WIERSZE NORWESKIE (1)

*
Mnie dziś na północ hen poniosło
u schyłku lat, w jesiennej porze,
we mgle zszarpany brzeg i Oslo,
i Oslofjorden.

Beton jest zimny, kostka śliska
ulic zawiłych i pustawych,
kurtki zapięte, wrzosu miska
kawiarnie pełne, pełne kawy.

Film z podstawówki tkwi wikingiem
i śmiech, jak widzę długie łodzie!
Wiking nie mówi Duolingiem
jak ja na co dzień.

Mnie nie jest łatwo w bycia schyłku,
nie myślę: po mnie choćby potop!
Bo przecież życie nie jest cyrkiem,
lecz zachwyceniem. I jest po to.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

SONETY KALIFORNIJSKIE (2)

II. DOLINA ŚMIERCI

Drga skwarna pustynia zza szyb samochodowych,
w każdym konarze krzyczy prorok. Joshua Tree
bezradnie wzniesie ramiona, by się wykrzywić
boleścią porażki. Mocą boskiej umowy

między przyrodą suchą, jak z urny popioły,
a fenomenem zbiorowego zaistnienia
życiodajnych dróg, z korony aż do korzenia
biegnie woda, mimo bezdeszczowej pogody.

Sączę waniliowego shake’a w pustym bistro.
Na ladzie foldery. W miasteczku Joshua Tree
do wynajęcia dom. Wanna z hydromasażem,

klimatyzacja, pralka, kominek. Jest wszystko
niezbędne na pustyni. Stałe łącze Wi-Fi.
Zabriskie Point blisko. Jak dojechać, pokaże.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

SONETY KALIFORNIJSKIE (1)

I. LOT
Są z Odessy nie całkiem, wieś niezrozumiała,
nocą jechali wcześnie, bo wnuczka na stronie
mylne widziała pory. A przecież podwoje
dopiero o piątej otwiera Lufthansa.

Osiemdziesięcioletni ojciec, córka baba tęga,
ukraińscy Polacy. Dosyć już tych rozstań!
Nie znają Sonetów krymskich. Tak, u nich jest Rosja,
ale lecą do córki, gdzie Rosja nie sięga.

Kraków w dole słoneczny upalnego lata,
gołębie krążą jeszcze by opaść na Rynek.
Gdzieś wylądujemy po to, by się móc pobratać

nie dbając ani o wprawę, ani o przyczynę,
bo jesteśmy bezsprzecznie przecież cząstką Świata
nawet, jak nas wystrychną przypisując winę.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

WDOWIEC


i wrzucał z wina nowe korki
w szklane naczynie na kredensie
mijają dnie, mijają wtorki,
można żyć bez niej.

Wiatr nie rozdyma już firanki,
papieros ranny w drzwiach otwartych,
a jednak świat jest już zamknięty,
jest już dla martwych.

Gdzie wzrok powiedzie, powłok śliskich
błysk w kształtach harmonijnych pięknie
rysuje przestrzeń tam, gdzie bliski
przestał pojawiać się na mgnienie.

Trud jest zbyt trudny, brzask zbyt wczesny
ptaki w ogrodzie pełne złudzeń,
proszki za słabe, a trip niezły,
i wciąż się niepotrzebnie budzę.
maj 2021

Zaszufladkowano do kategorii 2021, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (34)

Rozdział IX

Ewa (4)
W styczniu dzieci sąsiadów przestały przychodzić na telewizor mając już w domu własny i Ewa mogła wysmakowywać programy dziecięce, które zaczynały się o 17. Wśród skąpej oferty telewizyjnej główny i obszerny czas antenowy oddawano dzieciom. Niemniej gazety przestrzegały przed zbyt długim oglądaniem telewizora, powołując się na badania, które wskazywały na spustoszenia w delikatnych organizmach podanych telewizji w krajach, gdzie jest ona dłużej.
Przedwojenną baśń Haliny Górskiej „O Rycerzu Gwiazdy Wigilijnej” Ewa wchłonęła z wypiekami na twarzy i wcale nie chciała oglądać w tym dniu nic więcej, rozmyślając o tym pięknym przedstawieniu. W czasie ferii zimowych samotnie bawiła się w domu lalkami, które osierocone po oddaniu Wojtka, były dla niej niezwykle ważne, bardzo je kochała. Wielokrotnie wczytywała się w odciśnięte napisy w plastikowych plecach, tuż pod karkiem Hani: 1948: Carlson Dolls Maple Lake, a u Róży: 1950 Duchess Doll Corporation, New Orleans. Ewa wywnioskowała, że mała Hania była starsza od większej Róży. Lalki były z twardego plastiku, kupione przez babcię Wandzię na ciuchach w Przemyślu i domagały się nowych ubranek, których Ewa nie potrafiła uszyć.
Niestety, wakacje zimowe się kończyły i czekała na nią Tomsia. Z uwagi na to, że trzeba było wstawać w mroku zimowego poranka i nosić ciężkie płaszcze, które Krystyna podbija jeszcze watoliną, w czym nie dawało się ruszać, zima była dla Ewy niezwykle nieprzyjemna.
W szkole bezdenną rutynę przerwała w lutym higienistka, której towarzyszyła mama z Komitetu Rodzicielskiego. Wniosły do klasy pudło ze szklanymi fiolkami i każde dziecko musiało wypić szczepionkę. Wszystkim dzieciom to bardzo smakowało. Jak potem Krystyna wyczytała w gazecie, dzieci śląskie do 10 roku życia dostały od 9 lutego do 21 lutego amerykańskie szczepionki przeciwko chorobie Heinego-Medine dzięki jej twórcy, Polakowi Hilaremu Koprowskiemu. Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Katowicach pośredniczyła w przedsięwzięciu zaszczepienia 200 tysięcy dzieci dla uczenia II Zjazdu Partii.
Krystyna była zadowolona, że szkoła dba o zdrowie ich dzieci. Raz w roku wszystkim uczniom prześwietlano klatkę piersiową i dzieci w parach szły do przychodni. Raz w roku szkołę odwiedzał lekarz. Higienistka była codziennie i miała swój gabinet w gmachu głównym. Kiedy dzieciom badano wzrok i zajmowano się nimi, cieszyły się, że nie mają lekcji. Oprócz tych badań dla Ewy najprzyjemniejszy były przedmiot „rysunki”. Był to przedmiot o najmniejszym znaczeniu, nie mniej tematy jakimi obarczano pierwszoklasistów, jak praca górnika, dzień zaduszny, czy zbliżające się święto 1 Maja, były dla dzieci trudne. Ewę uczono też jak zachowywać się na ulicy, kiedy chce się zapytać która godzina. W praktyce zaczepiony przechodzień, nim Ewa zdenerwowana wypowiedziała formułkę: „dzień dobry, czy mogłabym prosić panią”… zniecierpliwiona, oburzona osoba szła dalej. W szkole obowiązywał rygorystycznie wymagany kodeks zachowań. W klasie zawsze dzieci musiały wstawać jeśli ktokolwiek z dorosłych wszedł do klasy i skandować „dzień dobry”. Jeśli wychodził na stojąco skandowano „do widzenia”.
Ewa nie lubiła zabaw szkolnych, gdyż trzeba było ubierać się w bibułę. Krystyna uszyła jej z bibuły szmaragdową spódnicę według zaleceń na wywiadówce, gdyż wszystkie dziewczynki jako gwiazdki miały mieć takie same, zrobione ze staniolu po czekoladzie gwiazdki na głowę. Okazało się, że nastąpiła rywalizacja w strojach, niektórym dziewczynkom w domu mamy dodały brokat i skróciły o połowę bibułę, robiąc z niej króciutkie spódniczki. Ewa zaraz poczuła się gorsza.
Krystyna przeczytała w gazecie, że tytoń polski robi furorę na świecie, gdyż według obiektywnych uczonych, nie jest rakotwórczy w odróżnieniu od innych tytoni zachodnich. Dlatego nie zdziwiła się, że na korytarzu nauczycielki pilnujące dzieci na przerwach palą i wszyscy palą na wywiadówce. Sama nie paliła dużo, tylko dla towarzystwa, a jak urodził się Zosi Olek, to zupełnie zapomniała o papierosach. To co zobaczyła w szkole Ewy było po prostu palarnią.
Zauważyła też, że 8 marca w gablotce szkoły już nie było fotografii kobiety w chustce, ale reprodukcja zdeformowanej twarzy autorstwa Picassa z napisem Międzynarodowy Dzień Kobiet. Pomyślała, że przyszły nowe czasy i się ucieszyła. Jednak wymogi szkoły wypełniała karnie i ze strachem. Po przebraniu Ewy w kwiat, a był nim niewygodny mak, zrobiony z trudem na czubku głowy z bibuły, reszta miała być taka jak na rozpoczęcie roku szkolnego – biała bluzka i granatowa spódniczka – Krystyna z niepokojem czekała na powrót dzieci z pochodu pierwszomajowego oglądając w telewizji, jaki tam panuje ścisk.
Ewa marzyła, by w czasie pochodu mieć balonik, ale uliczni sprzedawcy liczyli za niego 15 złotych. Podobnie lizaki w kształcie dużego, malinowego koła były drogie.
Ewa nigdy nie mogła pojąć fascynacji Andrzeja Gazdą i Wyścigiem Pokoju, ale każde wyjście z domu z bratem było dla niej radosne. Szła z nim na Diablinę i wracała zadowolona, że brat jej ciągle coś opowiada. Potem, kiedy wszyscy na osiedlu zamierali przed odbiornikami radiowymi i telewizorami, Ewa z Pikusiem w majowe, upalne popołudnie wychodziła na dwór ze skakanką i skakała tak długo, aż z pootwieranych okien domów rozszalały głos spikera milkł. Kiedyś Krystynie udało się w papierniczym na Liebknechta za restauracją Ostrawa kupić hula-hoop. Była do tego najmodniejszego, przybyłego z Zachodu plastikowego kółka kolejka, ludzie wyrywali je sobie z rąk, jednak Krystynie się udało. I Ewa wychodziła na podwórko z hula-hopem, gdyż w domu nie było miejsca na kręcenie.
W maju stanął już zaraz za blokiem, w którym mieszkała Maja i Jola betonowy, nowoczesny budynek w stanie surowym z drewnianym rusztowaniem. Ewa wiedziała, że będzie tam największe, najnowocześniejsze kino i bardzo się cieszyła. Zawsze idąc do szkoły patrzyła na postępy prac, jednak robotnicy w pewnym momencie opuścili budowę. Tymczasem w czworokącie Armii Czerwonej, Marchlewskiego, Liebknechta i Klary Zetkin zaplanowano już pięć punktowców i rozpoczęto początkowe prace budowlane rozkopując i grodząc teren. Ponieważ teren był już zabudowany, brak miejsca nie pozwolił na pełne wykorzystanie żurawi i Ewa obserwowała zmagania robotników w tej części osiedla. Być może właśnie ci robotnicy przeszli do tamtej budowy, rozmyślała Ewa. Andrzej raz poszedł z nią do kina przy kopalni Katowice, szli przez hałdy rano w niedzielę, gdyż darmowe poranki filmowe, by odciągnąć rodziców od mszy świętej były tylko raz w tygodniu. Zobaczyła wtedy lalkowy film „Tadek niejadek”. Liczyła, że w tym kinie niedługo zobaczy równie wspaniały film.
Podobnie jak Andrzej, Ewa z ulgą powitała koniec szkoły. Udali się z Pikusiem na dworzec godzinę przed odjazdem pociągu niosąc ciężki bagaż.
Dworzec przyjmował 200 tysięcy pasażerów dziennie i było tak tłoczno, że cały czas się gubili, Krystyna, by razem oczekiwać na wiadomość przez megafon o wjeździe na peron pociągu, starała się pójść z nimi do jedynej restauracji. Była ona tak oblegana, że nie dało się do niej wejść. Postawiono tu dwa nowoczesne kioski, do których stała kolejka. Była jeszcze mała kawiarenka, ale wszystkie stoliki były zajęte. Nie pozostało im nic innego, jak stać na peronie gdzie było przynajmniej mniej ludzi.
Kiedy wsiedli do pociągu ciągnionego przez lokomotywę, Ewa dostała miejsce przy oknie i tuląc Pikusia, patrzyła z zachwytem na zmieniający się, letni pejzaż.
W Wiśle Głębcach było wyjątkowo upalnie, ale zdołali na piechotę dojść pod podany adres.
Do dzieci i Pikusia wyszła Marysia, rówieśnica Ewy, najstarsza z rodzeństwa. Ewa natychmiast polubiła Marysię, mimo, że jak się okazało, była ewangeliczką i jak powiedziała Ewie Krystyna, nie uznawała Matki Boskiej, co jest grzechem śmiertelnym. Marysia oprowadziła ich po podwórku i pokazała białego owczarka nizinnego na krótkim łańcuchu przy budzie nieustannie skomlącego. Okazało się, że jest to suka i że jej szczeniaka zabrali sąsiedzi uwiązując go do budy chałupy wyżej stoku i dzień w dzień psia matka i psi syn widywali się zza siatki ogrodzeń, ale nie mogli być już razem. Przerażona Ewa przyciskała Pikusia coraz mocniej, którego jej jednak odebrano i przywiązano do płotu, by nie gonił kur i kaczek na podwórku.
Krystyna zajęła z dziećmi jedyną izbę. Reszta domowników przemieszkiwała na czas letników w pomieszczeniach dla zwierząt i piwnicach. Nie musiała korzystać z kuchni, gdyż na obiady mieli chodzić dwa domy dalej, a mleko gospodyni obiecała odgrzewać na blasze. Miała ze sobą grzałkę i herbatę. Kolacje składające się głównie z pomidorów, wyjątkowo drogich tego roku bo 6 zł za kilogram, gdyż przysłano z Bułgarii tylko jeden wagon, dzieliła na kilka plasterków dla dzieci, sama jadła tylko chleb z dżemem, który też przywiozła.
Nazajutrz na motocyklu przyjechał jakiś krewny gospodarzy w momencie, kiedy dzieci poszły z Marysią na stok góry. Dzieci stały na górze z Marysią i wdziały, jak mężczyzna w kufajce i kasku na głowie zabiera Pikusia na motocykl i z hukiem i dymem z rury wydechowej odjeżdża. Kiedy zrozpaczone, z wyrzutami i oskarżeniami osaczyły Krystynę, ona zapewniła je, że Pikusiowi będzie lepiej przy pilnowaniu owiec, niż na trzecim piętrze w Katowicach. Okazało się, że Marysia wszystko wiedziała i miała za zadanie odciągnąć dzieci od psa. Kiedy zapłakana Ewa spytała Marysię, gdzie Pikusia powieźli, odpowiedziała zgodnie z prawdą, że na Stożek, gdzie jej wujek pasie owce.
– Bydzie jodł szpyrke i bydzie sobie biegoł – zapewniła Marysia. Dzieciom obiecano, że odwiedzą już wkrótce PIkusia.
Tymczasem Ewa biegała z Marzenką, która tu już wcześniej została zawieziona przez Pimpusia samochodem służbowym i Marysią po łąkach. Marysia pokazał im dziewięćsił, który można zasuszyć i powiesić w domu na ścianie. Niestety, nie udało się im pozyskać ani jednej rośliny, pokaleczywszy się jedynie kolcami i nożem. Marysia próbowała też zabić salamandrę, którą Ewa cudem ocaliła zachwycona tak cudownym zwierzątkiem. Marzenka tymczasem zbierała borówki, dołączyła potem do nich świeżo przyjezdna Jola, zmęczona bawieniem siostry. Bawiły się w różne zabawy, sklep, dom pogrzeb, kiedy udało im się znaleźć martwego ptaka lub motyla.
Ewa bardzo się ucieszyła, że Pan Józek przyjechał po nich wartburgiem i zawiózł ich do Ustronia, które było za centrum Wisły, do którego chodzili piechotą w niedzielę do kościoła katolickiego.
W czasie, gdy Zosia z Krystyną plotkowały, Józek próbował Maję nauczyć jazdy na rowerze, co się nie udawało. Rower był duży i duża już była Maja, a przywieziona na dachu wartburga kupiona właśnie w sklepie damka wzbudzała w Ewie jedynie pożądanie i zazdrość. Pozostawał jej jedynie na osłodę wypielęgnowany ogród, w którym bawili się w chowanego i Ewa, nie mogąc wytrzymać, zjadła z krzaka porzeczek garść owoców. Nie wiadomo, jak ten haniebny czyn został zdemaskowany, dość, że oskarżono ją o złodziejstwo i Ewa nie wiedziała, gdzie się podziać ze wstydu. Krystyna była oburzona na Ewę i się do niej nie odzywała.
Józek odwiózł ich do Wisły Głębce i umówił się nazajutrz na wycieczkę na Baranią Górę. Przyjechał po nich wartburgiem, gdyż z Wisły Głębce było bliżej, niż z Ustronia.
Ewa po incydencie z porzeczkami bała się Maji podejrzewając, że to ona doniosła.
W trzy rodziny podeszli na przystanek PKS Wisła Czarne Fojtula. Potem przekraczali kłody i kamienie, mijali liczne strugi rzeczułek wypływających z lasu. Kiedy wreszcie dotarli do kaskad Białej Wisełki, byli wykończeni, ale i oczarowani. Na wszystkich postojach w atrakcyjnych miejscach stała opatulona w chusty i fartuchy wiejska baba z kanką zsiadłego mleka, które za każdym razem kupowali i pili chciwie zlani potem. Kiedy minęli tabliczkę z napisem, że są w na terenie Rezerwatu Barania Góra utworzonego w celu ochrony źródła rzeki Wisły i wkroczyli w las, Krystyna zaczęła narzekać na serce i powiedziała, że dalej nie pójdzie i tu na nich poczeka. Zostawili więc matkę wśród krzaków borówek i poszli dalej ścieżką wzdłuż zbocza. Nagle ścieżka poprowadziła ich przez stromy odcinek, gdzie stały po obu stronach drewniane poręcze.
Gdy weszli na górę Józek zaczął wymieniać wszystkim nazwy pobliskich szczytów: Stożek Wielki, Cieślar, Wielką Czantorię, Równicę, Skrzyczne, Babią Górę oraz wyłaniające się z mgły Tatry. Ewa patrzyła tylko na Stożek, który być może dał ukojenie Pikusiowi, ale kto to mógł wiedzieć.

Gdy wrócili do Katowic właśnie ugaszono tlącą się hałdę siemianowicką, która zasmradzała powietrze. Niestety samo zapalanie się hałdy było notoryczne i dlatego w kontraście do krystalicznego powietrza w Wiśle Głębcach było to nie do zniesienia. Ewa pogrążyła się w smutku, za utratą Pikusia i za utratą czystego powietrza.
Od września Ewa z Marzenką znalazły się w klasie drugiej. Nowoprzybyły na probostwo wikary Jan Jop przygotowywał ich klasę do komunii świętej.
W listopadzie Hilary Koprowski dzięki swym wpływom uzyskał od firmy farmaceutycznej Wyeth w Filadelfii kolejnych dziewięć milionów nowych dawek, którymi powtórnie zaszczepiono śląskie dzieci przeciwko polio. W czasie 12 dni szczepień nie włączyły się z pomocą żadne powołane ku temu instytucje państwowe. Mimo to akcję udało się przeprowadzić, dzieci uzyskały 100% odporność. Trzecią dawkę miały otrzymać w styczniu 1960 roku.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (33)


Rozdział IX

Andrzej (3)
Tęsknił jedynie za rowerem takim, jak mieli inni chłopcy, czyli za wyścigówką, na którą z racji swojego wzrostu był za mały i na pożyczonych rowerach jeździł z nogą pod ramą. Podniecony wychodził co roku na skraj Diabliny, by wśród tłumy gapiów zobaczyć, kolarzy Wyścigu Pokoju i ich piękne rowery, którzy przejeżdżali obok Diabliny. Zabierał Ewę w momencie, kiedy w telewizji spiker ogłaszał, że peleton wjeżdża do Katowic.
Na trasie imprezy niesłychanie rozpropagowanej, na wiele godzin przed przejazdem zamykano wszelki ruch w mieście. Tysiące milicjantów pilnowało bocznych dróg, wzmagano czujność w mijanych przez kolarzy miasteczkach i wsiach. Na najwyższych obrotach pracowali działacze sportowi, dziennikarze, ekipy techników telewizyjnych i radiowych. Impreza z tego względu miała charakter wręcz wojskowy i Andrzej czuł oprócz podniecenia czuł także lęk.
Tłum ludzi stał wzdłuż Dzierżyńskiego, ale ostatni punkt skąd można było jeszcze kolarzy zobaczyć był właśnie na wysokości Diabliny, niedaleko domu Andrzeja. Potem już pobocza nie było, gdzie ludzie mogliby stać. Na słupie latarni umieszczono megafon, z którego Andrzej dowiedział się, że w tym roku lotny finisz w Chrzanowie na 57 kilometrze wygrał Vindevogel.
Zabierał ze sobą Ewę, którą to zupełnie nie interesowało, ale zawsze lubiła chodzić z bratem gdziekolwiek szedł. Wszyscy w tłumie wymawiali tylko nazwisko Gazdy, mieli w dłoniach chorągiewki, co dla tak małych dzieci, jakimi byli Andrzej i Ewa, było zbędne, gdyż nikt nie dopuścił ich do pierwszego szeregu, ani pozwolił, by cokolwiek zobaczyli. Podglądali więc tylko przez prześwity między nogami gapiów pęd rowerów, oraz pedałujące stopy kolarzy. Był to dla nich widok zadawalający. Wiedzieli, że przy tak szybkim pedałowaniu zaraz wjadą na niedawno wybudowany Stadion Śląski i zakończą tam XI etap XII Wyścig Pokoju Berlin – Praga – Warszawa 1959, którego organizatorem była NRD.
Po długim oczekiwaniu na moment przejazdu kolarzy szybko wracali, by móc w telewizji zobaczyć zakończenie etapu. Wjazd na stadion poprzedzony był zawsze długim opowieściami spikera wymieniającego obok czego przejeżdżali kolarze i obok czego będą przejeżdżać w następnym etapie. Trasę specjalnie wytyczano koło nowych obiektów, zakładów, fabryk, kopalń i hut, a w tym roku wzbogacono ją o miasto Kraków i ten etap rozpoczął się sprzed wejścia do Huty im. Lenina w Nowej Hucie. Andrzej poddał się ogólnej euforii związanej z kolarstwem, a w jego klasie, III e, chłopcy o niczym innym nie mówili.

