Wanda wróciła z Katowic zmęczona. Na stacji czekał na nią Emil i pomógł jej nieść ciężką walizę wyładowaną tym, czego w Przemyślu nie było, a Krzysi udało się w Katowicach dostać. Wiozła też prezenty dla Emila, Leśki i Isi, chrzestnej Krzysi.
– Ależ te Katowice brzydkie – opowiadała Emilowi, jak wychodzili z odrapanego dworca pełnego żołnierzy i celników na plac autobusowy, gdzie roiło się od bab z koszami wsiadających lub wysiadających z autobusów.
– I ten okropny kościół na Koszutce. Wygląda, jak koszary wojskowe.
Przypomniała sobie sukienkę Ewy z lichego materiału podszewkowego, ale już o tym nie powiedziała szwagrowi. Pogrążyła się w swoich myślach i tak szli w milczeniu.
Wtedy, w czerwcu 1933 roku Krzysia szła do pierwszej komunii u Sióstr Benedyktynek na Zasaniu. Nie było żadnego przyjęcia komunijnego w domu, wszystkie dziewczynki, siostry zakonne ugościły w salce katechetycznej podając im w poczęstunku kakao. Ale suknię z jedwabiu szyły bardzo kosztowną u jej krawcowej i to było bardzo piękna sukienka. A welon był przybrany prawdziwymi kwiatami pomarańczy.
Minęli tłum i wspięli się do ulicy Mickiewicza i skręcając na Dworskiego, teraz przemianowanego na ulicę 1 Maja. Wszyscy używali starych nazw ulic, jednak wiszące tabliczki irytowały Wandę, szczególnie, jak chodziła odwiedzić swoją koleżankę z pracy z tartaku na Zasanie, która nagle mieszkała na ulicy Wincentego Pstrowskiego, podczas gdy zawsze była to ulica Biskupa Jakuba Glazera. A ta, z której ulica wychodziła, Św. Jana, przemianowano na Marchlewskiego.
Leśka podgrzała Wandzie obiad i Wanda po zjedzeniu poszła do swojego pokoju. Wyjęła z walizki czarną sukienkę w białe grochy z pół przeźroczystej, jedwabnej żorżety, w której była na komunii Ewy w kościele i powiesiła w szafie, żeby się nie pomięła. Pieczołowicie też wyłożyła na półkę kapelusz.
Położyła się, ale nie mogła nawet się zdrzemnąć ze zmęczenia. Miała sześćdziesiąt lat i nie czuła się dobrze. Doktor Zitzmann, który przeżył jako jedyny ze swojej rodziny wojnę, był ich domowym lekarzem od zawsze i Wanda wzywała go nawet do Andrzeja, jak tu byli z Krzysią, nim przenieśli się do Katowic. Jednak doktor Zitzmann nie mógł nic poradzić na duszności Wandy. Polecił jej jeść dużo zielonej sałaty i nawet mielić przez maszynkę, by jeść jej jak najwięcej. Ale duszności nie ustępowały nawet w sezonie, kiedy sałaty było dużo.
Żydzi! – wyszeptała Wanda podchodząc do okna i otwierając je na oścież łapiąc powietrze. Przestrzeń między kamienicą jej, a kamienicą Isi, tak jak przed wojną, wypełniał skwer z ławkami, a po prawej stronie, teraz za ogrodzeniem, był ogródek jordanowski. Na skwerze teraz był trawnik, ale wtedy pod koniec września 1939 roku były kwietne klomby i nagle zjawiło się tu, nie wiedzieć skąd, mnóstwo Żydów. Patrzyła, jak zrywają wszystkie kwiaty z klombu, wyrosłe w czasie bujnego lata tego roku i roznoszą uradowani po całym mieście, wszędzie, gdzie byli już bolszewicy, a ona o tym jeszcze nie wiedziała.
Od momentu, kiedy Franek z Leszkiem uciekli na Zasanie na pierwszą wiadomość, że ruscy są już we Lwowie, bała się wychodzić z domu. Przełamała się jednak widząc ich radość prognozującą coś pozytywnego, zeszła na ulicę i poszła za nimi. Nie wychodziła z domu od momentu wkroczenia Niemców. Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna i Wanda całe lato przygotowywała zapasy, wielkie kamionkowe garnki ze smalcem trzymała w piwnicy, robiła weki i peklowała mięso, gromadziła worki cukru, mąki, fasoli i kartofli. Niemcy weszli do Przemyśla w połowie września w nocy i zajęli go w ciągu jednego dnia. Opuszczając teraz miasto, przenosząc się na Zasanie, by zrobić miejsce bolszewikom, zdążyli jeszcze spalić dwie synagogi i rozstrzelać na ulicach Żydów stawiając ich pod kamienicami tyłem, lub wywożąc samochodami do okolicznych wsi, by tam ich zabić. Nie wiedziała wtedy, że w ciągu tych pierwszych trzech dni wymordowali ponad pół tysiąca Żydów. Teraz przerażeni Żydzi witali z ulgą krasną armię jak wyzwolicieli. Na rogach ulic na latarniach i domach sowieci rozwiesili głośniki z obsesyjnym, radosnym jazgotem. W witryny sklepów wstawiono portrety Stalina, Lenina, Mołotowa. Zawieszano na fasadach domów i balkonach czerwone flagi. Na Placu na Bramie roiło się od wiwatującej ludności żydowskiej.
Przecisnęła się przez tłum i doszła do rynku. Tam montowano już trybunę z desek. Przeszła jeszcze na Grodzką i zawróciła. Dowiedziała się od przechodniów na ulicy Franciszkańskiej, że Niemcy skutkiem układu z ZSRR wycofują się za San, który ma stanowić granicę między Niemcami a ZSRR. Tym sposobem nagle stała się ze swoją córką obywatelką sowiecką, a mąż Franek z synem Leszkiem byli już w III Rzeszy.
Przez ulicę przerzucono powitalne transparenty w trzech językach, rosyjskim, polskim i jidysz.
Kiedy Wanda wróciła do domu, byli już tam radzieccy oficerowie i kręcący się w czerwonych opaskach żołnierze. Zajmowali jej mieszkanie na kwaterę dla komisarza.
Wanda nie miała pozwolenia na przekroczenie granicy i nawet nie próbowała dostać, by połączyć się z mężem. Zaczęto wywozić całą inteligencję rodzinami na Kamczatkę i wolała ukryć się z Krzysią w kamienicy teściów i czekać odpowiedniego momentu by dołączyć do męża i syna. Takich jak ona było mnóstwo. Oprócz wiwatujących Żydów i Ukraińców mieszkających w Przemyślu od lat, większość mieszkańców Przemyśla chciała się przedostać przez San na stronę niemiecką skąd była jeszcze możliwość ucieczki za granicę do państw nie okupowanych.
Uciekły więc do kamienicy Bolka, brata Franka. Tam, na Czarnieckiego znalazła schronienie cała rodzina jej męża. Żona Bolka, Janka, wieloletnia aktorka „Fredreum” opowiedziała Wandzie, że Niemcy spalili im wszystkie dekoracje i stroje, które używali od dwudziestu lat podpalając wieżę południową. A zrobił to, jak mówiła dozorczyni Karolowa, oficer niemiecki po otwarciu przez nią baszty wypełnionej od dołu do góry łatwopalnymi dekoracjami.
Wanda nie wiedziała, czy zapasy w jej piwnicy teraz wyżerane przez Armię Czerwoną nie były tak samo cenne jak dorobek Towarzystwa Dramatycznego im. Hrabiego Aleksandra Fredry.
Isia, siostra Franka zajęła się jednak aprowizacją i nie chodziły głodne. Nie wiadomo skąd brała mięso, a oni woleli się nie dowiadywać. Obowiązywał zakaz sprzedaży tłuszczu i mięsa, a mimo to baby wiejskie potajemnie go przewoziły. Cierpliwie wytwarzała mazidło do chleba mieląc je maszynką, gotując na ogniu, a potem wlewając w słoiki, które ustawiła na parapecie okna. Kto wchodził do domu, smarował sobie chleb tym mazidłem i wszystkim ono bardzo smakowało. Mąż Isi, oficer Wojska Polskiego już na samym początku wojny przedostał się z synem do Rumunii i chciał zabrać Leszka, ale Franek nie chciał się zgodzić, by jego nieletni syn Leszek ryzykował takie wygnanie. Wolał ukryć się tymczasowo w wynajętym na Zasaniu mieszkaniu. Właściwie wszyscy od dawna spodziewali się lada dzień wejścia wojsk radzieckich. O tym, że Franek jest na listach sporządzonych przez agentów i konfidentów bolszewickich wśród nazwisk inteligencji przemyskiej przeznaczonych do aresztowania czy wywózki na Sybir uprzedził go robotnik z jego placu budowy. Przeszedł z Leszkiem przez most w przeddzień wjechania pierwszych oddziałów bolszewickich, jak dowiedział się, że są we Lwowie. W nocy zdążył jeszcze coś uratować, zakopać w dole w piwnicy własnej kamienicy porcelanowy serwis, srebra i trochę fotografii.
Janka, żona Bolka, brata Franka, jako aktorka spalonego teatru całą energię przeznaczyła na pomoc bieżeńcom gromadzącym się na stacji kolejowej. Podobno w zimnych wagonach Rosjanie trzymali też oficerów polskich, ale ludzi było tam takie mrowie, że właściwie nie wiadomo było, komu pomagać. Mróz był upiorny, Janka chodziła z wiadrami gęstej zupy z Krzysią okutane tak, że widać było im tylko oczy. Wanda z nią nie chodziła, gotowały z Isią codziennie te zupy w dużych kotłach, zdenerwowane i przerażone opowieściami ze stacji. Uchodźcy gromadzili się coraz większymi tłumami przy kasach biletowych i rozlewali się na cały dworzec.
Wanda zabroniła Krzysi chodzić do szkoły, by się swoją obecnością w mieście nie afiszowała. Jej koleżanki już dawno rozpoczęły nowy rok szkolny w sowieckich szkołach koedukacyjnych, gdzie zniesiono naukę religii i historii. Część koleżanek z jej Prywatnego Gimnazjum Żeńskiego im. Marii Konopnickiej zasiliło szkołę im. Mickiewicza na Wodnej, im. Mołotowa przy Dworskiego, rosyjskojęzyczną przy ulicy Tatarskiej im. Lenina, na Słowackiego, im. Stalina z wykładowym ukraińskim, oraz szkołę im. Sz. Alejchema przy ul. Frankowskiego z j. hebrajskim, jako językiem wykładowym. Krystyna wiedząc, że ojciec czeka na nich na drugim brzegu, nie mogła już dołączyć do koleżanek.
I koryto Sanu skute lodem Wanda z Krzysią przeszły na nogach dopiero w marcu dając butelkę wypełnioną złotą biżuterią przewodnikowi płacącemu straży granicznej, która na ten czas pozamykała psy i udawała, że ich, przekraczających granicę, nie widzą. Wanda, mimo, że w czasie okupacji zeszczuplała 20 kilo w tym roku jeszcze była otyła i nie mogli jej na brzegu z Sanu wydostać. Czekający po niemieckiej stronie Franek z Leszkiem ostatkiem sił wyciągnęli ją na brzeg.
A na drugi dzień ruszyła kra.
Wanda zamknęła okno. Tak się cieszyła, że zobaczyła wnuki, że była na komunii Ewuni, jednak dławił ją ustawiczny strach i nie mogła pozbyć się wspomnień. A teraz wszystko jest jeszcze bardziej inne.
Na Zasaniu dymił komin Zakładów Rybnych w dawnej wytwórni octu przy Krasickiego. No i tartak na Borelowskiego przy torach, jej praca. Wożenie ryb znad morza, cóż to był za pomysł! I ten tartak…
Nie było to jej miasto, dzieciństwo i młodość spędziła w Stanisławowie. Jednak było to ukochane miasto jej męża, Franka. To miasto podupadło i spsiało, stało się prowincjonalną dziurą z permanentną fobią nadciągającej kolejnej wojny, z panicznym gromadzeniem zapasów i wykupywaniem w sklepach rzucanej na wciąż nienasycony rynek żywności.
Nie była wcale przekonana, że Krzysia dobrze zrobiła, że zamieszkała w Katowicach, jednak i tu nie dawało się normalnie żyć.