Lata sześćdziesiąte. Jorg (1)

W latach sześćdziesiątych wszystkie decyzje związane z rozbudową Katowic podejmował wszechwładny Jorg.
Jorg, mimo mitów krążących na jego temat na mieście, jakoby był człowiekiem posiadającym wygląd i dobroć świętego Mikołaja, w rzeczywistości posiadał jedynie to pierwsze.
Garnitury szyto mu w Spółdzielni „Strój” przy ul. 3-Maja w Katowicach raz w roku. Przy 174 cm wzrostu ważył 140 kilogramów i podpierał się laską ze srebrną rączką, którą wymachiwał, kiedy chciał przeforsować swoje argumenty dotyczące katowickiej zabudowy i załatwić wszystkie inne sprawy, dalekie od spraw budownictwa.
Mimo tragicznych śmierci dwojga z czwórki swoich dzieci, Jorg przedkładał służbę narodowi śląskiemu nad śląską rodzinę. Oddawał się jej dla dobra Katowic konsekwentnie, żarliwie i jak niemal każdy komunistyczny dygnitarz, Jorg spędzał w pracy całe prywatne życie. Swoje dzieci zabierał do pracy w podróże służbowe i na artystyczne występy uświetniające państwowe święta, spędzał z nimi wakacje, ale zawsze blisko Katowic, by móc codziennie o piątej rano wyjechać i wpadać z inspekcją na budowę. Pracował też w trakcie licznych bankietów i biesiad, gdzie – czy z dygnitarzami z Donbasu, czy z ludźmi z aparatu – potrafił pić całymi nocami, nigdy nie upijając się i nie zdradzając – jak pamięta Kazimierz Kutz – szczegółów swojego prywatnego życia. Lubił tam śpiewać pieśni żołnierskie i arie operowe, bawiąc towarzystwo rubasznością i witalnością, a przede wszystkim wypić obowiązkowo dwa litry koniaku. Na biesiadach organizowanych zazwyczaj dla gości z terenu, z aparatu czy z ZSRR, zakrapianych alkoholem, podawano proste mięsne potrawy regionalne: golonko obrane z kości, krupnioki, frankfuterki, karminadle i śląski żurek. Podobnie jedzono w restauracji Domu Kawalera w Świerklańcu, jak i na polowaniach w Dulowej koło Trzebini i w Rogoźnej pod Żorami, organizowanych specjalnie dla władz wojewódzkich z udziałem goszczących tam ważnych dygnitarzy z całego kraju. Niemal obowiązkowo bywał, bo uczestniczył cały aparat władzy w Katowicach – ale i z wyraźną przyjemnością – na ważniejszych, jak tylko czas pozwalał, meczach piłkarskich na Stadionie Śląskim.
Nie pomijał premier teatralnych, baletowych, oper, występów zespołów „Śląsk” i „Mazowsze” i chórów Moisiejewa czy Aleksandrowa. Lubił też chodzić do kina i oglądać telewizję. Książek nie czytał, widział go ktoś podobno z kryminałem na wakacjach, ale nie są to sprawdzone wiadomości. Niemniej chętnie drukował swoje teksty w książkach o Stalinogrodzie i Katowicach.
Wtedy, kiedy w całej dekadzie lat sześćdziesiątych Jorg zajmował coraz to nowe, wiodące stanowiska w aparacie władzy lokalnej i naczelnej, już nikt nie pamiętał o ataku na jego osobę z grudnia 1956 roku w tygodniku „Po prostu”, gdzie jedyny raz poddano go ostrej krytyce za niekompetencję, szastanie publicznymi pieniędzmi, wystawianie sobie pomników za życia w postaci Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku – sześćsethektarowego kompleksu wypoczynkowego, znajdującego się na pograniczu Katowic, Chorzowa i Siemianowic Śląskich, inwestycji kosztownej powstałej w momencie ogromnych potrzeb po wojennych stratach i wobec palącego braku mieszkań dla ludności napływowej przybyłej do hut i kopalń. Oskarżono go o bezguście, o fasadowość, o propagandowy styl rządzenia biednym i zapuszczonym miastem. Jednak tygodnik „Po prostu” wkrótce po tym nieprzyjemnym dla Jorga artykule zamknięto, a Jorg był w dalszym ciągu jednoosobowym decydentem na mapie politycznej regionu. Dzięki tej samej od momentu zakończenia wojny posadzie, potrafił omijać zarządzenia warszawskie i zbierać niezbędne fundusze na miejscu w regionie. Wspomagał kasę miejską grą liczbową Karolinka, domiarami dla kurczącej się grupy prywatnych wytwórców i przewoźników, uszczuplając budżet na szkoły i budownictwo mieszkaniowe.
Teraz Jorg, mając za sobą sukcesy zawodowe w postaci częściowo sfinalizowanej wizji przemiany Katowic w nowoczesną metropolię, nikt nie mógł już jego pozycji i kompetencji podważyć. Na dodatek wielka przyjaźń z Edwardem Gierkiem, z którym dzielił willę w Ustroniu, gdzie w ciszy domowego ogniska omawiali i rozwiązywali trudne problemy budowlane, była wielkim wsparciem, gdyż Jorg nie wikłał się w wielką politykę, lubił robić swoje, na swoim znanym sobie terenie. Również osłoną dla niego był Aleksander Zawadzki. Od kiedy 6 lutego 1945 roku w niedzielę uczestniczył w mszy świętej w kościele św. św. Piotra i Pawła w randze jeszcze podpułkownika z generałem Aleksandrem Zawadzkim, minęło piętnaście lat i cały późniejszy czas byli zaprzyjaźnieni. Również intelektualista Wilhelm Szewczyk piszący mu przemówienia, był jego wielkim przyjacielem.
Polityczne decyzje powojennych wyburzeń nie zniszczonych działaniami wojennymi katowickich kamienic i willi właścicieli fabryk trudno było nazwać oszczędnością i gospodarskim posunięciem towarzysza Jorga. Pierwszy etap rozwoju Katowic realizowany był z socrealistycznym zadęciem stalinowskiej architektury budowanej – w ZSRR głównie przez więźniów gułagów – tu, rękami napływowych robotników i całej ludności Katowic, niejednokrotnie za darmo w czynie społecznym harcerzy, młodzieży szkolnej i pracowników wszystkich zakładów pracy. Te ciężkie przysadziste, materiałochłonne, betonowe bryły nagle zniknęły z biur architektów na rzecz nowej fantazji estetycznej pod wpływem lewicującego Picassa, wizytującego Wrocław na Kongresie Intelektualistów. Wejście picassów na salony po gomułkowskiej odwilży nie umknęło bacznemu oku Jorga. Ten, który powtarzał, że „mom przedwojenna matura” szczycił się też tym, że był samoukiem, także w dziedzinie architektury. Decyzje na wszelkich radach przy udziale zespołów pracowni architektonicznych, licznych doradców i oglądaniu analogicznych rozwiązań urbanistycznych krajów tym razem innych niż ZSRR, czyli świata zachodniego, ostatecznie zatwierdzał tylko Jorg.
Szaleńcza i rozdęta gospodarka planowa nie była jedynym powodem tandetnego wykonania projektów i zamierzeń budowlanych. Były też winne inne, niż zachodnie materiały użyte w lekkim, nowoczesnym stylu budowania zazwyczaj na betonowych palach, z oszklonymi elewacjami wielokondygnacyjnych domów, jak i niskich pawilonów. Entuzjazm polskich architektów mogących nareszcie po epoce socrealizmu w Stalinogrodzie realizować szczytne ideały Le Corbusiera został wystudzony natychmiast wytycznymi Partii. Nie wiadomo czy poszerzenie i wyburzenie pierzei obu stron Armii Czerwonej łączyło się faktycznie z potrzebą wprowadzenia przejrzystości do planu miasta, a nie tylko po to, by szły tędy swobodnie pochody pierwszomajowe. Również Spodek, najprawdopodobniej będący jeszcze makietą, wybrany do realizacji zamiast mającej powstać Opery, budowany był z myślą o wykorzystaniu dla go dla parteitagów i taką rolę po wybudowaniu pełnił.
W związku ze wzrastającą liczbą mieszkańców Katowic po drugiej wojnie światowej trzykrotnie zmieniano granice miasta. W roku 1960 w skład Katowic weszły Szopienice, Dąbrówka Mała, Janów, Nikiszowiec i Giszowiec. Jorg, jak dobry gospodarz, dbał o cały teren, jednak najbardziej o Katowice, które stawało się przemysłową stolicą Polski.
Mimo licznych wyjazdów, uroczystości, bankietów i wizytacji, Jorg podobnie tak jak inni państwowi urzędnicy przesiadywał w gmachu Urzędu Wojewódzkiego przy ulicy Jagiellońskiej 25 w swoim gabinecie do późnych godzin nocnych.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Anthony Burgess “Mechaniczna pomarańcza” (1962) Stanley Kubrick (1971)

Już w latach mojej młodości film Kubricka był legendą. Ludzie oglądający go w kinach zachodnich, po powrocie opowiadali o nim cuda. W kinach polskich ten krytyczny wobec zgniłego kapitalizmu film – paradoksalnie, kiedy dopuszczano filmy o o wiele ostrzejszej wymowie – był zakazany. Dwa rozdziały książki spolszczone przez Roberta Stillera przygotowane dla miesięcznika „Literatura na świecie” w 1974 zostały odrzucone. Dopiero odtwarzacze wideo nie pohamowały już wtargnięcia „Mechanicznej pomarańczy” do Polski w latach osiemdziesiątych. Robert Stiller uważa, że filmem „A Clockwork Orange” Stanley Kubrick spłycił powieść nie ekranizując ostatniego rozdziału, w którym Alex ma już 18 lat i wraca do swojego początkowego bandyckiego procederu, co przeczy idei przewodniej utworu Burgessa. Tak nie jest, Kubrick wieloma sygnałami dawał do zrozumienia widzowi że świadomy jest nieuleczalności Zła i to dopełnienie w postaci końcowego rozdziału nie było już potrzebne.
Dzisiaj czyta się i ogląda „Mechaniczną pomarańczę” jak wzajemne dopełnienie wzbogacone jeszcze oszałamiającą w dalszym ciągu supernowoczesną scenografią Johna Barry’ego wspartą wpływami najwybitniejszych rzeźbiarzy epoki popartu.
Kubrick wspomina w wywiadach o nikłym wpływie samego Burgessa na jego pracę na planie filmowym. Kontakt obu twórców ograniczył się jedynie do telefonicznej rozmowy, Kubrick potraktował powieść jak doskonały, klarowny scenariusz i niewiele go zmienił. Zgadzał się za Burgessem też z wykładnią Zła, której odtwarzający Alexa Malcolm McDowell jest nośnikiem. Kubrick nie wierzył ani w zły wpływ kultury na człowieka, ani tym bardziej wpływ filmów o przemocy, o co oskarżano go, gdy film po wejściu na ekrany wzmógł falę młodzieńczej przestępczości band poprzebieranych w stroje z jego filmu. Wymienia natomiast w punkach przyczyny przemocy:
1. Grzech pierworodny — perspektywa religijna;
2. Niesprawiedliwość wyzysku ekonomicznego – perspektywa marksistowska;
3. Emocjonalne i psychologiczne frustracje — perspektywa psychologiczna;
4. Czynniki genetyczne w oparciu o teorię chromosomu Y – perspektywa biologiczna;
5. Człowiek: mordercza małpa — perspektywa ewolucyjna.

O tym, że piętnastoletni Alex poddany nowoczesnej terapii psychiatrycznej wywodzącej się z odkryć Iwana Pawłowa poczynionych na psach w początku XX wieku staje się bardziej mechaniczną maszyną niż człowiekiem pozbawionych pomarańczowych, witalnych barw sygnalizuje w rozmowie z nim kapłan, głos Religii w ośrodku wychowawczym dla nieletnich przestępców jak i minister, reprezentant Państwa. Alex, pozbawiony możliwości mordowania i regularnej ekspresji swoich naturalnych instynktów po terapii Lodovica nie może się nawet bronić, gdyż skutkiem zaprogramowania jego organizmu, reaguje osłabieniem i wymiotami. Dopiero po próbie samobójczej następuje skutkiem szoku i urazu błogosławione przywrócenie sił witalnych w postaci przekroczenia narzuconych mu siłą nieludzkich blokad. Człowiek to też bestia – mówią autorzy „Mechanicznej pomarańczy”. Jeśli przestaje być bestią, przestaje być i człowiekiem.
Całe szczęście, jak donoszą liczne przekazy biografów Anthony Burgessa, pisarz nie znosił stwarzanych na kartach swoich powieści postaci i pisał powołując je do literackiego życia z odrazą. I to może jedyna satysfakcja dla ofiar osobników noszących geny zła, że przynajmniej autorzy ich nie lubią. Bo z odbiorcami zazwyczaj jest odwrotnie, romantyzm mrocznych osobowości poprzez ich postawę buntu i nietuzinkowość, budzi podziw i zachwyt. A i by się nie zmarnowało w przyrodzie, jako łakome kąski chętnie przysposobią ich partie polityczne i portale sieciowe, skrupulatnie eksploatując ich potencjał.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , | 62 komentarze

Liternet – hodowla przyjemniaczków

Od kiedy Witkacy z przerażeniem zdiagnozował w swoim wierszu stan ducha kielczan Polski międzywojennej, ekscesy dzisiejsze młodego poety Przemysława Mańki tylko je potwierdzają.
Można być ponuro wdzięcznym portalowi Liternet, że dzięki niemu dowiadujemy się, że nienaruszone pokłady polskiej ohydy, nietknięte i nie zniszczone działaniem kultury, nieuległe jakimkolwiek pozytywnym wpływom (poeta Przemysław Mańka, o zgrozo przyznaje się do przyswojenia twórczości Szymborskiej i Herberta), kwitną w najlepsze nietknięte ręką moderatora portalu, mało, zdaje się, przy milczącej aprobacie reszty, nierzadko do rzeczy użytkowników, stają się z upływem godzin celną diagnozą całego sieciowego literackiego środowiska.
Poeta Przemysław Mańka, reprezentant poetyckiej frakcji psychicznych kalek uprawnionym z racji niedomogów mózgowych do wygłaszania wszelkiego głupstwa publicznie i nie zostania za to ukaranym, jest, jak czytałam w innych miejscach Sieci, poetą hołubionym przez kieleckie środowiska i Związki Twórcze, wspierany w życiu realnym dotacjami i recenzjami przez uznanych kieleckich poetów.
Oczywiście, nie jest moim celem pastwienie nie nad Bogu ducha winnym Przemysławem Mańką faszerowanym na co dzień Rispoletem, bo jest jedynie chemicznym orwellowskim tworem naszych czasów. Wiem, że Przemysław Mańka cierpi na bezsenność, pobudzenie, niepokój, ból głowy, zwiększenie stężenia prolaktyny we krwi co powoduje mlekotok, brak miesiączki, senność, zmęczenie, zaburzenia koncentracji, drżenie i sztywność mięśni, spowolnienie ruchowe, niepokój ruchowy, zaburzenia erekcji, zaburzenia ejakulacji, zaburzenia orgazmu, zawroty głowy związane z nagłą zmianą pozycji ciała, obniżenie ciśnienia tętniczego krwi, kołatanie serca, niekiedy zwiększenie ciśnienia tętniczego krwi.
Współczuję, jak każdemu niepełnosprawnemu takiej niewygody. Jednak są to stany dotyczące jego egzystencji i odwet za własne cierpienie w postaci wierszy i napaści na innych powoduje, jak pisał Nietzsche, zastąpienie pozycji słabej ofiary na kata i napastnika. Tak jest w wypadku czynienia krzywdy organizatorom trudnej i bolesnej akcji próbującej ratować życie umierającego na raka dwa lata temu w gliwickich szpitalach poety Romana Knapa. Ta ze wszech miar szlachetna akcja, w której kilka miesięcy lata poeci sieciowi oddali, dzięki natychmiastowej komunikacji za pośrednictwem portali, blogów, facebookowi, krew, pieniądze na godne umieranie, wsparcie psychiczne do ostatniego tchnienia chorego, odwiedzanie go w szpitalach i ocalenie jego całego dorobku literackiego, opracowanie do druku z wielkim trudem, gdyż teksty komputerowe są rozproszone i projekty za życia zmarłego nie sfinalizowane. I teraz portal Liternet daje głos obskurantowi Przemysławowi Mańce przy wtórze innych nienawistników i niepełnosprawnych chorych umysłowo chorych frustratów i pozwala niszczyć dobre imię najszlachetniejszych, najskuteczniejszych, oddanych z całym poświęceniem sprawie tego tragicznego lata 2013 Małgorzaty Köhler i Janka Strządały, rzucając bezpodstawne oskarżenia i niszcząc ich dobre imię.
Nie chodzi o to, że jeden z drugim idiota coś napisze w Sieci, bo tak dzieje się zawsze i takie są prawa demokracji. Natomiast niezaprzeczalną winą jest brak ingerencji właścicieli portali, którym użytkownicy powierzają swoje osobowości wirtualne ufając, że goszcząc u kogoś, nie zostaną pobici i sponiewierani ku aprobacie gospodarza.
Przykre tym bardziej, że forum Borderline opisujące takie przypadki jak osobowości Przemysława Mańki i wielonickowych dwóch Trolli portalowych, robi bardzo dobrą robotę niosąc pomoc tym chorym nieszczęśnikom właśnie dzięki krytycznym analizom ich czynów. Portal Liternet tę pożyteczną i przecież polegającą na wolontariacie oddolną, ciężką i mozolną pracę uporania się z niszczącymi skutkami psychicznych schorzeń dewiantów niszczy. Niszczy i zwielokrotnia hodowaniem i nie stawianiem oporu sieciowemu rozwydrzeniu rozsiewanemu poprzez wyszukiwarki, informacje kłamliwe i niesprawiedliwe, niejednokrotnie podchwytywane przez czytelników nie znających ani specyfiki portalu Liternet, ani dopuszczonych tam do głosu kreatur nazwanych i uwierzytelnionych drukiem tomików, poetami.

http://fenomenalny-skill.liternet.pl/tekst/nicosc-z-listow-do-a

 

Zaszufladkowano do kategorii dziennik ciała | Otagowano , , | 22 komentarze

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (2)

Krystyna po wyjeździe Wandy została sama z całym gospodarstwem i nikt jej nie pomagał. Ewa po Pierwszej Komunii, zamiast jak zwykle stać i wycierać talerze podawane przy zlewie przez matkę i wycierać kurze w całym mieszkaniu, spędzała czas po szkole w kościele. Kiedy skończył się Biały Tydzień kontynuowała dalej nabożeństwa majowe, ciągnące się w nieskończoność, gdyż po liturgii w kościele przy ołtarzu dzieci recytowały wiersze ku czci Matki Boskiej i każdy maleńki jej czciciel z osiedla chciał zaistnieć i być wysłuchanym. Ewa nigdy nie recytowała wierszy i Krystyna nie musiała pilnować czy się nauczyła i wysłuchiwać ich w domu. Natomiast codzienne przebieranie Ewy w sukienkę komunijną i jej prasowanie, bo mięła się za każdym razem, czyszczenie z błota białych butów i pilnowanie, czy nie zapomniała komunijnego woreczka z książeczką i różańcem w Białym Tygodniu absorbowało Krystynę.
Teraz, jak już Biały Tydzień minął, odrabiała zaległości w sprzątaniu. Ogromny dywan podarowany przez ciocię Lesię był z pomocą wszystkich domowników wyciągany spod mebli raz w roku i znoszony na podwórko na śnieg, gdzie trzepali go długo wszyscy, aż powtórnie zwinięty pozostawił na śniegu ogromny, czarny prostokąt, jednak już w maju był brudny.
Krystyna wyciągnęła z za szafy elektroluks kupiony jeszcze przez Rudka w NRD. Był ciężki, gdyż silnik umieszczony na niklowanym drągu zakończonym szczotką trzeba było trzymać pod kątem do podłogi tak, że cała energia szła na podtrzymywanie maszyny, by nie upadła. Warczał potwornie i Ewa, kiedy sprzątała dom, nie chciała nigdy go używać woląc ryżową szczotką na kolanach ściągać kawałek po kawałku włosy i brud wszystkich zamieszkałych tu czterech osób i sąsiadów przychodzących na telewizor.
– Dobrze, że już mija maj – westchnęła Krystyna i otworzyła drzwi balkonowe na oścież, skąd odgłosy ptaków i maszyn poszerzających ulicę Liebknechta nagle zostały zagłuszone rykiem elektroluksu.
Już od pierwszego maja było mnóstwo roboty z dziećmi, a na dodatek trzeba było samemu jakoś wyglądać. Od czasu, kiedy Irena Dziedzic zapytana w wywiadzie, czy codziennie u fryzjera czesze włosy skoro tak wspaniale wygląda w telewizji, odpowiedziała, że chodzi do fryzjera normalnie, jak każda kobieta bywać powinna: raz w tygodniu, na wszystkie polskie kobiety padł blady strach. Raz w tygodniu! Krystyna nie chodziła do fryzjera wcale, gdyż na fryzjera trzeba byłoby oddać cały dzień i niemałe pieniądze. Kobiety czekały już od rana w poczekalni na swoją kolej, potem pod kloszami, aż trwała ondulacja nabierze mocy i lokówki można będzie zdjąć i umyć powtórnie głowę. Samo uczesanie fryzury po zrobieniu trwałej było pracochłonne, gdyż natapirowane włosy fryzjerka układała w fale i utrwalała lakierem, by po przespaniu nocy twarda konstrukcja jeszcze jakoś wyglądała następnego dnia. Jednak rzadko wyglądała i czynność trzeba było u fryzjera powtarzać wpadając tam jedynie na uczesanie, co w gabinecie fryzjerskim się udawało, w domu nie. Lakier kleił się do grzebienia i po rozczesaniu. Włosy stawały dęba kierując się na różne strony nie dając się zlepić powtórnie w fale. Dlatego też Krystyna po domowemu, jak poradziła jej Aniela, córka Koniecznej z drugiego piętra, po umyciu płukała włosy piwem, a lakier w aerozolu pryskała tylko trzy sekundy. Robiła sobie trwałą w domu raz na kilka miesięcy. Włosy na drewniane kołeczki nakręcała sama podkładając pod gumki papierki i tak związane papilotami włosy ocieplała folią i ręcznikiem. Mogła w tym czasie swobodnie odkurzać dom i ugotować obiad, po godzinie wszystko spłukać pod prysznicem nad wanną i potem pół wilgotne włosy nawinąć na grube wałki. Teraz, jak było już po komunii Ewy, nie musiała tak się starać i dbać o wygląd, gdyż siedziała głównie w domu. Ale wychodzić z domu trzeba było często i to do Śródmieścia. Koszutka miała już 20 tysięcy mieszkańców, nie miała księgarni, kwiaciarni, kawiarni i baru mlecznego, a głównie sklepów spożywczych w wystarczającej liczbie. Dwa sklepy samoobsługowe przy Okrzei i Klary Zetkin miały ciągle przerwy pod pretekstem dostaw towaru. Na dodatek była dwugodzinna przerwa obiadowa w południe. Mieli po wakacjach przedłużyć godziny otwarcia do 21, ale na razie trzeba było się zmieścić z zakupami do 18. Był jeszcze sklep nabiałowy przy Marchlewskiego, gdzie wszystko znikało wcześnie rano, lub wcale artykułów nie dowieźli. Naprzeciwko Okrzei na Liebknechta miał powstać pawilon warzywniczo-owocowy, lecz utknął w planach. Pozostawało jedynie polować na dostawy. Najlepiej było, kiedy przyjeżdżała inspekcja. Wtedy w sklepie mięsnym było wszystko: tłusty karczek, wieprzowina, śląska, kminkowa, szynka, polędwica, sucha kiełbasa, wołowina. Ale też działy się dantejskie sceny i po kilku godzinach nic już nie było. Taka inspekcja na osiedlu Marchlewskiego była tylko raz. W nocy nawieźli ciężarówkami towaru i wyglądało, że tak jest codziennie.
Krystyna i tak musiała chodzić po zakupy do Śródmieścia. Nawet po głupie chorągiewki.
Nigdy nie była na pochodzie pierwszomajowym, jednak poszła na Rynek w przeddzień, by kupić dzieciom chorągiewki. Na Rynku postawiono specjalny kiosk MHD tylko z pierwszomajowymi emblematami, nalepkami i chorągiewkami. By kupić dzieciom dwie papierowe biało-czerwone chorągiewki na patyczku stała w kolejce pół godziny. Ewa, mimo, że chodziła dopiero do drugiej klasy też musiała pójść z Andrzejem na pochód. Oboje ubrani w białe koszule i białe podkolanówki stawić się mieli w szkole o 8 rano, by szkolnym pochodem dojść na 8:30 na róg Róży Luksemburg i Armii Czerwonej. Jak przeczytała w ogłoszeniu wiszącym na kiosku, jej dzieci pójdą o 8:40 z grupą III Śródmieście Wełnowiec. Czołówkę ustanowią zakłady “Wełnowiec” przy ulicy Armii Czerwonej, będą iść tutaj, na Rynek. Dojdą na plac Dzierżyńskiego lewą strona Rynku ulicami: Warszawską, Francuską, Ligonia, Kochanowskiego i Kościuszki. Aż strach wypuszczać dzieci w taki tłum, tych grup idących ze wszystkich części Katowic będzie kilkanaście!
Wtedy Krystyna przy tych chorągiewkach kupiła zaniepokojona Trybunę Robotniczą, by się dowiedzieć, co jeszcze planują zrobić z jej dziećmi. W domu, przy herbacie, przeczytała z przerażeniem artykuł będący przedrukiem lub wolną interpretacją czwartego tegorocznego numeru “Sowietskij Sojuz”. Młodemu inżynierowi Walentemu Czerenkowowi osiągnięcia radzieckiej techniki rakietowej nasunęły pomysł stworzenia wokół ziemi sztucznej obręczy z nieprzezroczystych białych cząsteczek. Obręcz ta, podobna do pierścienia Saturna szerokości 500 km i stworzona przy pomocy rakiet na wysokości 1000-1500 km mogłaby skierować na glob ziemski strumień ciepła o mocy 1300 miliardów kilowatów. Energia cieplna przesłana przez obręcz zmieniłaby klimat Ziemi wywierając duży wpływ na Arktykę i Antarktydę. Obręcz dostarczyłaby nie tylko ciepło, ale i światło, i zlikwidowałaby noc. Uczeni radzieccy mają podzielone poglądy względem projektu Czerenkowa. Autor artykułu proponuje rozważyć za i przeciw. Akademicy G. Pitrow i A. Sacharow i L. Arelmowicz są zdania, że Idee Czerenkowa można urzeczywistnić już w najbliższym dziesięcioleciu.
– Jezus Maria! – jęknęła Krystyna. Była tak wstrząśnięta artykułem, że by ochłonąć i zapalić „damskiego”, wyszła na balkon. Słońce grzało już mocno i na trzecim piętrze na najwyższym piętrze bloku było przeraźliwie jasno.
– Zawsze komuniści mają pogodę – pomyślała gorzko. – A na Boże Ciało pewnie będzie lało!
Na horyzoncie rozpościerały się góry ziemi ze zniszczonych przez buldożery ogródków działkowych i pozostałości z wyrwanych torów kolejowych. Krystyna wiedziała z opowiadań Ewy, która widziała plany bloków z niebieskimi balkonami na planszach w kanciapie budowlanej ojca Marzenki, że będą to budynki z mieszkaniami. Od skrzyżowania Armii Czerwonej i Dzierżyńskiego powstanie tu 6 bloków sześciokondygnacyjnych na 160 mieszkań, 1300 izb dla 2 tysięcy mieszkańców. Każdy pokój będzie mieć osobne wejście i wnękę na sypialnię, którą można zasłonić kotarą. W każdym budynku będą aż trzy garaże. A wzdłuż oszklone pawilony ze sklepami.
Stały żurawie i zwieziono już materiały pod budowę bloków. Równocześnie trwały prace zbrojeniowe pod budowę domów przy Armii Czerwonej. Jak zwiezie się tam materiały, nie będzie można jeździć samochodami. Dlatego buduje się równoległą arterię – przedłużenie Sokolskiej, która połączy plac Wolności z osiedlem Marchlewskiego. Ulica Liebknechta stanie się przedłużeniem Sokolskiej i poszerzona o 12 m. Dwupasmowa, będzie pierwszą wielkomiejską ulicą w Katowicach.
Myślała o tym nie bez dumy. Ulica pod jej balkonem właśnie była przebudowywana. I tak jednak ich budynek ma szczęście. Ludzie mieszkający przy Dzierżyńskiego, łączącej Chorzów z Katowicami zostali odcięci od przystanków tramwajowych, w nocy tonęli w kompletnych ciemnościach i nie mogą normalnie wracać, ani jechać do szkół i pracy. Ulica zamknięta została dla ruchu kołowego i cały plac budowy pokrył się błotem.
Krystyna skończyła odkurzać pokój i poszła do gabinetu Rudka, by tam też odkurzyć. Rudka nie było całymi dniami, uczył się tu tylko w nocy i nocami rozmawiał sam ze sobą, czyli podniesionym głosem trenował mowę, jaką wygłosi nazajutrz w gabinecie dyrektorskim. Krystyna robiła mu śniadanie kiedy było jeszcze zupełnie ciemno, o 17 wpadał na obiad i zaraz jechał na kursy. Wracał, kiedy Krystyna oglądała już telewizor. Wstawała i podawała mu szybko kolację. O żadnych wspólnych posiłkach rodzinnych nie mogło być mowy. Ostatni raz siedzieli razem za stołem na przyjęciu imieninowym Rudka w kwietniu. Zaprosili Józków, ponieważ oni zawsze chodzili na imieniny do Zosi i Józka. Nikt nikogo nie zapraszał, ale by któreś z nich nie przyszło na imieniny w ten właśnie dzień, było nie do pomyślenia. Krystyna zawsze piekła tort orzechowy z masą migdałową i robiła jarzynowe sałatki z wędliną. Nie mieli lodówki i upolować potrzebne wiktuały na określony dzień zawsze łączyło się z cudem. Jak z nieba spadła – polecona przez Witową – baba. Baba przyjeżdżała raz w tygodniu autobusem nie widomo skąd i nikt nie wiedział, jak się nazywa. Baba zawsze siadała w kuchni na małym stołeczku, nie gardziła poczęstunkiem kieliszka wódki na rozgrzewkę w zimne dni i też w ciepłe. Podkreślała, że przybyła z Zagłębia, ale nigdy nie wymieniła nazwy wsi.
– Poni Krysiu – mówiła baba w swoim wiejskim języku, który można było, w odróżnieniu od gwary śląskiej zrozumieć. – My som Poloki, a te wszystkie tutaj, to przecież Niemcy!
Baba była zawsze okutana w chusty i spódnice, miała na sobie waciak nigdy nie prany, ale w koszyku ser był zawinięty w czysta szmatkę. Krystyna brała od niej zawsze śmietanę i ser oraz kawałeczek bardzo drogiej cielęciny i dla Ewy nerkówkę. Ewa zazwyczaj nic nie jadła, więc Krystyna cieszyła się z każdej rzeczy, którą Ewa lubi. Dbała o babę w odróżnieniu od innych pań, do których baba pokornie pukała. Często była lżona i wyrzucana na schody, nazywana kołtunem i szachrajką. Mimo takiego traktowania i awantur na klatkach schodowych, baba jak gdyby nigdy nic zjawiała się w tych samych mieszkaniach u tych samych pań bojąc się milicji i zmiany pewnej, zdobywanej latami klienteli. Babę było trudno pozyskać i Krystyna, która prowadziła kuchnię wschodnią, gdzie nie dawało się nic zrobić bez śmietany i sera, była niezwykle wdzięczna babie i Witowej, która babę poleciła.
Swoje imieniny przeniosła na lipiec ogłaszając to Zosi, jednak Rudkowi imieniny musiała zrobić. Wypadało też kupić mu prezent, gdyż nie miał w czym już chodzić i nie miał czasu niczego sobie kupić.
Wiosną 1960 roku pojawiły się w sklepach kupony materiałów 100% wełny, 60% wełny, 40% wełny oraz tzw. „zerówki. Również elana gwarantująca kanty spodniom na 5 lat i wieczne plisy na spódnicy.
Ale Spółdzielnie krawieckie miały tyle roboty, że nie uszyłyby ubrania w tym sezonie, jedynie na przyszły rok, a Szczerbowa nie ryzykowała podejmowania się zleceń ciężkiego krawiectwa. Krystyna z dziećmi, oprócz fartuszków szkolnych ubierała się tylko na ciuchach w Przemyślu, jednak Rudkowi nie można było kupować używanych ubrań. Podobnie było z butami. Buty produkowane przez „Chełmek” i „Radoskór” w dalszym ciągu nie nadążały za modą produkując buty na grubych obcasach, podczas gdy cały świat nosił już na podeszwach lekkich, a damskie buty musiały mieć cienkie obcasy, im cieńsze, tym lepsze. Ogólnoświatowa estetyka przy inwazji nowych technologii zupełnie się zmieniła. Na 3–Maja w witrynach sklepików ukrytych w podwórzach zwanych prywaciarzami pojawiły się buty jakie trzeba, ale kosztowały majątek. Postanowiła jednak pójść do Rynku na zakupy. Gdy skończyła sprzątać, nie miała już czasu nic ugotować i postanowiła na przyjście Andrzeja i Ewy ze szkoły do wczorajszej zupy dokupić coś w barze mlecznym na wynos, a dla Rudka potem dogotuje mięso. Ale w barze na rogu Armii Czerwonej były ziemniaki, ale nie było już kwaśnego mleka, a bar przy Młyńskiej miał kwaśne mleko, ale nie było ziemniaków. Zrobiła więc zakupy w dwóch barach wlewając mleko do zabranej z domu bańki i skierowała się ku dworcowi, gdzie dyrekcja MHD „Włókno” urządza kiermasz, na którym sprzedaje się po zniżonych cenach odzież i bieliznę. I tak kupiła Rudkowi na imieniny kalesony i dwie pary skarpetek.
Jednak, po szczęśliwych zakupach wieczorem w aktualnościach telewizji Katowice akurat nawoływano do bojkotu straganów MHD „Włókno” przy dworcu.
– Dyrekcja chce się pozbyć remanentów zalegających magazyny – tłumaczyła wdzięcząc się spikerka ubrana w kostium przypominający krojem modele z wybiegów paryskiej mody drukowane w „Przekroju”. – Powinna jednak w tym celu postawić swoje stoiska gdzieś w obrębie Hali Targowej, a nie tuż obok nowego dworca przy Młyńskiej. Na perony zajeżdżają pociągi przywożące pasażerów z całej Polski. Po opuszczeniu dworca pierwsze zetknięcie się przejezdnych z miastem jest niezbyt korzystne. Oko, chcąc nie chcąc spoczywa na wymiętej i brzydkiej odzieży i bieliźnie rozwieszonej na stoiskach – głos spikerki stawał się coraz bardziej napastliwy.
Rudkowi jednak prezenty bardzo się podobały i miał jak znalazł, kiedy tramwajami w chłodne wiosenne wieczory wracał z wykładów.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

ODYSEJA KOSMICZNA 2015

I nadszedł w końcu luty luty,
i zaparował szybę przednią,
słońce jak lizak malinowy
świeciło wprost, a zmierzch się kruszył,
osadzał się, celował w sedno,
dzień lutowy umierał.

Głos mój wywracał sąd na nice,
rwał się przy krtani jak sznur korali,
łapałam cząsteczki spadające,
aż unieważnił w galaktyce
tych, co przede mną umierali
na mil tysiące.

Śnieg był jaśniejszy, niż zmierzch lutowy
negatyw nieba czyniąc czarnym,
na szosie mokrej lśnił firmament
światełek, którym brak osnowy
pozwalał żyć jedynie tym,
czym Kubrickowi kadru moment.

Nie było dna, a nieboskłonu
dziura straszyła martwą czernią
gdyż drogom mlecznym wyschły zdroje.
Laktacji bliżej jest do zgonu,
niż do narodzin. Gwiazdy więdną,
więc tylko pojedź.

Najkrótszy miesiąc, miesiąc luty
teleportuje nas znudzony
bezwładem lotu w wiosny pomoc.
Może materią mamiąc utył
bezmiar. Rozproszy widmo domu
nomadyzm rozpryśniętej nocy.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , | 6 komentarzy

Lata sześćdziesiąte. Rudek (3)

Rudek po pracy w połowie marca 1962 roku jechał do Wyższej Szkoły Ekonomicznej na ulicę 1-go Maja róg Bogucickiej zapisać się na półroczny kurs poświęcony problematyce społeczno-ekonomicznej krajów gospodarczo słabo rozwiniętych. Został wytypowany przez swój resort na zlecenie Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego z inicjatywy Komitetu Współpracy Gospodarczej i Naukowo-Technicznej z Zagranicą przy Radzie Ministrów. Miało to być 105 godzin wykładów i seminariów i 85 lekcji lektoratu języków obcych. Postanowił do tramwaju na Warszawską dojść piechotą, wstępując jeszcze do sklepów na 3- Maja.
Od dwóch lat pracował w Zagłębiu na placu budowy Elektrowni Łagisza i niewiele wiedział, co tu się na Śląsku teraz dzieje. Dojeżdżał do pracy autobusami z trzema przesiadkami, wracał bardzo późno i dopiero ten kurs powiązał go z powrotem z Katowicami.
Dzięki przeniesieniu się z Biura Projektów Górniczych do bardziej mu przyjaznej pracy, pracy w ruchu, a nie urzędniczego wyczekiwania lepszego losu w pracowniach projektowych, Rudek, ucząc się po pracy hiszpańskiego i rozwiązując na suwaku problemy budowlane Łagiszy, uniknął straty czasu na wszelkie celebry świąt państwowych, które, podobnie jak we wszystkich szkołach, tak i w zakładach pracy obligowały wszystkich do uczestnictwa w czasochłonnych spędach publicznych. Oprócz sztywnych, jak święta kościelne dat, których zlekceważenie groziło posądzeniem o anarchię i dywersję, następowały wydarzenia niespodziewane. Tak było z pogrzebami. Kiedy odmówił dwa lata temu pójścia na oddanie hołdu zmarłemu sędziwemu komuniście Wilhelmowi Pieckowi, prezydentowi NDR, który przecież miał swój pogrzeb i swoje hołdy w wystarczającym wymiarze w Berlinie.
Same styczniowe obchody wyzwolenia Katowic wymagały bytności w trzech miejscach: w parku byłego ogrodu Dworu Tiele-Wincklerów przemienionego na cmentarz żołnierzy radzieckich, na Placu Wolności przy pomniku Żołnierzy Armii Czerwonej i na Placu Dzierżyńskiego, gdzie stawiano trybunę. Obchody pierwszomajowe wymagały kilkunastu godzin stania w pochodach w kilku częściach miasta, które zsynchronizowane megafonami wyruszały wolno głównymi arteriami Katowic, by spotkać się na Placu Dzierżyńskiego jednocześnie i wysłuchać przemówień partyjnych notabli i radzieckich gości.
Rudka to wszystko szczęśliwie omijało, chociaż miał zawsze najgorsze opinie w przyzakładowych komórkach POP, to jednak mógł swą absencję zwalić na brak czasu. W Elektrowni Łagisza wykazał się twórczą inicjatywę przy wprowadzaniu usprawnień technicznych i organizacyjnych na podstawowych obiektach. Szczególnie cenne okazały się projekty zastąpienia klatek drewnianych w zbiornikach pod kotłem drugim dźwigarami stalowymi, oraz śmiałe rozwiązanie rurociągu wody chłodzącej, przez co uniknięto długotrwałych przerw w montażu. Dostał nawet nagrodę – dwa tysiące złotych.
Rudek nie brał żadnego urlopu od dwóch lat z braku czasu, toteż teraz pojechał w styczniu na dwutygodniowe wczasy do Wisły, na narty. Wjeżdżał na Skrzyczne kolejką i wyciągiem na Szyndzielnię korzystając z nartostrad i rewelacyjnych tegorocznych warunków narciarskich. Wieczorami odwiedzał restaurację w Domu Zdrojowym, kawiarnię „Centrum”, gdzie nocami tańczył na dansingu i jeździł do Ustronia do „Oazy”.
Kiedy po jego powrocie do domu zaczęły przychodzić listy, zaczęły się piekielne awantury z Krystyną, wszystkie fotografie kobiet na tle ośnieżonych stoków podarł i wrzucił do klozetu. W muszli pływały kawałki twarze kobiet, a wszyscy domownicy całą dobę je oglądali, gdyż nie chciały spłynąć głębiej i zniknąć.
I dzisiaj w przeddzień imienin Krystyny nawet postanowił kupić jej coś na przeprosiny. Na poboczach ulic leżał jeszcze śnieg, ale ptaki na drzewach już hałasowały i słońce grzało wiosennie.
– To szpaki – rozpoznał Rudek – widocznie przyleciały już z Afryki. Na wierzbach wzdłuż Rawy były już bazie, a leszczyna pyliła. Hala Targowa była szczelnie osłonięta płotem z siatki, a teren stał się placem budowy. Okoliczne baraki przestały istnieć. Sprzedawcy postawili swoje kramiki wzdłuż ogrodzenia Liceum Mickiewicza.
Przeszedł Stawową do 3-go Maja, gdzie zawsze było ludno, a dzisiaj wyjątkowo. W luksusom sklepie „Galuks” tłumy kobiet oblegały wejście, a wnętrze strzelnie wypełnione było kobietami. Na ulicy dowiedział się, że dowieźli wiosenne kostiumy na watolinie w cenie sześćset złotych, oraz płaszcze przeciwdeszczowe z włoskiego nylonu. Do sklepu nie można było wejść bez czekania, aż nie wyjdzie ze sklepu grupa kupujących.
Rudek minął więc sklep i podążył w kierunku kwiaciarni. Była pusta, po inwazji Święta Kobiet, sklep zdawał się nikomu niepotrzebny. Kwiaty wydawały się Rudkowi wyjątkowo drogie i niczego nie kupił. Tulipany – 12-15 zł za sztukę, goździki – 13 – 14 zł, żonkile – 10 – 12 zł, konwalie – 7 zł 30 gr za sztukę, frezje – 5 zł za sztukę.
Podszedł jeszcze do sklepów z odzieżą męską. Na szybie witryny wisiało obwieszczenie. Przeczytał, że Sztandar Przechodni Prezesa Rady Ministrów i CRZZ dla najlepszego przedsiębiorstwa handlowego w kraju zdobył MHD “Włókno” w Katowicach i do tej sieci sklepów, ten przed którym stoi, należy. Zdobyło go – jak donosił afisz – dzięki bogatemu doświadczeniu współzawodnictwa. „Włókno” zakwalifikowało się do remontowanej właśnie Hali Targowej jako jeden z 18 sklepów. Dzięki rozmaitości towarów zdobywanych przez pracowników udających się do odległych zakątków kraju polując na nadwyżki artykułów w innych rejonach Polski, utrzymało tak wysoki poziom sprzedaży. Tworzono brygady pracy socjalistycznej. W tym roku powstało 38 sklepów preselekcyjnych, a 33 zmodernizowano – pisano dalej. “Wełna Polska”, „Koszule męskie” przy 3-Maja, i “Milanówek” przy ulicy Wieczorka należą też do „Włókna”. Liczne pokazy i rewie mody motywujące kupujących do zakupu odbywały się w sklepach „Telimena”, „Femina”, „Odzież męska”, oraz w Filharmonii Śląskiej. „Włókno” ściśle współpracuje z POP udzielając pomocy w sprawach polityczno wychowawczych i w rozwiązywaniu wielu problemów gospodarczych przedsiębiorstwa.
Przeczytawszy to na obwieszczeniu naklejonym na szybę sklepu „Wełna Polska” nawet nie wszedł do środka.
Skierował się w stronę Rynku. Tu też już plac budowy na miejscu starego dworca autobusowego zamienił się w wielki plac budowy. Burzono baraki i rozpoczęto wykopy. Jak prasa donosiła, ma tu do 1964 powstać 10 kondygnacyjny wieżowiec Biura Projektów Zakładów Przeróbki Mechanicznej Węgla, w którym będzie pracować 1000 projektantów. Na parterze ma być “Motozbyt i sklep z częściami samochodowymi. Okna będą nie otwierane, myte mechanicznie od zewnątrz, ściany wyłożone falistymi płytami z emaliowanych blach.
Naprzeciwko, gdzie przed wojną stał Hotel Welt, zdumiony Rudek zobaczył już ukończony, ale jeszcze nieczynny, oszklony gmach z napisem Zenit. Też o nim czytał, ale nie wiedział, że już stoi. W tym domu handlowym ma pracować 90 ekspedientek i ma być 26 stoisk. Obsługa ma być w jednolitej odzieży z popielatej elany, a sukienki ekspedientek z niebieskimi wypustkami.
Obszedł Zenit z jego nieuporządkowanym jeszcze wejściem i skierował się do przystanku na Warszawskiej. Trzynastka właśnie nadjeżdżała. Wsiadł do starego, zdezelowanego wagonu.
– I czego mnie tam będą uczyć – rozmyślał. Hiszpańskiego uczył się sam od dwóch lat, łacina w wadowickim gimnazjum bardzo mu pomagała. Miał już 46 lat i był znużony. Nawet, jak go gdzieś jeszcze wyślą, to przecież na kolejną wojnę. Walczą nie tylko Gagarinem i Glennem, ale i rakietami. Chruszczow powiedział, że będą utrzymywać pociski nuklearne w gotowości, a jeśli zostaną zaatakowani – wystrzelą. A Castro pozwolił umieścić je właśnie na Kubie!
– Chruszczow powiedział na forum ONZ, że Związek Radziecki produkuje pociski “jak kiełbaski z automatycznej maszyny, rakietę za rakietą” – przypomniał sobie Rudek.
Ale okazało się, że wykłady w Wyższej Szkole Ekonomicznej zajmują się głownie problemami wyzwolonych z kolonializmu państw Afryki. Na dzień dobry wszystkim słuchaczom czarnoskóry wykładowca rozdał maleńkie maskotki.

Kiedy późnym wieczorem Rudek wrócił do domu, Ewa jeszcze nie spała. Nigdy nie miała tak pięknej maskotki. Maleńka Murzynka miała drewnianą główkę wielkości orzecha, włosy z czarnej, kręcącej się włóczki i nogi, i ręce z czarnych tasiemek.
I to był pierwszy znak, że w ich dom wkroczył egzotyczny duch innej cywilizacji.

 

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Ian Fleming “Pozdrowienia z Rosji” powieść (1957), Terence Young film (1963)

Podobno „Pozdrowienia z Rosji” to książka najbardziej związana z autentycznymi doświadczeniami pisarza, byłego pracownika kontrwywiadu angielskiego w czasie II wojny światowej. W niej postać fikcyjną Jamesa Bonda Secret Service Agent 007 mieszkającego w Londynie, powołanego do życia w 1953 roku w debiucie powieściowym „Casino Royale”, autor bez powodzenia, postanawia uśmiercić. Jednak James Bond odżywa w dalszych jego powieściach wobec wielkiego czytelniczego powodzenia. Trudno się nie przekonać do Jamesa Bonda, szczególnie pod tak dużą presją entuzjastycznego masowego odbioru dzieł literackich i filmowych fanów na całym świecie. Jednak ta zakazana w PRL-u najsławniejsza postać popkultury, jakim był James Bond w latach sześćdziesiątych, intryguje dzisiaj, nie z racji swoich walorów rozrywkowych i specyficznych osiągnięć na polu szpiegowsko- kryminalnym, ale jako przykład zimnowojennego oswajania strachu poprzez rozrywkę. Kiedy w produkcjach powojennych utwory wypełniły źli Niemcy kontra dobrzy, czyli każdy, kto walczył z okupantem hitlerowskim, tu już mamy w kilka lat później jedynie opozycję złego Rosjanina i dobrego Anglika. Opis, jak wygląda moskiewska siedziba agendy skrytobójczej rządu sowieckiego działającej od 1955, w której pracowało czterdzieści tysięcy mężczyzn i kobiet jest orwellowski i poprzez swój groteskowy absurd niezwykle prawdziwy. Sam już budynek promieniuje metafizycznie Złem, gdyż nieświadomi tego, co mieści, przechodnie instynktownie przechodzą na drugą stronę ulicy. Odrażający są jego pracownicy ujęci w sztywne ramy wcześniej stalinowskiej, a teraz chruszczowowskiej urzędowości. Główna szefowa, Rosa Klebb, która na końcu powieści zadaje śmiertelne kopnięcie Jamesowi Bodowi zatrutym butem, jest rozwydrzoną seksualnie wiedźmą rodem z baśni Braci Grimm. Wśród pracujących tam prostaków o grubych, ryżych karkach chłopskich i zdeprawowanych ordynarnych pysków proletariackich osiłków, psychopatów znajdujących spokój jedynie w codziennym mordowaniu i katowaniu ofiar, tkwi niewinne dziewczę, kapral bezpieki Tatiana Romanowa. Fleming nie dochodzi wprawdzie jej carskiego powinowactwa, jednak wśród jednoznacznych bydlaków KGB zasługujących na unicestwienie, ta niewątpliwie arystokratyczna dusza zostanie, by sprawiedliwości stało się zadość, wyrwana z tego gniazda bezprawia i upadku człowieczeństwa. Stara, wyjątkowo i brzydka Klebb wpadnie na pomysł, by piękną Tatianę wykorzystać jako seksualną przynętę dla agenta 007 Jamesa Bonda, najgroźniejszego ich wroga, a zarazem psa na urodziwe kobiety. Sowiecki wywiad doda jeszcze do dziewczyny walizkę z łakomym dla angielskiego wywiadu radziecki najnowszy model maszyny deszyfrującej wzorowany na wojennej Enigmie. Tatiana do tej pory myślała, że zyskując posadę w sowieckich tajnych służbach wygrała los na loterii:

„(…)Pokój był maleńkim pudełeczkiem w wielkim nowoczesnym bloku przy ulicy Sadowoj-Czarnogriadskoj, gdzie skoszarowane są kobiety pracujące w rozmaitych wydziałach aparatu bezpieczeństwa państwowego. Zbudowany przez więźniów i ukończony w 1939 ten okazały ośmiopiętrowy budynek zawiera dwa tysiące mieszkań niektóre, jak kwatera Tatiany na trzecim piętrze, to ledwie kwadratowe celki z telefonem, zimną i ciepłą wodą, jednym źródłem światła i wspólnymi łazienkami oraz toaletami, inne zaś — na dwóch najwyższych piętrach — to dwu— i trzypokojowe apartamenty z własnymi wygodami. Te przeznaczone są dla kobiet wysokiej rangi. Wędrówka w górę budynku odbywa się równo ległe z awansami i kapral Romanowa będzie musiała przejść przez stopnie sierżanta, porucznika, kapitana, majora i lejtnanta-pułkownika, zanim dotrze do pułkownikowskiego raju na ósmym piętrze. Bóg jednak świadkiem, że była zupełnie zadowolona ze swego obecnego losu. Pensja w wysokości tysiąca dwustu rubli miesięcznie (trzydzieści procent więcej niż mogłaby zarobić w jakimkolwiek innym ministerstwie) i własny pokój; tania żywność i ubrania z „zamkniętych sklepów” na parterze gmachu; przynajmniej dwa w miesiącu bezpłatne ministerialne bilety na balet lub operę, a wreszcie dwa tygodnie pełnopłatnego urlopu w roku. Przede wszystkim zaś stała praca z dobrymi perspektywami w Moskwie, a nie w jednym z tych ponurych prowincjonalnych miast, gdzie całymi miesiącami nie działo się dosłownie nic i pojawienie się nowego filmu lub przyjazd wędrownego cyrku było jedyną alternatywą dla pójścia z kurami spać.(…)”

Jednak zdaje sobie sprawę, że jej zniewolona egzystencja należy do ZSRR i ze swojej strony może jedynie ze wszech miar starać się nie narażać. Ale jej arystokratyczne korzenie prowokują ją do tak nierozważnego czynu, jak kradzież srebrnej łyżeczki:

„(…) Po co jest im potrzebna? Co takiego zrobiła? Rozpaczliwie sięgała pamięcią w przeszłość, przebiegając wspomnieniem dni, miesiące i lata. Czy popełniła w swej pracy jakiś okropny błąd, który odkryto dopiero teraz? Czy wygłosiła jakąś antypaństwową uwagę; jakiś dowcip, o którym doniesiono? To zawsze było możliwe. Ale jaką uwagę? Kiedy? Mówiąc coś naprawdę niepraworządnego poczułaby wówczas ukłucie winy. Miała czyste sumienie. Czy na pewno? Nagle sobie przypomniała. Ta skradziona łyżeczka! Czy o to chodzi? Przecież własność państwowa! Mogłaby ją teraz wyrzucić przez okno, daleko, w lewo lub w prawo. Ale nie, to niemożliwe. Zbyt drobna sprawa. Z rezygnacją wzruszyła ramionami i opuściła ramię. Wstała i mając w oczach łzy strachu i oszołomienia małego dziecka podeszła do szafy, żeby wyjąć swój najlepszy mundur. (…)”

Tatiana Romanowa wkrótce dzięki Jamesowi Bondowi otrzyma wiele upragnionych, godnych jej pochodzenia prezentów, np. stylonowe koszule nocne w których, ku zgrozie Bonda będzie chciała pójść do restauracji w Orient Ekspresie. Już Sergiusz Piasecki wyśmiewał radzieckie kobiety, które po rosyjskiej inwazji na kresy ubierały zrabowane koszule nocne na wieczorne rauty traktując je jako suknie wieczorowe. Niesmak Bonda jest też celnym narzędziem w wypadku rozszyfrowania radzieckiego szpiega: kim jest naprawdę, a za kogo się podaje kiedy pije do ryby czerwone wino? James Bond to przecież literackie echo Tristrama Shandy, Samuela Pickwicka czy Sherlocka Holmesa. Jego nienaganne maniery gentelmana w każdym calu nie koligują w przypadkach, kiedy musi umyć przedział kolejowy z wyciekającej krwi, by to, co się stało w przedziale nie przedostało się na zewnątrz. Również używanie narzędzi mordu i tortur z obu stron toczącej się permanentnej, nigdy niekończącej się wojny jest bestialstwem, gdzie dobre maniery idą chwilowo w kąt. Rodem z baśni zatrute buty, wybuchająca dyplomatka, zegarek z wysuwaną struną do duszenia, noże w nogawkach i rękawach, pistolety, strzelby w przedmiotach ich nieprzypominających, to akcesoria nie mające nic wspólnego z wyższością jednej strony nad drugą. Podglądanie, inwigilowanie, kręcenie filmów w intymnych sytuacjach i robienie zdjęć by skompromitować przeciwnika, przechwycić dane, to jakby samograj dla wyszydzenia i ośmieszenia walczących. Nie na darmo Stanley Kubrick w filmie „Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” przedstawia ambasadora sowieckiego, który zaproszony na Radę do prezydenta USA natychmiast przystępuje do fotografowania ścian aparatem fotograficznym ukrytym w zegarku. U Fleminga budowany przez rok w śmierdzących podziemiach kanalizacji w Istambule monstrualny peryskop w celu podglądania tajnych posiedzeń szpiegowskich wyśmiewa tym razem wrogów ZSRR. Jednak zimna wojna tocząca się w wykwintnych pokojach hotelowych, cygańskich karczmach wśród przepięknie tańczących Cyganek, ekskluzywnych wagonach Orient Ekspresu, zakamarkach świątyni Hagia Sophia, Tarasach Wenecji, pełna jest gorących ociepleń w postaci dynamitu, palących się beczek benzyny, krwi trupów ścielących się gęsto. Jednak ponad tymi dziecięcymi zabawami rozpościera się autentyczne mrożące krew w żyłach widmo. Jest nim niedawno skonstruowana bomba atomowa, którą posiadają obie strony w takiej ilości, ze może zniszczyć całą kulę ziemską. I dlatego może w filmie zrezygnowano z pierwotnej nazwy tajnej organizacji szpiegów radzieckich SMIERSZ. Już w miarę upływu lat przestało chodzić o zwyczajną śmierć i zastąpiono ją słowem WIDMO.

[Cytaty w tłumaczeniu Ziemowita Andrzejewskiego, lub Roberta Stillera. Ściągnięty z Chomikuj skan nie wymienia nazwiska tłumacza.]

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (2)

Zosia namówiła Krystynę na wakacje w Pieninach, Ewa Marzenkę, a Marzenka panią Marzenkową. A może było odwrotnie, Marzenka namówiła Ewę na wakacje w Pieninach, Krystyna Zosię, a Zosia Józka.
Józek zamówił już wiosną pokój w Krościenku, a Krystyna pojechała z dziećmi zaraz po rozdaniu świadectw autobusem w ciemno i wynajęła kwaterę na miejscu.
Ewa nie wytrzymywała tak długiej jazdy autobusem i przystanków na stacjach benzynowych. Zarówno Andrzej, jak i Marzenka, uwielbiali wdychać benzynę, Ewa natomiast wymiotowała. Na dodatek miała znowu zapalenie ucha środkowego, leczonego przez Krystynę wyłącznie domowym sposobem, czyli kładzeniem w nocy na ucho woreczka z rozgrzaną solą. Od jakiegoś czasu robiły jej się na oku jęczmienie przerzucające się z powieki na powiekę, z oka lewego na prawe i odwrotnie. Krystyna kazała jej chodzić wtedy z przytkniętą do oka chusteczką, by jęczmienia nie przeziębić. Kiedy to się trochę uspokoiło, zaczynało się zapalenie ucha środkowego.
I właśnie rozpoczęcie wakacji przypadło na fazę zapalenia ucha środkowego. Ewa, by ucha nie przeziębić, musiała zakładać opaskę na głowę i wkładać między zapalone ucho, a opaskę, watę. Trzymając wziętą do autobusu torebkę nazwaną Kuką z przyborami do dłubania w drewnianych patykach, zegarkiem komunijnym nazwanym Kubusiem, notesikami i kolekcją plastikowych miśków, osłabiona uchem i wymiotami, niemal nieprzytomna, znalazła się na ławce dworca autobusowego w Szczawnicy. Krystyna z Andrzejem, niosąc walizy, podeszli do stojącej bryczki z zaprzężonymi dwoma końmi i zabrawszy z ławki Ewę, pojechali wzdłuż Grajcarka czytając po drodze napisy na wystawionych na domach tabliczkach z ofertami wynajmu pokoi. Krystyna wynajęła na miesiąc pokój w domu z drewnianą werandą, górującym nad doliną Grajcarka, z pięknym widokiem na otaczające góry. Mimo złego samopoczucia, Ewa zachwyciła się wszystkim, co w letargu do niej docierało. Krystaliczne powietrze wzniesionego z dala od ulic domu i szum potoku orzeźwił ją. Krystyna z radością dowiedziała się, że gospodyni będzie dla nich gotować, że nie muszą nigdzie chodzić i zapłaciła z góry za wszystko gotówką. Rudek zarabiał w Elektrowni Łagisza „w budowie” więcej o pięćset złotych niż w Biurze Projektów, czyli o jedną trzecią i mogła na wakacje odłożyć.
Ewa z Andrzejem chcieli z Katowic wyjeżdżać na wakacje natychmiast po rozdaniu świadectw. Krystyna też uważała, że każdy dzień bez zatrutego powietrza na Śląsku jest na wagę złota. Natomiast Marzenka czekała jeszcze w Katowicach na Pimpusia, będącego w Czechosłowacji. Ojciec Marzenki zwany przez nią Pimusiem przywiózł ją i panią Marzenkową kilka dni później służbowym samochodem i zakwaterowawszy rodzinę w domu bliżej centrum Szczawnicy, natychmiast wyjechał. Na Koszutce szeptano, że ojciec Marzenki nadzorujący właśnie budową Niebieskich Bloków ma kochankę, ale kto tak naprawdę mógł coś wiedzieć. Marzenka ubóstwiała Pimpusia takim, jakim był, czyli takim jakiego nie było. W wynajmującym kwatery letnikom domu, poznała mieszkającą z rodzicami w pokoju obok Marylkę Bartnik, dziewczynkę z Warszawy.
Nim jednak Marzenka przyjechała, Andrzej z Ewą zdążyli zobaczyć całą Szczawnicę, obejść wszystkie uliczki, przeczytać nazwy sanatoriów, a nawet zobaczyć dom wczasowy „Hutnik” świeżo wybudowany wieżowiec, o którym głośno było w telewizji.
Którejś nocy wrzód w uchu pod wpływem gorącego lata, gorącego woreczka z solą i piekielnego bólu pękł, rozlewając po poduszce ropę i krew. Ewa poczuła się lepiej, ale Krystyna zaleciła jej w dalszym ciągu nosić opaskę, by ucha nie przeziębić. Musiała więc trzymać ją na wszelki wypadek w Kuce i wyciągać z torebki zanim weszła do domu. Woda w Grajcarku była lodowato zimna, niemniej wszystkie chyba dzieci, jakie były tu na wakacjach, bądź mieszkające na stałe siedziały w wodzie w lipcowe upały. Woda była płytka, ale Andrzej z chłopakami grodzili głazami miejsca, gdzie zbierała się woda i gdzie nie tylko można było nurkować, ale nawet skakać na główkę. Kiedy do niej dołączyła Marzenka z Marylką, które też, jak ona, nie potrafiły pływać, poczuła się raźniej. Jednak na plac Dietla, do Pijalni wód codziennie biegła tylko z Andrzejem, gdyż nigdy nie było wiadomo, kiedy Marzenka z Marylką rano wstaną.
Do pijalni szło się po schodach wśród tłumu ludzi. Biało ubrane, w związanych włosach płóciennymi, białymi czepkami kobiety sprawnie nalewały wodę wszystkim stojącym w kolejce ludziom do szklanek, które po użyciu można było z karteczką identyfikującą przechowywać w szafkach, za każdym razem prosić o ich wydanie przydzielonym do obsługi wypożyczeń i przechowywania szklanek, kobietom. Wielu kuracjuszy miało specjalne płaskie kubki porcelanowe, lub szklane z wtopioną z boku rurką, z napisem Szczawnica, i te też można było w szafkach zostawiać.
Ani Andrzej, ani Ewa i pewnie nikt z tłoczących się kuracjuszy uzdrowiska nie mieli pojęcia, czym się różnią wody ze Zdroju Józefa, Józefiny, Wandy, Anieli, Heleny, Magdaleny, Stefana czy Szymona. Ewa dowiedziała się gdzieś w kolejce, że najzdrowsza jest woda ciepła i słona, dlatego też, by uzdrowić swoje oczy i uszy, piła codziennie trzy szklanki wyjątkowo niedobrej, słonej, ciepłej wody.
Jednak najlepszą terapią na choroby Ewy było oglądanie i słuchanie.
Lato było wyjątkowo upalne, trwał przyjazny, wakacyjny klimat wolno płynącego czasu w uzdrowisku. Wciąż nadciągały tłumy radosnych ludzi. Z autobusów wysypywały się dzieci w harcerskich mundurkach i kolonijnych chustach. Po chodnikach prowadzono kaleki lub wożono je na wózkach. Mężczyźni i kobiety trzymając w ustach szklaną rurkę zanurzoną w szklance obsiadali leniwie wszystkie ławki i murki oraz obramowanie fontanny, gdzie posąg otyłej dziewuchy lał wodę z dzbana. Wszystko było interesujące i fascynujące. Klomby obsadzone szkarłatną szałwią i begonią układały się w geometryczne wzory stanowiące abstrakcyjne tło do scenek ulicznych. W parkowej muszli dzieci skakały i bawiły się w chowanego. Dziewczęta paradowały w krótkich, stojących dzięki nakrochmalonym halkom pastelowych, lub w grochy krynolinach i butach, których obcasami zdawały się wbite w stopy gwoździe. Co jakiś czas przechodzili górale w szafirowych haftowanych serdakach, w białych, niczym rajstopy, wełnianych spodniach i kierpcach. Na głowie mieli czarne kapelusze i Ewa nie wiedziała dlaczego tu, tak daleko od morza, kapelusze wyszywane są muszelkami.
Ewa kończyła właśnie sączyć trzecią szklankę, siedząc na Ławce z Andrzejem i mamą, kiedy nadbiegła Marzenka z Marylką, a za nimi wyłoniła się zziajana pani Marzenkowa. Marzenka miała krótkie spodnie i kretonowy stanik odsłaniający pępek. Jej zawsze długie, sięgające do pasa kasztanowe warkocze zwinięte były w ogromny węzeł spięty spinkami na czubku głowy, czym zdawała się jeszcze wyższa i smuklejsza. Umawiali się na wspólną wycieczkę na Trzy Korony. Andrzej chciał iść natychmiast i na pobliską Bryjarkę i do wąwozu Homole, i do granicy czeskiej, by postawić chociaż nogę na obcej ziemi. Marylka chciała popłynąć najpierw spływem Dunajca z flisakami. Nic nie było wiadomo, Krystyna uważała, że Ewę przewieje wiatr na Trzech Koronach i jest jeszcze za słaba na taki wysiłek. Nie chciała też się przyznać, że nie starczy jej pieniędzy na opłacenie kosztownego spływu Dunajcem. I tak będzie musiała wydać pieniądze na kierpce dla Ewy, gdyż Marzence już mama kupiła. I na Trzy Korony chciał iść też Józek z Mają.
Dlatego wyjście na Trzy Korony przypadło dopiero pod koniec upalnych wakacji wypełnionych oprócz rannego picia wód, plażowania nad Grajcarkiem. Raz Józek przyjechał po Krystynę z dziećmi i zawiózł ich do Krościenka, do Zosi i do chrześniaka Krystyny Olka i do Mai. Tam weszli do wody Dunajca. Prąd od razu ich porwał i Ewa cudem wypełzła z wody, mimo, że woda sięgała jej do ramion.
Maja była o rok młodsza od Andrzeja, i o rok starsza od Marzenki, a o dwa lata starsza od Ewy, jednak garnęła się do nich wszystkich, co na tej wycieczce na Trzy Korony okazało się rzeczą niemożliwą, by weszła w obcą jej grupę dzieci. Marzenka, osamotniona przez Marylkę, której rodzice na ten dzień mieli inne plany, przylgnęła do Ewy tak mocno, że na Maję już nie starczało miejsca. Andrzej szedł pierwszy sam, pokonując bez problemu ścieżki leśne, kierując się czerwonym szlakiem, reszta towarzystwa wlokła się za nim w dużym odstępie tworząc dyskutujące ze sobą grupki, osamotniając Maję. Ewa, zakochana w Marzence nie zauważyła tej sytuacji, a może i zauważyła, jednak była zadowolona, że odzyskała Marzenkę.
Nazajutrz miał po Marzenkę i panią Marzenkową przyjechać Pimpuś samochodem służbowym. Po Krystynę z dziećmi przyjechał Józek pomidorowym Wartburgiem, gdyż jechał sam do Katowic do pracy, pozostawiając w Krościenku na drugi miesiąc Zosię z Olkiem i Mają.
Ewa zdążyła jeszcze pobiec do Marzenki, ale już odjechali. Wetknęła więc w drzwi karteczkę Marylce. Marylka po wakacjach napisała na pocztówce z Kolumną Zygmunta do Ewy z Warszawy:
Kochana Ewo!
Bardzo Ci dziękuję, że zostawiłaś w drzwiach karteczkę. Bardzo żałuję, że nie pojechałaś z nami na spływ Dunajcem. Pogoda była wyśmienita. Płynęliśmy około 4 godziny. Po drodze cygan strzelał z bata i było bardzo przyjemnie.
Proszę Cię, abyś mi odpisała. A o to mój adres:
W-wa, ul. Tyszkiewicza 6 m 15. Marylka Bartnik.
Pozdrowienia dla Marzenki.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz