Lata sześćdziesiąte. Rudek (1)

Świat wszedł już w nowe dziesięciolecie, a życie Rudka stało w miejscu. Wczoraj po kłótni z Krystyną poszedł na sylwestra do Biura Projektów sam i dobrze się bawił. Wrócił dopiero o trzeciej w nocy. Krystyna była na niego obrażona za to, że nie poszła i się nie bawiła i za to, że on się tak dobrze bawił. Nie odezwała się do niego przez cały noworoczny obiad, na który upiekła gęś w brytfance w piecyku gazowym. Gaz podłączono im niedawno i Krystyna nie mogła się nacieszyć takim ułatwieniem. Piekła codziennie drożdżowe bułeczki nazywane buchtami. Buchty rosły i łączyły się ze sobą w piekarniku, były nadziewane dżemem i odrywało się je od siebie jeszcze ciepłe. A w czasie specjalnych uroczystości piekła w piekarniku mięso. Teraz była ta specjalna noworoczna uroczystość, na którą podała gęś. Gęś upiekła się na wiśniowy kolor i połyskiwała tłuszczem smakowicie zbierającym się w brytfance w postaci smalcu. Jednak zadowolone były tylko dzieci. Nieduży świerk stojący przy kaloryferze gubił już wprawdzie ostanie igły, które leżały na dywanie na znak, że była w tym roku choinka, ale nastrój był w dalszym ciągu świąteczny. Ewa była zachwycona nakryciami głowy z gofrowanej bibuły przyniesione przez Rudka, gdyż każdy na balu sylwestrowym Biura Projektów Górniczych mógł sobie przygotowaną przez Radę Zakładową czapkę, oraz kotylion sam wybrać. Ostania partnerka z którą tańczył -kreślarka z jego pracowni – podarowała mu swój wianek z kolorowej bibułki dla Ewuni. Miał też dla nich dwie paczki należące się dzieciatym pracownikom. I tak Rudek wręczył swoim dzieciom po jednym karnawałowym nakryciu głowy i po foliowej przeźroczystej torbie wypełnionej krówkami, herbatnikami, batonikiem „Danusia” dwoma jabłkami i jedną pomarańczą. Krystyna zaraz, jak dzieci zjadły pomarańcze, schowała skórki do kredensu, by je potem usmażyć.
Ewa nie mogła się nacieszyć wiankiem i czapką górniczą z pióropuszem z bibuły, którą Andrzej wzgardził, oraz paczką i jeszcze obietnicą, że pojadą do Panewnik zobaczyć szopkę. I Rudek nie miał wyjścia. Krystyna milcząco ubrała Ewę w królicze futerko. Było już za ciasne i za krótkie, ale postanowiono, że w tę zimę jeszcze uda się je wykorzystać.
Pojechali w trójkę tramwajem. Klasztor był ośnieżony i okoliczne drzewa obwieszone śniegiem, tak, że jak weszli po schodach do bazyliki to tak, jakby wchodzili w samo jądro czasu świąt Bożego Narodzenia.
Szopkę franciszkanie ustawili w głównej nawie na środkowym ołtarzu głównym. Ustawiona na rozpiętej ciemnogranatowej kotarze wielka skała z brązowej tektury symbolizującej Jerozolimę była tak pomarszczona, że i w każdym zgięciu mieściła jakąś ciekawostkę oraz puste miejsca, by móc w odpowiednim terminie wstawić Trzech Króli. Ponieważ sięgała od posadzki aż po podniebne wysokie sklepienie, Ewa nie mogła wszystkiego ogarnąć wzrokiem. Próbowała oglądać najpierw tak jak się czyta książkę, od lewej, do prawej, ale Andrzej i ojciec ponaglali ją i chcieli już wracać. Wtedy zaczęła szybko oglądać z dołu do góry i z góry do dołu, ale to też zdawało się im za długo. Tymczasem ludzie powoli zaczynali wypełniać kościół przybywszy na noworoczną mszę, a franciszkanin w brązowym habicie zaczął zapalać świecie przy ołtarzu i przygotowywać go do mszy.
Gdy wrócili do domu, Rudek był zadowolony ze spełnionego ojcowskiego obowiązku przebywania z dziećmi. Zaraz potem wyszedł z domu, nim jeszcze zrobiło się ciemno.
Rudek okrążył dom i wyszedł z powrotem na ulicę Liebknechta i podążył w kierunku hali targowej. Po prawej dymiła na horyzoncie kopalnia „Eminencja”, której po śmieci Stalina, a potem Gottwalda, zmieniono nazwę na „Gottwald”. Nie wiadomo czemu, wszystko przemianowane skutkiem śmierci Stalina wróciło do swoich pierwotnych nazw, jak i całemu Stalinogrodowi przywrócono nazwę Katowice, tylko nazwisko czeskiego stalinowca Klementa Gottwalda zostało. Być może kopalnia „Eminencja”, z racji, że na początku wieku poświęcił ją wrocławski kardynał, nie mogła po takich przejściach ideologicznych wrócić do swej nazwy.
I tak po prawej stronie łączyły się dymy kominów kopalni Gottwald z dymami huty Baildon, a po lewej na horyzoncie biły w niebo dymy kopalni Katowice. „Katowice”… Zastanawiał się Rudek. Ile to wszystko kosztowało, kiedy kopalnię „Katowice” zmienili na kopalnię „Stalinogród”, ile pieczątek trzeba było wyrzucić, przywrócić? Czy oni mogli to przechować, wracając do poprzedniej nazwy… te tablice, te wszystkie dokumenty? Ile kosztuje miasto taka zabawa, takie przebieranki? A i tak wszyscy używają przedwojennej nazwy Ferdinand…
Rudek podążał ku Placowi Wolności ulicą Liebknechta, która była kiedyś krótką ulicą i nazywała się Sokolska, ale budując osiedle Marchlewskiego przedłużyli, prowadząc ją przez uprawne pola Koszutki. Głowę miał wypełnioną doniesieniami z radia Wolnej Europy i Deutsche Welle. Podobno przy okazji budowy „tysiąca szkół na Tysiąclecie” Państwa Polskiego, Gomułka budował schrony na wypadek trzeciej wojny światowej.
Na ulicy było niewielu przechodniów, miasto zdawało się wyludnione. Był tu przejazdem przed wojną, to była tętniąca życiem przez całą dobę wielka metropolia. Wszyscy chcieli tu mieszkać, bo tutaj była praca, tu wznoszono wieżowce i nazywano miasto polskim Chicago.
Skręcił w kierunku Rawy i stanął na mostku. Przy zapadającym zmierzchu widać było biegające i krzątające się szczury. Woda śmierdziała jak kloaczny ściek. Z hali targowej, mimo, że zamkniętej, szedł odór ryb, a od stojącej dalej hali mięsnej zapach zgnilizny.
Dawno tu nie był. Po zakupy chodziła Krystyna, być może już tu nie chodziła jak dawniej, gdyż na osiedlu na ulicy Klary Zetkin był już sklep spożywczy i jarzynowy. Do pracy miał blisko, niemal w pantoflach i właściwie nie wiedział co się tutaj dzieje. Słyszał, że mają piękną niegdyś halę targową według projektu Stefana Bryły, teraz przebudować. Właściwie cały czas coś burzono i budowano, Rynek od dawna stał się jednym wielkim placem budowy. Postanowili wszystko zniszczyć – rozmyślał Rudek patrząc na stojące na dawnym Placu Synagogi buldożery i żurawie. Był w tej hali przed wojną, pamiętał jej szumne otwarcie w gazetach. Były tu towary, o których on mógł tylko pomarzyć, mógł je tylko oglądać. Z Włoch owoce tropikalne, prawdziwe kasztany jadalne, z Holandii kwiaty, skrzynie napojów i alkoholi z całej Europy. Ryby przywożono z Bałtyku, śledzie ze Szwecji, mięso z Mysłowic i Bytomia. Były tu wielkie hurtownie, w podziemiach nowoczesne chłodnie i dojrzewalnie owoców, na piętrze baseny rybne. Teraz Hala stała niemo i ponuro jak widmo.
Rudek skręcił na Rynek, na wielki plac budowy, gdzie wyburzano kamienice. Potem na 3 maja. Tam ulica była bardziej ludna, mieszkańcy wyszli na wieczorny spacer lub wracali z wieczornej mszy. Neony zaczęły stopniowo zapalać się i zrobiło się Rudkowi raźniej na duszy. Nawet nie wiedział, że wmontowano tutaj tyle nowych, kolorowych neonów.
Nie wytrzymywał psychicznie w Biurze Projektów, marzył o innej pracy. Nowa inwestycja na Śląsku w II planie pięcioletnim przewidywała nową elektrownię. Jej plan, plany Elektrowni „Łagisza” oglądał z kolegami w pracowni. I postanowił udać się do dyrektora na rozmowę.
Jeszcze w tym samym dniu po powrocie do domu, gdy wszyscy już spali, narysował na brystolu perspektywiczny rzut Elektrowni, pokolorował kredkami i podpisał pismem neonowym, tak by każda litera była innego koloru. Taką laurkę zaniósł dyrektorowi na jego imieniny.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *