreskami łączącymi gwiazdy. Przerażenie Ewy sięgało zenitu, kiedy niebo pokazywało maksymalną ilość gwiazd. Kiedy zaczynało blednąć, a z drugiego końca sali zaczęło wspinać się słońce, Ewa powoli uspokajała się, zadowolona, że to wszystko zobaczyła, ale nie chciałaby oglądać tego jeszcze raz i się bać.
Wyszli zachwyceni na zewnątrz, a Ewa zgubiła ich i wiedziała już, że zaraz znajdzie się w worku Cygana, gdzie będzie o wiele ciemniej niż w Planetarium. Gdy w tłumie spacerowiczów Krystyna ją odnalazła, Ewa zanosiła się płaczem i nie dawało się jej uspokoić. Musieli ją do przystanku tramwajowego nieść.
Nastała śnieżna zima. Ewa siadywała na parapecie okna w małym pokoju i na głos czytała bajki, trzymając je do góry nogami, ale nikt się tym nie interesował. Wśród książek dla dzieci znalazła radziecki duży album pełen czarno-białych fotografii przedstawiających radziecką szkołę. Bohaterka albumu, pierwszoklasistka w białej bluzce i czarnym fartuszku na szelkach z falbankami, miała na szyi przewiązaną pionierską chustę. Nieskazitelnie splecione warkocze zakończone były białymi kokardami. Obrazki pokazywały krok po kroku, jak należy zachować się w szkole i jakie to jest przyjemne. Ewa zatęskniła za szkołą, od której dzieliło ją jeszcze dziewięć miesięcy.
Niespodziewanie na wakacje letnie pojechali nie do Sidziny, a w przeciwnym kierunku i one okazały się równie wspaniałe, a nawet wspanialsze.
Ewa jeździła lambrettą na stojąco, jej wzrost pozwalał na to, by głowa wystawała zza kierownicy, a ręce trzymały jej niklowaną część środkową. Ojciec asekurował ciało Ewy z obu stron nogami, siedząc na kanapie skutera, za nim siedział Andrzej obejmując go w pasie rękami, a za nim Krystyna. Ewa mogła wszystko, co ją otaczało, dokładnie oglądać. Robiła to z nieustającym zachwytem. Porzuciwszy zabudowania, jechali szosą na południe mając czerwone słońce przez sobą po lewej stronie, a po prawej niekończące się zasieki z drutu kolczastego wzdłuż Nysy Łużyckiej. Mijali opustoszałe wsie z kwitnącymi ogrodami, w których wśród wysokich traw kwitły piwonie, irysy, nagietki i nasturcje. Kwiaty wylewały się spoza zniszczonych ogrodzeń, jakby chciały, pozbawione już pielęgnacji wykorzystać histerycznie nadchodzące lato do zagarnięcia jak największych przestrzeni. Deszczowy maj pomnożył tę obfitość i Ewa wdychała z rozkoszą woń kwiatów z ogrodów z utrzymującym się w powietrzu zapachem miodu wydzielającym się z pyłków kwitnących akacji i lip.
Nagle z zabudowań wybiegł mały, biały piesek z czarnymi uszkami i dwiema symetrycznymi plamami po obu stronach głowy. Stanął i ciekawie przypatrywał się, jak oni samotnie jadą szosą lambrettą i Ewa krzyknęła z zachwytu, że kosmonautka Łajka żyje, że mieszka właśnie tutaj, że przepłynęła Bałtyk od Danii do Polski, co dokładnie Andrzej jej na mapie pokazywał. Jak zobaczyli w „Przekroju” spadającą z Kosmosu w pobliżu Bornholmu Łajkę, płakali głośno i mieli cały czas nadzieję, że ona żyje, bo przecież spadła do wody, a nie na twardy ląd. Widocznie w tej kapsule, w której miała mnóstwo jedzenia, w której ją wystrzelono rakietą, wpłynęła z morza do Odry, a potem Nysą Łużycką dopłynęła tutaj i wylądowawszy na brzegu, uwolniła się z tych wszystkich szelek i urządzeń, do których ją przywiązano i podłączono, zdarła łapką z głowy brzydką czapeczkę z napisem CCCP i nareszcie stała się wolnym psem, biegającym swobodnie tam, gdzie Ewa przyjechała na wakacje. Ewa chciała koniecznie opowiedzieć o tym wszystkim Andrzejowi, ale, puściwszy kierownicę, by palcem wskazać Łajkę, poczuła silne unieruchomienie jej ciała kolanami ojca i zaniechała tego skrętu, przyjmując poprzednią pozycję.
Na horyzoncie widniały zwałowarki, jak ogromne, czarne ptaki i kominy elektrowni Hirschfelde, co w porównaniu z pejzażem Katowic było nielicznym jedynie zabrudzeniem pejzażu. Ewa nie lubiła kominów, bała się wszelkich kolczastych elementów straszących na horyzoncie i kiedy wjeżdżali w przesiane zachodzącym słońcem aleje kwitnących jarzębin, jaśminów, dzikich róż, berberysu i czarnego bzu, a potem ciągnące się w nieskończoność zaorane pola pokryte makami i bławatkami, oddychała pełną piersią starając się jak najwięcej wciągnąć w siebie tych wszystkich cudowności.
Wjeżdżali ulicą Bieruta do uzdrowiska zabudowanego piętrowymi, najczęściej drewnianymi, bogato zdobionymi domami wzdłuż rzeczki i rosnących po obu stronach drogi szpaleru kasztanów. Recepcjonistka na parterze pensjonatu „Marysieńka” podała Krystynie klucz, szli na pierwsze piętro witani przez zawsze pojawiającego się pana Waldka. Pokój był duży, miał dwa wysokie okna, przez które wchodziły wszystkie zapachy czerwcowej nocy. Dzieciom wstawiono dwa metalowe łóżka, mogły tu spać o wiele wygodniej niż w Katowicach. Krystyna szybko stawiała na maszynkę elektryczną zupę jarzynową.
Ewa jeszcze długo w nocy opowiadała Andrzejowi o Łajce, którą widziała na drodze i Andrzej żałował, że Ewie nie udało się zatrzymać lambretty i zabrać Łajki, bo być może nie miała opiekunów. Andrzej niestety niewiele widział siedząc między ojcem a matką i musiał polegać na opowieściach Ewy. Trudno mu było uwierzyć, by Łajka mogła przemieszczać się pod prąd rzeki, ale być może kapsuła kosmiczna miała jakiś wewnętrzny napęd, o którym w „Przekroju” nie pisano. Cokolwiek widziała Ewa, Andrzej bardzo chciał wierzyć, że Łajka ocalała.
Tymczasem z korytarza zaczęły dochodzić tony z adapteru i piosenki, które Ewa znała z audycji radiowych, zaczęły mieszać się ze śmiechem i okrzykami biesiadujących. Dźwięki narastały i usypiały dzieci. W sąsiednim pokoju, który był dwa razy większy od pokoju Rudka i który przechodził do następnego dużego pokoju przechodniego, zbierali się stopniowo nie tylko mieszkańcy pensjonatu zamienionego na hotel robotniczy, ale i ludzie z zewnątrz. Siadali na bardzo różnych sprzętach wśród dymu papierosów i oparów samogonu. Nieraz były to zwykłe skrzynie z opakowań, ale trafiały się też wygodne fotele na sprężynach. Część siedziała wprost na podłodze, inni na łóżkach, na środku tańczyły pary przytulone do siebie. Na stole stała salaterka z sałatką majonezową przyniesioną z restauracji, masło na talerzyku i sterta chleba w wiklinowym koszyczku. Obok śledzie w śmietanie z cebulą i kiszone ogórki oraz jajka na twardo w majonezie.
Co chwila wybuchały salwy śmiechu, gdyż Waldek opowiadał ciągle nowe wice. Powściągliwie napomykano o przewidywalnych skutkach polityki Mao, jeszcze ciszej mówiło się o zastrzelonym Imrem Nagy’u. Mówiono coraz ciszej w grupkach i starano się mówić jak najmniej o świecie, który ich otaczał. Z przedwojennego poniemieckiego patefonu z tubą, którego też używano obok nowoczesnego adapteru, wydobywały się piosenki mówiące o dalekich krajach, o wprawdzie zachodnim wietrze owiewającym twarze zakochanych na polskich plażach, ale wietrze wiejącym tylko w jedną stronę. Piosenki przestrzegały, że już widnieje siwy włos na skroni i że młodość nie trwa wiecznie i że trzeba się śpieszyć. Zylska, Mirska, Danek, Fogg, Gniatkowski, Frejmanówna, Pilchowska, Fleszar, Koterbska śpiewali o rzeczach obojętnych i banalnych, mogących uchodzić za uniwersalne i wiecznie żywe dzięki ultra optymistycznym gatunkom jak samba, mambo, tango, walc. Bawiąca się codziennie wieczorami i nocami ludność Bogatyni i jej okolic w restauracjach i pokojach rozsianych po okolicznych wsiach w hotelach robotniczych była do siebie podobna. Wszyscy powoli upijali się alkoholem i wiosną bawili się na tyle, ile im starczyło sił po ciężkiej pracy.
Wakacje dopiero się zaczynały i powoli do pensjonatu zjeżdżały żony z dziećmi. W pensjonacie mieszkał zaopatrzeniowiec Waldek rozwożący po hotelach przedmioty zmagazynowane w domach wysiedlonych Niemców, które udało się przed szabrownikami uratować i zabezpieczyć. Potrzebne w pokojach szklanki, talerzyki, sztućce, wieszaki na ubrania, miednice i czajniki, pościel rozwoził wojskowym gazikiem. Wożono też rodziny z Krystyną i dziećmi po całej okolicy zaprzyjaźniając się z nimi zwiedzała tajemnicze zamki i pałace. Ewa zawsze siedziała z tyłu i mogła oglądać wszystko dokładnie, gdyż nikt jej nie zasłaniał.
Pola, które zdążyły się zażółcić, wkrótce zapełniły się snopkami zboża. Ewa wspinała się z dziećmi po ruinach zawalonych domów, gdzie w trawach tak wysokich, że dzieci nie było widać, leżały pod drzewami spadłe, przez nikogo nie zbierane owoce. Natrafili na jabłonkę, która obrodziła malinówkami, Ewa nigdy jeszcze tak dobrych jabłek nie jadła.
Krystyna pozwoliła dzieciom bawić się w parku w Opolnie i już po chwili wszyscy się znali i przebiegali ulicami Opolna całą bandą. W parku kwitły różaneczniki, pięły się glicynie i wiciokrzewy, na kwietnikach rosły kule kwiatów hortensji i różnobarwnych róż. Ewa nigdy nie widziała tak pięknych kwiatów, ale wkrótce dołączyli do nich miejscowi chłopcy i zmienili miejsce zabaw. Codziennie całą bandą chodzili do opuszczonych domów i fabryk huśtać się na wyrwanych deskach ze stropów i ślizgać się po piasku z osuwających się tynków. Prowodyrem był Peter, wysoki chłopak, który kochał Ewę, a ona kochała jego. Woził ją na wózku zbitym z desek i nazywał księżniczką. Ewa uwielbiała Petera i wiedziała, że jak on jest, to nic jej się nie stanie. Wypuszczali się coraz dalej w głąb zabudowań, lasów i pól i wkrótce nic dla nich nie było obce i straszne.
Wszyscy pracowali bardzo długo, Rudek przychodził późno do domu, a Krystyna, bojąc się wypuszczać dzieci same zdecydowała się skorzystać z okazji organizowanych dla dzieci pracowników Turoszowa półkolonii. Codziennie autobus zbierał dzieci rano i zawoził do przysposobionego na wakacje domu do Zatonia i Ewa nareszcie doświadczyła smaku przedszkola, o którym tak pięknie opowiadały dzieci w katowickiej piaskownicy. Nigdy nie przypuszczała, że dzień w przedszkolu polega na leżakowaniu, ciągłym upominaniu opiekunek, żeby co pięć minut nie chodzić do toalety i spać jak inne dzieci. Więc kładła się zdrętwiała z przerażenia na podłodze, gdzie rozkładano koce dla dzieci do spania. Nie wiadomo było, czy dzieci naprawdę śpią, czy udają, w każdym razie każde odezwanie się w czasie ciszy poobiedniej, kiedy dzieci mają najwięcej energii, kończyło się potwornymi karami, czego Ewa, zacisnąwszy szczelnie oczy, nie ważyła się nawet oglądać. Ewa ani jednego dnia nie polubiła z tych półkolonii, a kiedy autobus, mający przywieźć dzieci do domu się popsuł i nie znalazła się w godzinach, w których zazwyczaj wracała do domu, dostała drgawek i omdlałą, przerażone przedszkolanki położyły na łóżku. W przedszkolu nie było telefonu i nim ktoś powiadomił kogoś, że przedszkole wskutek braku transportu dzieci trwa w beznadziejnym oczekiwaniu, zaczęło robić się ciemno. Niektóre dzieci po cichutku popłakiwały, inne martwo wpatrywały się w okna i drzwi.
Rudek, mający w tym dniu jakiś ważny obchód na wyrobisku kopalni Turów II przyjechał po Ewę i Andrzeja lambrettą kiedy była już zupełna noc. Ewa stała na przedzie skutera zapłakana i w tak złym stanie psychicznym, że rodzice odstąpili od pomysłu półkolonii ku jej uciesze.
Rodzice codziennie tańczyli na potańcówkach organizowanych w pensjonacie przez pana Waldka i tak przetańczyli całe lato. Waldek wyprowadzał często z pensjonatu całe towarzystwo na pola, by złączyć się z innymi pochodami niejednokrotnie poprzebieranych w śmieszne stroje karnawałowe, którzy idąc z butelkami alkoholu i różnymi instrumentami, śpiewali pijackie piosenki, grali i rozsypywali listki topoli białej. Odnajdywała je rano Ewa na szlakach nocnych pochodów. Nigdy takich srebrnych listków nie widziała. Były z wierzchu ciemnozielone, druga strona była wysłana srebrnym aksamitem. Nigdzie takie drzewo nie rosło i Ewa systematycznie zbierała te listki i znosiła do domu. Lubiła też z mamą chodzić do eleganckiej pani mieszkającej nad strumieniem z przepięknym, pachnącym ogrodem, która miała małego dzidziusia ubranego w zagraniczne ubranka.
Były to bardzo szczęśliwe dni, niestety wakacje kończyły się, Ewa szła do pierwszej klasy. Krystyna powiedziała, że nie mogą się na rozpoczęcie roku szkolnego spóźnić.
Marzenkę Ewa zyskała całkiem przypadkowo i gdyby nie reżim wychowawczyni Tomsi powodujący w pierwszej klasie siadanie do ławek przypadkowo, tak, jak wchodzili pierwszego dnia nauki gęsiego – najpierw dziewczynki, a potem chłopcy – i zasiedlanie jej w kolejności wchodzenia, a nie dobrowolnego wyboru, Ewa nigdy by z nią nie usiadła, nie zakochała się w niej i nie przesiedziała całej podstawówki. Od razu, gdy zasiadły w ławce, Ewa, czuła na piękno w każdej postaci i łaknąca go, otoczona bezustanną brzydotą miasta, patrzyła na Marzenkę jak na święty obrazek, równocześnie tracąc szansę na partnerstwo. Dominująca uroda Marzenki i jej niedostępność – Marzenka mieszkała na tym samym podwórku i nigdy Ewa jej nie spotkała w piaskownicy – wymagała specjalnych względów i adoracji. O tym Ewa nie wiedziała brnąc w swoją szczerą usłużność obligującą koleżankę siedzącą w jednej ławce do chodzenie razem do ubikacji, w parach na przerwach po korytarzu oraz pożyczanie wszystkiego, czego koleżanka zapomniała w domu, kosztem własnego komfortu. Nie wiedziała też, związując się od razu emocjonalne z Marzenką, że jest takim samym elementem marzenkowej rzeczywistości jak wszystkie przedmioty i osoby, które ją otaczały i które akceptowała, bo były jej przydatne.
Marzenka bowiem kochała tylko Pimpusia i Pimpuś zagarnął w niej wszystko, co było do kochania na wsteczne, teraźniejsze i przyszłe życie i w żadnym już przedziale czasowym nie było miejsca na nic i nikogo innego jak tylko na Pimpusia. Tak Marzenka nazywała swojego ojca, robiąc wyjątek jedynie dla pieska-pacynki z beżowego astrachanu przywiezionej przez ojca Marzence z Czechosłowacji, nazwanej też Pimpusiem. Włożona dłoń w rękawicę zakończoną główką pieska z papier-mâché i oklejonej astrachanem, poruszała nim śmiesznie tylko w kierunku Marzenki mówiącej męskim, ojcowskim głosem, na który Marzenka naprzemiennie grzecznie odpowiadała swoim. Pimpuś-piesek i Pimpuś-tatuś byli jednością w czasie nieobecności Pimpusia-ojca, inżyniera pracującego na budowach Czechosłowacji i stąd pochodziło też Marzenki imię. Bywał w domu rzadko i jak tylko się pojawiał, Marzenka rzucała pacynkę w kąt i biegła w męskie objęcia ojca.
Ewa zobaczyła legendarnego Pimpusia na ulicy. Pimpuś biorąc na ręce Marzenkę nie zwrócił uwagi na Ewę, zabierając córkę z ulicy i bez słowa pożegnania postawiwszy ją po przywitaniu z powrotem na ziemię. Uradowani poszli w kierunku swojej klatki schodowej, a Ewa swojej.
Ewa na całe szczęście doświadczała takich upokorzeń niezmiernie rzadko, gdyż Pimpusia nie było w domu tak samo jak ojca Ewy. Jak fama koszutkowa niosła, Pimpusia widywano w różnych miejscach Katowic i Polski z różnymi paniami, ale pani Marzenkowa, która kochała Marzenkę nie mniej niż jej mąż, nie zdawała się być tego świadoma, ani niezadowolona z nieobecności męża.
Jako matka niepracująca, wychowująca jedynaczkę, Ewa widywała często panią Marzenkową, jak wylegiwała się na kanapie w ciągu dnia, czego w swoim domu nigdy nie zaobserwowała u nikogo z domowników.
Babcia Wandzia zapracowana, wyciskająca sok z jarzyn przez pieluszkę na parapecie okna obserwowała relacje Ewy z Marzenką. Wyglądacie jak Pat i Patachon – mówiła Ewie.
Nie mogłaś sobie wynaleźć innej przyjaciółki, trochę mniejszej? – powtarzała zniecierpliwiona Ewie, która opowiadała w zachwycie codziennie o długich, kasztanowych włosach Marzenki, które Pani Marzenkowa czesze tak długo, jak długo trzeba czesać włosy aż do pasa i dlatego trzeba na nią zawsze czekać. Wanda obserwowała, jak po wyposażeniu malutkiej Ewy w kanapki i wypuszczeniu jej z domu, Ewa zamiast iść prosto do szkoły, cofa się do budynku obok, wchodzi do klatki, gdzie mieszka Marzenka i wychodzi stamtąd dopiero po dwudziestu minutach.
– Wygląda jak kot w orzechach. Dlaczego ona idzie wysuwając na początku kolana? – zżymała się Wanda, obserwując Marzenkę, jak wyprzedza Ewę w wysokich filcowych botkach, a za nią Ewa truchta obładowana tornistrem i workiem na pantofle.
– W jakich orzechach? – broniła Ewa Marzenkę smutna, że jej ukochana babcia nie podziela jej zachwytów nad Marzenką.
Ewa bardzo lubiła Panią Marzenkową, dla której codzienne przychodzenie Ewy, by zabrać ją do szkoły było bardzo wygodne i pożądane, gdyż bała się o nią i wiedziała, że tak duża odległość, jaką przemierzały same w pierwszej klasie z ulicy Tyszki, na której mieszkała Marzenka do ulicy SDKPiL jest ponad jej słabe i zszargane nerwy. Chętniej też wypuszczała Marzenkę na podwórko po lekcjach z Ewą, które bezpiecznie bawiły się na trawie pod balkonem Marzenki jak robiło się ciepło i jak zabierały koc, gdyż mogła z wysokości pierwszego piętra zawsze je mieć na oku.
W dni deszczowe pani Marzenkowa chętnie zapraszała Ewę do Marzenki, która będąc jedynaczką miała samodzielny pokój pełen wymarzonych zabawek. Sadystyczne skłonności Marzenki odczuwała Ewa wtedy, kiedy woziły wagonikami czekoladki wedlowskie zwane kasztankami. Były to duże, nadziewane pomadki w złotej foli z napisem „kasztanki” w kształcie kasztana jadalnego i były bardzo drogie. Kasztanki kupowane były tylko w Delikatesach i Krystyna ze względu na wysoką ich cenę nigdy nie kupowała kasztanków, zadowalając się pomadkami tańszymi. Ewa bardzo chciała chociaż raz w życiu skosztować legendarnych kasztanek, ale nie śmiała o nie poprosić i myślała, że jak skończą wozić pomadki drewnianym pociągiem, by potem na niby poczęstować nimi lalki i misie, a przede wszystkim Pimpusia, Marzenka poczęstuje chociaż jedną pomadką Ewę, lecz to nigdy nie następowało i Ewa wracała do domu nie doświadczywszy smaku kasztanki, mimo, że Marzenka częstowana wyjadała u niej w domu każdą ilość bucht pieczonych przez Krystynę. Od tego momentu Ewa wmówiła sobie, że nie lubi czekolady i już nigdy w życiu czekolady nie wzięła do ust.
Krystyna szybko zaprzyjaźniała się z Panią Marzenkową wizytując się wzajemnie. Na jesiennym kinderbalu urodzinowym, na który Marzenka zaprosiła Jolę i Basię z ich klasy pierwszej, Pani Marzenkowa upiekła tort orzechowy z worka orzechów przywiezionych od rodziców ze wsi i nie poczęstowała dzieci nawet kawałkiem , stwierdzając, że na nich szkoda tak dobrego tortu, bo dzieci jeszcze tak wyrafinowanego smaku nie mają. Siedziały więc matki – pani Marzenkowa z Krystyną oraz matką chrzestną Marzenki, Baśką, pielęgniarką przełożoną w drugim pokoju zajadając tort orzechowy, paląc damskie papierosy „MDM-y”, pijąc jarzębiak i plotkując, a dziewczynki z klasy pierwszej w sąsiednim pokoju nieśmiało bawiły się zabawkami Marzenki. Zawsze problemem w takim pokoju były tzw. domy, tworzone na czas zabawy w dom przez każdą z dziewczynek, z przedmiotów, sprzętów i lalek oraz misiów, które były w pokoju gospodarza. Ewa stwarzała swój dom w jednym kącie, by natychmiast zostać przez Marzenkę wyrugowaną pod pretekstem zawłaszczenia najbardziej wartościowych w zabawie terenów, sprzętów i przedmiotów. Wtedy Ewa potulnie przenosiła się w inne miejsce, stwarzając dom jeszcze piękniejszy i jeszcze bardziej pomysłowy, który Marzenka znowu zawłaszczała, proponując w zamian powrót do domu przez nią porzuconego. Kiedy już zbudowały wszystko potrzebne do wzajemnego wizytowania, badania lekarskiego, gotowania, odbywały się w dalszym ciągu niekończące się walki o pierwszeństwo w dostępie do termometrów, zastawy stołowej i drewnianego pociągu wożącego potrawy dla poszczególnych domów, czyli kasztanków.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | 4 komentarze

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (25)

Rozdział VIII

Andrzej (2)
Religia weszła na stałe do szkoły Andrzeja, księża i katecheci mocą porozumień Państwa z Kościołem opłacani byli z budżetu Ministerstwa Oświaty, a program nauczania był zatwierdzony przez władzę szkoły, która musiała mieć pisemną zgodę rodziców na uczestniczenie ich dzieci w lekcjach religii.
W drugiej klasie Andrzej miał już dwie godziny tygodniowo i nikt z lekcji nie wychodził. Koszutka, zamieszkała głównie prez repatriantów z Kresów Wschodnich, była wspólnotą wyjątkowo religijną, toteż wszyscy rodzice się na religię w szkole zgodzili.
Andrzej, który ze swoją klasą przystąpił do pierwszej komunii i zapewniał, opowiadając siostrze o przeżyciach przy połykaniu opłatka, że poczuł się lekko i przyjemnie. Przedmiot ten jednak traktował jak wszystkie inne przedmioty, z pełnym zaangażowaniem i ciekawością. Niemniej zwolnienie go z zajęć na początku czerwca przywitał z entuzjazmem, gdyż cały miesiąc niczego się już nie uczono i wraz z przemęczonymi nauczycielami uczącymi blisko 50 uczniów w klasie, czekano wakacji.
Jechali w ścisku pociągiem przez Kłodzko, dalej tunelami drążonymi w górach i przez Wałbrzych do Jeleniej Góry, stamtąd do Zgorzelca.
W Opolnie była szkoła podstawowa, do której od początku chodziły dzieci osadników i nieliczne pozostałych, jeszcze nie wysiedlonych Niemców. Widocznie tu też w czerwcu dzieci przeczekiwały dni do wakacji i po powrocie ze szkoły natychmiast łączyły się w grupy biegające po całym obszarze zwanym „Workiem”, wypuszczając się do lasu, nad rzekę, czy jeziora.
Andrzej natychmiast się z nimi zakolegował, a najwyższy i najstarszy z chłopaków, Peter, wyjątkowo polubił Ewę i woził ją swoim drabiniastym wózkiem służącym mu w gospodarstwie do różnych prac.
Andrzej nie wiedział skąd nazwa „Ziemie Odzyskane”, które Polska odzyskała dopiero po 600 latach, zupełnie nie potrafił sobie wyobrazić tak dawnego czasu. Nie miał pojęcia, po co wspominać tak zamierzchłe czasy na co dzień. Tu zresztą dzieci też mówiły dziwnie, była to jak się dowiedział, gwara górnołużycka, ale było też kilku chłopaków ze wschodnim zaśpiewem. W rezultacie przy zabawach nie było to takie istotne. W Katowicach dzieci też mówiły gwarą i nawet Andrzej nie wiedział, że są odpowiedniki pewnych słów w języku polskim. Był zaprawiony w bieganiu po Diablinie, ale tutaj było o wiele więcej miejsc bardziej tajemniczych i fascynujących.
Niewielu chłopaków miało stare, poniemieckie rowery, które z dumą prowadzili i jeździli na nich w kółko ze swoim rodzeństwem. Andrzej marzył o rowerze i im szczerze zazdrościł, a oni ze śmiechem mu je pożyczali.
Do Zatonia chodzili kupą. Albo w kierunku kościoła i szosą do Bogatyni na Działoszyn, albo przeciwnym, do budującej się elektrowni Turów. W pierwszym wypadku biegli do ładnej, drewnianej kapliczki, lubili też zagadać na cmentarz przykościelny z niemieckimi grobami, gdzie leżały zmurszałe, połamane płyty nagrobne niejednokrotnie bogato rzeźbione. Szli też do rzeczki płynącej przez Zatonie, gdzie stała restauracja i obok basen, który ta rzeczka zasilała. Andrzej przyzwyczajony do strumienia w Sidzinie, gdzie budowało się tamę, by było trochę głębiej, zachwycony był prawdziwym basenem, do którego wskakiwała dzieciarnia.
Chodzili potem trochę po ulicach Zatonia, ci, którzy mieli pieniądze, kupowali bułeczki jagodowe lub oranżadę. Podziwiali liczne sklepiki, fryzjera, szewca robiącego drewniaki i stodołę, gdzie wyświetlano filmy. Wokół rozciągały się uprawne pola PGR-ów. Zaglądali też do wsi Turów, od której Kombinat Turoszowski wziął nazwę. Była tu stacja kolejowa składająca się z ubogiego baraku, płynął tu też jakiś dopływ Nysy Łużyckiej, na którym postawiono malowniczy młyn wodny.
Lubili zaglądać do Sieniawki, gdzie było przed wojną lotnisko i koszary wojskowe, zamienione na hotele robotnicze, wokół których zawsze można było coś ciekawego wykopać. Potem z duszą na ramieniu biegli pod samą granicę, uważając, by nie nastąpić na zaorane pasmo przygraniczne i nie wywabić wopistów z psami.
Też dużo można było znaleźć rzeczy po rozbieranych i rujnowanych fabrykach, których było tu dużo. Dzieci znajdywały szpulki nici i różne narzędzia. Wszystko było ciekawe i godne zaglądania, zniszczone zabudowania folwarczne i pałace mieszczące potłuczoną porcelanę i wartościowe fragmenty zniszczoznych przedmiotów. Andrzej był też goszczony w niemieckich domach popisując się kilkoma zdaniami, których nauczyła go wychowawczyni klasy pierwszej, pani Helena Żygłowicz.
Jak objaśnił go Peter, nie wiedzą, czy i kiedy będą musieli opuścić Opolno, do którego są przywiązani i gdzie mieszkają w domu wybudowanym przez dziadka. Mieli wspaniały sad i warzywnik w ogrodzie, oraz przemiłe psy i kozy. Andrzej lubił tam chodzić i zwiedzać strych oraz wiele pomieszczeń gospodarskich, a nawet wozić z lasu drewno drabiniastym wózkiem z którego budowano ogrodzenie.
Andrzej nie przyznawał się Krystynie, gdzie i z kim chodzi, a ona nie nalegała. Uspokojona, że dzieci są na świeżym powietrzu. Pilnowała tylko, by wycieczki gazikiem nie odbywały się bez nich.

Czekał ich powrót ze wspaniałych wakacji do Katowic w niemiłosiernym ścisku, gdyż w dalszym ciągu ludzie zwabieni możliwością zarobku, szabrem bądź wykopaniem skarbu, jeździli pociągami tam i z powrotem. Pracownicy Kombinatu Turoszowskiego byli głównie z Górnego Śląska i odwiedzając swoje pozostawione rodziny nieustannie wypełniali wagony.
Dzieci ucieszyły się, że zjechała do nich z Przemyśla babcia, a ona natychmiast przystąpiła do nowych porządków w domu ujrzawszy Andrzeja, który był w dalszym ciągu najmniejszy w klasie.
Zaczęły się tarte na tarce i wyciskane w pieluszce tetrowej soki z warzyw, których ani Andrzej, ani Ewa pić nie chcieli. Najgorszy w smaku był sok z buraków, do którego Wanda zmuszała dzieci tym usilniej, im bardziej wierzyła, że jest, ze względu na czerwony kolor, dostarczycielem hemoglobiny i przyczynia się do walki z anemią.
Ze względu na wzmożone pieczenie drożdżowych bułeczek i chałek, zaczęły się częstsze wysyłanie Andrzeja po masło. O „rzuceniu” masła do sklepu Krystyna dowiadywała się natychmiast pantoflową pocztą klatkową dzięki czemu kolejka nie była jeszcze duża i można było stanąć dwa razy i przynieść do domu aż dwie koski masła. Andrzej często z tego korzystał kiedy nie był pomijany przez nieczułą ekspedientkę udającą, że tak małego dziecka nie zauważa.
Andrzej został też zobligowany do codziennego wstępowania po drodze do szkoły do kiosku i kupowania „Dziennika Zachodniego”, skąd Krystyna i Wanda wycinały kolejny odcinek powieści kryminalnej, a resztę nie czytając cięły na mniejsze arkusze i zawieszały nanizane na sznurek w łazience, gdyż papieru toaletowego nie można było kupić. Część Krystyna odkładała do mycia okien, a resztę w przedpokoju dla Andrzeja, by mógł zanieść do szkoły miesięczną, obowiązkową porcję makulatury.
Raz się zdarzyło, że Andrzej zapomniał gazetę przynieść ze szkoły i zostawił ją pod ławką. Gazeta oczywiście na drugi dzień już była zabrana przez sprzątaczki, tak, że odcinek niezwykle ważnej powieści kryminalnej, którą zwijano w rulony i spinano czarną gumką wyciętą z dętki rowerowej raz na zawsze utracono. Babcia długo wypominała Andrzejowi jego winę, codziennie napominając go rano przy wychodzeniu do szkoły:
– I co? – Tak zrobisz, jak wtedy z gazetą? – Machnuł? – I co, machnuł, a gazety niet!
„Machnuł” oznaczało, że Andrzej wykonał wszystko, co mu polecono – po położeniu kioskarce na ladzie 50 groszy i zabraniu gazety miał obowiązek stanąć przed kioskiem i zamachać gazetą trzy razy, a następnie odwrócić się i włożywszy gazetę do tornistra, pójść szybko w górę ulicą Liebknechta do szkoły. Obserwująca go w oknie balkonowym Wanda mogła wtedy powiedzieć Krystynie, że gazety przywieźli na czas i nie musi po nią specjalnie iść później.
„Dziennik Zachodni” rozchodził się natychmiast i już w godzinę później nie było go w kiosku, pozostawała tylko „Trybuna Robotnicza” i „Trybuna Ludu”. Krystyna nigdy nie kupowała tych dzienników, jak i żadnych tygodników ilustrowanych, które nie nadawały się do klozetu, a też dlatego, że trzeba było kupować je obowiązkowo z „Krajem Rad”, a oszczędzała każdy grosz na wakacje. Krystyna kupowała sporadycznie „Świerszczyk” dla dzieci, bo pamiętała go sprzed wojny, „Misia”. który właśnie zaczął się ukazywać, i tak nigdy w kiosku nie było.
Ewa wiedziała już o istnieniu „Misia” od innych dzieci na podwórku. Miś miał w środku zawsze wycinankę, z której po wycięciu można było wykonać przestrzenny domek lub inne pożądane dla lalek rzeczy i Ewa zawsze zazdrościła innym dzieciom „Misia”. Nieudolnie sama próbowała narysować kredkami coś podobnego, ale nigdy jej się nie udawało. Mimo gubionych przez Andrzeja gazet, zbiór powieści powiększał się i jak uzyskał odpowiednią grubość, był chowany do szuflady. I Wanda po wyjeździe z Katowic zabierała go do Przemyśla Leśce do czytania, a potem na wymianę. Leśka wycinała podobne w „Expressie Wieczornym”, który nie docierał na Śląsk, natomiast można go było kupić w Przemyślu i Wanda wysyłała je w paczce Krystynie do Katowic.
