PAPUSZA

Fenomen Papuszy, poetki cygańskiej bez namacalnych korzeni literackich – gdyż Cyganie uznają tylko ustną formę przekazu – mógłby być dowodem na to, że wiersze rosną jak grzyby w lesie, a cała otoczka życia literackiego nie jest poezji potrzebna.
Trudno przekonać się do poetki Papuszy po zobaczeniu filmu z 2013 roku „Papusza” stworzonego przez małżeństwo Krauzów, na który, jak donoszą fora internetowe, waliły tłumy.
Ten socjologiczny, fabularyzowany dokument okraszony wystylizowanymi kadrami sam w sobie chce być dziełem sztuki i żadna tam Papusza nie jest mu potrzebna.
Wydłubane skądś karteluszki papieru, na których aktorka przebrana za Papuszę gryzmoli coś paranoicznie – cztery lub pięć sztuk wielkości dużego znaczka pocztowego, które najprawdopodobniej weszły w zbiory wydrukowanych wierszy – wysyła Jerzemu Ficowskiemu do Warszawy. Resztę pali.
– Nieuki, ignoranci i prymitywy niech filmu nie oglądają, skoro nie domyślają się, o co chodzi – tak zapewne twórcy filmy postanowili potraktować widza, przyzwyczajonego do dzisiejszego filmu w kolorze przecudnej urody. Wobec tak surowego potraktowania odbiorcy w celu zapewne raz na zawsze zerwania z cepeliowskim wizerunkiem Cygana jako śpiewającej Maryli Rodowicz w bananowej spódnicy, film o Papuszy staje się jak ból zęba, czarnym koszmarem dna egzystencji, z którego niczego, oprócz przeklinania swego złego losu, nie można wydobyć.
Ale ktoś, kto jednak mimo wszystko zobaczywszy film, przeczyta chociażby tych kilka wierszy publikowanych w Internecie, bez trudu zauważy, że wiersze są jasne. Że są wielkim hymnem na cześć urody życia, są witalną, przeogromną erupcją człowieczego zadowolenia, smakowania dnia, przyrody, upływu czasu, a nawet i polskości, dającej się Cyganom w filmie tak we znaki.
Już nie wiadomo, komu wierzyć. Czy można Angelice Kuźniak, autorce książki „Papusza” gromadzącej obfitą korespondencję z Ficowskim, Tuwimem, cytującej prowadzony przez Papuszę regularnie pamiętnik?
Film opowiada o analfabetce stawiającej z trudem kulfony, oprócz lektury szyldów sklepowych nie plamiącej się żadnym czytelnictwem, a jedyną pracą intelektualną jest jej profesja, czyli wróżenie z kart. Oczywiście, można zarzucić widzowi złą wolę. Film jest pełen skrótów myślowych, zrozumiałych dla widzów jaśniejszych. Podpowiedzią są sceny strzelania do Cyganów przez Niemców po lasach, zbudowany do połowy Pałac Kultury, ustawa powojenna o przymusie zasiedlenia Cyganów. Lecz trudno samoistny talent Papuszy wykorzystać do tezy, że była od urodzenia poetką i nie podlegała wszelkim ludzkim metamorfozom i wpływom, jakim podlega każdy artysta rozwijając swoje rzemiosło.
Ficowski, ukrywając się w taborze Cyganów, by uniknąć problemów politycznych (powojenne polowania i aresztowania akowców), uratował twórczość Papuszy skazaną na niebyt. Dzieło Papuszy trwa dzięki niemu niezależnie od jej legendy, niezależnie od filmów, której jest materią. Niemniej zubożenie jej osobowości i poprzez pokazanie degradacji kultury cygańskiej będącej przecież kanwą światowych arcydzieł malarskich, muzycznych i literackich, nie sprzyja zrozumieniu fenomenu Papuszy.
Wiem, że film Krauzów chciał być takim „Andriejem Rublowem” Tarkowskiego. Ale nie jest.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (1)

W domu Ewy nie dawano prezentów na gwiazdkę. Zwyczajem było przyjście Świętego Mikołaja i zostawienie pod poduszką prezentów w wigilię jego imienin, czyli 5 grudnia. Jednak dziwnym trafem nigdy ich tam nie było, natomiast rano, 6 grudnia paczka z prezentami zawsze pod poduszką już była. Były to tylko słodycze i farbowane na złoto, przewiązane czerwoną wstążeczką gałązki wierzby kupowane od wiejskich bab na rynku, ale Ewa uwielbiała te magiczne chwile okresu adwentu jak i jak ranek wigilii, kiedy dostawała od mamy prezent na imieniny. Jesienią ubiegłego roku Andrzej dostał nowy klaser na znaczki, natomiast Ewa na swoje imieniny dostała pamiętnik. Był to pięknie zszyty introligatorko kwadratowy zeszyt oprawiony w brązowy skaj z wytłoczoną na twardej okładce srebrną farbą łódką z żaglem i napisem PAMIĘTNIK. Oczywiście pierwszą osobą, która wpisała się do pamiętnika była ukochana Marzenka, natomiast drugą ksiądz Jan Jop. Jop był młodym, szczupłym, niewielkiego wzrostu księdzem, bardzo energicznym i bardzo lubianym. Ewa natychmiast też polubiła księdza Jopa i o nim w domu często z zachwytem opowiadała. Andrzej miał na religii starą katechetkę i nie podzielał zachwytów Ewy religią. Nie podzielał też ich Rudek, który, ilekroć usłyszał rozmowy w kuchni na ten temat, nie mógł się pohamować przed swoimi wspomnieniami religii przed wojną. – To macie teraz dobrze – mówił Rudek zapatrzony w swoją przeszłość i w tego najniższego w klasie chłopaka, jakim był wtedy, w którego ksiądz na lekcji religii rzucił pękiem kluczy i złamał mu nos. – A jak wchodził do klasy nasz ksiądz, by rozpocząć lekcję religii, to już u wejścia krzyczał: starotestamentowi- won!!! I chłopcy żydowscy potulnie z klasy wychodzili, czekali za drzwiami, aż lekcja się skończy. Ewa zawsze była przerażona opowieściami ojca i Krystyna pilnowała, by za dużo im nie opowiadał, jednak się nie dało, każde wtrącenie się Krystyny w taką edukację kończyła się piekielną awanturą urażonego Rudka. Ewa wiedziała jednak ze szkoły, że teraz czasy są lepsze i że będą jeszcze lepsze. Przykładem był ksiądz Jop. Przygotowywał ich klasę do pierwszej komunii, kładąc nacisk przede wszystkim na czystość ciała, która nie miała nic wspólnego z jego higieną. – Jeśli zauważycie – powtarzał ksiądz Jop rzucając kategoryczne spojrzenia na salkę katechetyczną kościoła, w której od nowego roku szkolnego z racji decyzji Gomułki przeniesiono lekcje religii ze szkoły – że wasze młodszy braciszek lub siostrzyczka chodzą do domu bez dolnej części ubrania, powinniście dać mu klapsa, by się nauczył, że nie wolno chodzić po domu nieprzyzwoicie, bo to się Panu Jezusowi nie podoba! Tu zawieszał głos wodząc po dzieciach w salce, które były niewiele zainteresowane jego nakazami i zakazami Pana Jezusa. Dzieci zajęte były swoimi sprawami, jakby uwolnione od reżimu Tomsi i własnych rodziców, nareszcie, przynajmniej tę godzinę lekcyjną mogły odetchnąć i robić to, co lubią. Najczęściej mazały atramentem ławki aż do całkowitego wyczerpania płynu w kałamarzu, pochłaniało to ich uwagę całkowicie. Ale Ewa z Marzenką siedzące w pierwszej ławce, spijały z ust księdza Jopa wszystkie słowa wpatrzone w niego jak w obrazek wierząc, że one na pewno się będą Panu Jezusowi podobały. Mogły spełnić te wymogi bez trudu i podobać się księdzu Jopowi. Ksiądz Jop, jawny przedstawiciel Pana Jezusa, był zawsze wygodniejszą drogą poprzez swoją realność w wypadku dążenia do doskonałości od Pana Jezusa, który był cały czas abstrakcją. Marzenka była jedynaczką i nie mogła nikogo karcić za nieobyczajne zachowanie. Wprawdzie pani Marzenkowa, kiedy Ewa przychodziła po Marzenkę rano, aby razem poszły do szkoły, a ona jeszcze była nie gotowa i w piżamie, droczyła się z córką porywając jej majtki biegając wokół stołu śmiejąc się i powtarzając, że zasikane, jednak Ewa tych scen nie traktowała poważnie, ani się im nie dziwiła, śmiała się razem z nimi. W jej domu jednak nigdy żadnych takich bukolicznych rozwiązłości nie było. Krystyna nigdy by się nie tylko nie rozebrała przy Ewie, ale nawet nie pokazała swojej bielizny mimo tak ciasnego mieszkania. Nie było to możliwe. Nie widziała nigdy nagiego brata, ani on jej nagiej nigdy nie zobaczył i nikt nikogo nie podglądał. Toteż wezwanie do czystości w pojęciu księdza Jopa nie było dla Ewy żadnym problemem. Podobnie jak zakaz badania swojego ciała poniżej pępka był zakazem dla Ewy niepotrzebnym, gdyż nigdy by nawet nie wpadła na taki pomysł, zupełnie te rejony ją nie interesowały. I nawet, jeśli usłyszała, że bardzo słusznie czyniła nie interesując się rejonami ciała poniżej pępka, to też ją nie zastanowiło, że taki zakaz w ogóle powstał ku chwale Pan Jezusa i zgrzytaniu zębami Szatana. W trakcie komunii świętej dzieci miały składać przysięgę, że wyrzekają się Szatana i musiały wiedzieć, czego się wyrzekają. Na przykład palenia papierosów do 18 roku życia. Ewa nigdy nie wpadła na pomysł, by zapalić papierosa, nigdy do głowy jej nie przyszło, by łamać zakaz, bo nawet nie wiedziała, że jest zakazem coś, co nie jest jej potrzebne. Od kiedy trenowali skandowanie przysięgi w salce katechetycznej i spowiedź próbną, Ewa miała wiele problemów wewnętrznych. Materią pierwszej spowiedzi świętej Ewy nie było to, co w punktach wymieniał podręcznik katechizmu. Ewa badała swoje grzechy na różnorakie sposoby, rewidując duszę pod kątem wszystkich przykazań, także i tych kościelnych i niczego nie znajdowała. Postanowiła więc wziąć grzechy na siebie czyniąc je bardziej ogólnymi, bo czy kłamała, czy nie, to zależało od wielu czynników. Wiedziała, że nie kłamała, ale często jej to wmawiano i dla świętego spokoju przyznawała otoczeniu rację. Więc wpisała na karteczkę z grzechami, że kłamała, dopisując jeszcze opuszczenie jednej mszy świętej z własnej winy. Winy jej tam nie było, bo była zaziębiona, i Krystyna nie pozwoliła jej iść na mszę niedzielną, postanowiła jednak ten grzech wziąć na siebie. Nawet wpisała na karteczkę, że gniewała się na swoją koleżankę szkolną, co też nie było przecież prawdą. Marzenka pod pretekstem sympatii do niej zarzucała na jej szyję podczas mszy świętej swoje ramię. Była o głowę wyższa i z tej pozycji wyskubywała z jej kołnierza króliczego włoski, udając, że tego nie robi. Ewa udawała, że nie wie, że tego nie robi, jednak w duchu była zła na Marzenkę, że to robi. I właśnie ten gniew w duchu Ewa postanowiła na karteczkę wpisać jako grzech. By wzbogacić jeszcze ofertę, dołączyła do grupy dzieci idących do szkoły i nacisnęła na dzwonek furtki willi stojącej na rogu Róży Luksemburg i SDKPiL. Willa była z niewielkim ogrodem, miała okna w kształcie koła z krzyżem framugi, takie, jakie rysował jej dziadek Franciszek na projektach trzymanych przez jej ojca w szafie. Podobny był do transatlantyku, a jak wyglądał transatlantyk, wiedziała od Andrzeja. Ewa lubiła ten dom, zawsze tajemniczy, niemy i wyróżniający się wśród nieustanie stawianych tu baraków budowlanych i żurawi. On stał spokojnie, jakby płynął po morzach czasu i jak dochodziły do niego z dołu Koszutki, by skręcić potem za jego rogiem w prawo, wiedziała już, że są o dwa kroki od szkoły. Był takim zwiastunem końca trudu dotarcia do odległej szkoły. Dlatego nie podobało jej się, że tę zamieszkałą przecież willę dzieci dzień w dzień niepokoją dzwonkami. A jednak w przeddzień spowiedzi, gdyż nie wiedziała, czy grzechy spowiedzi próbnej zostały już odpuszczone, z przykrością nacisnęła dzwonek. Nikt jak zwykle nie pojawił się w oknie, ani nikt nie otworzył drzwi. Bzy wystające zza ogrodzenia ogrodu pachniały słodko i Ewa cieszyła się, że już jutro pozbędzie się tego wstrętnego czynu niepokojenia bzów. Ksiądz Jop wpisał się do pamiętnika Ewy w maju wierszykiem potem powielanym przez wiele innych wpisujących się do jej pamiętnika osób: Ucz się Ewko pókiś młoda, sercem jak ptaszę wzlatuj wysoko, bo przejdzie młodość zniknie swoboda, łzą gorzką zajdzie ci oko. Wnioskowała z tego, że w wieku dorosłym ilość zakazów zwielokrotni się jeszcze bardziej, czego nie obserwowała wśród dorosłych i starych ludzi. Babcia Wandzia opowiadała ciągle dowcipy, mówiła, że Gomułka to sucha bułka, powtarzał się tam wyraz dupa – na przykład w opowieści o wnuczku, który swoją babcię nazwał dupa – a przecież to był wyraz zakazany i podlegał wpisaniu na karteczkę grzechów. Od jakiegoś czasu, by mieć grzechy i o nich nie zapomnieć, Ewa z Marzenką wpisywały je systematycznie zaraz po zgrzeszeniu, ale sobie nie pokazywały. Kiedy przychodził termin następnej obowiązkowej spowiedzi, miały, jak znalazł. Ewa ogromnie się ucieszyła, że na jej komunię, podobnie jak na komunię Andrzeja, przyjechała z Przemyśla babcia. W małej skórzanej walizce przywiozła owoc grejpfruta, przekroiła go na pół, pocukrowała i dała wnukom do jedzenia łyżeczką. To był ich pierwszy grejpfrut, smakował gorzko, ale miał dużo soku i pięknie pachniał. Babcia była pulchna, ciepła i Ewa uwielbiała babcię, jej zapach i jej sposób mówienia całkiem inny niż wszyscy wokół. Jej wschodni, melodyjny zaśpiew nazywany przez domowników zaciąganiem budził w niej poczucie bezpieczeństwa i uspokajał. I zawsze podziwiała Ewę, cokolwiek zrobiła, narysowała, uszyła. Kiedy sąsiadki przychodziły powitać panią Wandę, miała dla każdej do powiedzenia coś, co odmieniło ich nastrój i wprawiło o błogi, szczęśliwy wyraz twarzy. Wychodziły uradowane. Potrafiła zachwycać się długo fryzurą pani Danusi. Pani Danusia nie była u fryzjera od kilku miesięcy, gdyż trwałą robiła tylko na czas świąt, kiedy mieli widzieć ją krewni męża, a tak na co dzień w domu to przecież się nie opłacało. Ewidentnie rozczochrana pani Danusia uwierzyła babci Wandzi, co było dla Ewy niepojęte. Podejrzewała nawet, że babcia Wandzia potrafi czarować wybrane osoby tak samo, jak robią to w baśniach Andersena i było jej smutno, że czary na nią nie działają, że nie widzi tego, co widzi babcia Wandzia. Bo gdyby nie widziała cudownej fryzury pani Danusi, by jej tego nie mówiła, bo miałaby grzech. Babcia i Andrzej przecież miały z Ewą też przystąpić do komunii świętej jako przedstawiciele domu, bo ani jej mama, ani tata, do niej przystąpić nie chcieli, mimo, że co niedzielę do kościoła chodzili. A przecież do spowiedzi, ani próbnej, ani żadnej, nie poszła. Babcia Wandzia tłumaczyła Ewie, że chodzi do spowiedzi do Reformatów w Przemyślu i ma swojego spowiednika. Ewa nie miała pojęcia, jak można mieć swojego spowiednika, kiedy w konfesjonałach jest w czasie nakazanej spowiedzi po kilkaset osób, są kilometrowe kolejki, a dzieci posłusznie w nich godzinami stoją. Gdyby każdy miał swojego spowiednika, może by tego stania w kolejkach nie było. Ewa na pewno chciałaby, by jej spowiednikiem był ksiądz Jop, jednak spowiadało wtedy 10 księży w dziesięciu dostawianych konfesjonałach i nikt nie wiedział, kto w nich siedzi i jak wygląda i bała się, że w czasie, jak się doczeka, wykute na blachę formułki przed i po spowiedzi, które trzeba wygłosić między wyrecytowaniem grzechów ze zmiętej karteczki ukrytej w zaciśniętej dłoni – bo wszyscy się wstydzili, że tych grzechów też nie wykuli na pamięć – zapomni i spowiedź będzie nieważna. Czas szkolny drugiej klasy podstawówki zagarniał niemal w całości Kościół. Na akademie szkolne oddziały pierwszych i drugich klas nie chodziły do sąsiedniego budynku.  W sali gimnastycznej szkoły i tak wszystkie dzieci nie zmieściłyby się, dlatego część szkoły uczącej się w przedszkolu była od propagandy państwowej tymczasowo zwolniona. Po przeniesieniu religii do kościoła spędzały w budynkach kościelnych o wiele więcej czasu, niż wcześniej, kiedy na lekcje religii katecheci przychodzili do szkoły. Proboszcz, oprócz celebracji własnych imienin, zaordynował zwyczajowe uroczystości nawiedzenia parafii przez biskupa i do nich przygotowywała się cała parafia. Biskup udzielał wtedy sakramentu bierzmowania klasom siódmym, ale część artystyczną przygotowywały klasy drugie. Nim biskup Stanisław w złotej czapce Mikołaja zasiadł na tym samym złotym tronie, na którym potem będzie zasiadał Mikołaj, który do szkoły nigdy nie przychodził, bo robił to Dziadek Mróz, ksiądz Jop rozdawał karteczki do nauczenia się wierszyka, gdyż recytacje najmłodszych parafian były najmilsze uchu biskupa. Ewa nigdy nie dostała od księdza Jopa takiej karteczki, co było niebywałym wyróżnieniem. Ksiądz Jop wiedział, że Ewa trzęsie się w czasie publicznych wystąpień i nie mógł ryzykować zniszczenia uroczystości przez Ewę. Ewa mogła obserwować jedynie tylko od strony widowni, jak Marzenka wygłasza wiersz dla biskupa. Jednak chodzenie na wszystkie próby aranżacji uroczystości było obowiązkowe dla wszystkich. W trakcie komunii świętej były nieprzebrane tłumy w kościele. Chmara dzieci ubranych na biało i granatowo lub czarno pokryła wszystkie ławki trzymając w dłoniach zapalone świece. Był to jedyny dzień, kiedy dzieci mogły siedzieć w ławkach. Nawet na mszach dziecięcych było to niemożliwe, dzieci, nawet siedzące przy rodzicach, były przez pilnującego księdza z ławek wypraszane, i na ich miejscu zawsze zasiadała osoba dorosła. Kościół pękał w szwach, wiernych było tak dużo, a dzieci zawsze stały przy samym ołtarzu stłoczone ciasno. Jednak w tym dniu pozwolono im zająć ławki i dano im poczucie ważności i bezpieczeństwa. Krewni, niejednokrotnie czerwoni od wypitej już wódki, tłoczyli się pod chórem i na dziedzińcu kościoła. Ewa wiedząc od Andrzeja, że po spożyciu opłatka poczuje się lekka i czysta, doznała tego uczucia w całej pełni, toteż z podwójną gorliwością odnowiła przyrzeczenie składane podczas chrztu przez chrzestnych, a teraz jako już świadome owieczki Pana Jezusa, ponawiali to chórem. Ksiądz Jop zawołał: – Czy wyrzekacie się Szatana, który jest głównym sprawcą grzechu?- i Ewa entuzjastycznie ze wszystkimi przytakiwała. Marzenka jeszcze przed Jopem narysowała w pamiętniku Ewie dwa muchomory z krasnoludkiem i napisała: Gdy opuścisz szkolne mury i podążysz w świat, wspomnij luba, wspomnij mile koleżankę z szkolnych lat. Ewę zabolało to, że napisała „koleżankę”, bo dla niej Marzenka była czymś więcej. Kiedy Krystynie udało się kupić w sklepie żółtą czapkę z szalikiem, mającą wystające włoski na całej powierzchni anilanowej dzianiny i ubrać w to Ewę na dziecięcą mszę niedzielną w chłodne, majowe dni, Ewa nie mogła się tym prezentem nacieszyć. I w czasie kazania, kiedy wszystkie dzieci korzystając z nieuwagi zajętego przemówieniem księdza zajęte były wymianą obrazków, Marzena wyskubała niemal cały szalik Ewy i tę stronę czapki, która sąsiadowała z jej ramieniem położonej siostrzanie skubiącej ręki Marzenki. Po wyjściu w kościoła, Ewa zalana łzami wybuchnęła wyrzutami, bała się też wracać do domu z tak zniszczoną czapką i szalikiem. Na to Marzenka się obraziła na Ewę i przestała się do niej odzywać. Ewa musiała długo przepraszać Marzenkę, że ta zniszczyła jej czapkę. Którejś niedzieli, kiedy pani Marzenkowa ubrała Marzence piękny kapelusik przerobiony u modniarki z przedwojennego wiśniowego kapelusza mającym w podgiętym małym rondku dwa cudowne wiśniowe pompony, obie nie mogły się nie nazachwycać czymś podobnym. Ewa jak zwykle podążyła z Marzenką do kościoła. W pewnym momencie z za rogu wypadł chłopiec trzymając w ręce zwinięty rulon gazety. Przystanął i zaczął przyglądać się kapelusikowi Marzenki wyjątkowo odcinającym się kształtem i kolorem od szarości ulicy. Doskoczył i walnął rulonem w ten kapelusik. Marzenka jęknęła. Odkształcenie było trwałe i nigdy go już nie ubrała. Ewa pocieszała Marzenkę jak mogła, jednak w głębi serca odczuła satysfakcję dobrze spełnionego złego uczynku, którego tak pochopnie – składając przysięgę Panu Jezusowi – się wyrzekła.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Wanda (1)

Wanda wróciła z Katowic zmęczona. Na stacji czekał na nią Emil i pomógł jej nieść ciężką walizę wyładowaną tym, czego w Przemyślu nie było, a Krzysi udało się w Katowicach dostać. Wiozła też prezenty dla Emila, Leśki i Isi, chrzestnej Krzysi.
– Ależ te Katowice brzydkie – opowiadała Emilowi, jak wychodzili z odrapanego dworca pełnego żołnierzy i celników na plac autobusowy, gdzie roiło się od bab z koszami wsiadających lub wysiadających z autobusów.
– I ten okropny kościół na Koszutce. Wygląda, jak koszary wojskowe.
Przypomniała sobie sukienkę Ewy z lichego materiału podszewkowego, ale już o tym nie powiedziała szwagrowi. Pogrążyła się w swoich myślach i tak szli w milczeniu.
Wtedy, w czerwcu 1933 roku Krzysia szła do pierwszej komunii u Sióstr Benedyktynek na Zasaniu. Nie było żadnego przyjęcia komunijnego w domu, wszystkie dziewczynki, siostry zakonne ugościły w salce katechetycznej podając im w poczęstunku kakao. Ale suknię z jedwabiu szyły bardzo kosztowną u jej krawcowej i to było bardzo piękna sukienka. A welon był przybrany prawdziwymi kwiatami pomarańczy.
Minęli tłum i wspięli się do ulicy Mickiewicza i skręcając na Dworskiego, teraz przemianowanego na ulicę 1 Maja. Wszyscy używali starych nazw ulic, jednak wiszące tabliczki irytowały Wandę, szczególnie, jak chodziła odwiedzić swoją koleżankę z pracy z tartaku na Zasanie, która nagle mieszkała na ulicy Wincentego Pstrowskiego, podczas gdy zawsze była to ulica Biskupa Jakuba Glazera. A ta, z której ulica wychodziła, Św. Jana, przemianowano na Marchlewskiego.
Leśka podgrzała Wandzie obiad i Wanda po zjedzeniu poszła do swojego pokoju. Wyjęła z walizki czarną sukienkę w białe grochy z pół przeźroczystej, jedwabnej żorżety, w której była na komunii Ewy w kościele i powiesiła w szafie, żeby się nie pomięła. Pieczołowicie też wyłożyła na półkę kapelusz.
Położyła się, ale nie mogła nawet się zdrzemnąć ze zmęczenia. Miała sześćdziesiąt lat i nie czuła się dobrze. Doktor Zitzmann, który przeżył jako jedyny ze swojej rodziny wojnę, był ich domowym lekarzem od zawsze i Wanda wzywała go nawet do Andrzeja, jak tu byli z Krzysią, nim przenieśli się do Katowic. Jednak doktor Zitzmann nie mógł nic poradzić na duszności Wandy. Polecił jej jeść dużo zielonej sałaty i nawet mielić przez maszynkę, by jeść jej jak najwięcej. Ale duszności nie ustępowały nawet w sezonie, kiedy sałaty było dużo.
Żydzi! – wyszeptała Wanda podchodząc do okna i otwierając je na oścież łapiąc powietrze. Przestrzeń między kamienicą jej, a kamienicą Isi, tak jak przed wojną, wypełniał skwer z ławkami, a po prawej stronie, teraz za ogrodzeniem, był ogródek jordanowski. Na skwerze teraz był trawnik, ale wtedy pod koniec września 1939 roku były kwietne klomby i nagle zjawiło się tu, nie wiedzieć skąd, mnóstwo Żydów. Patrzyła, jak zrywają wszystkie kwiaty z klombu, wyrosłe w czasie bujnego lata tego roku i roznoszą uradowani po całym mieście, wszędzie, gdzie byli już bolszewicy, a ona o tym jeszcze nie wiedziała.
Od momentu, kiedy Franek z Leszkiem uciekli na Zasanie na pierwszą wiadomość, że ruscy są już we Lwowie, bała się wychodzić z domu. Przełamała się jednak widząc ich radość prognozującą coś pozytywnego, zeszła na ulicę i poszła za nimi. Nie wychodziła z domu od momentu wkroczenia Niemców. Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna i Wanda całe lato przygotowywała zapasy, wielkie kamionkowe garnki ze smalcem trzymała w piwnicy, robiła weki i peklowała mięso, gromadziła worki cukru, mąki, fasoli i kartofli. Niemcy weszli do Przemyśla w połowie września w nocy i zajęli go w ciągu jednego dnia. Opuszczając teraz miasto, przenosząc się na Zasanie, by zrobić miejsce bolszewikom, zdążyli jeszcze spalić dwie synagogi i rozstrzelać na ulicach Żydów stawiając ich pod kamienicami tyłem, lub wywożąc samochodami do okolicznych wsi, by tam ich zabić. Nie wiedziała wtedy, że w ciągu tych pierwszych trzech dni wymordowali ponad pół tysiąca Żydów. Teraz przerażeni Żydzi witali z ulgą krasną armię jak wyzwolicieli. Na rogach ulic na latarniach i domach sowieci rozwiesili głośniki z obsesyjnym, radosnym jazgotem. W witryny sklepów wstawiono portrety Stalina, Lenina, Mołotowa. Zawieszano na fasadach domów i balkonach czerwone flagi. Na Placu na Bramie roiło się od wiwatującej ludności żydowskiej.
Przecisnęła się przez tłum i doszła do rynku. Tam montowano już trybunę z desek. Przeszła jeszcze na Grodzką i zawróciła. Dowiedziała się od przechodniów na ulicy Franciszkańskiej, że Niemcy skutkiem układu z ZSRR wycofują się za San, który ma stanowić granicę między Niemcami a ZSRR. Tym sposobem nagle stała się ze swoją córką obywatelką sowiecką, a mąż Franek z synem Leszkiem byli już w III Rzeszy.
Przez ulicę przerzucono powitalne transparenty w trzech językach, rosyjskim, polskim i jidysz.
Kiedy Wanda wróciła do domu, byli już tam radzieccy oficerowie i kręcący się w czerwonych opaskach żołnierze. Zajmowali jej mieszkanie na kwaterę dla komisarza.
Wanda nie miała pozwolenia na przekroczenie granicy i nawet nie próbowała dostać, by połączyć się z mężem. Zaczęto wywozić całą inteligencję rodzinami na Kamczatkę i wolała ukryć się z Krzysią w kamienicy teściów i czekać odpowiedniego momentu by dołączyć do męża i syna. Takich jak ona było mnóstwo. Oprócz wiwatujących Żydów i Ukraińców mieszkających w Przemyślu od lat, większość mieszkańców Przemyśla chciała się przedostać przez San na stronę niemiecką skąd była jeszcze możliwość ucieczki za granicę do państw nie okupowanych.
Uciekły więc do kamienicy Bolka, brata Franka. Tam, na Czarnieckiego znalazła schronienie cała rodzina jej męża. Żona Bolka, Janka, wieloletnia aktorka „Fredreum” opowiedziała Wandzie, że Niemcy spalili im wszystkie dekoracje i stroje, które używali od dwudziestu lat podpalając wieżę południową. A zrobił to, jak mówiła dozorczyni Karolowa, oficer niemiecki po otwarciu przez nią baszty wypełnionej od dołu do góry łatwopalnymi dekoracjami.
Wanda nie wiedziała, czy zapasy w jej piwnicy teraz wyżerane przez Armię Czerwoną nie były tak samo cenne jak dorobek Towarzystwa Dramatycznego im. Hrabiego Aleksandra Fredry.
Isia, siostra Franka zajęła się jednak aprowizacją i nie chodziły głodne. Nie wiadomo skąd brała mięso, a oni woleli się nie dowiadywać. Obowiązywał zakaz sprzedaży tłuszczu i mięsa, a mimo to baby wiejskie potajemnie go przewoziły. Cierpliwie wytwarzała mazidło do chleba mieląc je maszynką, gotując na ogniu, a potem wlewając w słoiki, które ustawiła na parapecie okna. Kto wchodził do domu, smarował sobie chleb tym mazidłem i wszystkim ono bardzo smakowało. Mąż Isi, oficer Wojska Polskiego już na samym początku wojny przedostał się z synem do Rumunii i chciał zabrać Leszka, ale Franek nie chciał się zgodzić, by jego nieletni syn Leszek ryzykował takie wygnanie. Wolał ukryć się tymczasowo w wynajętym na Zasaniu mieszkaniu. Właściwie wszyscy od dawna spodziewali się lada dzień wejścia wojsk radzieckich. O tym, że Franek jest na listach sporządzonych przez agentów i konfidentów bolszewickich wśród nazwisk inteligencji przemyskiej przeznaczonych do aresztowania czy wywózki na Sybir uprzedził go robotnik z jego placu budowy. Przeszedł z Leszkiem przez most w przeddzień wjechania pierwszych oddziałów bolszewickich, jak dowiedział się, że są we Lwowie. W nocy zdążył jeszcze coś uratować, zakopać w dole w piwnicy własnej kamienicy porcelanowy serwis, srebra i trochę fotografii.
Janka, żona Bolka, brata Franka, jako aktorka spalonego teatru całą energię przeznaczyła na pomoc bieżeńcom gromadzącym się na stacji kolejowej. Podobno w zimnych wagonach Rosjanie trzymali też oficerów polskich, ale ludzi było tam takie mrowie, że właściwie nie wiadomo było, komu pomagać. Mróz był upiorny, Janka chodziła z wiadrami gęstej zupy z Krzysią okutane tak, że widać było im tylko oczy. Wanda z nią nie chodziła, gotowały z Isią codziennie te zupy w dużych kotłach, zdenerwowane i przerażone opowieściami ze stacji. Uchodźcy gromadzili się coraz większymi tłumami przy kasach biletowych i rozlewali się na cały dworzec.
Wanda zabroniła Krzysi chodzić do szkoły, by się swoją obecnością w mieście nie afiszowała. Jej koleżanki już dawno rozpoczęły nowy rok szkolny w sowieckich szkołach koedukacyjnych, gdzie zniesiono naukę religii i historii. Część koleżanek z jej Prywatnego Gimnazjum Żeńskiego im. Marii Konopnickiej zasiliło szkołę im. Mickiewicza na Wodnej, im. Mołotowa przy Dworskiego, rosyjskojęzyczną przy ulicy Tatarskiej im. Lenina, na Słowackiego, im. Stalina z wykładowym ukraińskim, oraz szkołę im. Sz. Alejchema przy ul. Frankowskiego z j. hebrajskim, jako językiem wykładowym. Krystyna wiedząc, że ojciec czeka na nich na drugim brzegu, nie mogła już dołączyć do koleżanek.
I koryto Sanu skute lodem Wanda z Krzysią przeszły na nogach dopiero w marcu dając butelkę wypełnioną złotą biżuterią przewodnikowi płacącemu straży granicznej, która na ten czas pozamykała psy i udawała, że ich, przekraczających granicę,  nie widzą. Wanda, mimo, że w czasie okupacji zeszczuplała 20 kilo w tym roku jeszcze była otyła i nie mogli jej na brzegu z Sanu wydostać. Czekający po niemieckiej stronie Franek z Leszkiem ostatkiem sił wyciągnęli ją na brzeg.
A na drugi dzień ruszyła kra.

Wanda zamknęła okno. Tak się cieszyła, że zobaczyła wnuki, że była na komunii Ewuni, jednak dławił ją ustawiczny strach i nie mogła pozbyć się wspomnień. A teraz wszystko jest jeszcze bardziej inne.
Na Zasaniu dymił komin Zakładów Rybnych w dawnej wytwórni octu przy Krasickiego. No i tartak na Borelowskiego przy torach, jej praca. Wożenie ryb znad morza, cóż to był za pomysł! I ten tartak…
Nie było to jej miasto, dzieciństwo i młodość spędziła w Stanisławowie. Jednak było to ukochane miasto jej męża, Franka. To miasto podupadło i spsiało, stało się prowincjonalną dziurą z permanentną fobią nadciągającej kolejnej wojny, z panicznym gromadzeniem zapasów i wykupywaniem w sklepach rzucanej na wciąż nienasycony rynek żywności.
Nie była wcale przekonana, że Krzysia dobrze zrobiła, że zamieszkała w Katowicach, jednak i tu nie dawało się normalnie żyć.

 

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (1)

Krystyna wchodząc w trzecie dziesięciolecie Polski Ludowej nie miała już złudzeń. Rządy Gomułki nie tylko nie polepszyły aprowizacji ale jeszcze narobiły apetytu na lepszy świat pokazywany przez telewizję i „Przekrój”. Jeździła jeszcze na zakupy na Plac Miarki, gdyż Halę Targową zaczęto zamykać i przebudowywać, ale szybko zaprzestała tych tramwajowych wycieczek i jak wszyscy na osiedlu poprzestała na polowaniu na dostawy do spożywczego sklepu przy Klary Zetkin.
Na dodatek Rudek całkiem zdziwaczał, przychodził z pracy wściekły i zdenerwowany, nocami rysował laurki dla dyrektora. Nie potrafił, jak jego koledzy ze studiów, zapisać się do Partii i czerpać korzyści w ten sposób.
W lutym 1960 roku przyszło pocztą pismo z Huty Szkła z Sierakowa Wielkopolskiego potwierdzające przyjęcie Rudka na stanowisko Głównego Inżyniera Budowlanego ze stawką miesięczną 3700 zł i premią kwartalną 10% oraz deputatem węglowym rocznym 2,5 tony. Przydzielono mu domek jednorodzinny, dwa pokoje z kuchnią i łazienką.
Po piekielnej awanturze, gdzie Krystyna absolutnie nie zgodziła się na zamieszkanie w takiej dziurze, Rudek odstąpił od zamiaru pracy i nazajutrz powędrował z teczką do Biura Projektów Górniczych.
Mimo, że proponowano, a nawet nalegano na zainstalowanie telefonu w ich mieszkaniu, Rudek się nie godził mówiąc, że przecież ma telefon w pracy. Krystyna była wściekła, nie mogła z Zosią wystawać na rogatkach Koszutki zbyt długo, bo Zosia zostawiwszy małego Olka z ciocią spieszyła się, ale gdyby miała telefon mogłyby ze sobą rozmawiać bez ograniczeń. Oczywiście mąż Zosi, Józek, był o wiele mądrzejszy od Rudka, dbał o swoją rodzinę i telefon u nich w domu był. Krystyna miała w swoim rodzinnym domu w Przemyślu telefon całe dzieciństwo. To był telefon z osobną słuchawką i mikrofonem, ale działał. Krystyna nie miała pojęcia, dlaczego Rudek świadomie pozbawia ją telefonu w czasach lotów sputników i takiego wielkiego skoku technicznego całej ludzkości, a jednocześnie ogromnych trudności w pozyskaniu tego udogodnienia.
Rudek był już po egzaminie z hiszpańskiego i ukończeniu kursu o problematyce krajów rozwijających się prowadzonych w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Czekał na pismo z Komitetu Współpracy Gospodarczej przy Urzędzie Rady Ministrów, gdyż Polservice, przedsiębiorstwo dla eksportu usług organizacji i współpracy naukowo-technicznej powiadomiło go, że będzie typować takich jak on w pierwszym rzędzie do wyjazdu za granicę. W takiej sytuacji telefon mógł być potencjalnym zagrożeniem, bo rozmowy były podsłuchiwane, a Rudek, chcąc kiedykolwiek stąd wyjechać, musiał mieć nienaganną opinię.
Właśnie do USA wyjeżdżał na stałe z rodziną jego brat Marian i Rudek w tajemnicy przed Krystyną podżyrował mu pożyczkę z Huty Batory w Chorzowie na zakup kosztownych mebli, które on sprzedał i wyjechał, a z pensji Rudka odciągane były miesięczne raty. Krystyna nic o tym nie wiedziała, dopiero po ich wyjeździe znalazła w kieszeni płaszcza „pasek” z pensji, który Rudek zapomniał ukryć. Wtedy przeszukała całe biurko Rudka i wydało się, że oni muszą mieszkać wśród mebli robionych przez Rudka, bo musiał spłacać za Mariana kredyt na zakup porządnych mebli.
Krystyna wiedziała już, że nie zaoszczędzi pieniędzy na wakacje. Tegoroczna komunia Ewy nie przewidywała wprawdzie, oprócz przyjazdu jej matki z Przemyśla żadnych gości, ale sama sukienka i buty Ewy były sporym wydatkiem. Wprawdzie Krystyna chodziła na kurs kroju i szycia organizowany przez osiedlowy oddział Ligii Kobiet, ale rezultaty były w dalszym ciągu niezadawalające. Zaczęli od łatwego, wydawało się, uszycia bardzo modnej czapki z daszkiem z klinów ze sztucznej irchy, której zakup na ten cel był samą przyjemnością. Kupiły z Zosią po kilka kawałków różnych kolorów. Zamsz sztuczny był nowością i nie mogły się nim nacieszyć i nadziwić, że jest, że go w sklepie dostały. Krystyna postanowiła, że uszyje kilka takich czapek, każdą w innym kolorze. Bardzo lubiła zmieniać nakrycia głowy, szczególnie, że przedwojenny czarny borsalino w którym chodziła tylko do kościoła, by go zaoszczędzić, był mocno wyeksploatowany. Czapki z daszkiem w kolorze beżu, zgniłej zieleni i bordo, z owiniętym zamszem guzikiem na szczycie łączącym sześć cząstek zszytych maszyną Singer, Krystynie podobały się i je nosiła całą zimę. Jednak już przy sukience dla Ewy utknęła. Zrobiła za duży dekolt, zmarszczyła więc go niebieską aksamitką, która Ewa musiała wiązać pod szyją. Wprawdzie Ewa posłusznie nosiła tę kretonową, białą sukienkę w granatowe grochy, ale komunijnej Krystyna nie odważyła się już uszyć. Pozostawała więc Szczerbowa.
Szczerbowa mieszkała niedaleko Zosi, była Czeszką z Zaolzia i ewangeliczką. Była najmilszą, obok Kwiety, Czeszką i Ewa z Krystyną regularnie zaczęły przychodzić do niej na przymiarki. Wprawdzie pani Marzenkowa szyła już u swojej krawczyni dla Marzenki sukienkę z tafty jedwabnej i Ewa wiedziała już że musi być tafta, tak jak na Boże Narodzenie musi być jodła, a nie świerk, który preferowała jej rodzina, jednak Krystyna tafty nie kupiła. Ten kupon, który kupiła, który zdołała gdzieś dostać, wprawdzie się łatwo miął, ale był cudowny. Z jednej strony był śliski, a z drugiej matowy, i ta strona błyszcząca, atłasowa, najbardziej się Ewie podobała. Jednak Krystyna zadecydowała ze Szczerbową, że sukienka uszyta ze strony śliskiej będzie szara, gdyż skutkiem zbyt gładkiej powierzchni będzie odbijała szarość otoczenia. A Śląsk był szary. Postanowiły więc, że z błyszczącej strony zostanie uszyty tylko kołnierzyk. Szczerbowa uszyła kołnierzyk wycięty w okrągłe ząbki i na to nałożyła obróconą tym razem na stronę matową dla kontrastu kokardkę, gdzie, jak poradziła, powinna Krystyna wetknąć mirt. Sukienka była do ziemi, prosta, rozkloszowana, jedyną jej ozdobą był ten wspaniały kołnierzyk. Do tego Szczerbowa uszyła jeszcze woreczek na książeczkę i różaniec ze śliskiej strony. Krystyna nie uznawała, jak było w zwyczaju, małej, białej komunijnej torebki, ani też nie daj Boże, sukienki przed kolana, krótkiej, bardzo wtedy popularnej. Ewa cieszyła się z długiej sukni, wiedziała już, że na procesję Bożego Ciała do tych dziewczynek, które sypią kwiatki na same Ciało Pana Jezusa niosącego pod baldachimem księdza, przyjmowane są dziewczynki tylko w długich sukniach.
Problem mirtu był cały czas jeszcze nie rozwiązany. Krystynie nikt nie zaproponował mirtu doniczkowego, uprawianego w domach koleżanek szkolnych Ewy. Nie mieli w domu takiej rośliny. Krystyna szła przed wojną do pierwszej komunii z wetkniętymi w welon na głowie kwiatami pomarańczy i nie wiedziała, że musi być mirt. W końcu znalazła ogłoszenie w gazecie, że ktoś sprzedaje mirt. Pojechała tam z Rudkiem tramwajem i przywieźli do domu doniczkę mirtu. Mirt postawiony na kwietniku wykonanym przez Rudka szybko zakończył żywot, gdyż przy każdym większym wietrze, drzwi balkonowe od nowości źle dopasowane, otwierały się przewracając kwietnik i tłukąc wszystkie doniczki. Jednak zdążyli jeszcze udekorować mirtem głowę Ewy, kokardkę przy pięknym kołnierzyku i świecę.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (1)

Andrzej potrafił zmusić Krystynę, by zaniosła jego buty do szewca, aby wmontował w obcasy blaszki z owalnym otworem, w który wkładało się bolce łyżew. Andrzej sam potrafił płozy pilnikiem ojca wyostrzyć, ale żelazo ciągle po każdym jeżdżeniu się zaokrąglało. Wprawdzie w szkole motywowano ich Leninem, który, by przygotować Rewolucję Październikową, zrezygnował nawet z wychodzenia na ukochane łyżwy i czas ten przeznaczał na czytanie pożytecznych książek, Andrzej jednak przez całą przerwę świąteczną znikał z domu i szedł na Diablinę, gdzie wylano na fragmentach płaskich wodę z gumowych węży. Powierzchnia nie była idealnie płaska, jednak na tak sporządzony lód przychodziły wszystkie dzieci osiedla. Za Andrzejem zwykle wlekła się zapłakana Ewa niosąca pod pachą saneczkowe łyżwy, które Andrzej używał, kiedy był mały. Miała do dyspozycji jeszcze łyżwy na żabki, specjalnym kluczykiem przykręcało się je do botków, na tych też Andrzej swego czasu jeździł. Teraz miał nowe, o nowoczesnym, ostrym kształcie ze szpicami – nazywane hokejówkami, podczas gdy te przypinane na żabki miały nosy zaokrąglone. Andrzej jeździł tylko w swetrze i szaliku z nasuniętą, robioną na drutach czapką, ale Krystyna nie pozwalała Ewie lżej się ubierać. Kiedy w króliczym futerku, marznącymi palcami zdołała w końcu przykręcić łyżwy, które cały czas się wyślizgiwały z ceraty botków, Andrzej już był na horyzoncie i swobodnie śmigał po odśnieżonej tafii lodowiska. Wtedy, kiedy po jednym kroku łyżwy same uwalniały się od nóg Ewy, zakładała saneczkowe, mające rozsuwaną płozy, pasujące na każdy rozmiar buta i przytwierdzało skórzanymi rzemykami. Ale Ewa wstydziła się ich bardzo, bo były przeznaczone tylko dla małych dzieci. Na lodowisku wirowały dziewczynki w białych sznurowanych figurówkach ubrane tak, jak w telewizji. Miały rajstopy, krótkie jak baletnice spódniczki, niejednokrotnie mufki i czapki z białego królika. Wyglądały jak baśniowe zjawiska. Mimo, że większość dzieci była w podobnej sytuacji jak Ewa, to jednak tylko te, umiejące jeździć figurowo na lodzie przyciągały wzrok.
Krystyna miała w albumie swoje zdjęcie w wieku Ewy, w czarnym kostiumie do jazdy na łyżwach z profesjonalną spódniczką. Stała na lodowisku ze swoim ojcem w baletowej pozie, a jej sznurowane, białe figurówki niczym nie różniły się od tych wymarzonych przez Ewę. Krystyna opowiadała im, że dziadek Franciszek najlepiej ze wszystkich łyżwiarzy na lodowisku w Przemyślu przed wojną robił „fajkę” i „jaskółkę”. Należał do związku łyżwiarzy, z którym jeździł na zawody do Zakopanego. Ewa bardzo lubiła oglądać w skórzanym albumie właśnie to zdjęcie.
Andrzeja nic a nic stare fotografie i opowieści przedwojenne nie obchodziły. Na Diablinie budowano „pawilonówkę”, szkołę zbudowaną w ramach akcji „1000 szkół na tysiąclecie” i Andrzej jakby już oddzielał się nie tylko od szkoły Ewy, ale i nagle przechodził do zupełnie innej części Koszutki, do nowego, nowocześniejszego świata. Chodziły słuchy, że do pawilonówki dostanie się tylko część dzieci z przepełnionej szkoły 36 i wszyscy im zazdrościli.
27 stycznia 1960 jak co roku w szkole obchodzono Święto Wyzwolenia Katowic. Znowu, jak co roku do szkoły przybyli przedstawiciele Wojska Polskiego i mówili o bohaterskiej obronie Katowic przez harcerzy. W pogadankach wspominano o potworności okupacji hitlerowskiej i radosnym dniu zwycięstwa.
W części artystycznej akademii siedmiu uczniów starszych klas ubranych w harcerskie mundurki stało w szeregu w sali gimnastycznej z goździkami. Recytowały „Balladę Katowicką”.
Pierwsza z brzegu dziewczynka rozpoczęła, głośno skandując rymy:

W Katowicach na rynku, stoją chłopcy w ordynku,
stoją chłopcy, harcerze, panienki;
karabiny im ciążą, a z zachodu z Załęża
idzie echo wrześniowej piosenki. 

W bibliotece szkolnej zniesiono już zakaz posiadania powieści Karola Maya i Andrzej był po wszystkich powieściach tego autora. Przeczytał też, równocześnie z przywróceniem nazwy Katowice, udostępniane bibliotekom „Kamienie na szaniec” Kamińskiego. Już dawno przeczytał „Krzyżaków” Sienkiewicza i widział niejednokrotnie w telewizji i gazecie Konrada Adenauera w płaszczu krzyżackim. Toteż dopiero w tym roku, po tych lekturach z uwagą wsłuchiwał się w treść wiersza.
Kolejny chłopiec wystąpił krok przed szereg i zaczął mówić, a dziewczynka się cofnęła:

Niesie echo łoskotem, grzmoty bomb, samoloty,
to już Niemiec pod miasto podchodzi;
nic, że serce omdlewa, trzeba wrogom zaśpiewać –
niech im drogę choć pieśń ta zagrodzi. 

Następna harcerka powiedziała:

I buchnęła piosenka, śpiewa harcerz, druhenka
najpierw o tej co nigdy nie zginie,
potem “Rotę”, a potem wspomną “Szarą Piechotę”,
ukochaną melodię w drużynie. 

I potem znowu harcerka:

Coraz trudniej jest śpiewać, gdy kul dzwoni ulewa,
po ulicach i piersiach zdradziecko,
nim do szturmu ruszyli, broń piosenką nabili –
swą ślązacką: “Zachodzi słoneczko”… 

I Andrzej wtedy dowiedział się, że harcerzy zabito:

Salwy grały po tynku gdy ginęła na rynku
śląska piosnka – ta niedośpiewana;
rozstrzelali “Słoneczko” tuż przy rynku, nad rzeczką,
krwią młodziutką jej brzegi zbryzgano. 

Chodziło chyba o Rawę? – Myślał Andrzej. Rawa przepływała przez Diablinę i tam znajdywali chłopaki niewybuchy. Jednak nie wiedział, że przez Rynek w Katowicach też płynęła Rawa.

Złota jesień nad nimi płacze liśćmi rzewnymi,
hej – nie pójdą na marne ofiary;
gdy dopełnią się losy, przyjdą krwawe pokosy:
pora gniewu i pomsty i kary. 

Wiatr rozwiewa, jak wstążki, ponad miastem i Śląskiem
kraśne słowa z rozstrzelaną pieśnią…
Taki koniec ballady, o tych dzieciach, co padły
w Katowicach na rynku we wrześniu…

Mimo rzęsistych oklasków i odświętnego nastroju, wiersz był ze wszech miar makabryczny, ale nikt ze szkoły nie wydawał się nim przejęty. Czterdziestoosobowe grono nauczycielskie siedzące w pierwszym szeregu ustawionych krzeseł na wprost prowizorycznie zainstalowanej sceny, rzęsiście biło brawo swoim wychowankom, a przybyli żołnierze siedzący wśród nich po środku wstali, kłaniali się i odbierali od recytatorów goździki w uśmiechach i gorąco wszystkim zgromadzonym dziękowali.

W nocy jednak Andrzej się bał. Wystawiał spod pierzyny nogę, by dotknąć nogi Ewy. Ewa przybliżyła się na kraj tapczanu, do którego było jak zwykle dosunięte łóżko polowe Andrzeja i prosiła, by jej coś opowiedział. I on opowiadał jak krętymi, drewnianymi schodami schodzi się pod ziemię, schodzi i schodzi, a schody nie mają końca.
Był ubiegłej jesieni z klasą w kopalni soli w Wieliczce i miał tę przewagę nad Ewą, która o zobaczeniu krasnali wyrzeźbionych z soli, mogła tylko pomarzyć. Chciwie korzystała z opowiadania Andrzeja, pytała ciągle o szczegóły i prosiła by rozwinął obrazy, które przed nią roztaczał.
– A koń Basia? Gdzie był? Dlaczego tam był koń wypchany, skoro przewodnik mówił, że Basia żyje i ma się dobrze? I można było lizać ściany?
Ewa lubiła bardziej sól, niż cukier, dlatego kraina soli ją tak bardzo przyciągała. A kryształy, a żyrandole na suficie, a sople z soli w grotach? I to wszystko błyszczało, połyskiwało?
Andrzej rozwodził się jednak nad podniebnymi sklepieniami wypełnianymi spienionymi „kalafiorami”, grotami wydłubanymi w ogromnym bąblu soli, przeróżnymi korytarzami, schodami wiodącymi od jednego poziomu kopalni do drugiego, labiryntami i przesmykami między podziemnymi jeziorami, które są słone i martwe, nic w nich nie żyje, żadne zwierzę i żadna roślina. Nie ma tam wiatru, nie ma bakterii i nie ma słońca, ale jest cisza i spokój, jak wyjadą windą na powierzchnię wszystkie wycieczki szkolne. I zasypiali ze świadomością, że jak nastąpi atak Niemców na Polskę, to na pewno można się tam schronić i nie zginąć rozstrzelanym na rynku.

 

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , | 6 komentarzy

Lata sześćdziesiąte. Rudek (1)

Świat wszedł już w nowe dziesięciolecie, a życie Rudka stało w miejscu. Wczoraj po kłótni z Krystyną poszedł na sylwestra do Biura Projektów sam i dobrze się bawił. Wrócił dopiero o trzeciej w nocy. Krystyna była na niego obrażona za to, że nie poszła i się nie bawiła i za to, że on się tak dobrze bawił. Nie odezwała się do niego przez cały noworoczny obiad, na który upiekła gęś w brytfance w piecyku gazowym. Gaz podłączono im niedawno i Krystyna nie mogła się nacieszyć takim ułatwieniem. Piekła codziennie drożdżowe bułeczki nazywane buchtami. Buchty rosły i łączyły się ze sobą w piekarniku, były nadziewane dżemem i odrywało się je od siebie jeszcze ciepłe. A w czasie specjalnych uroczystości piekła w piekarniku mięso. Teraz była ta specjalna noworoczna uroczystość, na którą podała gęś. Gęś upiekła się na wiśniowy kolor i połyskiwała tłuszczem smakowicie zbierającym się w brytfance w postaci smalcu. Jednak zadowolone były tylko dzieci. Nieduży świerk stojący przy kaloryferze gubił już wprawdzie ostanie igły, które leżały na dywanie na znak, że była w tym roku choinka, ale nastrój był w dalszym ciągu świąteczny. Ewa była zachwycona nakryciami głowy z gofrowanej bibuły przyniesione przez Rudka, gdyż każdy na balu sylwestrowym Biura Projektów Górniczych mógł sobie przygotowaną przez Radę Zakładową czapkę, oraz kotylion sam wybrać. Ostania partnerka z którą tańczył -kreślarka z jego pracowni – podarowała mu swój wianek z kolorowej bibułki dla Ewuni. Miał też dla nich dwie paczki należące się dzieciatym pracownikom. I tak Rudek wręczył swoim dzieciom po jednym karnawałowym nakryciu głowy i po foliowej przeźroczystej torbie wypełnionej krówkami, herbatnikami, batonikiem „Danusia” dwoma jabłkami i jedną pomarańczą. Krystyna zaraz, jak dzieci zjadły pomarańcze, schowała skórki do kredensu, by je potem usmażyć.
Ewa nie mogła się nacieszyć wiankiem i czapką górniczą z pióropuszem z bibuły, którą Andrzej wzgardził, oraz paczką i jeszcze obietnicą, że pojadą do Panewnik zobaczyć szopkę. I Rudek nie miał wyjścia. Krystyna milcząco ubrała Ewę w królicze futerko. Było już za ciasne i za krótkie, ale postanowiono, że w tę zimę jeszcze uda się je wykorzystać.
Pojechali w trójkę tramwajem. Klasztor był ośnieżony i okoliczne drzewa obwieszone śniegiem, tak, że jak weszli po schodach do bazyliki to tak, jakby wchodzili w samo jądro czasu świąt Bożego Narodzenia.
Szopkę franciszkanie ustawili w głównej nawie na środkowym ołtarzu głównym. Ustawiona na rozpiętej ciemnogranatowej kotarze wielka skała z brązowej tektury symbolizującej Jerozolimę była tak pomarszczona, że i w każdym zgięciu mieściła jakąś ciekawostkę oraz puste miejsca, by móc w odpowiednim terminie wstawić Trzech Króli. Ponieważ sięgała od posadzki aż po podniebne wysokie sklepienie, Ewa nie mogła wszystkiego ogarnąć wzrokiem. Próbowała oglądać najpierw tak jak się czyta książkę, od lewej, do prawej, ale Andrzej i ojciec ponaglali ją i chcieli już wracać. Wtedy zaczęła szybko oglądać z dołu do góry i z góry do dołu, ale to też zdawało się im za długo. Tymczasem ludzie powoli zaczynali wypełniać kościół przybywszy na noworoczną mszę, a franciszkanin w brązowym habicie zaczął zapalać świecie przy ołtarzu i przygotowywać go do mszy.
Gdy wrócili do domu, Rudek był zadowolony ze spełnionego ojcowskiego obowiązku przebywania z dziećmi. Zaraz potem wyszedł z domu, nim jeszcze zrobiło się ciemno.
Rudek okrążył dom i wyszedł z powrotem na ulicę Liebknechta i podążył w kierunku hali targowej. Po prawej dymiła na horyzoncie kopalnia „Eminencja”, której po śmieci Stalina, a potem Gottwalda, zmieniono nazwę na „Gottwald”. Nie wiadomo czemu, wszystko przemianowane skutkiem śmierci Stalina wróciło do swoich pierwotnych nazw, jak i całemu Stalinogrodowi przywrócono nazwę Katowice, tylko nazwisko czeskiego stalinowca Klementa Gottwalda zostało. Być może kopalnia „Eminencja”, z racji, że na początku wieku poświęcił ją wrocławski kardynał, nie mogła po takich przejściach ideologicznych wrócić do swej nazwy.
I tak po prawej stronie łączyły się dymy kominów kopalni Gottwald z dymami huty Baildon, a po lewej na horyzoncie biły w niebo dymy kopalni Katowice. „Katowice”… Zastanawiał się Rudek. Ile to wszystko kosztowało, kiedy kopalnię „Katowice” zmienili na kopalnię „Stalinogród”, ile pieczątek trzeba było wyrzucić, przywrócić? Czy oni mogli to przechować, wracając do poprzedniej nazwy… te tablice, te wszystkie dokumenty? Ile kosztuje miasto taka zabawa, takie przebieranki? A i tak wszyscy używają przedwojennej nazwy Ferdinand…
Rudek podążał ku Placowi Wolności ulicą Liebknechta, która była kiedyś krótką ulicą i nazywała się Sokolska, ale budując osiedle Marchlewskiego przedłużyli, prowadząc ją przez uprawne pola Koszutki. Głowę miał wypełnioną doniesieniami z radia Wolnej Europy i Deutsche Welle. Podobno przy okazji budowy „tysiąca szkół na Tysiąclecie” Państwa Polskiego, Gomułka budował schrony na wypadek trzeciej wojny światowej.
Na ulicy było niewielu przechodniów, miasto zdawało się wyludnione. Był tu przejazdem przed wojną, to była tętniąca życiem przez całą dobę wielka metropolia. Wszyscy chcieli tu mieszkać, bo tutaj była praca, tu wznoszono wieżowce i nazywano miasto polskim Chicago.
Skręcił w kierunku Rawy i stanął na mostku. Przy zapadającym zmierzchu widać było biegające i krzątające się szczury. Woda śmierdziała jak kloaczny ściek. Z hali targowej, mimo, że zamkniętej, szedł odór ryb, a od stojącej dalej hali mięsnej zapach zgnilizny.
Dawno tu nie był. Po zakupy chodziła Krystyna, być może już tu nie chodziła jak dawniej, gdyż na osiedlu na ulicy Klary Zetkin był już sklep spożywczy i jarzynowy. Do pracy miał blisko, niemal w pantoflach i właściwie nie wiedział co się tutaj dzieje. Słyszał, że mają piękną niegdyś halę targową według projektu Stefana Bryły, teraz przebudować. Właściwie cały czas coś burzono i budowano, Rynek od dawna stał się jednym wielkim placem budowy. Postanowili wszystko zniszczyć – rozmyślał Rudek patrząc na stojące na dawnym Placu Synagogi buldożery i żurawie. Był w tej hali przed wojną, pamiętał jej szumne otwarcie w gazetach. Były tu towary, o których on mógł tylko pomarzyć, mógł je tylko oglądać. Z Włoch owoce tropikalne, prawdziwe kasztany jadalne, z Holandii kwiaty, skrzynie napojów i alkoholi z całej Europy. Ryby przywożono z Bałtyku, śledzie ze Szwecji, mięso z Mysłowic i Bytomia. Były tu wielkie hurtownie, w podziemiach nowoczesne chłodnie i dojrzewalnie owoców, na piętrze baseny rybne. Teraz Hala stała niemo i ponuro jak widmo.
Rudek skręcił na Rynek, na wielki plac budowy, gdzie wyburzano kamienice. Potem na 3 maja. Tam ulica była bardziej ludna, mieszkańcy wyszli na wieczorny spacer lub wracali z wieczornej mszy. Neony zaczęły stopniowo zapalać się i zrobiło się Rudkowi raźniej na duszy. Nawet nie wiedział, że wmontowano tutaj tyle nowych, kolorowych neonów.
Nie wytrzymywał psychicznie w Biurze Projektów, marzył o innej pracy. Nowa inwestycja na Śląsku w II planie pięcioletnim przewidywała nową elektrownię. Jej plan, plany Elektrowni „Łagisza” oglądał z kolegami w pracowni. I postanowił udać się do dyrektora na rozmowę.
Jeszcze w tym samym dniu po powrocie do domu, gdy wszyscy już spali, narysował na brystolu perspektywiczny rzut Elektrowni, pokolorował kredkami i podpisał pismem neonowym, tak by każda litera była innego koloru. Taką laurkę zaniósł dyrektorowi na jego imieniny.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Susanna Kaysen „Przerwana lekcja muzyki” 1993

Bestselerowa powieść na kanwie której powstał film nagrodzony Oscarem ma niewiele z nim wspólnego. Jest raczej dokumentem rzetelnie oddającym zmagania psychiatrii w połowie ubiegłego wieku w rozwikłaniu zagadki osobowości borderline, jak Susanna Kaysen donosi, ze skutkiem raczej mizernym. Trup ściele się gęsto, pacjentki wprawdzie wychodzą z zakładu z adnotacją „wyleczone”, ale niewidzialna pieczątka na ich czołach jest nie do zamazania, uniemożliwiająca życie wśród tzw. zdrowych.
Socjopatyczna Lisa, którą niedawno poeta Maciej Sojka przyrównał do Marii Goniewicz, po latach szpitalnej egzystencji ląduje na Brooklynie w NYC, jako nobliwa matka ceniąca sobie mieszczańskie spokojne życie w kuchni i kościele.
Susanna Kaysen, główna bohaterka autobiografii, jaką jest ta powieść, pozostaje przy postanowieniu bycia pisarką, tak samo mocnym jak w czasach liceum, przed połknięciem 50 tabletek aspiryny, za co została „skazana” na dwuletni pobyt w psychiatryku. Psychiatryk ten – jak zachwycają się użytkownicy Filmwebu – przypominający sześciogwiazdkowy hotel, był nim naprawdę, to najsłynniejszy, największy w Stanach ekskluzywny szpital psychiatryczny McLean w Belmont w stanie Massachusetts. Założony z przeznaczeniem dla najbogatszej warstwy społeczeństwa dziewiętnastowiecznej Ameryki Północnej, z pokojami z kominkami, łazienkami i osobistymi służącymi, leczył wiele wybitnych ludzi nauki i sztuki. O tym szpitalu Sylvia Plath napisała „Szklany klosz”, tutaj poznała Anne Sexon, tutaj leczył się ich guru, Robert Lowell, a Fitzgerald umieścił tu swoją żonę Zeldę. Pod koniec 1960 roku McLean jednak podupadł skutkiem zmian w sposobach leczenia – rozwijała się chemia, a przebywanie w szpitalu nie było konieczne. Odstępowano już od terapii elektrowstrząsami i lobotomii chirurgicznej, które bardziej szkodziły niż pomagały, nieodwracalnie niszczyły mózgi pacjentów, jak to barwnie opisano w „Locie nad kukułczym gniazdem”, czy w „Szklanym kloszu”. Obok testowania na pacjentach pierwszych leków psychotropowych i wprowadzania psychoterapii na szerszą skalę, korzysta się w dalszym ciągu z konwencjonalnych środków przeczyszczających, zimnych prześcieradeł, owijanych ciasno wokół ciała, izolatek i kar w postaci zakazów wyjścia na wycieczkę, o czym Kaysen donosi. Susanna Kaysen kwestionuje z początku potrzebę umieszczenia jej na dwa lata w szpitalnym więzieniu za romans z profesorem od angielskiego i próbę samobójczą – za co jej rodzice zapłacili tyle, ile kosztowałby opłata za studia wyższe – po latach, pisząc książkę, Kaysen zmienia jednak zdanie. Dzieje się tak dzięki odzyskanej przy pomocy prawnika dokumentacji jej leczenia sprzed dwudziestu lat, gdzie wczytuje się w doświadczenia, które jej pamięć zatarła. I te odzyskane wspomnienia są najbardziej poetyckimi fragmentami powieści. Opis cierpienia siedemnastoletniej Kaysen, która przestaje czuć własne kości i prosi o prześwietlenie, by się upewnić, czy one tam są. Albo zaniki świadomości podczas rwania zęba, daje przyszłej pisarce przekonanie, że odmienne stany świadomości są realne i tak samo niezrozumiałe, jak podziemne korytarze szpitalne, tak sugestywnie opisywane lekarzowi podczas sesji. Te tunele podpiwniczenia szpitalnego budynku, gdzie także w filmie umieszczono wiele filmowych scen, to istne labirynty mentalne, mimo, że były jedynie wygodnymi dla personelu drogami szybkiego przenoszenia pacjentów. Jednak powieściowe tunele są metaforyczne i nawiązują do platońskiej jaskini. Inteligentna Susan dyskutuje o nich z psychoterapeutą, dochodząc samodzielnie do wniosku, że podłożem jej choroby jest rozpad osobowości, że jej część się oddzieliła i krąży po tych ciemnych korytarzach.
Wiele jest w książce wątków symbolicznych, które wirują wokół tytułowego dla powieści, oglądanego w Muzeum w kolekcji Frick w Nowym Jorku obrazu Vermeera „Przerwana lekcja muzyki”. Dwie wizyty w muzeum i spotkanie z dziewczyną z obrazu są kompozycyjną klamrą powieści. Pierwsza, jako nastolatka, a później jako dorosła kobieta po doświadczeniach szpitalnych.

„(…)To obraz, z którego dziewczyna spogląda wprost na widza i nie zważa na stojącego obok niej krzepkiego nauczyciela muzyki, którego dłoń, w stosownym geście dworskiej przyzwoitości, chłodno spoczywa na oparciu jej krzesła. Światło jest stłumione to zimowe światło, jednak twarz dziewczyny pozostaje rozjaśniona.
Spojrzałam w jej brązowe oczy i zadrżałam. Dziewczyna ostrzegała mnie. Oderwała się od zajęć po to tylko, żeby spojrzeć na mnie i dać mi jakiś znak. Jej usta były lekko rozchylone, jakby właśnie nabrała powietrza, żeby powiedzieć do mnie: Nie rób tego!”
Cofnęłam się, by uciec z zasięgu jej naglącego wzroku. Jednak to niespokojne spojrzenie wypełniło całą salę. Czekaj! mówiła czekaj, nie odchodź jeszcze”.
Nie usłuchałam jej. Wyszłam z moim nauczycielem języka angielskiego na obiad, on pocałował mnie, wróciłam do Cambridge, oblałam biologię, ale mimo to ukończyłam szkołę średnią i w końcu oszalałam.(…)”

Bohaterka powieści, Susanna Kaysen jak w baśni, nie posłuchała ostrzeżenia i jej muzyka wewnętrzna zamilkła:

„(…)Zmieniła się bardzo w ciągu tych szesnastu lat. Jej wzrok nie był już tak naglący, raczej smutny. Ona była młoda, rozkojarzona, a nauczyciel pochylał się nad nią z wysoka, usiłując zająć jej uwagę lekcją. Ale ona rozglądała się, jakby szukała oczu kogoś, kto spojrzałby na nią, zauważył.
Tym razem odczytałam tytuł obrazu: Przerwana lekcja muzyki.
Przerwana lekcja muzyki. Tak jak przerwane zostało moje życie przerwane w muzyce siedemnastu lat i tak jak przerwane zostało jej życie uprowadzone nagle i rzucone jasną farbą na płótno tak w obu przypadkach jedna chwila sprawiła, że życie znieruchomiało, zatrzymało się. I ta jedna chwila zastąpiła wszystkie chwile następne, czymkolwiek one były lub czymkolwiek mogłyby być. Co życie może z tego jeszcze odzyskać?
Teraz miałam jej coś do powiedzenia.
Widzę cię, zauważyłam powiedziałam.
Mój chłopak znalazł mnie chlipiącą na ławce w holu.
Co się stało? zapytał.
Nie widzisz? Ona chce się wydostać z obrazu powiedziałam, pokazując palcem dziewczynę.
Spojrzał na obraz, spojrzał na mnie i rzekł:
Zawsze myślisz tylko o jednym, o sobie samej. W ogóle nie rozumiesz sztuki.(…)”

Nierzeczywistość, na którą skazało ją nieposłuchanie smutnej dziewczyny z portretu Vermeera czytającej miłosny list i marzącej, tak jak wtedy zakochana Susanna, o pocałunku, jest niemal kafkowskim złamaniem Prawa i zapętleniem w labiryncie czasu, zdawało się, bezpowrotnym.
Susanna Kaysen mimo izolacji żyła w dobie wielkich przemian obyczajowych, raportu Kinseya, pierwszej pigułki antykoncepcyjnej, ruchów hipisowskich i wojny w Wietnamie. Bohaterka jest świadoma zewnętrznej niestabilności świata, jednak izolacja ma naturę wyłącznie wewnętrzną, nie jest w stanie wyjść ze szpitalnego labiryntu o własnych siłach, czuje się w nim bezpiecznie jak w kokonie.
Jest w tej powieści ważne przesłanie mówiące, że jest wyjście z zapętlonego tunelu własnej niemożności w którym tkwiły uwięzione młode, o kruchej i słabej osobowości amerykańskie dziewczęta. Na przykładzie opisanego doświadczenia bohaterki, uzdrowieńcze tropy wiodą nie w kierunku pionierskiego leczenia psychiatrycznego, ale ku zbawiennej roli twórczości, zarówno tej zawartej w pamięci kulturowej, czyli kunszcie malarskim Vermeera, jak i tej, którą doświadczenie zmarnowanych lat młodości w szpitalu psychiatrycznym zaowocowało literaturą.

tłumaczenie cytatów: Paweł Laskowicz

Link do wiersza Macieja Sojki zainspirowanego amerykańską powieścią i filmem o tym samym tytule i polską poetką Marią Goniewicz tutaj:
http://bogowieosiedla.blogspot.com/2015/01/maria-goniewicz.html

 

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

Timothy Garton Ash “Weto mordercy nie może zwyciężyć”

Wszystkie media Europy powinny odpowiedzieć na mordy islamskich terrorystów w Paryżu, publikując w przyszłym tygodniu wybrane karykatury z tygodnika “Charlie Hebdo” z komentarzem tłumaczącym, dlaczego to robią. Niech to będzie tydzień solidarności i wolności, w którym wszyscy Europejczycy, w tym muzułmanie, potwierdzą swoje przywiązanie do wolności słowa, która sama w sobie pozwala nam łączyć różnorodność z wolnością. W przeciwnym razie zwycięży weto mordercy. Bo mimo śmiałych komentarzy redakcyjnych, mimo wyrażających współczucie karykatur i poruszającego hasła “Je suis Charlie” (“Jestem Charlie”) większość tytułów, gdy w przyszłości zostanie z tą decyzją sama, zastosuje autocenzurę ze strachu. A szerzący przemoc ekstremiści innych wyznań gorliwie odrobią tę lekcję: jeśli chcesz wymusić przestrzeganie swego tabu – kup sobie broń. Nikomu nie grozimy ani nie pozwolimy się zastraszać Sporów nie rozstrzygamy przemocą – lecz słowem. Tej podstawowej zasady musimy wspólnie bronić – zwłaszcza ci z nas, którzy żyją ze słowa i obrazu. Możesz wyrażać furię, arogancję, sarkazm, obrażać innych – ale też być za to obrażanym. Istnieją tutaj granice prawne i można je zmieniać, ale wyłącznie drogą parlamentarną. Można pokojowo demonstrować, stosując również formy nieposłuszeństwa obywatelskiego. Jednak tylko demokratyczne państwo może zgodnie z prawem używać przemocy, którą wtedy nazywamy siłą. Wolność ma dwie strony. W portalu poświęconym debacie o wolności słowa ująłem tę zasadę tak: “Ani nie grozimy nikomu przemocą, ani nie pozwolimy się przemocą zastraszać”. To właśnie drugi człon tej zasady wymaga dziś niezwykłego gestu solidarności europejskich mediów. Proponuję więc, aby w najbliższym tygodniu opublikować nie tylko kilka karykatur z “Charlie Hebdo” dotyczących Mahometa, ale także jedną czy dwie na inny temat. Tak by każdy mógł się przekonać, że jest to pismo satyryczne obrażające wielu różnych ludzi. Taka jest rola satyry. Komentarz od redakcji powinien wyjaśniać, dlaczego media, które normalnie nie publikowałyby takich karykatur, dzisiaj to robią. Czytelnicy i widzowie powinni zostać o tym uprzedzeni, ale samych karykatur nie powinno się zapikslowywać ani zamazywać. Przygotowanie akcji trochę potrwa, ale to nie szkodzi. Byłoby dobrze, gdyby przyłączyły się wolne media na całym świecie, w tym jednak momencie powinni stanąć ramię w ramię przede wszystkim Europejczycy – w solidarnej obronie wolności słowa, która jest istotą naszego systemu wartości i stylu życia. Jest to tego rodzaju wolność, od której zależy większość innych swobód. Nie zmusicie nas do autocenzury Każda gazeta, czasopismo, strona internetowa, blog czy medium społecznościowe mogą i powinny mieć własny komentarz. Moja propozycja wygląda mniej więcej tak: “Nie można pozwolić, by zbrodnia i przemoc dławiły wolność słowa. Dlatego my, którzy zwykle nie publikujemy takich satyrycznych karykatur, czynimy to teraz, wraz z innymi mediami Europy. Taka solidarność pokaże dzisiejszym i przyszłym potencjalnym mordercom, że nie będą dzielić i rządzić, zastraszając i zmuszając media do autocenzury. Atak na jedno z nich jest atakiem na wszystkie. W tym sensie “nous sommes tous Charlie”, “wszyscy jesteśmy Charlie”. Jeśli staniemy razem, to mordercy osiągną jedynie to, że teraz karykatury Mahometa zobaczą miliony ludzi, którzy w innym razie nigdy by ich nie zobaczyli. Tę szkodę wizerunkowi Proroka wyrządzili więc mordercy, a nie karykaturzyści. W uzasadnionym interesie publicznym jest teraz dowiedzieć się, co było rzekomą przyczyną tej przerażającej, absurdalnej rzezi francuskich rysowników: Charba, Cabu, Wolinskiego i Tignous, których nazwiska przejdą teraz do historii, oraz ich kolegów i policjantów. Wspólna publikacja nie jest pustym gestem. Nie jest wymierzona w islam. Wprost przeciwnie – broni tych samych zasad, dzięki którym muzułmanie w Europie mogą swobodnie wyrażać swoje najgłębsze przekonania i krytykować poglądy innych. Taką swobodą nie cieszą się chrześcijanie czy ateiści w większości krajów Bliskiego Wschodu. Na szali leży przyszłość Europy i przyszłość wolności. Abyśmy wspólnie mogli żyć w wolności – weto mordercy nie może zwyciężyć”.

[Timothy Garton Ash „Weto mordercy nie może zwyciężyć”tłum. Marta Urzędowska]

PS. Oprócz “Gazety Wyborczej” w tej akcji solidarności biorą już udział: austriacki dziennik “Der Standard”, włoska “La Repubblica”, czeski tygodnik “Respekt”, wychodzący w krajach Beneluksu “De Standaard”, hiszpański dziennik “El Pais” i holenderski “NRC Handelsblad”

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , | 39 komentarzy