LATA PIĘĆDZIESIĄTE POSZERZONE (30)

Rozdział IX

Ewa (3)
Pójście Ewy o rok wcześniej do szkoły rozwiązywało problem jej samotności w domu i tego, że w przyszłości zawsze mogła być w stosunku do rówieśników do przodu. Zaświadczenie z kuratorium zezwalające na posłanie dziecka do szkoły z rocznikiem starszym Krystynie wydano od ręki.
Dzieci w szkole nr36 było tak dużo, że uczyły się na zmiany, które nie pokrywały się z godzinami lekcji Andrzeja. Więc Krystyna musiała posyłać dzieci osobno.
Rudek w NRD kupił sobie radio, które pozostawił w Bogatyni, natomiast te po teściu, przedwojenne, przywiózł z powrotem. Mirce do Wrocławia przywiózł lalkę z zamykanymi oczami i nylonowymi włosami. Do Katowic nie przywiózł z Berlina dzieciom prezentów, bo, jak powiedziała złośliwie Krystyna dzieciom, wszystko, co mu pozostało z diet, zużył na automaty uliczne chcąc zobaczyć, co z nich wyskoczy.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Andrzej zobaczył prezent imieninowy Ewy wcześniej, nim go jej wręczono i opowiadał, że jest piękny. Okazał się być pierścionkiem z czeskiego złota z plastikowym, różowym oczkiem. Ewa, zapewniona, że jest to prezent dużej wagi, z dumą poszła z nim, włożonym na palec, do szkoły.
Wszystkie oddziały pierwszych i drugich klas, a potem i trzecich w miarę, jak dzieci ciągle przybywało, ulokowano od września w przedszkolu właśnie ukończonym, na wprost szkoły Andrzeja. Były tu mikroskopijne, jak dla lalek, klozety. Reszta nie różniła się zbytnio architektonicznie od szkoły, przedszkole, nazwane tak samo jak szkoła Andrzeja szkołą 36, też miała wystrój socrealistyczny i Ewa się bała tego zimnego betonu i lastrico. Krystyna zapowiedziała jej, że ma przynosić same piątki i uczyć się tak dobrze, jak Andrzej. Szła więc pełna niepokoju, czy zdoła sprostać temu wymaganiu, a ponieważ bardzo kochała matkę, pragnęła nie sprostać jej oczekiwaniom.
Minęła dom naprzeciwko szkoły i suterynę z napisem fotograf, gdzie kilka dni temu były z Krystyną robić zdjęcie do legitymacji szkolnej. Przedtem poszły do fryzjera i Krystyna kazała sobie zrobić trwałą ondulację, natomiast Ewie kazała ściąć włosy na krótko tak, by nie wykonywać codziennych czynności z ich czesaniem. Ewa w przylizanych włosach ze spiętą spinką grzywką zrobiła tak paniczną minę, że pani fotograf chciała nawet zdjęcie powtórzyć, ale w końcu doszły z Krystyną do wniosku, że takie może być.
Niosła trzy zdjęcia w tekturowym tornistrze podpisane przez Krystynę z przykazaniem dostarczenia ich wychowawczyni, jak polecono na zebraniu rodziców pierwszaków. Klas pierwszych było mnóstwo, ale Ewa zawsze odnajdywała przypisaną jej administracyjnie I c.
Najprawdopodobniej do poszczególnych klas przydzielano dzieci ulicami, gdyż w klasie rozpoznała Basię Kwiczalę ze swojej klatki schodowej z pierwszego piętra, Basię Czuprynę z parteru, Jolę, córkę Floriana mieszkającą nad Mają, z którą była w Parku Kultury. Wszyscy tłoczyli się na korytarzu przed zamkniętymi klasami, czekając aż przyjdą wychowawczynie. Ciepła, otyła kobieta o okrągłej, młodej twarzy w lokach trwałej ondulacji, którą Ewa poznała na rozpoczęciu roku szkolnego, jako przemiłą, uśmiechniętą Panią Tomsię, teraz spóźniona nadciągała z dziennikiem pod pachą korytarzem jak chmura gradowa. Wpuszczała dzieci dwójkami, a tymczasem czterdziestoosobowy tłum uformował się w kolejkę.
Marzenka była najładniejszą dziewczynką w klasie i jej dwa wspaniałe warkocze kojarzyły się Ewie niezmiennie z idealnymi warkoczami Tamary z radzieckiego albumu o moskiewskich pionierach. Myślała, że takie włosy mają tylko dziewczynki w ZSRR i była dumna, że siedzi z tak wspaniałą koleżanką. Ewa była najmniejsza w klasie, a Marzenka najwyższa, siedziały w ławce drugiej nie dbając o to, że Marzenka może zasłaniać tablicę uczniom siedzącym za nią.
Ewa, jak już wszyscy usiedli podnosiła cała w strachu wzrok na tablicę i patrzyła na godło orła białego na czerwonym tle, szukając tam pomocy. Nie patrzyły na nią święte obrazy jak w kościele, ale dwie brzydkie twarze łysych mężczyzn oprawione w brązowe ramy i szkło. Jeden z nich miał okulary i obaj przewiercali hipnotycznie wzrokiem klasę wspierając i wzmagając dołączoną do nich tłustą i wściekłą twarz Tomsi.
Pani Tomsia walnęła linijką w stół, na którym stały dwa miedziane dzwonki – jeden mały, a drugi duży. Dzwonki podskoczyły wydając ciche kwilenie, a klasa, przestraszona świstem linijki, zamarła.
Pani Tomsia poleciła wszystkim schować ręce za siebie. Każdy, kto nie wytrzymywał tego znieruchomienia, dostawał w plecy uderzenie linijką i po kilku przechadzkach między rzędami Pani Tomsia uzyskała stuprocentową ciszę w klasie. Wtedy spokojnie usiadła i wyjęła z torebki bułkę, którą – nie spuszczając z klasy wzroku – zaczęła jeść. Po ukończeniu jedzenia bułki Pani Tomsia wykryła jakąś lekką niesubordynację wśród siedzących, bo natychmiast wezwała delikwenta na środek klasy i wstając z krzesła kazała chłopcu wyciągnąć przed siebie dwie dłonie na płask, które z wyraźną przyjemnością zamachnąwszy się uderzyła kilka razy linijką raz jedną doń, raz drugą. Chłopak skręcając się z bólu z płaczem wrócił do ławki. Klasa zamilkła tak bardzo, że nie słychać było nawet oddechu.
Ewa przerażona nie wiedziała, co się dalej działo w klasie i co mówiła Pani Tomsia. Niczego nie rozumiała i skulona siedziała z założonymi do tyłu rękami całą godzinę lekcyjną, aż jej ścierpły. Dzieci musiały siedzieć w ławkach z założonymi do tyłu rękami i chęć odezwania się zgłaszać podniesieniem ręki w górę ze złożoną dłonią i wystającymi jedynie dwoma palcami. Panowała śmiertelna cisza i pani Tomsia egzekwowała ją z całą surowością linijką. Kiedy Pani Tomsia podniosła ze stołu nauczycielskiego duży, miedziany dzwon i potrząsnęła nim kilka razy, dzieci zaczęły opuszczać klasę gęsiego począwszy od ławek blisko drzwi.
Ewa łapiąc powietrze wydostała się na korytarz. Tam wychodzący z klas uczniowie stopniowo zasilali formujący się korowód, który parami ruszył już, idąc korytarzem w koło tak, że w ciągu jednej przerwy zdążył okrążyć go kilka razy.
Ewie, jak na półkolonii w Zatoniu, chciało się natychmiast sikać, ale pilnująca ich nauczycielka powiedziała, że ze szkolnej ubikacji można skorzystać tylko wtedy, kiedy będzie się mijać małe klozety. Ewa, idąc w parze z zupełnie nieznaną jej dziewczynką z innej klasy, próbowała z nią rozmawiać, ale ta się do niej nie odezwała. Para dziewczynek z białymi kokardami w warkoczach rozmawiała ze sobą radośnie i Ewa chciała też im coś opowiedzieć. Ale te, przez nią zaczepione, obrażone, oburzone, że im przerywa, też odmówiły. Jedna pokazała Ewie język, a druga na nią napluła i po tym odwróciły się, wracając do swoich rozmów i śmiechów. Ewa bała się rozpłakać i bała się iść do toalety, bała się też posikać w klasie. Dlatego jak w trzecim okrążeniu mijali drzwi z małymi, przeznaczonymi dla przedszkolaków ceramicznymi muszlami klozetowymi, wpadła tam i siedziała tak długo, aż usłyszała dzwonek obwieszczający koniec przerwy.
Żeby spełnić polecenie Krystyny, po przerwie, Ewa zebrawszy się na odwagę podeszła do stołu Pani Tomsi, która zasiadła w krześle bez żadnego zamiaru prowadzenia zajęć szkolnych.
– Chciałam donieść zdjęcia do legitymacji – wyksztusiła Ewa – trzymając ćwiartkę niebieskiej koperty ze zdjęciami.
Pani Tomsia nie odezwała się. Pogrążona w porządkowaniu torebki, wysypała na stół całą jej zawartość. Ewa stała naprzeciw niej wpatrując się w blat stołu, gdzie obok kałamarza z włożonym piórem, dwóch miedzianych dzwonków i otwartego dziennika leżała otwarta, wybebeszona torebka poklejona wystającymi z papierków cukierkami. Włosy z grzebienia poprzyklejały się do nich, a brudna chusteczka zaczepiła się o spinki do włosów i otwartą pomadkę do ust. Pani Tomsia kwadrans walczyła z uporządkowaniem torebki ignorując zupełnie obecność Ewy. Klasa nieruchomo siedziała z założonymi rękami i kompletną ciszę przerywał jedynie szelest papierków, w które Pani Tomsia usiłowała powtórnie zawinąć cukierki. Kiedy lepkimi pacami wycieranymi bezskutecznie w chusteczkę wzięła z rąk Ewy zdjęcia, nakazała jej pójść do ławki. Ewa była tak wycieńczona emocją i staniem, że ledwo dotarła do Marzenki bojąc się, że zemdleje.
Wiele dzieci sikało zostawiając pod ławką kałuże moczu. Robiły to niepostrzeżenie i Ewa kątem oka obserwowała, jak kapie coś spod ławki i jak potem podłoga z klepek dębowych robi się ciemna i mokra. Wiele piło z kałamarzy atrament i atramentu, nalewanego na przerwie przez dyżurnych z dużych flaszek, zawsze brakowało.
Ewa, jak i Marzenka, nie miały problemu z pokrywaniem stalówką kartek zeszytu z początku kijkami, potem laskami, a następnie owalami, które trzeba było potem łączyć. Każdą stronę kończyło się szlaczkiem rysowanym kolorowymi kredkami i Ewa bardzo lubiła rysować te szlaczki jako coś, co się kończyło. Tomsia regularnie wzywała kogoś na środek klasy i biła po łapach. Raz wezwała Ewę nie wiadomo dlaczego. Ewa nigdy nie mogła pojąć, dlaczego Pani Tomsia uderzyła jej dłonie linijką. Potem nie mogła nic w zeszycie napisać, bo jej wyjątkowo drobne palce odmówiły posłuszeństwa i nie potrafiły ścisnąć obsadki. Łkała potajemnie w ławce, ale bała się nawet płakać.
Spacerowanie w czasie przerw było chyba jeszcze gorsze, niż siedzenie w ławkach z założonymi rękami. Zależało to też od tego, kto miał dyżur i kto pilnował tak dużą liczbę dzieci na przerwie. Niektóre nauczycielki kazały w miejscu, gdzie korytarz się kończył i przechodził w obszerny hol, formować koła i śpiewać „chodzi lisek koło drogi” lub „prawą mi daj lewą mi daj, i już się na mnie nie gniewaj”. Ewa nie znała tych piosenek i nie wiedziała, co ma robić kiedy chusteczka zostanie położona na środku koła, toteż została natychmiast z zabawy wykluczona. Na dodatek nie rozróżniała strony lewej od prawej i za każdym razem robiła coś wręcz przeciwnego. Jednak nie została zakwalifikowana do łajz klasowych, gdyż dzieci zapóźnionych, z zajęczą wargą, zezowatych i zaniedbanych, było i tak dużo i na nich można było wyżywać się łatwiej.
Ewa miała zawsze ze sobą przygotowaną kanapkę, biały kołnierzyk przy fartuszku i drobne na cukrowe słomki, oranżadę w proszku i kolorowe groszki, co można było kupić zawsze naprzeciwko szkoły, idąc do niej lub wracając. Należała, chcąc nie chcąc, do elity klasowej i miała w dzienniku wpisane, że jest córką inżyniera.
Jednak Ewa sobie zupełnie nie zdawała sprawy, że w szkole może być jeszcze gorzej, niż jest. W miarę upływu dni szkolnych życie w niej stawało się zwyczajnym życiem akceptowalnym dlatego, że nie było innego i że nikt tak naprawdę nie miał pojęcia, jak to życie ma wyglądać.
Ewa się nie przyzwyczajała. Wykonywała wszystkie narzucone jej szkolne obowiązki poprawnie z całą starannością i pracowitością, jednak cierpienie widoczne na jej twarzy przeniosło się na nieznośnie bóle brzucha uniemożliwiające jej nawet poruszanie się. Mieli tylko trzy godziny lekcji w jednym dniu i Ewa zawsze z ulgą opuszczała budynek szkolny z bolącym brzuchem.
Ledwo dowlekała się wracając z Marzenką do domu i wtedy, odmawiając obiadu, kładła się na tapczanie skręcając się bólu. Przestraszona Krystyna podgrzewała emaliowane przykrywki od garnków i zawinąwszy je w ręcznik, robiła tak okłady Ewie na brzuchu. Po jakimś czasie bóle ustępowały, ale wracały rano. Ewa, która w pierwszej klasie miała zazwyczaj lekcje na drugą zmianę, budzona była przez Krystynę wcześnie, by nie spóźniła się do szkoły i by mogła poleżeć z gorącą pokrywką tak długo, aż bóle ustąpią.
Na dodatek Kunowa w czasie majowego, ubiegłorocznego koncertu pianistycznego jej uczniów – gdzie Andrzej za swoją grę zebrał duże brawa – patrząc na towarzyszącą Krystynie Ewę zobligowała ją, że jak Ewa pójdzie do szkoły, przyśle ją do niej jako nową uczennicę z pewnością tak samo muzycznie utalentowaną, jak jej brat.
I kiedy Ewa we wrześniu przyszła do Kunowej i zasiadła do pianina, natychmiast wyczuła do siebie niechęć tej starej, krzykliwej kobiety. Ewa, która nie rozróżniała strony prawej od lewej, nie rozumiała poleceń Kunowej. To doprowadzało Kunową do białej gorączki i spanikowana Ewa przy każdym odezwaniu się podniesionym głosem coraz bardziej plątała się i myliła. Wreszcie czytając nuty, opanowała technikę mechanicznego uderzania w klawisze wyżej – niżej, nigdy nie słysząc dźwięku, jaki one z instrumentu wydobywają. Dzięki temu mogła mechanicznie bezbłędnie wykonywać zadane utwory opierając się jedynie na graficznym zapisie nut. Kunowa i tak była zawsze niezadowolona, jednak ważny był dla niej każdy uczeń przynoszący pieniądze. Tymczasem Ewa chcąc bardzo umieć grać na pianinie chodziła do Kunowej jak na ścięcie, a bóle brzucha się jeszcze bardziej nasiliły. Kiedy Kunowa zaczęła Ewę bić po źle stawianych na klawiszach palcach, Ewa odmówiła pójścia do Kunowej zachłystując się płaczem. Krystyna przeniosła wtedy Ewę do nauczycielki Marzenki, mieszkającej piętro wyżej, którą Pani Marzenkowa gorąco poleciła. I tak Ewa trafiła do Szeferowej, która, jak tylko Ewa kładła na pianino nuty i je otwierała, natychmiast zasypiała, a budziła się po godzinie, by wypuścić Ewę z mieszkania. Ewa nie była pewna, czy tak jest lepiej.
Podobnie jak u Ewy, u Marzenki też było pianino i pani Szeferowa na lekcję schodziła do niej do mieszkania. Ewa lubiła, kiedy razem grały na pianinie Marzenki melodie z zeszytu „W krainie melodii”, mimo że obie nie potrafiły nigdy ich zagrać poprawnie. Marzence jednak nie przeszkadzało, że pani Szeferowa zasypia natychmiast już w chwili gdy rozkładała nuty na otwartym właśnie pianinie i jak równocześnie zasypia jej nieustannie towarzyszący jej biały, kudłaty piesek -„nie wiadomo gdzie przód gdzie tył” o imieniu Czikunia. Marzenka symulowała grę na pianinie podobnie jak Ewa, z tym, że Ewa bardzo chciała grać na pianinie i nauczyć się przynajmniej grać tak jak Andrzej. Natomiast Marzence na tym zupełnie nie zależało, będąc zadowoloną, że Pani Marzenkowa w sąsiednim pokoju z rozrzewnieniem wsłuchuje się w jej zmagania przy pianinie.
W szkole Marzenka się niczemu nie dziwiła i jako dziewczynka wyższa i pewniejsza siebie, spokojne siedziała obok Ewy. Nie dostrzegała nic niestosownego, gdy po przerwie spocona Tomsia wracała wpuściwszy przodem wywołanych wcześniej chłopców do klasy z tzw. żyłą w ręce, plastikowym, gnącym się prętem nie wiadomo o jakim pierwotnym przeznaczeniu, ale był przeznaczony tylko dla chłopców, którzy także bici w domu, nikomu się nie skarżyli. Ewa patrzyła na te praktyki z przerażeniem, Marzenka ich ani nie komentowała, ani ją to nie ruszało i właściwie wszystko, co działo się w szkole, przyjmowała jako naturalną kolej rzeczy, ani szkoły nie pożądając, ani też nie stawiając jej oporu.
Marzenka pisała poprawnie laski i kółka w zeszycie w takim samym tempie jak Ewa i z podobną sprawnością osiągnęły umiejętność czytania, pisania i rachowania.
Marzenka opowiadała z przejęciem o „Małej syrence” Andersena, którą przeczytała jej Pani Marzenkowa, ale Ewa tej baśni nie znała. Nie było jej w książce ilustrowanej przez Szancera, jaką posiadali z Andrzejem w domu. Ale też Marzenka nie znała książek radzieckich, jakie miała Ewa, nie wiadomo gdzie przez Krystynę kupione i nie znała „Timura i jego drużyny”, którą czytał Andrzej, gdyż Pani Marzenkowa, starsza od Krystyny o pięć lat pochodziła z Kresów. Świadkowała licznym gwałtom w czasie wojny i ruskich nie trawiła, toteż Marzenka nie była też w żaden sposób zachęcana w domu do recytacji wierszy na szkolnych akademiach, a przecież chętnych nie brakowało. Mało tego, rywalizacja była tak duża, że i nie każdy chętny mógł dostąpić zaszczytu wystąpienia na akademii. Ewa natomiast trzęsła się przy każdym odpytywaniu na środku klasy, i na żadną akademię się nie nadawała.
Mimo tej pasywności Ewa i Marzenka były uczennicami piątkowymi, zawsze w fartuszkach z białymi kołnierzykami, z odrobionymi lekcjami i kanapkami w tornistrach i z nigdy nie zapominanymi workami na kapcie.
Ewa uwielbiała Marzenkę, chodzić do Marzenki, zapraszać ją do siebie i bawić się na podwórzu z Marzenką, nawet jeśli nie były to właściwie zabawy. Kiedy obrzuciły kamieniami Kubę, który okazał się synem Żydówki, która całymi nocami wykrzykiwała przy otwartym oknie jakieś niezrozumiałe słowa. Ewie zrobiło się potem bardzo przykro i bardzo się tego wstydziła. Tak samo było ze zbiciem workiem z pantoflami Basi Kwiczalowej, sąsiadki Ewy z pierwszego piętra, która podobnie jak Ewa, zakochała się w Marzence i chciała wszędzie z nimi chodzić. Te czyny dręczyły Ewę, natomiast Marzenka szybko o wszystkim zapominała. Wizerunek przykładnych uczennic przylgnął do nich nieodwracalnie wspomagany i pielęgnowany przez rodziców. Rudek, jak tylko był w domu, poprawiał rysunki Ewy w zeszycie do religii, a nawet w całości je rysował, co przy jego braku jakichkolwiek talentów rysunkowych, mimo posiadania kolorowych tuszów po Franciszku, było straszne, jednak podobały się księdzu.
Pani Marzenkowa też retuszowała prace domowe Marzenki tak dokładnie, że nawet uzupełniała brakujące plamy w zadanym przez higienistce szkolnej zadaniu domowym. Miało być to odbicie farbą akwarelową na kartce bloku nr 2 stopy ucznia w celu rozpoznania ewentualnego platfusa. Pani Marzenkowa wyretuszowała odbicie stopy Marzenki tak bardzo, że zrozpaczona higienistka kazała Marzence powtórzyć test w jej gabinecie i z zemsty pozostawiając umycie nogi Marzenki z zaschniętej farby Pani Marzenkowej.
Nierozłączność Ewy i Marzenki była symbiotyczna, gdyż Ewa nieodmiennie była w niej zakochana. Uwielbiała patrzeć się na zadarty nosek Marzenki wznosząc głowę w górę, gdyż Marzenka była o pół metra wyższa od Ewy. Uwielbiała jej długie, aż do pasa sięgające kasztanowe warkocze, zakończone białymi lub błękitnymi kokardami.

Zbliżały się ferie wiosenne i Wielkanoc, Krystyna powiedziała Ewie, że jest już za duża na lalki i powinna podarować Mirce Wojtka, szczególnie, że nie ma dla niej odpowiedniego prezentu jadąc do Wrocławia do Leszków na Wielkanoc.
Ewa z rozpaczą przygotowywała Wojtka na podróż pociągiem przebierając go w nowe śpioszki, które Krystynie cudem udało się kupić. Wojtek był dużą lalką, zbyt dużą na tak ciasne mieszkanie, ale i zbyt duże było przywiązanie Ewy do Wojtka, który zawsze ją wspierał po powrocie ze szkoły.
Wojtka umieścili Leszkowie po kilku dniach gołego na szafie na werandzie, gdyż ręce i nogi, które tak łatwo można było połączyć gumką od majtek, zostały powyrywane. Kiedy Ewa wyjeżdżała z Wrocławia do Katowic, widziała ukryte tam zwłoki Wojtka, ale bała się odezwać i nikt nie wiedział, dlaczego płacze.
Kiedy wrócili z Wrocławia do Katowic, wiosna była już w pełni i Ewa z Marzenką grały z dziećmi podwórkowymi w palanta, mogły bawić się na trawie pod balkonem Pani Marzenkowej, gotować potrawy z nasion chwastów na kamieniach zamiast garnków.
Za domem Marzenki rozciągały się nieużytki aż do torów kolejowych, po których jeździły wagony z węglem do huty Kościuszko, błyskawicznie zagospodarowywane przez zasiedlanych w budowanych domach mieszkańców. Ewa nie wiedziała, dlaczego jej rodzice nie mają tutaj ogródka, mimo, że miała go rodzina Edka, wszyscy niemal sąsiedzi z jej klatki schodowej, tylko nie oni, a przecież tak lubiła kwiaty. Kiedy z ogródka Marzenki wracała z naręczem irysów ściętych dla niej przez Panią Marzenkową, była dumna i wręczała je mamie, która nie była jednak nimi zachwycona, zawsze dodając, że lubi tylko goździki. Dlatego Ewa kupowała Krystynie na wszystkie uroczystości domowe goździki za uskładane grosze pochodzące z reszty wydawanej po kupowanych matce w kiosku papierosach „płaskich”, albo „damskich”.
Jednak dalsze wiosenne dni Ewa spędziła nie z Marzenką, a z Andrzejem. Miesiąc przed wakacjami Andrzej wyrzucając śmieci znalazł obok kubła ledwo żyjącego szczeniaka i zaraz zawołał Ewę. Wrócili tam już wspólnie, szczeniak w dalszym ciągu leżał jak nieżywy i Ewa zadecydowała, że muszą go zabrać do domu. Kiedy Krystyna zobaczyła w domu psa, wpadła w panikę, ale nie mogła okazać się przy dzieciach tak bezduszna. Włożono go do wanny, wymyto i nazwano Pikuś, bo nie był podobny do Łajki – był cały czarny i kudłaty.
Pikuś już na drugi dzień obsikał dywan od Leśki z Przemyśla i zrobił kupę, co po powrocie ze szkoły niezmiernie ucieszyło dzieci jako znak, ze Pikuś żyje i jest zdrowy. Pikuś chodził teraz z nimi wszędzie i Andrzej chętniej zabierał Ewę z Pikusiem na odległe podwórka w obawie, by Pikusiowi nic się w domu nie stało, gdyż rodziców nie był pewny. I słusznie. Krystyna codziennie narzekała na Pikusia tłumacząc, że na trzecim piętrze nie można w tak ciasnym mieszkaniu trzymać psa i żeby mieć psa, trzeba mieć dom z ogrodem. Kiedy zdenerwowany Rudek wpadając z Turoszowa zobaczył w domu psa, wściekł się jeszcze bardziej, jakby jego niepowodzeniom zawodowym winny był Pikuś. Przy rytualnym zlaniu dywanu Rudek ryknął na psa, wyrzucił go na balkon i zamknął tam go na noc. Ewa z Andrzejem nie mogli pojąc takiego bestialstwa i całą noc płakali bojąc się, że Pikuś zamarznie z zimna.
Zaraz po szkole wychodzili z Pikusiem wracając późno do domu, co kończyło się kolejnymi awanturami. Ewa często niosła Pikusia na rękach bo zmęczony, szczeniak zasypiał, gdy brudni i zziajani wracali po tych eskapadach wieczorami do domu.
Klasa Ewy w nagrodę za ukończenie klasy pierwszej, przy eskorcie matek niepracujących, a takich była większość, pojechała do Świerklańca autobusem na wycieczkę szkolną.
Pałac Henckela von Donnersmarcka był splądrowany i popalony częściowo, stał jeszcze w całej okazałości i dzieci przechodząc przez kamienną bramę pobiegły do bogatego wejścia Pałacu. Chłopcy obsiedli dwa lwy stojące u wejścia. Matki pozwoliły wyjąć butelki z herbatą i kanapki. Dziewczynki, żeby się nie zgubić, miały obowiązkowo na głowie białe chustki, chłopcy zawiązali je na szyi. Któraś z matek zrobiła zdjęcie.
Wreszcie rozpoczęły się wakacje. Ewie Tomsia dała na świadectwie same piątki jak i większości uczniom w pierwszej klasie, też i nagrodę w postaci radzieckiej książki. Krystyna postanowiła te wakacje spędzić w Wiśle Głębcach i zamówiła już pokoje.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2021, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *