Andrzej potrafił zmusić Krystynę, by zaniosła jego buty do szewca, aby wmontował w obcasy blaszki z owalnym otworem, w który wkładało się bolce łyżew. Andrzej sam potrafił płozy pilnikiem ojca wyostrzyć, ale żelazo ciągle po każdym jeżdżeniu się zaokrąglało. Wprawdzie w szkole motywowano ich Leninem, który, by przygotować Rewolucję Październikową, zrezygnował nawet z wychodzenia na ukochane łyżwy i czas ten przeznaczał na czytanie pożytecznych książek, Andrzej jednak przez całą przerwę świąteczną znikał z domu i szedł na Diablinę, gdzie wylano na fragmentach płaskich wodę z gumowych węży. Powierzchnia nie była idealnie płaska, jednak na tak sporządzony lód przychodziły wszystkie dzieci osiedla. Za Andrzejem zwykle wlekła się zapłakana Ewa niosąca pod pachą saneczkowe łyżwy, które Andrzej używał, kiedy był mały. Miała do dyspozycji jeszcze łyżwy na żabki, specjalnym kluczykiem przykręcało się je do botków, na tych też Andrzej swego czasu jeździł. Teraz miał nowe, o nowoczesnym, ostrym kształcie ze szpicami – nazywane hokejówkami, podczas gdy te przypinane na żabki miały nosy zaokrąglone. Andrzej jeździł tylko w swetrze i szaliku z nasuniętą, robioną na drutach czapką, ale Krystyna nie pozwalała Ewie lżej się ubierać. Kiedy w króliczym futerku, marznącymi palcami zdołała w końcu przykręcić łyżwy, które cały czas się wyślizgiwały z ceraty botków, Andrzej już był na horyzoncie i swobodnie śmigał po odśnieżonej tafii lodowiska. Wtedy, kiedy po jednym kroku łyżwy same uwalniały się od nóg Ewy, zakładała saneczkowe, mające rozsuwaną płozy, pasujące na każdy rozmiar buta i przytwierdzało skórzanymi rzemykami. Ale Ewa wstydziła się ich bardzo, bo były przeznaczone tylko dla małych dzieci. Na lodowisku wirowały dziewczynki w białych sznurowanych figurówkach ubrane tak, jak w telewizji. Miały rajstopy, krótkie jak baletnice spódniczki, niejednokrotnie mufki i czapki z białego królika. Wyglądały jak baśniowe zjawiska. Mimo, że większość dzieci była w podobnej sytuacji jak Ewa, to jednak tylko te, umiejące jeździć figurowo na lodzie przyciągały wzrok.
Krystyna miała w albumie swoje zdjęcie w wieku Ewy, w czarnym kostiumie do jazdy na łyżwach z profesjonalną spódniczką. Stała na lodowisku ze swoim ojcem w baletowej pozie, a jej sznurowane, białe figurówki niczym nie różniły się od tych wymarzonych przez Ewę. Krystyna opowiadała im, że dziadek Franciszek najlepiej ze wszystkich łyżwiarzy na lodowisku w Przemyślu przed wojną robił „fajkę” i „jaskółkę”. Należał do związku łyżwiarzy, z którym jeździł na zawody do Zakopanego. Ewa bardzo lubiła oglądać w skórzanym albumie właśnie to zdjęcie.
Andrzeja nic a nic stare fotografie i opowieści przedwojenne nie obchodziły. Na Diablinie budowano „pawilonówkę”, szkołę zbudowaną w ramach akcji „1000 szkół na tysiąclecie” i Andrzej jakby już oddzielał się nie tylko od szkoły Ewy, ale i nagle przechodził do zupełnie innej części Koszutki, do nowego, nowocześniejszego świata. Chodziły słuchy, że do pawilonówki dostanie się tylko część dzieci z przepełnionej szkoły 36 i wszyscy im zazdrościli.
27 stycznia 1960 jak co roku w szkole obchodzono Święto Wyzwolenia Katowic. Znowu, jak co roku do szkoły przybyli przedstawiciele Wojska Polskiego i mówili o bohaterskiej obronie Katowic przez harcerzy. W pogadankach wspominano o potworności okupacji hitlerowskiej i radosnym dniu zwycięstwa.
W części artystycznej akademii siedmiu uczniów starszych klas ubranych w harcerskie mundurki stało w szeregu w sali gimnastycznej z goździkami. Recytowały „Balladę Katowicką”.
Pierwsza z brzegu dziewczynka rozpoczęła, głośno skandując rymy:
W Katowicach na rynku, stoją chłopcy w ordynku,
stoją chłopcy, harcerze, panienki;
karabiny im ciążą, a z zachodu z Załęża
idzie echo wrześniowej piosenki.
W bibliotece szkolnej zniesiono już zakaz posiadania powieści Karola Maya i Andrzej był po wszystkich powieściach tego autora. Przeczytał też, równocześnie z przywróceniem nazwy Katowice, udostępniane bibliotekom „Kamienie na szaniec” Kamińskiego. Już dawno przeczytał „Krzyżaków” Sienkiewicza i widział niejednokrotnie w telewizji i gazecie Konrada Adenauera w płaszczu krzyżackim. Toteż dopiero w tym roku, po tych lekturach z uwagą wsłuchiwał się w treść wiersza.
Kolejny chłopiec wystąpił krok przed szereg i zaczął mówić, a dziewczynka się cofnęła:
Niesie echo łoskotem, grzmoty bomb, samoloty,
to już Niemiec pod miasto podchodzi;
nic, że serce omdlewa, trzeba wrogom zaśpiewać –
niech im drogę choć pieśń ta zagrodzi.
Następna harcerka powiedziała:
I buchnęła piosenka, śpiewa harcerz, druhenka
najpierw o tej co nigdy nie zginie,
potem “Rotę”, a potem wspomną “Szarą Piechotę”,
ukochaną melodię w drużynie.
I potem znowu harcerka:
Coraz trudniej jest śpiewać, gdy kul dzwoni ulewa,
po ulicach i piersiach zdradziecko,
nim do szturmu ruszyli, broń piosenką nabili –
swą ślązacką: “Zachodzi słoneczko”…
I Andrzej wtedy dowiedział się, że harcerzy zabito:
Salwy grały po tynku gdy ginęła na rynku
śląska piosnka – ta niedośpiewana;
rozstrzelali “Słoneczko” tuż przy rynku, nad rzeczką,
krwią młodziutką jej brzegi zbryzgano.
Chodziło chyba o Rawę? – Myślał Andrzej. Rawa przepływała przez Diablinę i tam znajdywali chłopaki niewybuchy. Jednak nie wiedział, że przez Rynek w Katowicach też płynęła Rawa.
Złota jesień nad nimi płacze liśćmi rzewnymi,
hej – nie pójdą na marne ofiary;
gdy dopełnią się losy, przyjdą krwawe pokosy:
pora gniewu i pomsty i kary.
Wiatr rozwiewa, jak wstążki, ponad miastem i Śląskiem
kraśne słowa z rozstrzelaną pieśnią…
Taki koniec ballady, o tych dzieciach, co padły
w Katowicach na rynku we wrześniu…
Mimo rzęsistych oklasków i odświętnego nastroju, wiersz był ze wszech miar makabryczny, ale nikt ze szkoły nie wydawał się nim przejęty. Czterdziestoosobowe grono nauczycielskie siedzące w pierwszym szeregu ustawionych krzeseł na wprost prowizorycznie zainstalowanej sceny, rzęsiście biło brawo swoim wychowankom, a przybyli żołnierze siedzący wśród nich po środku wstali, kłaniali się i odbierali od recytatorów goździki w uśmiechach i gorąco wszystkim zgromadzonym dziękowali.
W nocy jednak Andrzej się bał. Wystawiał spod pierzyny nogę, by dotknąć nogi Ewy. Ewa przybliżyła się na kraj tapczanu, do którego było jak zwykle dosunięte łóżko polowe Andrzeja i prosiła, by jej coś opowiedział. I on opowiadał jak krętymi, drewnianymi schodami schodzi się pod ziemię, schodzi i schodzi, a schody nie mają końca.
Był ubiegłej jesieni z klasą w kopalni soli w Wieliczce i miał tę przewagę nad Ewą, która o zobaczeniu krasnali wyrzeźbionych z soli, mogła tylko pomarzyć. Chciwie korzystała z opowiadania Andrzeja, pytała ciągle o szczegóły i prosiła by rozwinął obrazy, które przed nią roztaczał.