Głodu różnorodności bodźców rozrywkowych nie zaspakajał jeszcze telewizor. Emisje, z początku dwa razy w tygodniu, na które waliły tłumy dzieci i ich rodziców do mieszkania Krystyny traktujących jej gościnność jako należną im świetlicę, w której wstawiono dostępny wszystkim telewizor, były trudne w odbiorze z uwagi na zgiełk w ciasnym mieszkaniu i ciągle psującą się emisję.
W czasie plotkowania na schodach, w czym chętnie uczestniczyła też Wanda poznając błyskawicznie wszystkie sąsiadki i komplementując ich wygląd, stała się osobą lubianą i pożądaną. Krystyna, chcąca jak najszybciej zasymilować się ze Śląskiem, krzywo patrzyła na poczynania swojej matki, która nie tylko przy dzieciach opowiadała dowcipy polityczne, ale cały czas wyśmiewała się bez żadnych hamulców z Gomułki i Cyrankiewicza. Tego, że Nina Andrycz robi grzywkę Cyrankiewiczowi, dzieci nie mogły pojąć, bo po co żona Cyrankiewicza miałaby wchodzić na głowę swojego męża i skąd miałaby między nogami włosy. Niepojęte były też amerykańskie sympatie Wandy, gdyż ich matka nienawidziła Ameryki z całej duszy ze względu na brata Rudka, Mariana, który się do niej wybierał jak sójka za morze przy pomocy ich pieniędzy. Krystyna pragnęła dla syna jak najlepiej i wszelkie domowe gadanie o złej polityce rządu mogło Andrzejowi zaszkodzić w szkole. Dlatego Wanda zaniechawszy politycznej indoktrynacji, skierowała całą energię na zwalczanie leworęczności Andrzeja. Przez wiązanie mu lewej dłoni sznurkiem doprowadziła jedynie do tego, że potrafił pisać tak samo sprawnie lewą ręką, jak i prawą.
W niedzielę Wanda i Krystyna szły z dziećmi na szkolną mszę do rozbudowanego już Kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa na ulicy Marchlewskiego prowadzonego prze ojców oblatów. Miały na głowach kapelusze, Wanda popielaty w stylu Borsalino, Krystyna zakładała nieodmiennie przedwojenny Habig.
Krystyna wróciła z Turoszowa do Katowic przygnębiona brudnymi, niemytymi trzy miesiące oknami i spadającymi z nieba kawałkami sadzy. Wyjrzała przez okno. Naprzeciwko Kwieta, która myła okna raz na tydzień, pomachała jej przyjaźnie gazetą używaną do zmazywania śladów po ścierce na szkle. Przez okno widać było w różnych miejscach dźwigi i rusztowania na wznoszonych ścianach domów. Jak widać, nie bano się już szkód górniczych i zaczęto budować na Koszutce domy coraz wyższe. W efekcie finalnym miano zbudować tu ponad 20 tysięcy izb mieszkalnych. Krystyna była tak zachwycona malowniczym pejzażem okolic Bogatyni, że była skłonna przenieść się tam na stałe, gdyż tamtejsza inwestycja rokowała na długie lata.
Tymczasem osiedle Koszutka trwało w permanentnej budowie i cały czas rozrastało się na jej oczach. Ich mieszkanie było w bloku zbudowanym jako jedno z pierwszych. Był to 3-kondygnacyjny szary budynek stawiany prymitywną metodą tradycyjną. Bloki zasiedlano mimo braku tynków zewnętrznych i bez uporządkowania terenu. Ale nadchodziły bardziej ambitne czasy, pozostałe kolonie miały być złożone z domów wyższych i zbudowanych nowocześniej.
Robotnicy pracowali na trzy zmiany, byli smutni i bladzi. Baraki stawiano blisko wznoszonego budynku wraz ze stolarnią z piłą tarczową, barakiem na agregat do tynkownicy, barakiem na wapno i wytwórnię zapraw cementowo-wapiennych, wapiennych i gruzobetonowych do formowania przewodów dymowo-wentylacyjnych. Robotnicy nie mieli szatni, jedynie stawiano maleńką szopę dla operatorów sprzętu maszynowego tuż obok baraku biurowo-magazynowego. O krok były stanowiska betoniarek, doły na składowisko kruszywa, magazyny cementu, tory robocze żurawi SBK 1 i stanowiska betoniarek.
W miarę wdrażania ciągle nowych wniosków racjonalizatorskich, pierwotne projekty modernizowano pod kątem jak największej oszczędności i zysku z realizacji poniżej pierwotnego kosztorysu. Podczas robót wykończeniowych wnętrz, pierwotnie posługiwano się mechaniczną tynkownicą. Zrezygnowano z niej z powodu zbyt dużych strat zaprawy i wyższego kosztu niż przy tynkowaniu ręcznym. By zaoszczędzić na transporcie, stropy formowano tuż przy rusztowaniach. W domach o tradycyjnej konstrukcji murowej stosowano stropy z wielkowymiarowych płyt. Do montażu płyt używano dźwigu SBK-1. Kierownictwo budowy rezygnowało z przywożenia płyt podejmując własną produkcję bez żadnych specjalnych urządzeń. Podstawą formy była gotowa płyta. Formę otrzymywano poprzez dostawienie do boków płyty bali drewnianych, które łączono stalowymi ściągami. Gazobetonowe płyty dojrzewały 10 dni w miejscu przyszłego montażu. Ścianki działowe robiono z cegły dziurawki łączonej płytami wiórowo-cementowymi i blokami gazobetonowymi. Konstrukcja jednospadowego dachu – żelbetowa prefabrykowana, pokryta prefabrykowanymi płytami panwiowymi, a następnie smołowana papą bitumiczną na lepiku. Rynny miały być pomiedziowane, a balustrady balkonów i klatek schodowych – stalowe. Krystyna słyszała, że budują tam zsypy na śmieci, że budynki mają mieć strychy i suszarnie (ogrzewane centralnie) bielizny na poddaszach, oraz szafy wbudowane i spiżarki podokienne. W mieszkaniach podłogi miały być z prawdziwych klepek dębowych lub bukowych, w kuchniach płytki ksylolitowe, w łazienkach i w.c. płytki lastrico, w klatkach schodowych lastrico wykonywane na miejscu, w piwnicach warstwa glinobita. Nic takiego w klatce Krystyny nie było. Podłogi w ich mieszkaniu na pewno były zrobione z desek z rusztowań. Ich mieszkanie wybudowane na końcu, wchłonęło je w siebie, jak rzecz zbędną już i zużytą.
Jak się jednak okazało w ramach oszczędności klepkę dębową miano zastąpić płytkami z polichlorku winylu z właśnie rozpoczętej produkcji Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu. Niestety, ze względu na brak w kraju z żywicy kopalowej z importu, niezbędnego składnika kleju do tych płytek, zrezygnowano z użycia przywiezionego już i zmagazynowanego materiału.
Trocinobetonowe podłoże pod gumolit przygotowywano na budowie dążąc do uzyskania optymalnie wyrównanej powierzchni. Po 7 dniach dojrzewania powlekano je na przemian warstwami kleju dwuskładnikowego z Biura Zbytu Wyrobów Gumowych w Łodzi. Po lekkim przeschnięciu nakładano pasy wykładziny gumolitowej. By jeszcze bardziej zaoszczędzić w jednym mieszkaniu, o którym opowiadano Krystynie w kolejce, próbnie pokrywano podłogi płytami spilśnionymi. Układano drewniane płyty spilśnione miękkie, przykrywano je płytami twardymi i przybijano gwoździami. Wyrównywano złącza heblem, a całość malowano farbą.
Krystyna słysząc to, odetchnęła z ulgą, że przynajmniej Rudek położył papę tylko w przedpokoju, podczas gdy mieszkania oddawane do użytku miały ślady wniosków racjonalizatorskich na całej powierzchni.
Kolejka ponuro obserwowała, jak na rusztowaniach robotnicy przez nieuwagę wybijają szyby i brudzą gotowe wykładziny podłogowe przechodząc z rusztowań na klatki schodowe. Nie czyszczą odprysków zaprawy i plam terra bony używanej do nakrapiania tynków.
Tymczasem w czworokącie Armii Czerwonej, Marchlewskiego, Liebknechta i Klary Zetkin zaplanowano już pięć punktowców i rozpoczęto początkowe prace budowlane, rozkopując i grodząc teren. Ponieważ teren był już zabudowany, brak miejsca nie pozwolił na pełne wykorzystanie żurawi i prace się przedłużały.
Andrzej codziennie zamyślony, mijał ten ogromny plac budowy uważając, by nie zapomnieć kupić gazety. W szkole nowa wychowawczyni go nie cierpiała, ale on zdawał się tym nie przejmować.
Ani tym, że starsi koledzy w dalszym ciągu próbowali mu wcisnąć głowę do muszli klozetowej, gdyż potrafił im uciec i ich się nie bać. Tego nauczył się od Petera, który też często z duszą na ramieniu przemykał ulicami Opolna przed kamieniami polskich dzieciaków.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Tomasz Ososiński “Dom Andersena” (2020)

W tomiku jest 22 bardzo pojemnych wierszy, chociaż krótkich i powiedziałabym, kruchych, bo jeśli autor by ich w porę nie uchwycił, rozpadłyby się pod lada zapomnieniem. Ale nie jest to żadna impresja, wręcz przeciwnie, solidna konstrukcja, mozolne budowanie z pierwotnego impulsu.
Kosmogonia Ososińskiego – już ktoś przede mną to zauważył, a ja to potwierdzam – jest bardzo autorska, osobowościowa i jednostkowa. Nie rości sobie pretensji do uniwersalizacji, do wyciągania wniosków i dawania odpowiedzi, gdyż wynika ze specyficznej, nie zamierzonej kontemplacji, jako coś, co się jedynie przydarza, a nie jest docelowym badaniem. W ten sposób autor uzyskuje świeżość spojrzenia na to, co się nawinie, a nawija się akurat losowo albo stare i krzywe drzewo, albo ten tytułowy Andersen, który podobno nie znosił dzieci.
Bardzo trudno nie popaść w banał, kiedy materią poezji są tak pospolite i wytarte pojęcia, jak pory roku, niepozorne zdarzenia, pejzaże z anemiczną dominantą, postacie z nikłą motywacją do działań. Niemniej poezją jest właśnie powoływanie tego wszystkiego do życia i autor robi to, docierając do pierwotnych, niczym jeszcze nie zakłóconych i nie zamazanych impulsów. Wybór i selekcja procesu twórczego ogałacają obrazy, preparują je i prezentują czytelnikowi oszczędny, lecz klarowny i bardzo zrozumiały przekaz.
Nie wiem, czy tytuł tomiku jest zamierzonym tropem kierującym odbiorcę do na zawsze utraconej dziecięcej twórczości. Nie wydaje mi się, by poeta mógł osiągnąć genialność dziecka, albo chociaż próbować powtórzyć sposób dziecięcego tworzenia. I czy rzeczywiście:
„(…) Pewnego dnia kończy się prąd w morzu, a słońce wpada do wody i
gaśnie. To koniec dzieciństwa (…)”

[Ryby]
Tego nie wiem. I nigdy nie jestem pewna, kiedy dorosły mówi, że rozumie dziecko mówi to na serio, gdyż są to tajemnicze światy nie krzyżujące się nigdy. W przeciwnym wypadku dzieciństwo nie mogłoby być anarchią.
I dlatego wiersze Ososińskiego utrwalają Świat i są dojrzałe, nie wpadają do morza niepamięci, a ich melancholia jest na miarę człowieczego istnienia.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz