Rozdział VIII
Ewa (2)
Ewa ceniła sobie każde wyjście z domu, nawet, jak ją straszono, że jak się zgubi, to włożą ją do worka i zabierze worek Cygan. Bardzo się bała takiej sytuacji, toteż nie odstępowała rodziców na krok, jak byli w mieście i chodzili z nią do zalesionego parku zwanym „ruskim” przy Armii Czerwonej, gdzie były równo stojące metalowe krzyże mogił żołnierzy radzieckich.
Ale lubiła, kiedy w niedzielę cała ich rodzina jechała do parku z prawdziwego zdarzenia tramwajem. Lubiła Park Kościuszki, bo był dziki i dlatego, że jeździli tam, od kiedy pamięta, jeździli właśnie tam, jak tylko przychodziła wiosna i na ławkach wokół Wieży Spadochronowej siedziało dużo ludzi z dziecięcymi wózkami i psami. Wszystko, co oglądała zaciekawiona Ewa, było blisko ziemi i ta przyziemność obserwacji ograniczała się do butów na słoninie matki i jej jedwabnych pończoch ze szwem oraz wyczyszczonych, błyszczących, czarnych butów odświętnych ojca.
Kiedy była mała, miała jeszcze niemowlęce śpioszki i dreptała w miękkich bucikach obok Andrzeja, który miał niedzielne skórzane buciki i bawełniane pończochy zapinane na żabki gumowe i na to krótkie spodenki. Raz jak przechodzili przez tory jadącej wzdłuż ogródków działkowych wąskotorowej kolejki wożącej wagoniki z węglem, potknęła się i upadła zabrudzając białe śpioszki. Z tego żalu i zabrudzenia ich tak płakała, że nie można jej było uspokoić.
Ale kiedy udostępniono świątecznym spacerowiczom część Parku Kultury i jeździli tramwajem do Chorzowa, Ewa już miała buciki od Kwiety i bawełniane białe skarpetki. Podobnie Andrzej nosił drugą parę wystanych w kolejce skarpetek, bo czasami ekspedientki sprzedawały Krystynie dwie sztuki tego samego artykułu. Rodzice umawiali się na taki wyjazd tramwajem do Chorzowa z innymi rodzinami z Koszutki i tak wszyscy wysiadali na przystanku, by długo iść w dół szeroką arterią w głąb budującego się Parku. Dzieci przodem, odświętnie ubrane, potem kobiety w trwałych ondulacjach, klipsach w uszach i jedwabnych sukienkach, na które narzucały wełniane płaszcze. Za nimi mężczyźni w garniturach z odprasowanymi w kant spodniami, krawaty i koszule zapięte mieli pod szyję, a prochowce przerzucone przez ramię. Szła Zosia z licznymi ciociami, które zawsze zjeżdżały się ze wsi, by jej pomóc przy Mai, szła Krystyna nieustannie ze wszystkimi rozmawiająca. Szedł Florian, sąsiad Zosi i Józka, szedł Józek, Rudek nieustannie gestykulujący i próbujący wydusić z milczących mężczyzn chociaż jedno słowo. Ale oni tylko potakiwali grzecznie głowami i byli usłużnie w całości oddani opowieściom Rudka tak, że Rudek nie miał pojęcia, czy kontynuować ten spalający go spektakl, czy tak jak oni, pogrążyć się w niedzielnej apatii. Idące przodem dzieci – Ewa, Andrzej, Maja i Jola – córka Floriana, były niemal takiego samego wzrostu i wszystkie były ubrane w aksamitne sukienki z białym kołnierzykiem i w białe bawełniane skarpetki. Tylko Andrzej miał aksamitne krótkie spodenki i do tego bluzę, wszystko wraz z sukienką Ewy, uszyte przez kreślarkę z biura Rudka. Maja miała malutką torebkę z lakierowanej dermy zapinanej na metalowe okucia i Ewa wiedziała już, że będzie marzyć o takiej torebce. Dziewczynki miały we włosach kokardy i obcięte krótko włosy, ale nie tak krótko, jak chłopcy. Dlatego Andrzej miał przystrzyżone włosy, ale nie tak krótko, jak dzieci na wsi.
Przesuwali się spacerowym krokiem główną arterią parkową. Zaczęły pojawiać się monumentalne rzeźby betonowe i w pierwszej chwili dzieci się ich przelękły, gdyż i tak, co jakiś czas ogromne ozdobne cementowe kule budziły grozę, a tutaj rzeczywistość wychodziła z abstrakcji w realne postacie gigantów, mających wszystkie części ciała na miejscu, jedynie splątane były w jakimś topornym, zastygłym ruchu. Tak zaaranżowane otoczenie wokół zdawało się służyć do zahukania obywateli miasta, którzy, na te niedawne pokopalniane hałdy i nieużytki między trzema śląskimi miastami przyjechali, by odpocząć, ale też i podziwiać nowy, komunistyczny ład.
Jak nie było posągów w stylu socrealistycznym, były niekończące się schody prowadzące do wybetonowanych świątyń z kolumnadami, przystosowanych do mających się tu odbyć festynów majowych i lipcowych. Wszystko było nadmiarowe, przyciężkie i przytłaczające. Obramowania betonowych balasek balustrad sprawiały wrażenie, że przestrzeń pusta i nie wiadomo dlaczego nimi ograniczona, staje się tak samo ciężka, jak sztuczny kamień.
Obok nich, przed nimi i za nimi szły podobne grupki zadowolonych spacerowiczów, z przeciwka nadciągali już ci, którzy wracali do domu. I tym sposobem doszli do Góry Parkowej.
Kopuła nowo wybudowanego Planetarium wznosiła się wśród licznych lamp parkowych, które białymi szklanymi kulami nawiązywały kształtem do gigantycznej półkuli, jakim był dach planetarium. Dzieci rozbiegły się po marmurowej posadce, kiedy starsi kupowali bilety.
Ewa uwielbiała fotoplastykon dostępny przy ulicy Armii Czerwonej, do którego Krystyna wstępowała, jak była z dziećmi na Rynku. Teraz czekała ją podobna atrakcja z racji tego, że wszystko było okrągłe. Ale nie spodziewała się, że mogą wejść do wewnątrz kopuły i oglądać wszystko w środku. Kiedy udało im się odczekać swoją kolejkę, podejść do bileterki w śliskim, granatowym chałacie, przekroczyli drzwi wejściowe jak w kinie i zasiedli na drewnianych, składanych krzesłach kinowych. Dzieci usiadły rodzicom na kolanach, by bliżej obserwować niebo. W przyciemnionej sali cała kopuła wypełniona była światłem zbliżającego się zmierzchu i w czasie, kiedy bileterka wpuszczała kolejnych widzów, na styku kopuły z krzesłami pojawiły się sylwetki domów, kominy kopalń, hut i drzew. Ewa była zachwycona, że w tych domach na horyzoncie wyciętych z czarnego papieru zapalają się w oknach światła i wokół jest zamknięty, bezpieczny krąg, który nie ciągnie się w nieskończoność tylko jest raz na zawsze ujarzmiony.
Kiedy już 400 krzeseł zostało zapełnionych, zza kominów i domów wyszedł księżyc i zaczął powoli wspinać się po wnętrzu kopuły, a aksamitny głos z mikrofonu zaczął objaśniać, co następuje i co zaraz nastąpi. Ewę przejęła nagła groza, gdyż niebo gwałtownie zaczynało ciemnieć, światła w oknach powoli gasły i na tym sztucznym firmamencie zaczęły pojawiać się wozy, zwierzęta i ludzie rysowane sztywnymi, białymi kreskami łączącymi gwiazdy. Przerażenie Ewy sięgało zenitu, kiedy niebo pokazywało maksymalną ilość gwiazd. Kiedy zaczynało blednąć, a z drugiego końca sali zaczęło wspinać się słońce, Ewa powoli uspokajała się, zadowolona, że to wszystko zobaczyła, ale nie chciałaby oglądać tego jeszcze raz i się bać.
Wyszli zachwyceni na zewnątrz, a Ewa zgubiła ich i wiedziała już, że zaraz znajdzie się w worku Cygana, gdzie będzie o wiele ciemniej niż w Planetarium. Gdy w tłumie spacerowiczów Krystyna ją odnalazła, Ewa zanosiła się płaczem i nie dawało się jej uspokoić. Musieli ją do przystanku tramwajowego nieść.
Nastała śnieżna zima. Ewa siadywała na parapecie okna w małym pokoju i na głos czytała bajki, trzymając je do góry nogami, ale nikt się tym nie interesował. Wśród książek dla dzieci znalazła radziecki duży album pełen czarno-białych fotografii przedstawiających radziecką szkołę. Bohaterka albumu, pierwszoklasistka w białej bluzce i czarnym fartuszku na szelkach z falbankami, miała na szyi przewiązaną pionierską chustę. Nieskazitelnie splecione warkocze zakończone były białymi kokardami. Obrazki pokazywały krok po kroku, jak należy zachować się w szkole i jakie to jest przyjemne. Ewa zatęskniła za szkołą, od której dzieliło ją jeszcze dziewięć miesięcy.
Niespodziewanie na wakacje letnie pojechali nie do Sidziny, a w przeciwnym kierunku i one okazały się równie wspaniałe, a nawet wspanialsze.
Ewa jeździła lambrettą na stojąco, jej wzrost pozwalał na to, by głowa wystawała zza kierownicy, a ręce trzymały jej niklowaną część środkową. Ojciec asekurował ciało Ewy z obu stron nogami, siedząc na kanapie skutera, za nim siedział Andrzej obejmując go w pasie rękami, a za nim Krystyna. Ewa mogła wszystko, co ją otaczało, dokładnie oglądać. Robiła to z nieustającym zachwytem. Porzuciwszy zabudowania, jechali szosą na południe mając czerwone słońce przez sobą po lewej stronie, a po prawej niekończące się zasieki z drutu kolczastego wzdłuż Nysy Łużyckiej. Mijali opustoszałe wsie z kwitnącymi ogrodami, w których wśród wysokich traw kwitły piwonie, irysy, nagietki i nasturcje. Kwiaty wylewały się spoza zniszczonych ogrodzeń, jakby chciały, pozbawione już pielęgnacji wykorzystać histerycznie nadchodzące lato do zagarnięcia jak największych przestrzeni. Deszczowy maj pomnożył tę obfitość i Ewa wdychała z rozkoszą woń kwiatów z ogrodów z utrzymującym się w powietrzu zapachem miodu wydzielającym się z pyłków kwitnących akacji i lip.
Nagle z zabudowań wybiegł mały, biały piesek z czarnymi uszkami i dwiema symetrycznymi plamami po obu stronach głowy. Stanął i ciekawie przypatrywał się, jak oni samotnie jadą szosą lambrettą i Ewa krzyknęła z zachwytu, że kosmonautka Łajka żyje, że mieszka właśnie tutaj, że przepłynęła Bałtyk od Danii do Polski, co dokładnie Andrzej jej na mapie pokazywał. Jak zobaczyli w „Przekroju” spadającą z Kosmosu w pobliżu Bornholmu Łajkę, płakali głośno i mieli cały czas nadzieję, że ona żyje, bo przecież spadła do wody, a nie na twardy ląd. Widocznie w tej kapsule, w której miała mnóstwo jedzenia, w której ją wystrzelono rakietą, wpłynęła z morza do Odry, a potem Nysą Łużycką dopłynęła tutaj i wylądowawszy na brzegu, uwolniła się z tych wszystkich szelek i urządzeń, do których ją przywiązano i podłączono, zdarła łapką z głowy brzydką czapeczkę z napisem CCCP i nareszcie stała się wolnym psem, biegającym swobodnie tam, gdzie Ewa przyjechała na wakacje. Ewa chciała koniecznie opowiedzieć o tym wszystkim Andrzejowi, ale, puściwszy kierownicę, by palcem wskazać Łajkę, poczuła silne unieruchomienie jej ciała kolanami ojca i zaniechała tego skrętu, przyjmując poprzednią pozycję.
Na horyzoncie widniały zwałowarki, jak ogromne, czarne ptaki i kominy elektrowni Hirschfelde, co w porównaniu z pejzażem Katowic było nielicznym jedynie zabrudzeniem pejzażu. Ewa nie lubiła kominów, bała się wszelkich kolczastych elementów straszących na horyzoncie i kiedy wjeżdżali w przesiane zachodzącym słońcem aleje kwitnących jarzębin, jaśminów, dzikich róż, berberysu i czarnego bzu, a potem ciągnące się w nieskończoność zaorane pola pokryte makami i bławatkami, oddychała pełną piersią starając się jak najwięcej wciągnąć w siebie tych wszystkich cudowności.
Wjeżdżali ulicą Bieruta do uzdrowiska zabudowanego piętrowymi, najczęściej drewnianymi, bogato zdobionymi domami wzdłuż rzeczki i rosnących po obu stronach drogi szpaleru kasztanów. Recepcjonistka na parterze pensjonatu „Marysieńka” podała Krystynie klucz, szli na pierwsze piętro witani przez zawsze pojawiającego się pana Waldka. Pokój był duży, miał dwa wysokie okna, przez które wchodziły wszystkie zapachy czerwcowej nocy. Dzieciom wstawiono dwa metalowe łóżka, mogły tu spać o wiele wygodniej niż w Katowicach. Krystyna szybko stawiała na maszynkę elektryczną zupę jarzynową.
Ewa jeszcze długo w nocy opowiadała Andrzejowi o Łajce, którą widziała na drodze i Andrzej żałował, że Ewie nie udało się zatrzymać lambretty i zabrać Łajki, bo być może nie miała opiekunów. Andrzej niestety niewiele widział siedząc między ojcem a matką i musiał polegać na opowieściach Ewy. Trudno mu było uwierzyć, by Łajka mogła przemieszczać się pod prąd rzeki, ale być może kapsuła kosmiczna miała jakiś wewnętrzny napęd, o którym w „Przekroju” nie pisano. Cokolwiek widziała Ewa, Andrzej bardzo chciał wierzyć, że Łajka ocalała.
Tymczasem z korytarza zaczęły dochodzić tony z adapteru i piosenki, które Ewa znała z audycji radiowych, zaczęły mieszać się ze śmiechem i okrzykami biesiadujących. Dźwięki narastały i usypiały dzieci. W sąsiednim pokoju, który był dwa razy większy od pokoju Rudka i który przechodził do następnego dużego pokoju przechodniego, zbierali się stopniowo nie tylko mieszkańcy pensjonatu zamienionego na hotel robotniczy, ale i ludzie z zewnątrz. Siadali na bardzo różnych sprzętach wśród dymu papierosów i oparów samogonu. Nieraz były to zwykłe skrzynie z opakowań, ale trafiały się też wygodne fotele na sprężynach. Część siedziała wprost na podłodze, inni na łóżkach, na środku tańczyły pary przytulone do siebie. Na stole stała salaterka z sałatką majonezową przyniesioną z restauracji, masło na talerzyku i sterta chleba w wiklinowym koszyczku. Obok śledzie w śmietanie z cebulą i kiszone ogórki oraz jajka na twardo w majonezie.
Co chwila wybuchały salwy śmiechu, gdyż Waldek opowiadał ciągle nowe wice. Powściągliwie napomykano o przewidywalnych skutkach polityki Mao, jeszcze ciszej mówiło się o zastrzelonym Imrem Nagy’u. Mówiono coraz ciszej w grupkach i starano się mówić jak najmniej o świecie, który ich otaczał. Z przedwojennego poniemieckiego patefonu z tubą, którego też używano obok nowoczesnego adapteru, wydobywały się piosenki mówiące o dalekich krajach, o wprawdzie zachodnim wietrze owiewającym twarze zakochanych na polskich plażach, ale wietrze wiejącym tylko w jedną stronę. Piosenki przestrzegały, że już widnieje siwy włos na skroni i że młodość nie trwa wiecznie i że trzeba się śpieszyć. Zylska, Mirska, Danek, Fogg, Gniatkowski, Frejmanówna, Pilchowska, Fleszar, Koterbska śpiewali o rzeczach obojętnych i banalnych, mogących uchodzić za uniwersalne i wiecznie żywe dzięki ultra optymistycznym gatunkom jak samba, mambo, tango, walc. Bawiąca się codziennie wieczorami i nocami ludność Bogatyni i jej okolic w restauracjach i pokojach rozsianych po okolicznych wsiach w hotelach robotniczych była do siebie podobna. Wszyscy powoli upijali się alkoholem i wiosną bawili się na tyle, ile im starczyło sił po ciężkiej pracy.
Wakacje dopiero się zaczynały i powoli do pensjonatu zjeżdżały żony z dziećmi. W pensjonacie mieszkał zaopatrzeniowiec Waldek rozwożący po hotelach przedmioty zmagazynowane w domach wysiedlonych Niemców, które udało się przed szabrownikami uratować i zabezpieczyć. Potrzebne w pokojach szklanki, talerzyki, sztućce, wieszaki na ubrania, miednice i czajniki, pościel rozwoził wojskowym gazikiem. Wożono też rodziny z Krystyną i dziećmi po całej okolicy zaprzyjaźniając się z nimi zwiedzała tajemnicze zamki i pałace. Ewa zawsze siedziała z tyłu i mogła oglądać wszystko dokładnie, gdyż nikt jej nie zasłaniał.
Pola, które zdążyły się zażółcić, wkrótce zapełniły się snopkami zboża. Ewa wspinała się z dziećmi po ruinach zawalonych domów, gdzie w trawach tak wysokich, że dzieci nie było widać, leżały pod drzewami spadłe, przez nikogo nie zbierane owoce. Natrafili na jabłonkę, która obrodziła malinówkami, Ewa nigdy jeszcze tak dobrych jabłek nie jadła.
Krystyna pozwoliła dzieciom bawić się w parku w Opolnie i już po chwili wszyscy się znali i przebiegali ulicami Opolna całą bandą. W parku kwitły różaneczniki, pięły się glicynie i wiciokrzewy, na kwietnikach rosły kule kwiatów hortensji i różnobarwnych róż. Ewa nigdy nie widziała tak pięknych kwiatów, ale wkrótce dołączyli do nich miejscowi chłopcy i zmienili miejsce zabaw. Codziennie całą bandą chodzili do opuszczonych domów i fabryk huśtać się na wyrwanych deskach ze stropów i ślizgać się po piasku z osuwających się tynków. Prowodyrem był Peter, wysoki chłopak, który kochał Ewę, a ona kochała jego. Woził ją na wózku zbitym z desek i nazywał księżniczką. Ewa uwielbiała Petera i wiedziała, że jak on jest, to nic jej się nie stanie. Wypuszczali się coraz dalej w głąb zabudowań, lasów i pól i wkrótce nic dla nich nie było obce i straszne.
Wszyscy pracowali bardzo długo, Rudek przychodził późno do domu, a Krystyna, bojąc się wypuszczać dzieci same zdecydowała się skorzystać z okazji organizowanych dla dzieci pracowników Turoszowa półkolonii. Codziennie autobus zbierał dzieci rano i zawoził do przysposobionego na wakacje domu do Zatonia i Ewa nareszcie doświadczyła smaku przedszkola, o którym tak pięknie opowiadały dzieci w katowickiej piaskownicy. Nigdy nie przypuszczała, że dzień w przedszkolu polega na leżakowaniu, ciągłym upominaniu opiekunek, żeby co pięć minut nie chodzić do toalety i spać jak inne dzieci. Więc kładła się zdrętwiała z przerażenia na podłodze, gdzie rozkładano koce dla dzieci do spania. Nie wiadomo było, czy dzieci naprawdę śpią, czy udają, w każdym razie każde odezwanie się w czasie ciszy poobiedniej, kiedy dzieci mają najwięcej energii, kończyło się potwornymi karami, czego Ewa, zacisnąwszy szczelnie oczy, nie ważyła się nawet oglądać. Ewa ani jednego dnia nie polubiła z tych półkolonii, a kiedy autobus, mający przywieźć dzieci do domu się popsuł i nie znalazła się w godzinach, w których zazwyczaj wracała do domu, dostała drgawek i omdlałą, przerażone przedszkolanki położyły na łóżku. W przedszkolu nie było telefonu i nim ktoś powiadomił kogoś, że przedszkole wskutek braku transportu dzieci trwa w beznadziejnym oczekiwaniu, zaczęło robić się ciemno. Niektóre dzieci po cichutku popłakiwały, inne martwo wpatrywały się w okna i drzwi.
Rudek, mający w tym dniu jakiś ważny obchód na wyrobisku kopalni Turów II przyjechał po Ewę i Andrzeja lambrettą kiedy była już zupełna noc. Ewa stała na przedzie skutera zapłakana i w tak złym stanie psychicznym, że rodzice odstąpili od pomysłu półkolonii ku jej uciesze.
Rodzice codziennie tańczyli na potańcówkach organizowanych w pensjonacie przez pana Waldka i tak przetańczyli całe lato. Waldek wyprowadzał często z pensjonatu całe towarzystwo na pola, by złączyć się z innymi pochodami niejednokrotnie poprzebieranych w śmieszne stroje karnawałowe, którzy idąc z butelkami alkoholu i różnymi instrumentami, śpiewali pijackie piosenki, grali i rozsypywali listki topoli białej. Odnajdywała je rano Ewa na szlakach nocnych pochodów. Nigdy takich srebrnych listków nie widziała. Były z wierzchu ciemnozielone, druga strona była wysłana srebrnym aksamitem. Nigdzie takie drzewo nie rosło i Ewa systematycznie zbierała te listki i znosiła do domu. Lubiła też z mamą chodzić do eleganckiej pani mieszkającej nad strumieniem z przepięknym, pachnącym ogrodem, która miała małego dzidziusia ubranego w zagraniczne ubranka.
Były to bardzo szczęśliwe dni, niestety wakacje kończyły się, Ewa szła do pierwszej klasy. Krystyna powiedziała, że nie mogą się na rozpoczęcie roku szkolnego spóźnić.
Marzenkę Ewa zyskała całkiem przypadkowo i gdyby nie reżim wychowawczyni Tomsi powodujący w pierwszej klasie siadanie do ławek przypadkowo, tak, jak wchodzili pierwszego dnia nauki gęsiego – najpierw dziewczynki, a potem chłopcy – i zasiedlanie jej w kolejności wchodzenia, a nie dobrowolnego wyboru, Ewa nigdy by z nią nie usiadła, nie zakochała się w niej i nie przesiedziała całej podstawówki. Od razu, gdy zasiadły w ławce, Ewa, czuła na piękno w każdej postaci i łaknąca go, otoczona bezustanną brzydotą miasta, patrzyła na Marzenkę jak na święty obrazek, równocześnie tracąc szansę na partnerstwo. Dominująca uroda Marzenki i jej niedostępność – Marzenka mieszkała na tym samym podwórku i nigdy Ewa jej nie spotkała w piaskownicy – wymagała specjalnych względów i adoracji. O tym Ewa nie wiedziała brnąc w swoją szczerą usłużność obligującą koleżankę siedzącą w jednej ławce do chodzenie razem do ubikacji, w parach na przerwach po korytarzu oraz pożyczanie wszystkiego, czego koleżanka zapomniała w domu, kosztem własnego komfortu. Nie wiedziała też, związując się od razu emocjonalne z Marzenką, że jest takim samym elementem marzenkowej rzeczywistości jak wszystkie przedmioty i osoby, które ją otaczały i które akceptowała, bo były jej przydatne.
Marzenka bowiem kochała tylko Pimpusia i Pimpuś zagarnął w niej wszystko, co było do kochania na wsteczne, teraźniejsze i przyszłe życie i w żadnym już przedziale czasowym nie było miejsca na nic i nikogo innego jak tylko na Pimpusia. Tak Marzenka nazywała swojego ojca, robiąc wyjątek jedynie dla pieska-pacynki z beżowego astrachanu przywiezionej przez ojca Marzence z Czechosłowacji, nazwanej też Pimpusiem. Włożona dłoń w rękawicę zakończoną główką pieska z papier-mâché i oklejonej astrachanem, poruszała nim śmiesznie tylko w kierunku Marzenki mówiącej męskim, ojcowskim głosem, na który Marzenka naprzemiennie grzecznie odpowiadała swoim. Pimpuś-piesek i Pimpuś-tatuś byli jednością w czasie nieobecności Pimpusia-ojca, inżyniera pracującego na budowach Czechosłowacji i stąd pochodziło też Marzenki imię. Bywał w domu rzadko i jak tylko się pojawiał, Marzenka rzucała pacynkę w kąt i biegła w męskie objęcia ojca.
Ewa zobaczyła legendarnego Pimpusia na ulicy. Pimpuś biorąc na ręce Marzenkę nie zwrócił uwagi na Ewę, zabierając córkę z ulicy i bez słowa pożegnania postawiwszy ją po przywitaniu z powrotem na ziemię. Uradowani poszli w kierunku swojej klatki schodowej, a Ewa swojej.
Ewa na całe szczęście doświadczała takich upokorzeń niezmiernie rzadko, gdyż Pimpusia nie było w domu tak samo jak ojca Ewy. Jak fama koszutkowa niosła, Pimpusia widywano w różnych miejscach Katowic i Polski z różnymi paniami, ale pani Marzenkowa, która kochała Marzenkę nie mniej niż jej mąż, nie zdawała się być tego świadoma, ani niezadowolona z nieobecności męża.
Jako matka niepracująca, wychowująca jedynaczkę, Ewa widywała często panią Marzenkową, jak wylegiwała się na kanapie w ciągu dnia, czego w swoim domu nigdy nie zaobserwowała u nikogo z domowników.
Babcia Wandzia zapracowana, wyciskająca sok z jarzyn przez pieluszkę na parapecie okna obserwowała relacje Ewy z Marzenką. Wyglądacie jak Pat i Patachon – mówiła Ewie.
Nie mogłaś sobie wynaleźć innej przyjaciółki, trochę mniejszej? – powtarzała zniecierpliwiona Ewie, która opowiadała w zachwycie codziennie o długich, kasztanowych włosach Marzenki, które Pani Marzenkowa czesze tak długo, jak długo trzeba czesać włosy aż do pasa i dlatego trzeba na nią zawsze czekać. Wanda obserwowała, jak po wyposażeniu malutkiej Ewy w kanapki i wypuszczeniu jej z domu, Ewa zamiast iść prosto do szkoły, cofa się do budynku obok, wchodzi do klatki, gdzie mieszka Marzenka i wychodzi stamtąd dopiero po dwudziestu minutach.
– Wygląda jak kot w orzechach. Dlaczego ona idzie wysuwając na początku kolana? – zżymała się Wanda, obserwując Marzenkę, jak wyprzedza Ewę w wysokich filcowych botkach, a za nią Ewa truchta obładowana tornistrem i workiem na pantofle.
– W jakich orzechach? – broniła Ewa Marzenkę smutna, że jej ukochana babcia nie podziela jej zachwytów nad Marzenką.
Ewa bardzo lubiła Panią Marzenkową, dla której codzienne przychodzenie Ewy, by zabrać ją do szkoły było bardzo wygodne i pożądane, gdyż bała się o nią i wiedziała, że tak duża odległość, jaką przemierzały same w pierwszej klasie z ulicy Tyszki, na której mieszkała Marzenka do ulicy SDKPiL jest ponad jej słabe i zszargane nerwy. Chętniej też wypuszczała Marzenkę na podwórko po lekcjach z Ewą, które bezpiecznie bawiły się na trawie pod balkonem Marzenki jak robiło się ciepło i jak zabierały koc, gdyż mogła z wysokości pierwszego piętra zawsze je mieć na oku.
W dni deszczowe pani Marzenkowa chętnie zapraszała Ewę do Marzenki, która będąc jedynaczką miała samodzielny pokój pełen wymarzonych zabawek. Sadystyczne skłonności Marzenki odczuwała Ewa wtedy, kiedy woziły wagonikami czekoladki wedlowskie zwane kasztankami. Były to duże, nadziewane pomadki w złotej foli z napisem „kasztanki” w kształcie kasztana jadalnego i były bardzo drogie. Kasztanki kupowane były tylko w Delikatesach i Krystyna ze względu na wysoką ich cenę nigdy nie kupowała kasztanków, zadowalając się pomadkami tańszymi. Ewa bardzo chciała chociaż raz w życiu skosztować legendarnych kasztanek, ale nie śmiała o nie poprosić i myślała, że jak skończą wozić pomadki drewnianym pociągiem, by potem na niby poczęstować nimi lalki i misie, a przede wszystkim Pimpusia, Marzenka poczęstuje chociaż jedną pomadką Ewę, lecz to nigdy nie następowało i Ewa wracała do domu nie doświadczywszy smaku kasztanki, mimo, że Marzenka częstowana wyjadała u niej w domu każdą ilość bucht pieczonych przez Krystynę. Od tego momentu Ewa wmówiła sobie, że nie lubi czekolady i już nigdy w życiu czekolady nie wzięła do ust.
Krystyna szybko zaprzyjaźniała się z Panią Marzenkową wizytując się wzajemnie. Na jesiennym kinderbalu urodzinowym, na który Marzenka zaprosiła Jolę i Basię z ich klasy pierwszej, Pani Marzenkowa upiekła tort orzechowy z worka orzechów przywiezionych od rodziców ze wsi i nie poczęstowała dzieci nawet kawałkiem , stwierdzając, że na nich szkoda tak dobrego tortu, bo dzieci jeszcze tak wyrafinowanego smaku nie mają. Siedziały więc matki – pani Marzenkowa z Krystyną oraz matką chrzestną Marzenki, Baśką, pielęgniarką przełożoną w drugim pokoju zajadając tort orzechowy, paląc damskie papierosy „MDM-y”, pijąc jarzębiak i plotkując, a dziewczynki z klasy pierwszej w sąsiednim pokoju nieśmiało bawiły się zabawkami Marzenki. Zawsze problemem w takim pokoju były tzw. domy, tworzone na czas zabawy w dom przez każdą z dziewczynek, z przedmiotów, sprzętów i lalek oraz misiów, które były w pokoju gospodarza. Ewa stwarzała swój dom w jednym kącie, by natychmiast zostać przez Marzenkę wyrugowaną pod pretekstem zawłaszczenia najbardziej wartościowych w zabawie terenów, sprzętów i przedmiotów. Wtedy Ewa potulnie przenosiła się w inne miejsce, stwarzając dom jeszcze piękniejszy i jeszcze bardziej pomysłowy, który Marzenka znowu zawłaszczała, proponując w zamian powrót do domu przez nią porzuconego. Kiedy już zbudowały wszystko potrzebne do wzajemnego wizytowania, badania lekarskiego, gotowania, odbywały się w dalszym ciągu niekończące się walki o pierwszeństwo w dostępie do termometrów, zastawy stołowej i drewnianego pociągu wożącego potrawy dla poszczególnych domów, czyli kasztanków.
oky oky orinoky!, trzeba dać linki z grup społecznościowych na FB i będą czytać!. Są takie tematyczne grupy wspomnieniowe gadające o bzdurach, a tu wywaliła Pani w dystyngowanej formir kawał mięcha na wierzch… i bardzo dobrze, i bardzo dobrze – miło czyta się, a wspomnienia porównawczo odżywają – odczuwa się taki ciekawy proces łechtania w korze (mózgowalniczej natyrliś, che, che….). Proszę działać dalej. Jeśli uda mi się ustalić odpowiednie servy, to zalinkuję do tych tekstów.
Z wyrazami szacunku, Bo Alevrat
Nie jest to takie proste. Dzisiejsze siedemdziesięciolatki zakłamują wszystko, są na fb nostalgiczne profile, jak było fajnie i jak lepiej niż teraz. To właśnie ta szkoła nauczyła ich kłamać.
Miałam swego czasu spotkanie klasowe podstawówki z bohaterkami tych wspomnień, Marzenką, Jolą i Basią. Niczego nie pamiętają, było fajnie, było cudownie.
Jak więc mam dołączyć do jakiejś grupy na fb? Przecież mi dokopią. A jak na moim profilu na fb coś napomknę o szkole, to zaraz sprzeciw.
Bardzo się cieszę, że nie wszyscy!
Bardzo dziękuje za wspierający komentarz.
Nie idzie o to, żeby dołączać – szkoda czasu na jałowe dyskusje, gdyż prawda jest zawsze jednoznaczna. Pani teksty są dobre i meandry klimatów po nich krążą mistycznie… – grzechem byłoby nie przedstawiać choćby i masowym ignorantom tych przysmaków, gdyż pośród masy są też i inni o właściwym wyczuciu i już choćby ze względu na nich warto. Poza tym nie powinno tyle myśli leżeć na uboczu w szafie… smacznie napisane i trzeba linkować, już widziałem na pierwszym linku aprobatę… spokojnie, to są żywe teksty!
dzięki wielkie wszystkim za podlinkowanie!