– A koń Basia? Gdzie był? Dlaczego tam był koń wypchany, skoro przewodnik mówił, że Basia żyje i ma się dobrze? I można było lizać ściany?
Ewa lubiła bardziej sól, niż cukier, dlatego kraina soli ją tak bardzo przyciągała. A kryształy, a żyrandole na suficie, a sople z soli w grotach? I to wszystko błyszczało, połyskiwało?
Andrzej rozwodził się jednak nad podniebnymi sklepieniami wypełnianymi spienionymi „kalafiorami”, grotami wydłubanymi w ogromnym bąblu soli, przeróżnymi korytarzami, schodami wiodącymi od jednego poziomu kopalni do drugiego, labiryntami i przesmykami między podziemnymi jeziorami, które są słone i martwe, nic w nich nie żyje, żadne zwierzę i żadna roślina. Nie ma tam wiatru, nie ma bakterii i nie ma słońca, ale jest cisza i spokój, jak wyjadą windą na powierzchnię wszystkie wycieczki szkolne. I zasypiali ze świadomością, że jak nastąpi atak Niemców na Polskę, to na pewno można się tam schronić i nie zginąć rozstrzelanym na rynku.
Czytam z zainteresowaniem wszystkie odcinki “Lat sześćdziesiątych”. Czyta się świetnie, trochę jak pełną grozy fikcję, a to przecież takie bliskie, nasze dzieciństwo. Z perspektywy czasu widac, jakie były małe i mocne te marzenia, definujące nasze dorastanie – lepsze łyżwy, lepsze sukienki, póżniej lepsze jeansy, coś cokolwiek lepszego. No i powszechne marzenie o bezpiecznym azylu; Ewa i Andrzej marzą o schronieniu w kopalni soli, ja wymyśliłam sobie wyspę, ten motyw jest częsty, jak wiem od innych ludzi. Pokazując groteskę akademii, zmór mojego dzieciństwa, zwrócilaś uwagę na i ten aspekt zastraszania dzieci. Prawie każdy z tego pokolenia, z kim rozmawia się o snach, skarży się, że miewał cykliczne koszmary, w których gonili go Niemcy. Ja oczywiście też, bardzo często. Co zabawne, minęły jak ręką odjął na emigracji.
Ciekawe czy zostały zrobione kiedykolwiek badania nad rozmiarem ofiary, poniesionej przez ludność krajów dotkniętych zimną wojną. Najtrudniej wymierzalne są straty w psychice.
Dzięki Małgosiu za doping, nie jest łatwo pisać o tych czasach teraz wszystko wiedząc o Katowicach, a wtedy nikt nic nie wiedział, a ma to być dokument fabularyzowany i nie mogę dawać objaśnień, ani zmieniać czasu akcji. Ale ciekawiłoby mnie, jak szkoła w Wrocławiu rozwiązywała problem patriotyzmu dziecięcego. Bo wiesz, ja dostałam ze szkoły zapiski dyrektorki z tych lat i niestety, to są wszystko fakty.
Rozwiązywała bardzo skutecznie. Wyrastałam w przekonaniu, że odzyskaliśmy nasze rdzennie i na wieli wieków piastowskie ziemie, amen. I straszono, że rewizjoniści chcą nam zabrać naszą ojczyznę. Wożono nas na wycieczki tylko tam, gdzie były ślady Piastów, całkowicie przemilczając, że tereny te, po raz pierwszy wzmiankowane przez Tacyta i Klaudiusza Ptolemeusza w jego “Magna Germania” już ok. 2 tys. lat temu, przechodziły w historii z rąk do rąk – należały do Germanów, Słowian i Wandali, później miasto było pod panowaniem władców polskich, czeskich a nawet węgierskich, niemieckich i austriackich – Habsburgów, Hohenzollernów, Fryderyka Wielkiego itd. – z tych prawie 2000 lat historii jedynie kilkaset przypadało na nas, a ostatnie kilkaset lat właśnie był Wrocław niemieckojęzyczny – Prusy, Austria i sto lat przed 2 wojną niemiecki Kaiserreich.
Wszystko to musiałam przecież jakoś podświadomie wiedzieć, bo przecież poza nielicznymi zabytkami piastowskimi nie było we Wrocławiu już i jeszcze nic polskiego, poza ludźmi, bo ludność niemiecka, jeżeli była, to niema – nie słyszałam nigdy nawet kilku słów w tym języku, mimo, że jedne z wujów ożenił się z Niemką. O tym, że była Niemką dowiedziałam się dopiero jako dorosła. Za to niemieckie litery były na studzienkach ściekowych, starych szyldach, piecykach gazowych, na zrujnowanych domach, na każdym kroku – ale z ufnością przyjęłam tłumaczenia, że tak naprawdę to Wrocław był zawsze nasz i “oni nam go zabrali, a teraz go odzyskaliśmy”.
Było mi jednak zawsze bardzo żal Niemców – tych “lepszych” oczywiście, niewinnej cywilnej ludności, jak sądziłam – może dlatego, że na wprost moich okien stal rozerwany bombami na pół dom z przekrojem przez pokoje, z różem, obłażącym płatami ze ścian, ze sterczącą w niebo umywalką nad przepaścią. To były ślady normalnego życia i może dlatego nie umiałam w sobie wzbudzić powszechnie panującej nienawiści do Niemców.
Ale jak wiele dzieci byłam lokalną patriotką, wierzyłam w to, co mówiono w szkole, (rodzice wstrzymywali się dyskretnie) i bardzo płakałam po wyprowadzce do Kielc; dopiero tam zorientowałam się, że coś nie tak było z tamtym miastem mojego dzieciństwa – inne domy, architektura, nawet inna roślinność w parkach i ogrodach przydomowych.
Znalazłam ten “mój” Wrocław jak żywy dopiero we Frankfurcie nad Menem, pierwszym mieście, w jakim zamieszkałam na emigracji. Platany, rododendrony, magnolie, czerwony klinkier kamienic, żelazne płoty – tego wszystkiego przecież w Polsce centralnej za komunizmu nie było. Rozumiem naiwność dziecięcą, ale jak dorośli mogli wierzyć w tę wciskaną im bajkę o rdzennej polskości Wrocławia?
Wrocław przed wojną był niemiecki, natomiast Katowice polskie (dzisiaj członkowie Ruchu Autonomii Śląska mówią, że Katowice to bękart Wersalu) i to były jeszcze inne uwarunkowania.
Dzięki Małgosiu za tę garść doświadczeń z tych lat. Pewnie uczniowie w innych miastach mieli jeszcze inne doświadczenia.
Nie chciałabym się teraz wikłać w te wszystkie skomplikowane własności (tu jednak Polacy wiele przez dwadzieścia lat swojego wybudowali, chociaż synagogę w lutym 1936 roku „patrioci polscy” na znak protestu przeciw Żydom, którzy „są wrogami Polski” dokonali zamachu bombowego. Im się nie udało i wyręczyli ich Niemcy) bo przecież obiekty przemysłowe i tu i we Wrocławiu przechodziły z rąk do rąk i jak piszesz, nie dało się usunąć napisów marek niemieckich wtopionych w maszyny, elewacje domów, w nawierzchnie ulic.
Ważne dla nas, dla naszego pokolenie jest to kłamstwo państwowe, odgórne, w majestacie prawa i obowiązku w czasie gdy kształtowała się nasza osobowość, w najdelikatniejszym okresie życia, w podstawówce. Bo jak piszesz, rodzice milczeli. U mnie też milczeli, nie wiadomo, jaka strategia rodzinna była słuszna. I myślę, że nie była to tylko atmosfera zimnej wojny, w której tkwiliśmy na co dzień, bo dzieci przeżywają wiele traum zewnętrznych, klęski żywiołowe, wypadki losowe i są jakoś psychicznie odporne. Tu był problem cały czas wmawiania im oficjalnie, że coś jest, a tego faktycznie nie ma i odwrotnie. Że czegoś nie ma, a to było.
Tak z perspektywy lat patrząc na to zastanawiam się, czy aby może tam tkwią źródła tych dzisiejszych nieufności, kamuflażu, ukrywania tożsamości, strachu przed szczerością własną i cudzą we wspólnotach internetowych portali literackich (nie piszę o tendencji równie szkodliwej, przegięciu w drugą stronę ugrzecznienia i wylizywania się wzajemnego, co obserwuję ostatnimi tygodniami).
I, że to nie zostało przezwyciężone, że pokolenia przekazują to sobie.
O tym pisze (uważam, że są analogie) świadek epoki, osiemdziesięcioletnia socjolog tak:
„(…)W grupach koleżeńskich pozornie hołdowało się egalitaryzmowi. Zasadą przynależności do grupy był tylko nonszalancki stosunek do spraw poważnych i zdolność do dobrej zabawy. A jednak zarówno obserwacja, jak i wywiady wskazywały na to, że w takiej egalitarnej grupie bez przerwy niemal dokonywała się ocena według kryteriów „lepszy-gorszy”. Te oceny dotyczyły obszarów życia towarzyskiego. Przy tym wydawanie oceny należało do grupy, nie wypadało chwalić samego siebie. To by ośmieszało. Było się „dobrym”, „najlepszym”, bo się takim po prostu było, jawne starania o to czy werbalizowana samoocena kompromitowały. Natomiast każdy wiedział, że podlega w grupie regułom porównań. (…)
Ten klimat rywalizacji i bezwzględności ocen grupowych wytwarzał u młodych stan ciągłego napięcia. Było ono udziałem przede wszystkim tych lepszych, ponieważ zawsze mógł się pojawić ktoś jeszcze lepszy i odebrać palmę pierwszeństwa. A jednak tzw. sprawiedliwość ocen grupowych stanowiła ważną normę grup koleżeńskich. Nie likwidowało to jednak swoistego napięcia. Rezultatem tego stawało się niekiedy bądź dobieranie sobie grona, na którego tle rodziła się szansa bycia „dobrym” czy „najlepszym”, bądź też preferowanie lub kształtowanie takiej sytuacji, w której miało się zapewnioną rolę „prymusa”. (…)
Zasady rywalizacji występowały również w interakcjach towarzysko-koleżeńskich. Były one, zwłaszcza dla obserwatora z zewnątrz z innego pokolenia, bardzo specyficzne i pełne pozornej sprzeczności. Z jednej strony, obowiązywała zasada solidarności, pomocy i lojalności. Należało dawać ściągi, podpowiadać, kryć przed rodzicami i nauczycielami, pożyczać sobie pieniądze, ubrania, „stawiać”, wyciągać z opresji. (…)
Tej solidarności i trosce towarzyszyła wszakże pewna bezwzględność werbalna, która mogła wynikać z kpiarskiej postawy wobec życia. W konwersacji młodych uderzała bezpardonowość i często poniżająca ostrość ocen i odezwań, bez zwracania uwagi na to, że mogą one urazić czy poniżyć. Tego typu spraw jednak wzorzec ZMP-owca nie obejmował. Natomiast pozostawało to w zasadniczym kontraście z wzorcami interakcyjnymi dawnej polskiej inteligencji, gdzie takt i delikatność należały do zasad naczelnych. Dlatego dialogi, których byłam świadkiem w tym pokoleniu, zwracały moją szczególną, zabarwioną zdumieniem uwagę. (…)
Taki styl konwersacji był zjawiskiem codziennym i należał do obszaru „normalności” – wobec tego podobne odezwania nie urażały adresatów do tego stopnia jak wówczas, gdyby obowiązywały inne wzory. Nastąpiła adaptacja, a ponadto „urażanie się” czy „obraza” byłyby w oczach kolegów świadectwem słabości. Jeśli więc ktoś „na chwilę” poczuł się dotknięty, zwykle nie trwało to długo i nie wpływało na dalsze kontakty.(…)
Jednak tendencja do rywalizacji oraz kult dowcipu i drwiny powodują, że w pewnych środowiskach modna się staje towarzyska szermierka słowna, gdzie na uznanie zasługuje ten, kto najbardziej dowcipnie potrafi koledze dokuczyć. Taki typ dialogów uznaje się w niektórych grupach za atrakcyjną formę spędzania czasu. (…)
Innymi słowy, by zasłużyć na pełne uznanie grupy koleżeńskiej, należało odznaczać się umiejętnością dowcipu i drwiny wobec wszystkiego, a tym samym wykazywać swą wyższość, oraz „być dobrym” w tym, co grupa uznawała za wartości życia.
Na tle takiego klimatu życia grupowego wytwarzało się nastawienie, by ukrywać przed kolegami wszystkie emocje świadczące o słabości czy poważnym traktowaniu życia: konflikty, wątpliwości, niską samoocenę, przeżywanie dramatów, smutek. Cokolwiek się działo, cokolwiek się odczuwało, jeśli w grupie miało się uchodzić za kogoś, kto jest „dobry”, trzeba było na zewnątrz „trzymać pogodną twarz” zwycięskiego człowieka. Nawet wówczas, gdy koledzy znali przyczyny, które mogłyby stawać się źródłem negatywnych emocji (poważne kłopoty szkolne, porzucenie przez partnera, porażki towarzyskie, drugoroczność), to i wtedy było się „dobrym” wówczas, jeśli demonstrowało się lekceważenie tych niepowodzeń, przejawiało dobry humor, uczestniczyło w życiu towarzyskim. Ta zewnętrzna postawa świadczyła o tym, że się jest ciągle „górą”, trzyma się twarz, nie „wymięka”.
W związku z takimi regułami życia zbiorowego rodziło się nastawienie z tym sprzęgnięte, a jednak autonomiczne, a mianowicie: „Nie dać się rozgryźć”. W ramach interpersonalnej rywalizacji „dobrzy” mogli być jednak tylko „dobrymi” na tle słabszych, a słabsi to ci, którzy „wymiękają”. Młodzi zdawali sobie sprawę, że twarz pokazywana na zewnątrz w grupach rówieśniczych nie wyczerpuje pełnej prawdy o koledze, że za maską demonstrowanej wesołości może też kryć się coś innego. W rywalizacji interakcyjnej w pewnych grupach uwidoczniła się dążność do „rozgryzienia” drugiej osoby, poznania jej słabości, przy jednoczesnym nastawieniu, by samemu „nie dać się rozgryźć”, a dzięki temu osiągnąć przewagę psychiczną. Zarówno w tym działaniu, jak i w innych rodzajach rywalizacji środowisko wydawało oceny sprawiedliwe, przyznając, że ten częściowo został „rozgryziony”, a ktoś inny (podziwu godny) nie dał się „rozgryźć”.
(…) Dlatego sądzę, że lata 1953-1956 wykreowały pokolenie o specjalnym obliczu, choć dzisiaj rzadko, kto zdaje sobie z tego sprawę. W tamtym czasie, zwłaszcza w latach stalinizmu ustabilizowanego, młodzi na tle krajobrazu fatalistycznie skonformizowanego społeczeństwa, utrzymywanej terrorem biurokracji, byli paradoksalnym składnikiem rzeczywistości, dysonansem na tle kształtu ówczesnego polskiego świata. W okresie późniejszym natomiast, po zmianie scenariusza, okazali się do systemu totalitarnego – w jego drugiej fazie – świetnie przystosowani. Może to także zdecydowało o trwałości tego pokolenia.
[Hanna Świda-Ziemba “Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii”]
Łyżwy, których się tak wstydziłaś nazywają się saneczkowe i przetrwały do dnia dzisiejszego. Wszystkie dzieci na nich jeździły (i jeżdżą), zanim nie przesiadły się na model na “żabki”. Ten wynalazek nie przetrwał, mimo iż w czasach, o których piszesz należał do wyższej półki, zwłaszcza wariant z blaszką w obcasie. Bo na żabki, które działały jak imadło, trzeba było mieć buty ze sztywnym obcasem, który nie odkształcał się pod całkiem sporym naciskiem żabki. Odpowiednie buty były drogie, nie każdego było stać, właściwie nikogo, dlatego przykręcano żabki do absolutnie każdego rodzaju butów. Nawet kaloszy. Jeździło się wtedy nie tylko na zamarzniętej wodzie wylewanej przez straż ogniową na głównych placach miast, ale robiono takie lodowiska “oddolnie” na podwórkach, siłami samych zainteresowanych. Jednak najczęściej jeździło się po prostu po skutych zamarzniętym śniegiem chodnikach, ulicach, w miejscach nie pokrytych przez służby czarnym żużlem. Bardzo popularną zabawą były skoki na łyżwach z podwórkowej górki (o każdej górce się wiedziało w okolicy i każdą zagospodarowało) na odległość, także skoki w dal na łyżwach. Ale wtedy były zimy nie tylko z nazwy, nie stosowano soli na drogach, bo ruch samochodowy był śladowy. Na łyżwach jeździło się do szkoły.
Dziękuję Robercie za wzbogacenie, może jeszcze dodam do tekstu, trudno wiedzieć, jak wtedy było, nikt nic nie pamięta. Ewa z opowiadania jest fajtłapą nie umiejącą jeździć na łyżwach.