Andrzeja nic a nic nie obchodziły kłopoty szkolne siostry. Chodził do sąsiada Alfonsa piętro niżej i pobierał nauki malarstwa z niemieckich pocztówek. Kopiował malarstwo batalistyczne, tak jak robił to pan Kun, do którego wstępował zaraz po lekcji gry na pianinie w sąsiednim pokoju jego żony. Krystyna kupiła w sklepie na Liebknechta obok restauracji Ostrawa, gdzie można było też kupić materiały szkolne, cztery tubki farb w kolorach podstawowych, które okazały się farbami olejnymi i dzieci nie miały pojęcia, jak nimi malować na kartkach papieru. Jednak nie rezygnowały z eksperymentów.
Tomsia, która w czasie nieobecności wychowawczyni klasy Andrzeja, kolejnej zmieniającej się nauczycielki, gdyż ta ulubiona z pierwszej klasy została w sposób tajemniczy zwolniona z pracy – mściła się na nim jak tylko mogła, kiedy prowadziła w zastępstwie lekcje matematyki w ich klasie. Andrzej nie przejmował się tym nic a nic, może nawet nie wiedział, o co Tomsi chodzi. Jak zwykle podpowiadał, rozwiązywał zadania matematyczne i żył swoim światem dociekań i poszukiwań odpowiedzi na absorbujące go pytania.
Chodził, jak wszyscy uczniowie w krótkim fartuszku kończącym się w pasie paskiem na guzik uszytym ze śliskiego materiału podszewkowego, którego raczej się nigdy nie prało, bo trudno go było potem wyprasować. Za to Krystyna codziennie prała kretonowy, biały kołnierzyk dopinany na guziki i prasowała go, gdy był jeszcze mokry.
Koledzy nosili skórzane teczki wstydząc się tornistrów, ale Krystyna nie zgodziła się na teczkę uważając, że tak mały chłopczyk niosąc w jednej ręce ciężary zdeformuje sylwetkę do reszty. Andrzej, by wkupić się w paczki chłopców z klasy, oddawał im jak zwykle kanapki, zanosił do klasy swoje znaczki i chodził po szkole do odległych podwórek na osiedle Ducha, do kolegów jego klasy. Jednak, gdy podejrzani koledzy zaczęli przychodzić do domu, Krystyna po kilku awanturach powyrzucała chłopaków z domu, a Andrzej nie protestował i nie było mu żal.
Klasa Andrzeja, z powodu braku stałej wychowawczyni, nie pojechała nigdzie na wycieczkę szkolną, czym się nie przejął, a nawet ucieszył.
Uroczystość ukończenia roku szkolnego była w całej Polsce w tym samym dniu o godzinie ósmej. Składała się z czterech części. W pierwszej Dyrektorka podsumowała w samych superlatywach osiągnięcia uczniów, w drugiej wyróżniano najlepszych, w tym Andrzeja, odczytano sprawozdanie przewodniczącego Związku Nauczycielstwa Polskiego i przystąpiono do rozdania świadectw. Potem następowała część artystyczna.
Andrzej z ulgą powitał wakacje i przejście do klasy czwartej.
Dzięki temu, że Krystyna w panice, by się nie spóźnić, wchodziła zawsze na peron godzinę przed odjazdem pociągu, pobiegł zobaczyć lokomotywę. Odczytał i zanotował wszystkie napisy na czarnej stali lokomotywy: parowóz TKh typ Ferrum produkcji zakładów w Chrzanowie w roku 1950 (nr fabryczny 2191/1950 z kotłem WZBUP 693/1950). Ewa tuląc Pikusia zajęła miejsce przy oknie bojąc się lokomotywy i tego, jak Pikuś zniesie podróż. Pozostawiając za sobą stacyjki w Tychach, Pszczynie, Skoczowie, Goleszowie i Ustroniu, znaleźli się w środku lasu pełnego świerków i sosen. Gdy wjechali na wiadukt, gdzie cień siedmiu gigantycznych łuków był widoczny na dole, dzieci nie mogły się nazachwycać, że podróżują pod niebem i że niemal można chwycić czubki świerków.
Dzieci szybko nawiązały znajomość z dziećmi gospodarzy chałupy w którym zamieszkali. Bawiły się też z dziećmi które znały z Koszutki. Największą traumą tego lata było dla Andrzeja i Ewy oddanie w drugi dzień ich pobytu na wakacjach Pikusia do zagrody na Stożek.
Andrzej nawiązał bliższą znajomość z Grażyną, najstarszą córką rodziny Przewodniczącego Parafii, mieszkającą w domu, gdzie była jadłodajnia. Grażyna miała jeszcze młodszą siostrę Anię i najmłodszego z rodzeństwa, trzyletniego Jurka, ale wolała sama, bez nich, chodzić nad strumień, gdzie przesiadywał Andrzej. Grażyna była starsza o rok od Andrzeja i bardzo mądra. Andrzej codziennie chodził nad potok powyżej miejsca, gdzie dorośli mężczyźni budowali tamę. Tam przychodziła też i Grażyna, 11 letnia, czarnowłosa dziewczynka z krótko obciętymi włosami z loczkiem nad czołem. Andrzej zdołał zbudować z patyczków i kory młyn wodny, wiele odnóg wody otamować kamieniami i zachęcić Grażynę do rozbudowy rzecznego portu i niekończących się rozmów.
Po kilku dniach wybuchła awantura, rodzice Grażyny dowiedziawszy się, że ich córka spotyka się sam na sam z Andrzejem, zakazali kategorycznie tych spotkań dając Krystynie do zrozumienia, że całemu zajściu winien jest Andrzej. Nikt nie wiedział, o co im chodzi i co złego zrobił 10 letni chłopiec, toteż Andrzej w samotności kontynuował budowle, odwiedzany i podziwiany przez siostrę i jej koleżanki, które wolały jednak inne zabawy.
I tak zbudowanie tamy spowodowało zniweczenie wszelkich wysiłków budowlanych Andrzeja, niemniej Andrzej się ucieszył. Efekt był piorunujący. W Głębiczku, bo tak go tutaj nazywali, było naprawdę głęboko i chłopcy mogli skakać na główkę i czuć się jak w prawdziwej wodzie pełnej możliwości pływackich i nurkowania. Lato było upalne i od momentu wybudowania tamy, Andrzej z wody nie wychodził. Zrobił przerwę na wycieczkę do Ustronia i na Babią Górę, potem wrócił do przerwanych treningów, skoków i crawla.
Ponieważ Józek musiał pilnie wracać do GiG-u, a wakacje się kończyły, Krystyna z dziećmi zabrała się z nim do Katowic wartburgiem. Andrzej zaobserwował, że na liczniku przez moment było 100 km na godzinę i był pełen podziwu dla pana Józka, który miał jedno szklane oko, a tak dobrze prowadził.

Rozpoczęcie roku szkolnego, jak i we wszystkich szkołach w całej Polsce o 8 rano było bardzo uroczyste.
Andrzej przeniósł swoje zainteresowania na inny przedmiot, gdyż w klasie trzeciej ilość przedmiotów zwiększyła się i każdy nowy przedmiot absorbował Andrzeja, dociekając w domu problemów zaledwie zarysowanych na szkolnej lekcji i właściwie w klasie myślami był nieobecny. Uczniów było tak dużo, że nauczycielom pozostawało jedynie pilnować porządku w klasie, odczytywać obecność i wpisywać na tablicy tematy lekcyjne.
We wrześniu 1959 Andrzej idąc do klasy czwartej zastał katastrofalną sytuację w szkole. Wskutek zasiedlania nowo wybudowanych na osiedlu domów i powojennego wyżu demograficznego, było dużo dzieci, które osiągnęły wiek szkolny i do SP 36 zapisano 1250 uczniów przy zatrudnionych 30 nauczycielach. Osiem klas pierwszych skierowano do budynku przedszkola, gdzie ich pobyt przedłużono do klas drugich, których było pięć. Pozostałe klasy miały uczyć się w budynku szkoły na dwie zmiany trwające do 17.20.
Trzecich klas było cztery, czwartych cztery, piątych cztery, szóstych trzy i siódmych jedna, a i tak w klasach było po 45 uczniów.
Andrzej znał już trzy lata ten budynek z frontowymi kolumnami, którego cegły elewacji na rozpoczęcie roku ukończono właśnie tynkować i odmalowano rękami rodziców ściany klas. Budynek miał niemal metrowej grubości mury, a jego zwalistość inspirowana radziecką architekturą widoczna była w każdym detalu. Dwukondygnacyjny budynek zwieńczony balustradą z betonowych balasek, w połączeniu z czterema kolumnami podtrzymującymi taras na pierwszym piętrze okolony tymi samymi balaskami, nie był funkcjonalny, ani praktyczny dla epoki powojennej nędzy. Zniknął już dawno transparent SOCJALISTYCZNE WSPÓŁZAWODNICTWO PRACY GWARANTUJE OBNIŻKĘ KOSZTÓW, napisu na długości całego budynku zawieszonego między piętrem pierwszym, a drugim. Natomiast dobudowano jeszcze cztery betonowe schody do wejściowego portyku.
Wewnątrz lastrykowe schody kontynuowały się przylegając z lewej strony do grubego muru zbudowanego wewnątrz w celu oddzielenia ich od piwnicy i wiodły majestatycznie do holu parteru mieszczącego na końcu korytarza Gabinet Dyrektorski. Andrzej nigdy nie był w tym gabinecie, a Kierowniczkę szkoły, zastępczyni Dyrektorki szkoły znał tylko z apeli, poranków, akademii i spotkań z gośćmi szkoły, czyli milicjantami, górnikami i żołnierzami. Pani Kierowniczka nosiła śliski, szyty z ubraniowej podszewki czarny chałat z białym kołnierzykiem i niewiele różniła się od siódmoklasistek ubranych identycznie.
Zawsze trzeba było idąc w prawo schodami do piwnicy przechodzić obok otwartych drzwi gabinetu, który rejestrował wszelkie wejścia i wyjścia uczniów ze szkoły i był wstępnym etapem inwigilacji. W piwnicy uczniów przechwytywała woźna mająca za zadanie nie tylko pilnować, by dzieci schodziły do szatni, a nie kierowały się od razu do klas. Filtr szatni woźnej Ptasińskiej służył do kar, czyli bicia uczniów po głowie za brak kapci i wypuszczania ich z szatni tylko w skarpetkach. Więzienny rygor piwnicy wspomagany był wyglądem drucianych klatek opisanych wizytówkami poszczególnych klas, zbudowanych z siatki ogrodowej, na której uczniowie zawieszali płaszcze i puste worki na pantofle, kładli buty. Po rozpoczęciu lekcji szatnia była natychmiast zamykana, tak, że spóźnialscy musieli szukać woźnej, by móc dostać się do klasy. Rządy Ptasińskiej wzmagały agresję uczniów, która nigdy nie była im dłużna, toteż wszystko w konsekwencji skrupiało się i tak na najsłabszych uczniach i uczennicach.
Na razie pierwsze dni szkoły upływały w dnie słoneczne na boisku szkolnym, a deszczowe w sali gimnastycznej na ciągłych apelach. Apel socjalistyczny odbywał się i w fabrykach i zakładach pracy, ale w szkole miał jeszcze inną wymowę. Miał pokazać, że uczeń należy do Państwa.
Apele poranne właściwie apelowały nie do sumień uczniów, by zaprzestali w nadchodzącym roku szkolnym chuliganić, zbierać dwóje, spóźniać się lub wcale do szkoły nie przychodzić, bo na nich Polska Ludowa wydaje miliony, ale informowały uczniów o kolejnych restrykcjach. Powołano dla ich dobra organizacje, komitety, trójki i samorządy. Tworzono nowe zarządzenia i komunikaty władz szkolnych, motywowano współzawodnictwem międzyklasowym i konkursami. Indoktrynowano tzw. prasówkami, czyli odczytywaniem przez uczniów wskazanych przez nauczycieli fragmentów gazet. Prymusi klasy siódmej ogłaszali publicznie swoje inicjatywy oddolne: uformowanie się aktywu uczniowskiego. Pragnie on podnieść poziom nauki i zachowania i skierować uwagę uczniów klas niższych na „kółka zainteresowań”. W zamian obiecywano zorganizowanie zabaw szkolnych i wycieczek w czasie ferii letnich i zimowych.
Andrzej, jak i jego koledzy z klas najniższych nic z tego nie rozumieli, marnowali czas niczego nie dowiadując się z tych porannych, monotonnych spędów, stojąc wśród uczniów wyższych od siebie zazwyczaj zupełnie nie zainteresowanych tą jednostajną gadaniną. Wkrótce jego brak aktywności społecznej spowodował niższe stopnie w nauce, która polegała właściwie jedynie nie na uczeniu, ale na ciągłym sprawdzaniu wtłaczanych w ucznia wcześniej informacji.
Andrzej, który w domu właśnie kończył ostatnie tomy Juliusza Verne’a i lepił z Ewą z plasteliny na dywanie wielką mapę miejsc, które odwiedzali bohaterowie książek Verne’a, do czego potrzebne były bardzo szczegółowe badania atlasów i przenoszenie cyrklami z przybornika Franciszka wymiarów w skali pasm górskich, jezior, rzek i oceanów, ze znudzeniem przeczekiwał na lekcji geografii pastwienie się nad uczennicami, które nie potrafiły na mapie pokazać Warszawy.
Niewiedza a była nie tylko świętokradztwem wobec Ojczyzny karana biciem po łapach, ale także podejrzanym działaniem wywrotowym. Hasło z liter wyciętych z brystolu „WSZYSTKIE DZIECI NASZEJ SZKOŁY BUDUJĄ WARSZAWĘ” wisiało cały rok w holu na pierwszym piętrze, a na apelach obchodzono rok w rok we wrześniu uroczyście Miesiąc Budowy Warszawy. Uczniowie klas od najmłodszych do najstarszych składali pieniądze na ten cel i do zbiórki powołano Koło Budowy Stolicy. Każda klasa była zobligowana do zawieszenia gazetki ściennej deklarującej miłość dzieci do Warszawy. Wszystkie klasy pisały we wrześniu wypracowania w domu na temat obudowy Warszawy. Na wrześniowej akademii „Nasza kochana Warszawa” w sali gimnastycznej przy niesłychanych trudnościach technicznych wyświetlano film „Wrzesień Polski”.
W holu zorganizowano wystawę uczniów ilustrującą piękno Starówki. Pokazano tam albumy o Warszawie z fotografii, pocztówek i wycinków gazet.
Przy takim przesycie nikogo Warszawa nie obchodziła, nawet wycieczka do Warszawy najściślejszego grona prymusów nie budziła zazdrości. Wręcz przeciwnie. Owocowała ona nie tylko nudnymi czytaniami wypracowań na apelach uczestników wycieczki. Na poranku międzyklasowym wznowiono recytacje, śpiewy i referaty o Warszawie.
Nie zapisawszy się do Koła Odbudowy Stolicy Andrzej mylnie myślał, że jak zapisze się na odczepnego do Koła PCK uniknie bezsensownej straty czasu i energii. Nic bardziej złudnego. Dbanie o czystość ucznia trwało cały rok szkolny, podczas gdy dbanie o odbudowę Stolicy zaledwie miesiąc. Dzięki temu, że Koło liczyło ponad dwustu członków, Andrzej zdołał uniknąć zakwalifikowania go do sekcji sanitarnej bądź społeczno-opiekuńczej, gdyż chętnych aktywistów nie brakowało. Ograniczając się jedynie do opłacania składek członkowskich, nie musiał wystawać na korytarzach i sprawdzać czystości kolegów, co jak się okazało, dla wielu członków tego zgromadzenia było nie lada gratką. Ich praca sanitarna z opaską na ramieniu polegała na przeprowadzaniu lustracji rąk, czystości włosów, czystości i odprasowania białego kołnierzyka, sprawdzaniu obowiązkowego posiadania chusteczki do nosa i woreczka higienicznego, który powinien zawierać mydło i ręcznik. O papierze toaletowym dyskretnie nikt nie wspomniał nigdy na przestrzeni całej szkoły. Członkowie sekcji pełnili dyżury czystości w klasach i na korytarzach szkolnych. Przeszkoleni prowadzili punkt sanitarny, udzielali pierwszej pomocy przedlekarskiej decydując, kiedy trzeba ucznia skierować do higienistki. Wyklejali szkolne gazetki ścienne ulotkami antyalkoholowymi i przeciwgruźliczymi. Przeprowadzali międzyklasowe konkursy czystości. Nawiązywali kontakty z osobnikami podobnymi sobie w innych szkołach i sporządzali z tego obszerne sprawozdania odczytując je na apelach porannych. Nawoływali do higieny, żywienia, ubierania się, właściwego wypoczynku. Opiekowali się podobno samotnymi staruszkami mieszkającymi na Osiedlu Marchlewskiego.
Andrzej nie mógł pojąć, dlaczego rzecz tak naturalna, jak higiena może zaabsorbować tak liczną szkołę w takim wymiarze, a na dodatek przynosić jeszcze pieniądze w postaci nagród na międzyszkolnych konkursach PCK.
Inaczej było z SKO. Książeczkę Szkolnej Kasy Oszczędności musiał posiadać każdy uczeń i ona to stanowiła główny cel połajanek na apelach szkolnych, gdyż wpłacano tam pieniądze sporadycznie, a jak już wpłacono, to natychmiast wypłacano. Przewodnicząca Koła SKO wraz z opiekującą się Kołem obywatelką nauczycielką nie wiedziały, jak temu zapobiec motywując sztaby klasowych skarbników i ustanawiając współzawodnictwo międzyklasowe w oszczędzaniu pieniędzy na książeczkę SKO. „Październik – miesiąc oszczędności” tak rozpropagowany na apelach szkolnych nic nie dawał, pieniędzy na książeczkach wciąż nie przybywało. Krystyna ani Ewie, ani Andrzejowi nie wypłacała żadnych tygodniówek i praktycznie podobnie jak większość dzieci, nie mieli co wpłacać, bo przecież cotygodniowe oddawanie w szkole makulatury było też bezpłatne, a dzieciom w Polsce Ludowej nie wolno było zarobkować.
Na początku października przyszedł do szkoły milicjant. Dzień Milicjanta był okazją do kolejnej akademii przygotowanej przez opiekunów Kół. Dzieci na scenie odgrywały scenki o tym, jak milicjant ratuje zagubione dziecko i doprowadza je do domu. Potem głos oddawano milicjantowi, który opowiadał o trudach i poświęceniach swojej pracy. Dzieci z uprzednim podziałem na role zadawały napisane uprzednio przez nauczycielkę pytania. Wnoszono goździki i laurki, wszyscy na pożegnanie wstawali i żegnali milicjanta głośnymi oklaskami.
W październiku też hucznie obchodzono Dzień Wojska Polskiego. Na uroczystą akademię przybyli przedstawiciele najbliższej jednostki wojskowej, zawsze ci sami trzej żołnierze, uczestnicy walk na szlaku Lenino-Berlin. Po opowieściach żołnierzy następowały występy uczniów, którzy słowami poetów, wiankami kwiatów i hucznymi oklaskami wyrażały wdzięczność Armii Ludowej za wyzwolenie z rąk okupanta. Śpiewano „Okę” i inne piosenki żołnierskie ćwiczone na lekcjach śpiewu. Na szkolnym pianinie zagrano żołnierskie marsze, wkraczały dzieci w śląskich strojach z wiązankami goździków i podarkami dla żołnierzy, czyli laurkami ilustrującymi ich bohaterskie czyny.
Kiedy z biegiem dni docierano do Dnia Nauczyciela, samorząd szkolny organizował tylko apel, by nauczycielki miały jak najwięcej wolnego czasu w ciągu dnia. W poszczególnych klasach każdy z uczniów wręczał swojej wychowawczyni kupiony i zawinięty w celofan goździk z asparagusem i wstążką. Potem przewodnicząca klasy wręczała bukiet goździków od całej klasy i prezent, wszystko kupione za pieniądze zebrane przez rodziców na wywiadówce. W tym dniu dzieci mogły zająć się nareszcie sobą, gdyż nauczyciel zarządzał ciche godziny prosząc, by robiły co chcą, byle było cicho.
Andrzeja nie wybrano nigdy na występy na akademiach i on nigdy się dobrowolnie nie zgłaszał na nie. W obfitości klas, chętnych do występów było dużo. Szczególnie dobrze dzieci opanowywały pamięciowo i dobrze się czuły w skandujących rytmach poezji dziękczynnej z okazji Rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej na akademiach zorganizowanej przez Koło miłośników TPPR pod kierownictwem opiekunki Koła ob. nauczycielki języka rosyjskiego. We własnym gronie członkowie Koła oglądali potem filmy radzieckie i odczytywano na głos literackie utwory radzieckie, gdyż język rosyjski znany był dopiero od klasy piątej, a na akademie obowiązkowo stawiała się cała szkoła.
W grudniu obchodzono w szkole Dzień Górnika, na który klasy młodsze przygotowały „Trojaka” w strojach regionalnych i inscenizacje ilustrujące trud górniczy oraz deklamowały wiersze o górnikach. Mali górnicy w czapkach górniczych z brystolu pióropuszami z bibuły falistej z dziołchami w strojach śląskich odtwarzali baśnie Gustawa Morcinka, a trzech prawdziwych górników w galowych strojach zaproszonych przez szkołę odbierało potem od nich goździki.
Nawet Zabawa Noworoczna mająca być nagrodą dla uczniów, była długo przygotowywana w świetlicy i poprzedzona szeregiem prób tańców, recytacji i zachowaniami wobec mającego przybyć Dziadka Mroza.
Andrzej przyzwyczajał się do szkoły i znieczulił. Obok tętniło równoległe życie w piwnicy w walkach z woźną w szatni, na piętrach w ubikacjach, gdzie mimo pilnujących nauczycieli na przerwach i spacerowaniu w parach po korytarzach, w dalszym ciągu wkładano uczniom głowy do muszel klozetowych, grano na pieniądze w skata, cymbergaja i bule, palono papierosy. Wszystko to groziło natychmiast poprawczakiem, dlatego trzeba było dużej ostrożności i sprytu, by podstawówkę ukończyć bez kolizji z prawem.
Andrzeja nie ciągnął żaden z tych stylów życia, pogrążał się coraz bardziej we własnych penetracjach światów, które go intrygowały i zachwycały. Ze strzępków tematów lekcyjnych potrafił wydobywać ich esencję i w domu zgłębiać tematy poszukując odpowiedzi na pytania, które go dręczyły. Przedwojenne książki z astronomii, stare atlasy przywożone przez Wandę z Przemyśla chwilowo zaspokajały jego ciekawość. Na bibliotekę szkolną nie miał co liczyć. Tam bibliotekarka wykonując plan czytelniczy wypożyczała książki dzieciom stojącym w kolejce podczas przerwy jak leci, ściągając z półek, oprawione identycznie w papier pakowy książki, nie dopuszczając do jakiegokolwiek ich wyboru.
Krystyna, by poszerzyć repertuar granych u pani Kunowej szlagierów, zaczęła kupować Andrzejowi od czasu do czasu dostępne w kiosku pismo muzyczne „Śpiewamy i tańczymy”. Tam na końcu każdego numeru po nutach i tekstach piosenek były krótkie felietony, z których Andrzej się dowiedział, że młodzież amerykańska ma jeszcze gorzej niż on.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (32)

Rozdział IX

Krystyna (18)
Kiedy w telewizji reklamowano płyn do prania „Kokosal”, Krystyna wiedziała, że go w sklepie nie dostanie. Reklamy na wzór zachodniej telewizji zaczęły, choć bardzo skromnie, ale jednak pojawiać się w telewizji polskiej.
Krystyna z biegiem czasu zaczęła rozpoznawać twarze telewizyjnych osobowości, które w odróżnieniu od lansowanej dotychczas siermiężnej rzeczywistości robociarskiej i chłopskiej, wywodziły się z inteligencji. Krystyna była zdumiona, że tak ważne narzędzie propagandy jaką była telewizja, oddano ludziom właśnie tej, znienawidzonej warstwy społecznej, jaką była przedwojenna inteligencja i bardzo się ucieszyła. Zaczęło pojawiać się „Tele-Echo”, prowadzone przez elegancką kobietę z Kresów, Irenę Dziedzic. Pojawił się też „Dziennik TV”, zastępując „Wiadomości Dnia” prowadzony przez szykownie ubranych prezenterów. Kiedy wyemitowano „Kabaret Starszych Panów”, Krystyna nie mogła wyjść ze zdziwienia nad tak wielkimi zmianami. Dwaj mężczyźni po czterdziestce prowadzący cykliczny program, byli przedstawicielami burżuazji, mieli na głowie cylindry, ubrani byli we fraki i bezczelnie naigrywali się z proletariackiej Polski Ludowej. Program emitowano późno w nocy, ale wszyscy natychmiast się zorientowali co do jego wartości, zarywali noce i świtkiem szli nieprzytomni do pracy. Program był tak popularny, że Radiokomitet nie mógł zrobić nic innego, jak przenieść go na czas najwyższej oglądalności i wtedy oglądały go też dzieci, nic nie rozumiejąc, ale z reakcji rodziców orientowały się, że jest to coś wyjątkowego i lepszego niż głupie programy specjalnie dla nich.
Sąsiadki powiadamiały Krystynę, że świeży towar rzucili do sklepów, szła posłusznie do kolejki, bo wiedziała, że ta informacja jest prawdziwa i nie wytraci tam niepotrzebnie energii, a przyniesie coś do domu.
Nie zdarzało się, by towar wystawiony w witrynie, na dodatek z niską ceną, był dostępny w sprzedaży. Obowiązywała zasada, że towaru z wystawy się nie sprzedaje, bo został tam ustawiony jako dekoracja przez dekoratora, któremu projekt witryny zatwierdzał cenzor. Naruszenie scenerii witryny sklepowej było nie do pomyślenia przed zmianą dekoracji, łączyło się to z sabotażem i taka samowolka mogła skończyć się nie tylko wyrzuceniem z pracy kierownika sklepu i personelu, ale nawet więzieniem. Witryny sklepowe służyły do celebracji świąt politycznych, których było tak dużo w ciągu roku kalendarzowego, że każda zmiana ich wystroju sygnalizowała nadchodzące kolejne święto. Dlatego nie warto było zwracać na nie uwagi. Większość przechodniów znieczulała się do tego stopnia, że nie czytała transparentów, napisów w witrynach i anonsów gazetowych donoszących z entuzjazmem, co jest już bez problemu dostępne w sklepach. Reporter „Trybuny Robotniczej” cieszył się, że telewizory w sklepie na Pocztowej już właściwie się kończą i trzeba nowe przywozić z magazynów. Wszyscy wiedzieli, że żeby kupić telewizor na Pocztowej trzeba mieć talon lub jakieś inne pozwolenie jego zakupu, najczęściej firmowane jako nagroda z polecenia zakładu pracy.
Mimo wszystko telewizorów na Koszutce przybywało i z przychodzących na telewizję do Krystyny, został jedynie Horoszczak, który w dalszym ciągu uważał, że telewizor psuje wzrok i trzeba go oglądać z dużej odległości. Horoszczak dziewięć lat temu w czasie separacji Rudka z Krystyną swatał mu swoją córkę i teraz czuł się jak niedoszły teść Rudka. Przychodził z parteru na trzecie piętro do mieszkania Rudka na wszystkie mecze hokejowe jak do siebie. Siadał na krześle w przedpokoju, by oglądać je przez całą długość dużego pokoju. Krystyna starała się Horoszczakowi nie wchodzić w linię wzroku. Jednak idąc po coś do pokoju – a było to nieuniknione – zasłaniała sobą malutki ekran. Wtedy Horoszczak zniecierpliwiony przechylał głowę, gdyż najprawdopodobniej Krystyna nieświadomie wchodziła w momentach najważniejszych, o czym świadczył podniesiony, histeryczny głos spikera.
Raz pod koniec roku akademickiego mecenas Janeczek przyjechał pociągiem z Przemyśla i nocował u Krystyny, gdyż nazajutrz miał umówioną wizytę z rektorem Politechniki Śląskiej w Gliwicach w celu uproszenia go o dopuszczenie jego syna Jacusia do egzaminów poprawkowych. Mecenas Janeczek siadł na krześle Horoszczaka w przedpokoju, bo też nie chciał sobie zniszczyć oczu i oglądał telewizor. Wyglądało to tak, że Andrzej, jako niezdiagnozowany krótkowidz siedział z nosem przy ekranie, Ewa na tapczanie, a z przedpokoju dolatywał głos mecenasa Janeczka:
– Do czego to podobne – grzmiał mecenas Janeczek.
– Jakie to niepedagogiczne! Jak można walić młotkiem po głowie, zrzucać z dachu wieżowca i pokazywać to dzieciom?
Krystyna zaniepokojona stanem Ewy po przyjściu ze szkoły poszła zapytać o to wychowawczynię klasy, ale pani Tomsia ani nie narzekała na Ewę, ani też jej nie chwaliła, podejrzliwie zdziwiona pretensją Krystyny, gdyż to nachodzenie matki do szkoły nie wzywanej odczytała jako ingerencję w jej proces dydaktyczny. Jednak postawa Tomsi zirytowała Krystynę i zabrawszy z domu zeszyty Ewy, udała się do dyrektorki.
Po tej wizycie Tomsia traktowała Ewę jak powietrze wychwalając wszystkich wokół, natomiast Ewa, która w klasie przez uczniów była uznana jako najlepiej rysująca, dostawała wprawdzie milcząco piątki, ale wszelkie pochwały za rysunek zbierała Elżunia Pawełczyk.
Krystyna znała przedwojenną szkołę i tam przecież też na okrągło obchodziło się jakieś narodowe rocznice i święta państwowe. Ale to co fundowano jej dzieciom było inne i przed wojną zwalczane, gdyż dochodziły słuchy co dzieje się w ZSRR. Tam myśli Lenina i Stalina w pedagogice rozwijano w książkach dla szkół. Wiedziała z gazet, że „Pedagogika” Iwana Kairowa była lekturą obowiązkową nauczycieli, że zdawali z niej egzamin i musieli należeć do Związku Nauczycielstwa Polskiego. Bitwę o nieupolitycznianie tej organizacji w sejmie nauczyciele przegrali.
Cóż z tego, że nastała odwilż, że przywrócono naukę religii w szkole, jak szkołą zarządzała ta sama, partyjna dyrektorka, że uczyły takie młode nauczycielki ledwo przyuczone do zawodu, też pewnie partyjne i praktycznie nic się nie zmieniło.
Krystyna zdawała sobie sprawę, że budując nowe społeczeństwo, szkoła jest najważniejszym ogniwem, a przedwojenni rodzice największą przeszkodą. Oświata komunistyczna traktowała nauczycieli jako swoich sojuszników wychowanych w ZMP.
Szkoła dzieci Krystyny należała do TPD, czyli tam, gdzie idealni nauczyciele wychowują idealnych uczniów. Szkoły pod kuratelą Towarzystwa Przyjaciół Dzieci były wyróżnione, miały dawać wzór szkole normalnej. Uczeń winien czuć się w nich jednostką uspołecznioną, opuszczenie dnia lekcyjnego, lub wagary nazywano sabotażem. Wszyscy mieli się kontrolować, by być polityczni i zaangażowani. Podstawówka była państwowa, bezpłatna, świecka, powszechna, siedmioletnia. Lekcja miała trwać 45 minut.
Według Makarenki dziecko było „czystą kartą”, szkoła ma ją wypełnić, by stworzyć członka państwa komunistycznego. Dlatego pensję nauczycielską z budżetu państwowego oraz dopłaty Komitetowi Rodzicielskiemu wypłacało państwo. Nauczyciel stawał się w ten sposób urzędnikiem państwowym i jego obowiązkiem było przyswajanie wiadomości o ZSRR i stworzenie człowieka Radzieckiego.
Dyrektorów szkół zapoznano z treścią referatu Chruszczowa krytykującego Stalina, ale niewiele to albo i nic nie zmieniło, oprócz pozwolenia na naukę religii w szkołach.
Krystyna była bezradna. Obowiązek posyłania dzieci do szkół był prokuratorskim nakazem, także obowiązywała rejonizacja i nie można było szkoły wybrać. Wiedziała, że jej dzieci mają stać się budulcem społeczeństwa socjalistycznego i żyć życiem klasy pracującej. Nie miała pojęcia, jak to będzie wyglądało w dalszych latach, ale na razie jej młodsze dziecko tego nie wytrzymywało.
Sam wystrój szkoły był już odpychający, a dekorowanie w święta przesadne.
Nie była w tych odczuciach odosobniona, niemniej rodzice, by nie zaszkodzić własnym dzieciom, współpracowali ze szkołą, pełnili dyżury, pomagali przy uroczystościach szkolnych, wycieczkach i inwigilacji uczniów poza szkołą, chodząc po osiedlu w tzw. trójkach klasowych. Do obowiązków rodziców należało też nachodzenie domów uczniów i sprawdzanie, czy odrabiają lekcje.
Szkoła dążyła, czego Krystyna dowiedziała się na wywiadówkach, do upodobnienia domu do szkoły, a nie odwrotnie. Krystyna nie chciała należeć do Komitetu Rodzicielskiego, chociaż wiedziała, że dzieciom tych rodziców będzie łatwiej. Do Komitetu Rodzicielskiego należała Dyrektorka mając pełny wgląd w jego obrady. Na jej wybór wpływu nie miał nikt z nauczycieli, rodziców ani uczniów.
Całe szczęście, skończył się rok szkolny piątkowymi świadectwami jej dzieci i Krystyna mogła wyjechać z nimi oraz zupełnie niepotrzebnym psem Pikusiem na wakacje.
Wprowadzono bezmięsne poniedziałki, co spowodowało jeszcze większe kolejki w sklepach mięsnych w pozostałe dni tygodnia i Krystyna postanowiła wykupić obiady na dwa miesiące w Wiśle Głębcach, by chociaż trochę odpocząć od kolejek i gotowania. To Zosia namówiła ją na wspólne wakacje w Wiśle ze względu na dogodny dojazd pociągiem, chociaż sama z Józkiem, Mają i niespełna dwuletnim Olkiem pojechała ich pomidorowym wartburgiem. Krystyna nie wiedziała, dlaczego akurat Wisła i dlaczego jedzie tam pół Koszutki w to lato, ale podejrzewała że Józek, działacz kościelny, zaprzyjaźniony z mieszkającym obok kościoła oblatów, piastującym funkcję Przewodniczącego Rady Parafialnej i równocześnie kierownikiem zakładów mięsnych, formuje z nim apostolskie bataliony, by zalewem turystów-katolików zmusić protestancką Wisłę do katolicyzmu.
Nic te sprawy religijne Krystynę nie obchodziły, ucieszyła się, że bez wysiłku jeżdżenia w poszukiwaniu kwatery do Wisły dostała adres gospodarzy, którzy byli skłonni za niewielką opłatą gościć ich całe wakacje letnie, a nawet polecić sąsiedni dom Krystynie dla jej znajomych. Krystyna namówiła matkę Marzenki, panią Marzenkową, widząc, że Ewa zaprzyjaźniła się z Marzenką tak bardzo, że chciałaby z nią być i na wakacjach. Zosia tymczasem powiedziała o tym sąsiadom nad nią mieszkającymi, czyli rodzicom Joli, z którą Ewa chodziła do jednej klasy.
Wisła Głębce właściwie była planowanym adresem pobytu Zosi i Józka tego lata, ale ponieważ Zosia miała tak małego Olka, zdecydowali się na wynajem kwatery bardziej komfortowej, którą poszukali aż w Ustroniu. Józek był bardzo dumny z pozyskania przydziału i kupna samochodu. Jako inżynier bezpartyjny i działacz społeczny jedynie w parafii kościelnej, zdołał już osiągnąć więcej niż Rudek, co na każdym kroku mu demonstrował, jak tylko zdołał go spotkać. W czasie każdej kłótni Krystyna stawiała Rudkowi za wzór jego młodszego kolegę z wadowickiego gimnazjum, by go bardziej zmotywować, ale efekt był odwrotny: Rudek pogrążał się coraz bardziej w swojej pracy zawodowej, oraz meblarskiej pasji i zupełnie się życiem Józka nie interesował.
Tymczasem w czasie, kiedy z otyłą małżonką i córką Mają oraz synkiem Olkiem Józek przemierzał pomarańczowym wartburgiem beskidzkie serpentyny przekrzywionym na stronę, gdzie siedziała Zosia, Krystyna wsiadała do wagonu ciągniętego sapiącą lokomotywą z Andrzejem, Ewą i Pikusiem. Niestety, z przedwojennego planu dalszej rozbudowy linii kolejowej pozostało zaledwie kilkaset metrów, ale całe szczęście kończyło się na stacji kolejowej Wisła Głębce. W przedwojennych projektach pociąg miał jechać dalej tunelem pod przełęczą Kubalonka i dojeżdżać do Istebnej, a nawet do Zwardonia.

Tak jak kamienica w Przemyślu, gdzie budowę drugiego skrzydła przerwał wybuch wojny – myślała Krystyna, kiedy wysiedli na stacji z kasą biletową, świetlicą i obszernym holem.
Przed wyjściem czekali już górale z furmankami i Krystyna wraz z dziećmi i bagażem wsiadła do jednej z nich.
Chałupa, do której przybyli, stała w rzędzie podobnych domów nad potokiem. Ich dom był na samym końcu szeregu. W sąsiednim sprzedawano obiady i mieszkała tam rodzina Przewodniczącego Rady Parafialnej z trójką dzieci. Zaraz za nim w następnej chałupie mieszkali rodzice Joli: Florian z żoną i jej młodsza siostrzyczka Kristine. Dopiero za tym domem mieszkała Marzenka z matką, które przyjechały jeszcze wcześniej, niż Krystyna z dziećmi.
Chałupa, w której mieli spędzić wakacje, miała jedną izbę i kuchnię, a cała wielodzietna rodzina właścicieli na okres wynajmu zamieszkała w piwnicy i pomieszczeniach gospodarskich.
Ich rozrywką stał się potok po drugiej stronie drogi przed domem i obiady w sąsiednim domu, przed wydaniem których o określonej godzinie na ławach postawionych w tym celu, gromadzili się w oczekiwaniu wygłodniali wczasowicze. W obszernej izbie zwanej świetlicą postawiono stół i ławy, chętnych było tak dużo, że jadano obiady na trzy zmiany. Nie dało się obliczyć, kiedy letnicy uporają się z posiłkami, toteż Krystyna, zapisana na trzecią zmianę, zawsze przychodząc za wcześnie, chętnie oczekiwała codziennie na ławie przed domem. Zbierało się tam dużo ludzi na pogaduszki – i tych, co zjedli i tych, którzy będą jedli.
Tym sposobem w trakcie rozmów zadecydowano, że w potoku, gdzie woda była po kostki, zbudują tamę, by dzieci i dorośli mogli w te upały popływać.
Krystyna zaraz na wstępie próbowała rozejrzeć się za domem dla Pikusia, co okazało się nie tak trudne. Krewny gospodarzy, u których mieszkali, nazajutrz przyjechał na motocyklu i zabrał Pikusia do odległej zagrody na Stożku.
Wkrótce matka Joli złamała w potoku nogę i wróciła do Katowic z niemowlęciem Kristine, a jej mąż Florian został sam z Jolą. Florian zjadł pewnego razu 30 klusek na parze i nikt nie mógł pojąć, jak to się zmieściło w tym szczupłym, przystojnym mężczyźnie. Jednak najprawdopodobniej jadł tyle z nerwów, nie wytrzymał rozłąki i wkrótce z Jolą wrócili do Katowic.
Józek przyjechał wartburgiem po Krystynę, matkę chrzestną Olka i wraz z dziećmi pojechali do Ustronia odwiedzić Zosię i z nią na werandzie pogadać. Zosia była jeszcze karmiąca i nie ruszała się z domu, postanowili z Józkiem nazajutrz pójść na Babią Górę.
Upał był niemiłosierny, ale niebieski szlak prowadził ich przez podmokłe, chłodzące tereny. Krystyna postanowiła przeczekać, aż wycieczka wejdzie na szczyt i wróci, ukrywszy się w cieniu zarośli.

Po powrocie z wakacji Krystyna zastała nowe meble.
Rudek, który znowu zapełnił dom meblami, sam używał w swoim pokoju wygodnych, przedwojennych mebli zaprojektowanych przez jej ojca w stylu konstruktywizmu. Postanowił cały swój twórczy potencjał przeznaczyć na urządzenie pokoju Krystyny i dzieci motywując to wyrzutami sumienia, że zagarnął dla siebie wszystkie przedwojenne meble. Rudek naśladował wprawdzie najnowsze trendy w światowym meblarstwie, ale materiały jakich używał, były nie do zniesienia.
Otyła Zosia, która zaraz przyszła je zobaczyć, usiadłszy na trójnogim taborecie z wcinającym się w pośladki metalowym kółkiem na środku, pomalowanym czarną, nigdy nie wysychającą emalią i owiniętym czerwonym winylem, od razu zgięła swoją masą taboret. Spanikowana Krystyna chciała po jej wyjściu go naprostować, ale już się nie dało. Rudek wyginał pręty zbrojeniowe na specjalnie skonstruowanym kopycie i jeden z pozostałych trzech został już krzywy.
W rogu tak ciasnego pokoju stały jeszcze nieposkładane elementy tapicerowanych foteli, które Krystynie spędzały sen z powiek, gdyż Rudek był po wsiowemu nerwusem i Krystyna po prostu się go bała. Również bały się go dzieci. Toteż posłusznie z rozpoczęciem roku szkolnego siadły do nowej konstrukcji ojca, czyli do stolika do odrabiania lekcji.
Z powodu ciasnoty stolik ten, na metalowych nogach, miał niewielki, półmetrowy blat, który można było na czas odrabiania lekcji poszerzyć dwoma rozkładanymi blatami wysuwanymi od spodu na konstrukcji z dwóch kątowników przyciętych i pospawanych na budowie.
Andrzej z Ewą odrabiali lekcje niemal ocierając się głowami, naprzeciwko siebie, a każde położenie dodatkowej książki na rozłożone blaty i macierzystą powierzchnię stolika było walką o miejsce i terytorium. Rudek pomalował wszystkie kawałki płyt paździerzowych, z których wykonał stolik lekcyjny, bezbarwnym lakierem i obił krawędzie listewkami, które pomalował na czerwono. Dodatkowo wykonał lampkę nocną na stojaku z małej płytki pilśniowej z wyciętym po pikasowsku owalem na dłoń. Krawędzie pomalował na czerwono, a całość bezbarwnym lakierem. Wszystko w dalszym ciągu śmierdziało niewywietrzonym paździerzem, a powierzchnia mająca strukturę wiór była nierówna.
Krystynę jednak i to już nie troskało, właściwie zobojętniała na wszystko. Prace domowe w miarę wzrostu i obsługi dzieci, a także stuprocentowej obsługi Rudka, stawały się nieznośne. Krystyna krochmaliła i prasowała pościel, koszule Rudka, krawaty, chustki do nosa i kołnierzyki dzieci do szkoły, bo musiały być codziennie świeże.
Pralkę, którą udało się jej wreszcie kupić, musiała podłączać kilkoma przedłużaczami, gdyż jedyny kontakt elektryczny był w kuchni, a przedłużacze przerzucała przez okienko łączące ubikację z kuchnią, by móc zużytą wodę z pralki wlewać do wanny i moczyć tam skarpetki w jeszcze „dobrej” wodzie z mydlinami. Ucieszyła się z lodówki, wprawdzie nie takiej, jaką Józek kupił Zosi – podobnej do tych z filmów amerykańskich, wielkości człowieka – ale zawsze.
Jednak wkrótce sąsiedzi dowiedzieli się i o lodówce. Hechliński zapraszał co jakiś czas do swojego mieszkania miłośników swojego śpiewu, gdyż żona nie pozwoliła mu pracować w charakterze tenora w Operze Bytomskiej mimo ukończenia szkoły muzycznej w Zabrzu z najwybitniejszymi wynikami. Potrzebował lodówki na gwałt, gdyż goście musieli jeść smakołyki na miarę arii, które wyśpiewywał. Nim Hechlińska z pierwszego piętra wniosła na trzecie piętro tacki z maleńkimi ciasteczkami przekładanymi maślaną masą, Krystyna opróżniała lodówkę przenosząc swoje wiktuały na balkon. Potem do późnej nocy niosły się po klatce schodowej jęki Jontka, groźby Stefana, przerażenie Rigolletta, zawodzenia Leńskiego i dużo pieśni religijnych. Nazajutrz w drzwiach zjawiała się Hechlińska z maleńkim talerzykiem, gdzie ułożone były po ciasteczku każdego gatunku w podzięce za użyczenie lodówki. Ciasteczka te Krystyna kroiła na jeszcze mniejsze kawałeczki, by każdy z domowników mógł skosztować smakołyków Hechlińskich, wykonanych według przedwojennych, lwowskich receptur.
Jesień była ciepła i na podwórku suszono pranie rozpinając sznurki między trzepakiem, a młodymi, niedawno posadzonymi drzewkami. Hechlińscy, bezdzietne małżeństwo repatriantów ze wschodu, wieszali pościel zawsze trzymając ją za rogi w jakimś tanecznym ruchu.
Hechliński był wprawdzie śpiewakiem operowym, ale jedynie z zamiłowania. Pracował jako cichy kosztorysant w jakimś przedsiębiorstwie i cały kunszt jego artyzmu Krystyna obserwowała z okna, który, nie mając ujścia, realizował się w romantycznym wieszaniu i składaniu prania w wiklinowe kosze. Kiedy podchodził do swojej żony z rozłożonymi ramionami, a w dłoniach trzymał suche już prześcieradło ściskając je palcami z obu końców, w zębach trzymał drewnianą klamerkę do bielizny. Jego żona symetrycznie robiła to samo. Kiedy zbliżali się do siebie, Hechlińska delikatnie wyjmowała klamerkę z jego ust i swoich, wrzucała je do małej płóciennej torebki i całowała Hechlińskiego w usta. Składali ramiona układając równocześnie prześcieradło w kostkę i wygładzając brzegi płótna w wiklinowym koszu. Potem szli po następne. Krystyna na to patrzyła z wyraźnym zdumieniem. Rudek nigdy jej nie pomógł w pracach domowych i na pewno nawet nie wiedział, że inni mężczyźni pomagają.
Mama Edka mieszkająca na parterze niemal całymi dniami przechadzała się między białymi prześcieradłami rozmawiając ze wszystkimi wieszającymi i ściągającymi wysuszoną pościel. Na podwórzu robiło się ludno i towarzysko, ale Krystyna nie schodziła tam i nie wieszała.
Krystyna próbowała ułatwić sobie pranie gotując je we wrzątku na gazie w dużych garnkach. W sąsiedniej klatce schodowej powstał tajny punkt usługowy z prężeniem firan i przynajmniej Krystynie odpadała ta czynność. Na specjalnie zbudowanych ramach suszono wykrochmalone firany, trzeba było tylko dowiedzieć się, kiedy jeszcze gorące, dostarczyć w emaliowanej miednicy.
Pani Danusia zawsze na początku miesiąca przychodziła do Krystyny, by pożyczyć pieniądze, które zwracała pod koniec miesiąca. Rudek nigdy nie przyznawał się żonie, ile zarabia, dlatego, by uskładać na wakacje, Krystyna zaraz po wypłacie część pieniędzy chowała w bieliźniarce i tę sumę zawsze pożyczała Danusi. Danusia, podobnie jak wszystkie kobiety w klatce schodowej – oprócz sąsiadującej z Krystyną lekarki Szklarskiej – nie pracowała i jej głos można było słyszeć o każdej porze dnia: albo wołający dzieci przez okno, albo plotkującej na schodach. Krystyna lubiła plotkować na schodach i wiedzieć stamtąd, co i kiedy rzucą, gdzie ma posłać Andrzeja po chleb kiedy w sklepie na Róży Luksemburg go zabraknie, kiedy wróci ze szkoły. Jak słyszała głos Danusi na klatce, schodziła piętro niżej do towarzystwa, bo wiedziała już, że stoi tam bardzo chuda – w kontraście do otyłej Danusi – Jadwiga, którą bardzo lubiła. Jadzia była żoną Alfonsa, żołnierza Wehrmachtu i mieli o kilka lat starszą od dzieci Krystyny Anielę, gdyż sami byli już starzy, a czekali ze ślubem, aż Alfons wróci z wojny. Byli jedynymi Ślązakami w klatce schodowej i byli bardzo zaprzyjaźnieni z rodziną Danusi, jednak tzw. „wolne pieniądze”, które można było pożyczyć, posiadała tylko Krystyna, żona inżyniera. Jadzia żyła niezwykle skromnie, gdyż zakładowa pensja Alfonsa przeznaczana była na środki czystości i coroczne malowanie całego mieszkania, co Alfons wykonywał sam, kładąc srebrny wałek na podkład z farby kredowej w pastelowych kolorach i w pustych miejscach, specjalnie pozostawionych, wymalowywał obrazy przedstawiające dwoje małych dzieci w za dużych butach, oddające się flirtom i pracom ogrodniczym. Alfons przedwojenne wzory z pocztówek niemieckich dzielił ołówkiem na kratki i w skali przenosił na ściany. Był malarzem-amatorem z pasji i determinacji, swój upiorny gust musiał, przy aplauzie Jadzi, rok rocznie stygmatyzować na ścianach mieszkania, które Jadzia pieściła, pucowała na błysk, ku zgorszeniu Krystyny i Danusi, jako niepotrzebną fanaberię. U Danusi panował zawsze wschodni nieład, nieumyte naczynia w zlewozmywaku sięgały sufitu i Danusia nigdy nie miała sobie tego za złe. Nigdy się do niczego nie śpieszyła, pokrywała nieustanie stół kuchenny i kredens naklejonymi błyskawicznie pierogami, kisiła barszcz w ogromnych dzbanach glinianych i posyłała dzieci do piwnicy po kapustę, gdzie stawiała z mężem jesienią beczkę. Była gospodynią pogodną i skuteczną.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz

LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (31)

Rozdział IX

Rudek (22)

Rudek przybył na Ziemie Odzyskane z tekturową walizką, którą potem zamienił na kupioną w Berlinie, z imitacji wężowej skóry, z niklowanymi okuciami na rogach, i z taką przyjechał na święta Bożego narodzenia do Katowic. Miał w niej suwak i skrypty uczelniane pełne parametrów, wzorów i obliczeń wytrzymałości materiałów budowlanych, arkusze kalek, kartonów, kolorowe tusze kreślarskie, przybornik z grafionem i cyrklem oraz kolekcję ołówków zwanych z niemiecka blajcykami.
Po świętach wracając szybko do Turoszowa nie miał nadziei na uratowanie czegokolwiek, a na dodatek zaczęło go tam wszystko irytować i stawał się nieobliczalny.
Po uderzeniu dyrektora w twarz, na dobre wrócił do Katowic nocnym pociągiem roztrzęsiony, budzący nawet litość i opiekuńczość w nieczułej zwykle Krystynie. Do biurowca w Katowicach po wykorzystaniu urlopu na ochłonięcie i przyjście psychiczne do siebie zaczął uczęszczać ze swoją skórzaną teczką od 1 lipca.
Biuro Projektów Górniczych przy Alei Róży Luksemburg przejęło go z Kopalni Węgla Brunatnego Turów do pracy w na stanowisko starszego projektanta, do pracowni TP3 z wynagrodzeniem zasadniczym w wysokości 3500 zł wg z zaliczeniem do I grupy premiowej. Obywatel, jak zapewniało specjalne pismo, nie tracił żadnych uprawnień urlopowych nabytych przez niego w czasie pracy na kopalni “Turów”.
Rudek pogrążył się tymczasem we wdrażaniu wniosków racjonalizatorskich we własnym mieszkaniu, chętnie wykorzystując Ewę, która miała w szkole tylko trzy lekcje dziennie.
Ewa przynosiła zawsze nie te narzędzia, które polecał jej wyciągać z szuflady biurka Franciszka, nie tylko dlatego, że nazywał je po niemiecku, ale też i z tej przyczyny, że nazywał te same narzędzia innymi nazwami, zależnie od okoliczności ich przeznaczenia, gdyż było ich mało i były wielofunkcyjne.
Na licznych budowach, nad którymi miał nadzór, załatwiał usługi spawalnicze, płacąc robotnikom powszechnie stosowaną walutą, czyli „półlitrem”. Pręty do zbrojenia betonu wyginał w domu na specjalnym, zbudowanym z desek kopycie, według rozrysowanego wcześniej projektu technicznego.
Tym sposobem wykonał bardzo niebezpieczny kwietnik, który dziurawił wełniany dywan od Leśki, który przewracał się z doniczkami, kiedy przeciąg otwierał balkon. Rudek postanowił dziurawieniu zaradzić czterema korkami wykonanymi z tego samego materiału, co modne buty na słoninie. Jednak nadziane na nie nogi kwietnika natychmiast przedziurawiały i te korki, a kwietnik stawał się w dalszym ciągu niebezpieczny, a na dodatek był oszpecony plastikowymi korkami w kolorze pomarańczowym.
Na budowach stosowano coraz to nowe technologie, o których Rudkowi przed wojną się nawet nie śniło. Był zafascynowany możliwościami wykorzystania płyt paździerzowych w meblarstwie i dom zapełniał różnymi kawałkami płyt, magazynował je za szafami, by wykonywać z nich coraz to bardziej pomysłowe meble. Płyty strasznie śmierdziały na początku, ale z biegiem miesięcy ich przemysłowy smród zepsutego oleju jadalnego powoli słabł. Rudek zespawał na budowie stolik z trzech wygiętych prętów zbrojeniowych pomalowanych potem lakierem olejnym na czarno, zakończonych korkami i na przyspawany okręg metalowy i przykręcił śrubami blat płyty paździerzowej wycięty w kształt plastra miodu. Całość pomalował lakierem bezbarwnym, gdyż był oczarowany pięknem płyt paździerzowych, ich nierówną strukturą o wielu odcieniach mielonych trocin i chciał to wszystko wydobyć.
Stolik przeznaczony był głównie dla Andrzeja, który z konieczności lekcje odrabiał przy stole w kuchni. W planach Rudka, kiedy Ewa też już rozpoczęła naukę w szkole, był projekt specjalnego stolika z dwoma klapami podtrzymywanymi kątownikami, który chował się, gdy dzieci siedzące naprzeciwko siebie kończyły odrabiać lekcje.
Prace domowe Rudka przebiegały równolegle i plany rodziły nowe plany, tak, że nikt nie był pewien dnia ni godziny, kiedy w tak ciasnym mieszkaniu nagle pojawi się kolejny sprzęt.
Na dodatek naczelną zasadą Rudka było zwiększanie komfortu życia trzech osób w jednym pokoju dzięki przemyślnym fortelom konstruktorskim tak skutecznym, że przewidywały nawet dłuższe goszczenie w nim czwartej, czyli Wandy z Przemyśla.
Z tym zamysłem powstała szafa z płyt paździerzowych, do której w dzień chowało się łóżeczko polowe Andrzeja. Była umocowana do ściany na „cybantach” i spuszczało się ją na noc, by babcia Wandzia mogła na plecach szafy spać w nocy między tapczanem, a łóżeczkiem polowym. By Wandzie było wygodnie, plecy „szafy” Rudek wykonał z siatki ogrodowej, której nierówna powierzchnia nie dawała się niczym zamortyzować mimo sterty jaśków, poduszek i pierzyn podkładanych pod ciało babci.

Rudek nie mógł się przyzwyczaić do Górnego Śląska po malowniczych okolicach Bogatyni, a Krystyna z dziećmi była na wakacjach w Wiśle Głębcach.
Intensywnie powrócił do wykonywania kolejnych krzeseł z prętów zbrojeniowych spawanych na budowie wraz z kółkiem, które umieszczał w środku szkieletu trójkąta-siedziska i wyplatał je czerwonym sznurem winylowym. Nawet i ta, zdawałoby się, radosna twórczość nie dawała mu satysfakcji.
Szedł codziennie pięć minut do pracy ze swoją skórzaną teczką, mijając ogromny plac budowy, jakim była w dalszym ciągu Koszutka. Wprawdzie uchwałą ubiegłoroczną Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów zobowiązał wszystkie budowy w Polsce Ludowej do oddawania do użytku domów otynkowanych, a wszelkie opóźnienia miano zakończyć do 1967 roku, to jednak otynkowanych domów w dalszym ciągu nie było.
Mimo stojących ciągle żurawi i prowizorycznych baraków dla robotników rozsianych po całym osiedlu, plac przed Biurowcem był nieuporządkowany, ale Biurowiec, w którym pracował Rudek był ukończony, otynkowany, stanowił wraz z kominem kotłowni dominantę osiedlowego pejzażu rozpoznawalną dla osiedla budowlę wśród jednakowych, trzypiętrowych bloków z czerwonej cegły.
Biurowiec był tak imponujących rozmiarów, z tak wielką ilością okien, że zastępował nocami osiedlowe latarnie. Pracownicy w ramach współzawodnictwa i wykonywania projektów ponad plan, pracowali w tym gigantycznym budynku nocami, a placówka zatrudniała ponad 3000 pracowników w 400 pomieszczeniach i okna świeciły się na okrągło. W tym siedmiokondygnacyjnym (i jednej kondygnacji podziemnej) molochu o powierzchni 13,5 tys. m kw. Rudek stanął za deską kreślarską trzymając w ręce swój nieodłączny suwak. Z okien pracowni TP311 widział, jak buldożery wkroczyły już na teren ogródków działkowych, nie czekając na zbiory i brutalnie niszczyły uprawy jego sąsiadów: Danusi, Jana, rodziców Edka i rodziców Marzenki. Nie zastanawiał się, co będzie tam budowane.
Stała już siedmiopiętrowa podkowa z windami i szkielet 10 kondygnacyjnego punktowca, a kolejne pięć identycznych szkieletów już zarysowywało się pracami przygotowawczymi na placu budowy. Jednak Rudka to wszystko nie interesowało i nie cieszyło, ani nie martwiło. Jego koledzy biurowi, których znał jeszcze ze studiów, zapisawszy się do Partii, szybko pięli się po szczeblach kariery zawodowej, zajmując kierownicze i dyrektorskie stanowiska, on tymczasem spadł do pozycji projektanta. Nie interesowały go też praktyki kolegów w pracowni, którzy, by spełnić obowiązek wykonania zawyżonej normy, wydrapywali żyletką datę na kalce, by pod koniec miesiąca stare rysunki przedstawić jako nowe. Przeciwnie, zabierał robotę do domu, starając się sumiennością zapracować na cząstkę wolności. Nie znosił dusznej atmosfery biura, walających się wokół gazet polskich i sowieckich, które w czasie przerwy śniadaniowej jednak dla własnego bezpieczeństwa przeglądał.
W Trybunie Robotniczej przeczytał spolszczenie artykułu z Komsomolskiej Prawdy. Tytuł artykułu pisany był wersalikami i artykuł, jako priorytetowy, znalazł się na pierwszej stronie. Był o tym, że święta państwowe nie wytrzymują konkurencji z kościelnymi i że trzeba coś z tym zrobić. Te instrukcje z pierwszych stron gazet codziennych nigdy nie były obojętne Dyrekcji Biura. Toteż święto 22 Lipca zobligowało wszystkie pracownie do dekoracji okien i na dodatek iluminacji nocnej w ten sposób, by dla wszystkich mieszkańców osiedla było wiadomo, jakie to święto. Rudek i w tych inicjatywach nie uczestniczył spychając się na coraz gorsze pozycje w pracowni. Trudno też rozmawiało się z kolegami, nikt nie wiedział, co można, a czego mówić nie należy.
Dowiedziawszy się z gazet o Uchwale Rady Ministrów z 5 maja 1958 w sprawie dodatków do uposażenia za znajomość języków obcych dla pracowników Komitetu Współpracy Gospodarczej i Naukowo-Technicznej z Zagranicą przy Radzie Ministrów, Rudek rozpoczął panicznie naukę piątego obcego języka. Jego wybór, ze względu na znajomość łaciny, padł na hiszpański.
Hiszpańskiego uczył się w domu jednocześnie czyniąc starania o przyjęcie go do Wyższej Szkoły Ekonomicznej na Kurs Problematyki Społeczno-Ekonomicznej krajów gospodarczo zacofanych. Niestety, na taki kurs mógł skierować go tylko macierzysty zakład pracy.
Toteż Rudek wszczął starania o zmianę pracy. Huta Szkła „Warta” w Sierakowie Wielkopolskim zaproponowała Rudkowi służbowy domek jednorodzinny i stanowisko głównego inżyniera budowy Huty. Również dyrekcja Kopalń i Zakładów przetwórstwa Siarki w „Tarnobrzegu” zgłosiła chęć natychmiastowego zatrudnienia. Rudek w końcu przyjął ofertę Elektrowni Łagiszy w Budowie, w Będzinie, do której będzie mógł dojeżdżać, gdyż kursy w Katowicach mające dać mu szansę na wyjazd zagraniczny stawały się coraz bardziej realne.
Rudek po pracy w przerwie robienia mebli oglądał telewizor. Zwiększono czas nadawania do trzech dni w tygodniu, a w niedzielę nawet z okazji 22 Lipca uroczystość obchodów na Stadionie Dziesięciolecia Manifestu Lipcowego w Warszawie transmitowano już od godziny jedenastej. Jednak większość programów była dla dzieci. Dyskusje toczące się w programach publicystycznych go nie interesowały, zresztą, zazwyczaj dźwięk był tak okropny, że nie można było niczego zrozumieć, a jak był poprawny, to też nie. Pogadanki redaktora Kubiczka o heroicznej pracy w telewizji go drażniły. Występy rewiowe bułgarskich i rumuńskich artystów z Filharmonii Śląskiej mu się nie podobały. Meczów hokejowych nie cierpiał. „Żołnierz królowej Madagaskaru” wystawiony przez telewizję warszawską go oburzył i wcale się nie śmiał. Filmu „Lecą żurawie” nie zrozumiał. Nie miał pojęcia, dlaczego prasa polska tak się o nim rozpisuje, a Trybuna Robotnicza po nagrodzie w Cannes zapełnia bałwochwalczo szpalty. Najbardziej zirytowała go ostania scena, gdy kobiety kwiatami witają na peronie pociągi z powracającymi z wojny żołnierzami-bohaterami. Sam nie był na wojnie, ale widział przecież, jak to wszystko wyglądało, toteż z całą pasją i gniewem powrócił do wyplatania taboretów czerwonym winylem.
Na parter, do środkowego mieszkania wprowadzili się Morawscy, oboje inżynierowie z maleńkim Witkiem i pięcioletnią Danką. Rudek, by jakoś przywitać nowych sąsiadów i wkupić się w ich łaski zabrał swoim dzieciom wszystkie dziecięce bajki i podarował Morawskim.
By podlizać się Krystynie, kupił za łapówkę, lodówkę. Wprawdzie najmniejszą, ale tylko taką udało mu się kupić. Nie mając pomarańczowego wartburga jak Józek, ani tak dużej lodówki jak Zosia, chciał jednak na powrót Krystyny z wakacji oprócz nowych mebli jakąś niespodziankę przygotować. Józek pracował od studiów na krakowskim AGH w Głównym Instytucie Górnictwa i nie zamierzał do emerytury zmieniać pracy. Józek też był bezpartyjny, ale jakoś jemu się pracować i dobrze zarabiać udawało.
Rudek wiedział, że górnik Wincenty Pstrowski dostał w nagrodę za swój wyczyn pięciolampowe radio i że to był najlepszy prezent, jaki można było w tych czasach dostać. Tylko słuchanie radia dawało wolność. I dlatego radio, jako najważniejsze trofeum, jakie przywiózł sobie z pobytu w Turoszowie, cenił najbardziej.
Wolna Europa na przykład zastanawiała się co robić dalej z Berlinem, miastem będącym zarzewiem zimnej wojny. Dowiadywał się też wiele o Górnym Śląsku, gdzie przyszło mu znowu pracować.
Złoża węgla ciągnęły się tu kilometrami, były grube i właściwe zagospodarowanie ich po zaborach przerwała wojna. W czasie okupacji Niemcy rabunkowo wydobyli tu 400 milionów ton węgla kamiennego bez inwestycji i napraw sprzętu, a teraz Śląsk miał zaspokoić nie tylko potrzeby zrujnowanej Polski, ale i ZSRRR.
Tak jak przed wojną każdy chciał mieszkać w Katowicach, w mieście wielkich możliwości i rozwoju, teraz w ciągu ostatnich dwu lat wyjechało z Polski do NRD 37 tysięcy, a do RFN 226 tysięcy ludzi. Mimo to, dzięki napływowi ludności wiejskiej, było tu bardzo ludno. Ludność miejska zaczynała liczbowo przewyższać ludność wiejską, jedynie na wschodzie Polski wsie utrzymywały nadal dużą liczebność.
Rudkowi udało się, przed wyjazdem Mariana kupić od niego rower. Marian zanim wybrał się Batorym do Ameryki, długo spieniężał co się dało, wszystko, co kupił na raty i co było niespłacone, za ten rower też pobrał od Rudka pieniądze.
Krystyna nie wiedziała, dlaczego znajomości Mariana w Hucie Batory w Chorzowie owocują czymś tak okropnym, jak ten rower i wstydziła się go zabrać na wakacje do Wisły. Z początku Andrzej przyjął prezent z mieszanymi uczuciami, gdyż natychmiast na podwórku został wyszydzony i wyśmiany. Rower był pomarańczową damką pospawaną w Hucie Batory z różnych części wielu rowerów niemieckich i miał grube opony. Ponieważ Ewa też nieśmiało domagała się roweru, Rudek przykręcił na osi tylnego koła dwa kątowniki, by Ewa, trzymając się pleców Andrzeja, mogła stać i jechać razem z nim. Andrzej, wymigując się jak mógł od wożenia siostry, zrobił dla świętego spokoju kilka rund na podwórku, wywołując salwy śmiechu i kpin z takiego dziwoląga, czym ostatecznie zniechęcił Ewę do wożenia jej.
Rower jednak okazał się na podwórku niezastąpiony. Andrzej wykonywał na nim przeróżne cyrkowe ewolucje jeżdżąc nie tylko bez trzymania kierownicy, ale i stojąc wyprostowany na siodełku utrzymywał na nim równowagę wprawiwszy rower w szybki bieg, czym udaremnił podwórkowe lekceważenie, a nawet wzbudził podziw.
Andrzej po zakończeniu trzeciej klasy dostał odznakę wzorowego ucznia, o czym powiadomiono Rudka:
„Inspektorat Oświaty w Katowicach wyraża Obywatelowi uznanie za troskliwą opiekę nad Jego dzieckiem, kształtowaniem Jego charakteru, wyrabianiem poczucia dyscypliny i sumienności w pracy. W wyniku tego Wasze dziecko otrzymało w nauce wyróżnienie, w związku z czym składamy serdeczne gratulacje.
Inspektor Oświaty w Katowicach”

Cały rok prasa polska i telewizja piały nad bohaterską Kubą. Rudek z uwagą śledził od stycznia rewolucyjne dzieje wyspy: Fulgencio Batista ucieka z Hawany, siły Fidela Castro prą lasami w kierunku Hawany. Hawana zdobyta. Oddziały rebeliantów pod wodzą Che Guevary i Camilo Cienfuegos zajmują stolicę, gdzie przybywa Fidel Castro i zostaje premierem.
Jeszcze w styczniu wojsko Fidela wykonuje egzekucje na 71 zwolennikach Fulgencio Batisty. Za 108 morderstw Jesús Sosa Blanco, pułkownik kubańskiej armii Fulgencio Batisty, zostaje stracony.
Rudek to wszystko przyjmował do wiadomości, a przejęcie Kuby przez Chruszczowa nie bez pewnej odrazy. Niemniej codziennie przerabiał jedną lekcję hiszpańskiego.

Zaszufladkowano do kategorii 2021, dziennik ciała | Dodaj komentarz