LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (25)

Rozdział VIII

Andrzej (2)
Religia weszła na stałe do szkoły Andrzeja, księża i katecheci mocą porozumień Państwa z Kościołem opłacani byli z budżetu Ministerstwa Oświaty, a program nauczania był zatwierdzony przez władzę szkoły, która musiała mieć pisemną zgodę rodziców na uczestniczenie ich dzieci w lekcjach religii.
W drugiej klasie Andrzej miał już dwie godziny tygodniowo i nikt z lekcji nie wychodził. Koszutka, zamieszkała głównie prez repatriantów z Kresów Wschodnich, była wspólnotą wyjątkowo religijną, toteż wszyscy rodzice się na religię w szkole zgodzili.
Andrzej, który ze swoją klasą przystąpił do pierwszej komunii i zapewniał, opowiadając siostrze o przeżyciach przy połykaniu opłatka, że poczuł się lekko i przyjemnie. Przedmiot ten jednak traktował jak wszystkie inne przedmioty, z pełnym zaangażowaniem i ciekawością. Niemniej zwolnienie go z zajęć na początku czerwca przywitał z entuzjazmem, gdyż cały miesiąc niczego się już nie uczono i wraz z przemęczonymi nauczycielami uczącymi blisko 50 uczniów w klasie, czekano wakacji.
Jechali w ścisku pociągiem przez Kłodzko, dalej tunelami drążonymi w górach i przez Wałbrzych do Jeleniej Góry, stamtąd do Zgorzelca.
W Opolnie była szkoła podstawowa, do której od początku chodziły dzieci osadników i nieliczne pozostałych, jeszcze nie wysiedlonych Niemców. Widocznie tu też w czerwcu dzieci przeczekiwały dni do wakacji i po powrocie ze szkoły natychmiast łączyły się w grupy biegające po całym obszarze zwanym „Workiem”, wypuszczając się do lasu, nad rzekę, czy jeziora.
Andrzej natychmiast się z nimi zakolegował, a najwyższy i najstarszy z chłopaków, Peter, wyjątkowo polubił Ewę i woził ją swoim drabiniastym wózkiem służącym mu w gospodarstwie do różnych prac.
Andrzej nie wiedział skąd nazwa „Ziemie Odzyskane”, które Polska odzyskała dopiero po 600 latach, zupełnie nie potrafił sobie wyobrazić tak dawnego czasu. Nie miał pojęcia, po co wspominać tak zamierzchłe czasy na co dzień. Tu zresztą dzieci też mówiły dziwnie, była to jak się dowiedział, gwara górnołużycka, ale było też kilku chłopaków ze wschodnim zaśpiewem. W rezultacie przy zabawach nie było to takie istotne. W Katowicach dzieci też mówiły gwarą i nawet Andrzej nie wiedział, że są odpowiedniki pewnych słów w języku polskim. Był zaprawiony w bieganiu po Diablinie, ale tutaj było o wiele więcej miejsc bardziej tajemniczych i fascynujących.
Niewielu chłopaków miało stare, poniemieckie rowery, które z dumą prowadzili i jeździli na nich w kółko ze swoim rodzeństwem. Andrzej marzył o rowerze i im szczerze zazdrościł, a oni ze śmiechem mu je pożyczali.
Do Zatonia chodzili kupą. Albo w kierunku kościoła i szosą do Bogatyni na Działoszyn, albo przeciwnym, do budującej się elektrowni Turów. W pierwszym wypadku biegli do ładnej, drewnianej kapliczki, lubili też zagadać na cmentarz przykościelny z niemieckimi grobami, gdzie leżały zmurszałe, połamane płyty nagrobne niejednokrotnie bogato rzeźbione. Szli też do rzeczki płynącej przez Zatonie, gdzie stała restauracja i obok basen, który ta rzeczka zasilała. Andrzej przyzwyczajony do strumienia w Sidzinie, gdzie budowało się tamę, by było trochę głębiej, zachwycony był prawdziwym basenem, do którego wskakiwała dzieciarnia.
Chodzili potem trochę po ulicach Zatonia, ci, którzy mieli pieniądze, kupowali bułeczki jagodowe lub oranżadę. Podziwiali liczne sklepiki, fryzjera, szewca robiącego drewniaki i stodołę, gdzie wyświetlano filmy. Wokół rozciągały się uprawne pola PGR-ów. Zaglądali też do wsi Turów, od której Kombinat Turoszowski wziął nazwę. Była tu stacja kolejowa składająca się z ubogiego baraku, płynął tu też jakiś dopływ Nysy Łużyckiej, na którym postawiono malowniczy młyn wodny.
Lubili zaglądać do Sieniawki, gdzie było przed wojną lotnisko i koszary wojskowe, zamienione na hotele robotnicze, wokół których zawsze można było coś ciekawego wykopać. Potem z duszą na ramieniu biegli pod samą granicę, uważając, by nie nastąpić na zaorane pasmo przygraniczne i nie wywabić wopistów z psami.
Też dużo można było znaleźć rzeczy po rozbieranych i rujnowanych fabrykach, których było tu dużo. Dzieci znajdywały szpulki nici i różne narzędzia. Wszystko było ciekawe i godne zaglądania, zniszczone zabudowania folwarczne i pałace mieszczące potłuczoną porcelanę i wartościowe fragmenty zniszczoznych przedmiotów. Andrzej był też goszczony w niemieckich domach popisując się kilkoma zdaniami, których nauczyła go wychowawczyni klasy pierwszej, pani Helena Żygłowicz.
Jak objaśnił go Peter, nie wiedzą, czy i kiedy będą musieli opuścić Opolno, do którego są przywiązani i gdzie mieszkają w domu wybudowanym przez dziadka. Mieli wspaniały sad i warzywnik w ogrodzie, oraz przemiłe psy i kozy. Andrzej lubił tam chodzić i zwiedzać strych oraz wiele pomieszczeń gospodarskich, a nawet wozić z lasu drewno drabiniastym wózkiem z którego budowano ogrodzenie.
Andrzej nie przyznawał się Krystynie, gdzie i z kim chodzi, a ona nie nalegała. Uspokojona, że dzieci są na świeżym powietrzu. Pilnowała tylko, by wycieczki gazikiem nie odbywały się bez nich.

Czekał ich powrót ze wspaniałych wakacji do Katowic w niemiłosiernym ścisku, gdyż w dalszym ciągu ludzie zwabieni możliwością zarobku, szabrem bądź wykopaniem skarbu, jeździli pociągami tam i z powrotem. Pracownicy Kombinatu Turoszowskiego byli głównie z Górnego Śląska i odwiedzając swoje pozostawione rodziny nieustannie wypełniali wagony.
Dzieci ucieszyły się, że zjechała do nich z Przemyśla babcia, a ona natychmiast przystąpiła do nowych porządków w domu ujrzawszy Andrzeja, który był w dalszym ciągu najmniejszy w klasie.
Zaczęły się tarte na tarce i wyciskane w pieluszce tetrowej soki z warzyw, których ani Andrzej, ani Ewa pić nie chcieli. Najgorszy w smaku był sok z buraków, do którego Wanda zmuszała dzieci tym usilniej, im bardziej wierzyła, że jest, ze względu na czerwony kolor, dostarczycielem hemoglobiny i przyczynia się do walki z anemią.
Ze względu na wzmożone pieczenie drożdżowych bułeczek i chałek, zaczęły się częstsze wysyłanie Andrzeja po masło. O „rzuceniu” masła do sklepu Krystyna dowiadywała się natychmiast pantoflową pocztą klatkową dzięki czemu kolejka nie była jeszcze duża i można było stanąć dwa razy i przynieść do domu aż dwie koski masła. Andrzej często z tego korzystał kiedy nie był pomijany przez nieczułą ekspedientkę udającą, że tak małego dziecka nie zauważa.
Andrzej został też zobligowany do codziennego wstępowania po drodze do szkoły do kiosku i kupowania „Dziennika Zachodniego”, skąd Krystyna i Wanda wycinały kolejny odcinek powieści kryminalnej, a resztę nie czytając cięły na mniejsze arkusze i zawieszały nanizane na sznurek w łazience, gdyż papieru toaletowego nie można było kupić. Część Krystyna odkładała do mycia okien, a resztę w przedpokoju dla Andrzeja, by mógł zanieść do szkoły miesięczną, obowiązkową porcję makulatury.
Raz się zdarzyło, że Andrzej zapomniał gazetę przynieść ze szkoły i zostawił ją pod ławką. Gazeta oczywiście na drugi dzień już była zabrana przez sprzątaczki, tak, że odcinek niezwykle ważnej powieści kryminalnej, którą zwijano w rulony i spinano czarną gumką wyciętą z dętki rowerowej raz na zawsze utracono. Babcia długo wypominała Andrzejowi jego winę, codziennie napominając go rano przy wychodzeniu do szkoły:
– I co? – Tak zrobisz, jak wtedy z gazetą? – Machnuł? – I co, machnuł, a gazety niet!
„Machnuł” oznaczało, że Andrzej wykonał wszystko, co mu polecono – po położeniu kioskarce na ladzie 50 groszy i zabraniu gazety miał obowiązek stanąć przed kioskiem i zamachać gazetą trzy razy, a następnie odwrócić się i włożywszy gazetę do tornistra, pójść szybko w górę ulicą Liebknechta do szkoły. Obserwująca go w oknie balkonowym Wanda mogła wtedy powiedzieć Krystynie, że gazety przywieźli na czas i nie musi po nią specjalnie iść później.
„Dziennik Zachodni” rozchodził się natychmiast i już w godzinę później nie było go w kiosku, pozostawała tylko „Trybuna Robotnicza” i „Trybuna Ludu”. Krystyna nigdy nie kupowała tych dzienników, jak i żadnych tygodników ilustrowanych, które nie nadawały się do klozetu, a też dlatego, że trzeba było kupować je obowiązkowo z „Krajem Rad”, a oszczędzała każdy grosz na wakacje. Krystyna kupowała sporadycznie „Świerszczyk” dla dzieci, bo pamiętała go sprzed wojny, „Misia”. który właśnie zaczął się ukazywać, i tak nigdy w kiosku nie było.
Ewa wiedziała już o istnieniu „Misia” od innych dzieci na podwórku. Miś miał w środku zawsze wycinankę, z której po wycięciu można było wykonać przestrzenny domek lub inne pożądane dla lalek rzeczy i Ewa zawsze zazdrościła innym dzieciom „Misia”. Nieudolnie sama próbowała narysować kredkami coś podobnego, ale nigdy jej się nie udawało. Mimo gubionych przez Andrzeja gazet, zbiór powieści powiększał się i jak uzyskał odpowiednią grubość, był chowany do szuflady. I Wanda po wyjeździe z Katowic zabierała go do Przemyśla Leśce do czytania, a potem na wymianę. Leśka wycinała podobne w „Expressie Wieczornym”, który nie docierał na Śląsk, natomiast można go było kupić w Przemyślu i Wanda wysyłała je w paczce Krystynie do Katowic.
Głodu różnorodności bodźców rozrywkowych nie zaspakajał jeszcze telewizor. Emisje, z początku dwa razy w tygodniu, na które waliły tłumy dzieci i ich rodziców do mieszkania Krystyny traktujących jej gościnność jako należną im świetlicę, w której wstawiono dostępny wszystkim telewizor, były trudne w odbiorze z uwagi na zgiełk w ciasnym mieszkaniu i ciągle psującą się emisję.
W czasie plotkowania na schodach, w czym chętnie uczestniczyła też Wanda poznając błyskawicznie wszystkie sąsiadki i komplementując ich wygląd, stała się osobą lubianą i pożądaną. Krystyna, chcąca jak najszybciej zasymilować się ze Śląskiem, krzywo patrzyła na poczynania swojej matki, która nie tylko przy dzieciach opowiadała dowcipy polityczne, ale cały czas wyśmiewała się bez żadnych hamulców z Gomułki i Cyrankiewicza. Tego, że Nina Andrycz robi grzywkę Cyrankiewiczowi, dzieci nie mogły pojąć, bo po co żona Cyrankiewicza miałaby wchodzić na głowę swojego męża i skąd miałaby między nogami włosy. Niepojęte były też amerykańskie sympatie Wandy, gdyż ich matka nienawidziła Ameryki z całej duszy ze względu na brata Rudka, Mariana, który się do niej wybierał jak sójka za morze przy pomocy ich pieniędzy. Krystyna pragnęła dla syna jak najlepiej i wszelkie domowe gadanie o złej polityce rządu mogło Andrzejowi zaszkodzić w szkole. Dlatego Wanda zaniechawszy politycznej indoktrynacji, skierowała całą energię na zwalczanie leworęczności Andrzeja. Przez wiązanie mu lewej dłoni sznurkiem doprowadziła jedynie do tego, że potrafił pisać tak samo sprawnie lewą ręką, jak i prawą.
W niedzielę Wanda i Krystyna szły z dziećmi na szkolną mszę do rozbudowanego już Kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa na ulicy Marchlewskiego prowadzonego prze ojców oblatów. Miały na głowach kapelusze, Wanda popielaty w stylu Borsalino, Krystyna zakładała nieodmiennie przedwojenny Habig.
Krystyna wróciła z Turoszowa do Katowic przygnębiona brudnymi, niemytymi trzy miesiące oknami i spadającymi z nieba kawałkami sadzy. Wyjrzała przez okno. Naprzeciwko Kwieta, która myła okna raz na tydzień, pomachała jej przyjaźnie gazetą używaną do zmazywania śladów po ścierce na szkle. Przez okno widać było w różnych miejscach dźwigi i rusztowania na wznoszonych ścianach domów. Jak widać, nie bano się już szkód górniczych i zaczęto budować na Koszutce domy coraz wyższe. W efekcie finalnym miano zbudować tu ponad 20 tysięcy izb mieszkalnych. Krystyna była tak zachwycona malowniczym pejzażem okolic Bogatyni, że była skłonna przenieść się tam na stałe, gdyż tamtejsza inwestycja rokowała na długie lata.
Tymczasem osiedle Koszutka trwało w permanentnej budowie i cały czas rozrastało się na jej oczach. Ich mieszkanie było w bloku zbudowanym jako jedno z pierwszych. Był to 3-kondygnacyjny szary budynek stawiany prymitywną metodą tradycyjną. Bloki zasiedlano mimo braku tynków zewnętrznych i bez uporządkowania terenu. Ale nadchodziły bardziej ambitne czasy, pozostałe kolonie miały być złożone z domów wyższych i zbudowanych nowocześniej.
Robotnicy pracowali na trzy zmiany, byli smutni i bladzi. Baraki stawiano blisko wznoszonego budynku wraz ze stolarnią z piłą tarczową, barakiem na agregat do tynkownicy, barakiem na wapno i wytwórnię zapraw cementowo-wapiennych, wapiennych i gruzobetonowych do formowania przewodów dymowo-wentylacyjnych. Robotnicy nie mieli szatni, jedynie stawiano maleńką szopę dla operatorów sprzętu maszynowego tuż obok baraku biurowo-magazynowego. O krok były stanowiska betoniarek, doły na składowisko kruszywa, magazyny cementu, tory robocze żurawi SBK 1 i stanowiska betoniarek.
W miarę wdrażania ciągle nowych wniosków racjonalizatorskich, pierwotne projekty modernizowano pod kątem jak największej oszczędności i zysku z realizacji poniżej pierwotnego kosztorysu. Podczas robót wykończeniowych wnętrz, pierwotnie posługiwano się mechaniczną tynkownicą. Zrezygnowano z niej z powodu zbyt dużych strat zaprawy i wyższego kosztu niż przy tynkowaniu ręcznym. By zaoszczędzić na transporcie, stropy formowano tuż przy rusztowaniach. W domach o tradycyjnej konstrukcji murowej stosowano stropy z wielkowymiarowych płyt. Do montażu płyt używano dźwigu SBK-1. Kierownictwo budowy rezygnowało z przywożenia płyt podejmując własną produkcję bez żadnych specjalnych urządzeń. Podstawą formy była gotowa płyta. Formę otrzymywano poprzez dostawienie do boków płyty bali drewnianych, które łączono stalowymi ściągami. Gazobetonowe płyty dojrzewały 10 dni w miejscu przyszłego montażu. Ścianki działowe robiono z cegły dziurawki łączonej płytami wiórowo-cementowymi i blokami gazobetonowymi. Konstrukcja jednospadowego dachu – żelbetowa prefabrykowana, pokryta prefabrykowanymi płytami panwiowymi, a następnie smołowana papą bitumiczną na lepiku. Rynny miały być pomiedziowane, a balustrady balkonów i klatek schodowych – stalowe. Krystyna słyszała, że budują tam zsypy na śmieci, że budynki mają mieć strychy i suszarnie (ogrzewane centralnie) bielizny na poddaszach, oraz szafy wbudowane i spiżarki podokienne. W mieszkaniach podłogi miały być z prawdziwych klepek dębowych lub bukowych, w kuchniach płytki ksylolitowe, w łazienkach i w.c. płytki lastrico, w klatkach schodowych lastrico wykonywane na miejscu, w piwnicach warstwa glinobita. Nic takiego w klatce Krystyny nie było. Podłogi w ich mieszkaniu na pewno były zrobione z desek z rusztowań. Ich mieszkanie wybudowane na końcu, wchłonęło je w siebie, jak rzecz zbędną już i zużytą.
Jak się jednak okazało w ramach oszczędności klepkę dębową miano zastąpić płytkami z polichlorku winylu z właśnie rozpoczętej produkcji Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu. Niestety, ze względu na brak w kraju z żywicy kopalowej z importu, niezbędnego składnika kleju do tych płytek, zrezygnowano z użycia przywiezionego już i zmagazynowanego materiału.
Trocinobetonowe podłoże pod gumolit przygotowywano na budowie dążąc do uzyskania optymalnie wyrównanej powierzchni. Po 7 dniach dojrzewania powlekano je na przemian warstwami kleju dwuskładnikowego z Biura Zbytu Wyrobów Gumowych w Łodzi. Po lekkim przeschnięciu nakładano pasy wykładziny gumolitowej. By jeszcze bardziej zaoszczędzić w jednym mieszkaniu, o którym opowiadano Krystynie w kolejce, próbnie pokrywano podłogi płytami spilśnionymi. Układano drewniane płyty spilśnione miękkie, przykrywano je płytami twardymi i przybijano gwoździami. Wyrównywano złącza heblem, a całość malowano farbą.
Krystyna słysząc to, odetchnęła z ulgą, że przynajmniej Rudek położył papę tylko w przedpokoju, podczas gdy mieszkania oddawane do użytku miały ślady wniosków racjonalizatorskich na całej powierzchni.
Kolejka ponuro obserwowała, jak na rusztowaniach robotnicy przez nieuwagę wybijają szyby i brudzą gotowe wykładziny podłogowe przechodząc z rusztowań na klatki schodowe. Nie czyszczą odprysków zaprawy i plam terra bony używanej do nakrapiania tynków.
Tymczasem w czworokącie Armii Czerwonej, Marchlewskiego, Liebknechta i Klary Zetkin zaplanowano już pięć punktowców i rozpoczęto początkowe prace budowlane, rozkopując i grodząc teren. Ponieważ teren był już zabudowany, brak miejsca nie pozwolił na pełne wykorzystanie żurawi i prace się przedłużały.
Andrzej codziennie zamyślony, mijał ten ogromny plac budowy uważając, by nie zapomnieć kupić gazety. W szkole nowa wychowawczyni go nie cierpiała, ale on zdawał się tym nie przejmować.
Ani tym, że starsi koledzy w dalszym ciągu próbowali mu wcisnąć głowę do muszli klozetowej, gdyż potrafił im uciec i ich się nie bać. Tego nauczył się od Petera, który też często z duszą na ramieniu przemykał ulicami Opolna przed kamieniami polskich dzieciaków.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *