Lata sześćdziesiąte. Ewa (1)

W domu Ewy nie dawano prezentów na gwiazdkę. Zwyczajem było przyjście Świętego Mikołaja i zostawienie pod poduszką prezentów w wigilię jego imienin, czyli 5 grudnia. Jednak dziwnym trafem nigdy ich tam nie było, natomiast rano, 6 grudnia paczka z prezentami zawsze pod poduszką już była. Były to tylko słodycze i farbowane na złoto, przewiązane czerwoną wstążeczką gałązki wierzby kupowane od wiejskich bab na rynku, ale Ewa uwielbiała te magiczne chwile okresu adwentu jak i jak ranek wigilii, kiedy dostawała od mamy prezent na imieniny. Jesienią ubiegłego roku Andrzej dostał nowy klaser na znaczki, natomiast Ewa na swoje imieniny dostała pamiętnik. Był to pięknie zszyty introligatorko kwadratowy zeszyt oprawiony w brązowy skaj z wytłoczoną na twardej okładce srebrną farbą łódką z żaglem i napisem PAMIĘTNIK. Oczywiście pierwszą osobą, która wpisała się do pamiętnika była ukochana Marzenka, natomiast drugą ksiądz Jan Jop. Jop był młodym, szczupłym, niewielkiego wzrostu księdzem, bardzo energicznym i bardzo lubianym. Ewa natychmiast też polubiła księdza Jopa i o nim w domu często z zachwytem opowiadała. Andrzej miał na religii starą katechetkę i nie podzielał zachwytów Ewy religią. Nie podzielał też ich Rudek, który, ilekroć usłyszał rozmowy w kuchni na ten temat, nie mógł się pohamować przed swoimi wspomnieniami religii przed wojną. – To macie teraz dobrze – mówił Rudek zapatrzony w swoją przeszłość i w tego najniższego w klasie chłopaka, jakim był wtedy, w którego ksiądz na lekcji religii rzucił pękiem kluczy i złamał mu nos. – A jak wchodził do klasy nasz ksiądz, by rozpocząć lekcję religii, to już u wejścia krzyczał: starotestamentowi- won!!! I chłopcy żydowscy potulnie z klasy wychodzili, czekali za drzwiami, aż lekcja się skończy. Ewa zawsze była przerażona opowieściami ojca i Krystyna pilnowała, by za dużo im nie opowiadał, jednak się nie dało, każde wtrącenie się Krystyny w taką edukację kończyła się piekielną awanturą urażonego Rudka. Ewa wiedziała jednak ze szkoły, że teraz czasy są lepsze i że będą jeszcze lepsze. Przykładem był ksiądz Jop. Przygotowywał ich klasę do pierwszej komunii, kładąc nacisk przede wszystkim na czystość ciała, która nie miała nic wspólnego z jego higieną. – Jeśli zauważycie – powtarzał ksiądz Jop rzucając kategoryczne spojrzenia na salkę katechetyczną kościoła, w której od nowego roku szkolnego z racji decyzji Gomułki przeniesiono lekcje religii ze szkoły – że wasze młodszy braciszek lub siostrzyczka chodzą do domu bez dolnej części ubrania, powinniście dać mu klapsa, by się nauczył, że nie wolno chodzić po domu nieprzyzwoicie, bo to się Panu Jezusowi nie podoba! Tu zawieszał głos wodząc po dzieciach w salce, które były niewiele zainteresowane jego nakazami i zakazami Pana Jezusa. Dzieci zajęte były swoimi sprawami, jakby uwolnione od reżimu Tomsi i własnych rodziców, nareszcie, przynajmniej tę godzinę lekcyjną mogły odetchnąć i robić to, co lubią. Najczęściej mazały atramentem ławki aż do całkowitego wyczerpania płynu w kałamarzu, pochłaniało to ich uwagę całkowicie. Ale Ewa z Marzenką siedzące w pierwszej ławce, spijały z ust księdza Jopa wszystkie słowa wpatrzone w niego jak w obrazek wierząc, że one na pewno się będą Panu Jezusowi podobały. Mogły spełnić te wymogi bez trudu i podobać się księdzu Jopowi. Ksiądz Jop, jawny przedstawiciel Pana Jezusa, był zawsze wygodniejszą drogą poprzez swoją realność w wypadku dążenia do doskonałości od Pana Jezusa, który był cały czas abstrakcją. Marzenka była jedynaczką i nie mogła nikogo karcić za nieobyczajne zachowanie. Wprawdzie pani Marzenkowa, kiedy Ewa przychodziła po Marzenkę rano, aby razem poszły do szkoły, a ona jeszcze była nie gotowa i w piżamie, droczyła się z córką porywając jej majtki biegając wokół stołu śmiejąc się i powtarzając, że zasikane, jednak Ewa tych scen nie traktowała poważnie, ani się im nie dziwiła, śmiała się razem z nimi. W jej domu jednak nigdy żadnych takich bukolicznych rozwiązłości nie było. Krystyna nigdy by się nie tylko nie rozebrała przy Ewie, ale nawet nie pokazała swojej bielizny mimo tak ciasnego mieszkania. Nie było to możliwe. Nie widziała nigdy nagiego brata, ani on jej nagiej nigdy nie zobaczył i nikt nikogo nie podglądał. Toteż wezwanie do czystości w pojęciu księdza Jopa nie było dla Ewy żadnym problemem. Podobnie jak zakaz badania swojego ciała poniżej pępka był zakazem dla Ewy niepotrzebnym, gdyż nigdy by nawet nie wpadła na taki pomysł, zupełnie te rejony ją nie interesowały. I nawet, jeśli usłyszała, że bardzo słusznie czyniła nie interesując się rejonami ciała poniżej pępka, to też ją nie zastanowiło, że taki zakaz w ogóle powstał ku chwale Pan Jezusa i zgrzytaniu zębami Szatana. W trakcie komunii świętej dzieci miały składać przysięgę, że wyrzekają się Szatana i musiały wiedzieć, czego się wyrzekają. Na przykład palenia papierosów do 18 roku życia. Ewa nigdy nie wpadła na pomysł, by zapalić papierosa, nigdy do głowy jej nie przyszło, by łamać zakaz, bo nawet nie wiedziała, że jest zakazem coś, co nie jest jej potrzebne. Od kiedy trenowali skandowanie przysięgi w salce katechetycznej i spowiedź próbną, Ewa miała wiele problemów wewnętrznych. Materią pierwszej spowiedzi świętej Ewy nie było to, co w punktach wymieniał podręcznik katechizmu. Ewa badała swoje grzechy na różnorakie sposoby, rewidując duszę pod kątem wszystkich przykazań, także i tych kościelnych i niczego nie znajdowała. Postanowiła więc wziąć grzechy na siebie czyniąc je bardziej ogólnymi, bo czy kłamała, czy nie, to zależało od wielu czynników. Wiedziała, że nie kłamała, ale często jej to wmawiano i dla świętego spokoju przyznawała otoczeniu rację. Więc wpisała na karteczkę z grzechami, że kłamała, dopisując jeszcze opuszczenie jednej mszy świętej z własnej winy. Winy jej tam nie było, bo była zaziębiona, i Krystyna nie pozwoliła jej iść na mszę niedzielną, postanowiła jednak ten grzech wziąć na siebie. Nawet wpisała na karteczkę, że gniewała się na swoją koleżankę szkolną, co też nie było przecież prawdą. Marzenka pod pretekstem sympatii do niej zarzucała na jej szyję podczas mszy świętej swoje ramię. Była o głowę wyższa i z tej pozycji wyskubywała z jej kołnierza króliczego włoski, udając, że tego nie robi. Ewa udawała, że nie wie, że tego nie robi, jednak w duchu była zła na Marzenkę, że to robi. I właśnie ten gniew w duchu Ewa postanowiła na karteczkę wpisać jako grzech. By wzbogacić jeszcze ofertę, dołączyła do grupy dzieci idących do szkoły i nacisnęła na dzwonek furtki willi stojącej na rogu Róży Luksemburg i SDKPiL. Willa była z niewielkim ogrodem, miała okna w kształcie koła z krzyżem framugi, takie, jakie rysował jej dziadek Franciszek na projektach trzymanych przez jej ojca w szafie. Podobny był do transatlantyku, a jak wyglądał transatlantyk, wiedziała od Andrzeja. Ewa lubiła ten dom, zawsze tajemniczy, niemy i wyróżniający się wśród nieustanie stawianych tu baraków budowlanych i żurawi. On stał spokojnie, jakby płynął po morzach czasu i jak dochodziły do niego z dołu Koszutki, by skręcić potem za jego rogiem w prawo, wiedziała już, że są o dwa kroki od szkoły. Był takim zwiastunem końca trudu dotarcia do odległej szkoły. Dlatego nie podobało jej się, że tę zamieszkałą przecież willę dzieci dzień w dzień niepokoją dzwonkami. A jednak w przeddzień spowiedzi, gdyż nie wiedziała, czy grzechy spowiedzi próbnej zostały już odpuszczone, z przykrością nacisnęła dzwonek. Nikt jak zwykle nie pojawił się w oknie, ani nikt nie otworzył drzwi. Bzy wystające zza ogrodzenia ogrodu pachniały słodko i Ewa cieszyła się, że już jutro pozbędzie się tego wstrętnego czynu niepokojenia bzów. Ksiądz Jop wpisał się do pamiętnika Ewy w maju wierszykiem potem powielanym przez wiele innych wpisujących się do jej pamiętnika osób: Ucz się Ewko pókiś młoda, sercem jak ptaszę wzlatuj wysoko, bo przejdzie młodość zniknie swoboda, łzą gorzką zajdzie ci oko. Wnioskowała z tego, że w wieku dorosłym ilość zakazów zwielokrotni się jeszcze bardziej, czego nie obserwowała wśród dorosłych i starych ludzi. Babcia Wandzia opowiadała ciągle dowcipy, mówiła, że Gomułka to sucha bułka, powtarzał się tam wyraz dupa – na przykład w opowieści o wnuczku, który swoją babcię nazwał dupa – a przecież to był wyraz zakazany i podlegał wpisaniu na karteczkę grzechów. Od jakiegoś czasu, by mieć grzechy i o nich nie zapomnieć, Ewa z Marzenką wpisywały je systematycznie zaraz po zgrzeszeniu, ale sobie nie pokazywały. Kiedy przychodził termin następnej obowiązkowej spowiedzi, miały, jak znalazł. Ewa ogromnie się ucieszyła, że na jej komunię, podobnie jak na komunię Andrzeja, przyjechała z Przemyśla babcia. W małej skórzanej walizce przywiozła owoc grejpfruta, przekroiła go na pół, pocukrowała i dała wnukom do jedzenia łyżeczką. To był ich pierwszy grejpfrut, smakował gorzko, ale miał dużo soku i pięknie pachniał. Babcia była pulchna, ciepła i Ewa uwielbiała babcię, jej zapach i jej sposób mówienia całkiem inny niż wszyscy wokół. Jej wschodni, melodyjny zaśpiew nazywany przez domowników zaciąganiem budził w niej poczucie bezpieczeństwa i uspokajał. I zawsze podziwiała Ewę, cokolwiek zrobiła, narysowała, uszyła. Kiedy sąsiadki przychodziły powitać panią Wandę, miała dla każdej do powiedzenia coś, co odmieniło ich nastrój i wprawiło o błogi, szczęśliwy wyraz twarzy. Wychodziły uradowane. Potrafiła zachwycać się długo fryzurą pani Danusi. Pani Danusia nie była u fryzjera od kilku miesięcy, gdyż trwałą robiła tylko na czas świąt, kiedy mieli widzieć ją krewni męża, a tak na co dzień w domu to przecież się nie opłacało. Ewidentnie rozczochrana pani Danusia uwierzyła babci Wandzi, co było dla Ewy niepojęte. Podejrzewała nawet, że babcia Wandzia potrafi czarować wybrane osoby tak samo, jak robią to w baśniach Andersena i było jej smutno, że czary na nią nie działają, że nie widzi tego, co widzi babcia Wandzia. Bo gdyby nie widziała cudownej fryzury pani Danusi, by jej tego nie mówiła, bo miałaby grzech. Babcia i Andrzej przecież miały z Ewą też przystąpić do komunii świętej jako przedstawiciele domu, bo ani jej mama, ani tata, do niej przystąpić nie chcieli, mimo, że co niedzielę do kościoła chodzili. A przecież do spowiedzi, ani próbnej, ani żadnej, nie poszła. Babcia Wandzia tłumaczyła Ewie, że chodzi do spowiedzi do Reformatów w Przemyślu i ma swojego spowiednika. Ewa nie miała pojęcia, jak można mieć swojego spowiednika, kiedy w konfesjonałach jest w czasie nakazanej spowiedzi po kilkaset osób, są kilometrowe kolejki, a dzieci posłusznie w nich godzinami stoją. Gdyby każdy miał swojego spowiednika, może by tego stania w kolejkach nie było. Ewa na pewno chciałaby, by jej spowiednikiem był ksiądz Jop, jednak spowiadało wtedy 10 księży w dziesięciu dostawianych konfesjonałach i nikt nie wiedział, kto w nich siedzi i jak wygląda i bała się, że w czasie, jak się doczeka, wykute na blachę formułki przed i po spowiedzi, które trzeba wygłosić między wyrecytowaniem grzechów ze zmiętej karteczki ukrytej w zaciśniętej dłoni – bo wszyscy się wstydzili, że tych grzechów też nie wykuli na pamięć – zapomni i spowiedź będzie nieważna. Czas szkolny drugiej klasy podstawówki zagarniał niemal w całości Kościół. Na akademie szkolne oddziały pierwszych i drugich klas nie chodziły do sąsiedniego budynku.  W sali gimnastycznej szkoły i tak wszystkie dzieci nie zmieściłyby się, dlatego część szkoły uczącej się w przedszkolu była od propagandy państwowej tymczasowo zwolniona. Po przeniesieniu religii do kościoła spędzały w budynkach kościelnych o wiele więcej czasu, niż wcześniej, kiedy na lekcje religii katecheci przychodzili do szkoły. Proboszcz, oprócz celebracji własnych imienin, zaordynował zwyczajowe uroczystości nawiedzenia parafii przez biskupa i do nich przygotowywała się cała parafia. Biskup udzielał wtedy sakramentu bierzmowania klasom siódmym, ale część artystyczną przygotowywały klasy drugie. Nim biskup Stanisław w złotej czapce Mikołaja zasiadł na tym samym złotym tronie, na którym potem będzie zasiadał Mikołaj, który do szkoły nigdy nie przychodził, bo robił to Dziadek Mróz, ksiądz Jop rozdawał karteczki do nauczenia się wierszyka, gdyż recytacje najmłodszych parafian były najmilsze uchu biskupa. Ewa nigdy nie dostała od księdza Jopa takiej karteczki, co było niebywałym wyróżnieniem. Ksiądz Jop wiedział, że Ewa trzęsie się w czasie publicznych wystąpień i nie mógł ryzykować zniszczenia uroczystości przez Ewę. Ewa mogła obserwować jedynie tylko od strony widowni, jak Marzenka wygłasza wiersz dla biskupa. Jednak chodzenie na wszystkie próby aranżacji uroczystości było obowiązkowe dla wszystkich. W trakcie komunii świętej były nieprzebrane tłumy w kościele. Chmara dzieci ubranych na biało i granatowo lub czarno pokryła wszystkie ławki trzymając w dłoniach zapalone świece. Był to jedyny dzień, kiedy dzieci mogły siedzieć w ławkach. Nawet na mszach dziecięcych było to niemożliwe, dzieci, nawet siedzące przy rodzicach, były przez pilnującego księdza z ławek wypraszane, i na ich miejscu zawsze zasiadała osoba dorosła. Kościół pękał w szwach, wiernych było tak dużo, a dzieci zawsze stały przy samym ołtarzu stłoczone ciasno. Jednak w tym dniu pozwolono im zająć ławki i dano im poczucie ważności i bezpieczeństwa. Krewni, niejednokrotnie czerwoni od wypitej już wódki, tłoczyli się pod chórem i na dziedzińcu kościoła. Ewa wiedząc od Andrzeja, że po spożyciu opłatka poczuje się lekka i czysta, doznała tego uczucia w całej pełni, toteż z podwójną gorliwością odnowiła przyrzeczenie składane podczas chrztu przez chrzestnych, a teraz jako już świadome owieczki Pana Jezusa, ponawiali to chórem. Ksiądz Jop zawołał: – Czy wyrzekacie się Szatana, który jest głównym sprawcą grzechu?- i Ewa entuzjastycznie ze wszystkimi przytakiwała. Marzenka jeszcze przed Jopem narysowała w pamiętniku Ewie dwa muchomory z krasnoludkiem i napisała: Gdy opuścisz szkolne mury i podążysz w świat, wspomnij luba, wspomnij mile koleżankę z szkolnych lat. Ewę zabolało to, że napisała „koleżankę”, bo dla niej Marzenka była czymś więcej. Kiedy Krystynie udało się kupić w sklepie żółtą czapkę z szalikiem, mającą wystające włoski na całej powierzchni anilanowej dzianiny i ubrać w to Ewę na dziecięcą mszę niedzielną w chłodne, majowe dni, Ewa nie mogła się tym prezentem nacieszyć. I w czasie kazania, kiedy wszystkie dzieci korzystając z nieuwagi zajętego przemówieniem księdza zajęte były wymianą obrazków, Marzena wyskubała niemal cały szalik Ewy i tę stronę czapki, która sąsiadowała z jej ramieniem położonej siostrzanie skubiącej ręki Marzenki. Po wyjściu w kościoła, Ewa zalana łzami wybuchnęła wyrzutami, bała się też wracać do domu z tak zniszczoną czapką i szalikiem. Na to Marzenka się obraziła na Ewę i przestała się do niej odzywać. Ewa musiała długo przepraszać Marzenkę, że ta zniszczyła jej czapkę. Którejś niedzieli, kiedy pani Marzenkowa ubrała Marzence piękny kapelusik przerobiony u modniarki z przedwojennego wiśniowego kapelusza mającym w podgiętym małym rondku dwa cudowne wiśniowe pompony, obie nie mogły się nie nazachwycać czymś podobnym. Ewa jak zwykle podążyła z Marzenką do kościoła. W pewnym momencie z za rogu wypadł chłopiec trzymając w ręce zwinięty rulon gazety. Przystanął i zaczął przyglądać się kapelusikowi Marzenki wyjątkowo odcinającym się kształtem i kolorem od szarości ulicy. Doskoczył i walnął rulonem w ten kapelusik. Marzenka jęknęła. Odkształcenie było trwałe i nigdy go już nie ubrała. Ewa pocieszała Marzenkę jak mogła, jednak w głębi serca odczuła satysfakcję dobrze spełnionego złego uczynku, którego tak pochopnie – składając przysięgę Panu Jezusowi – się wyrzekła.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *