Lata sześćdziesiąte. Ewa (4)

Dla Ewy rok 1961 nie był na opak, przeciwnie, jej sprawy zdawały się klarować i iść ku lepszemu. Mimo samych piątek na świadectwie końcoworocznym, identycznych jak u wszystkich dzieci z rodzin inteligenckich, Ewa dowiedziawszy się, że żegna tę szkołę na zawsze, to źródło udręki psychicznej i fizycznej, ucieszyła się ogromnie. Już w czerwcu odzyskała radość życia i bóle brzucha odeszły. Była nawet skłonna przyznać wyższość Misia z Okienka nad Wujciem Adasiem i Kajtusiem, gdyby nie silna solidarność regionalna. Odtwórca Wujcia Adasia, aktor angażowany niemal do każdego polskiego filmu lat pięćdziesiątych, aktor teatru Wyspiańskiego od momentu ukończenia studiów teatralnych w Łodzi zamieszkał na Koszutce.
W czerwcowe przedpołudniu przechodził właśnie ulicą SDKPiL i zobaczył siedzącą na schodach klasę trzecią B. Mająca po przeciwnej stronie ulicy w budynku mieszkalnym w piwnicy atelier fotograficzne, do którego dzięki wykuciu w elewacji drzwi można było wejść ze szkoły, by zrobić sobie zdjęcie legitymacyjne, pani Mazurkowa wytaszczyła właśnie swój ogromny, przedwojenny aparat fotograficzny na statywie do robienia zdjęć na dużych kliszach. Aktor Adam Kwiatkowski nie namyślając się długo, wszedł między dzieci i usiadł na samym froncie przytuliwszy dwie siedzące po jego dwóch bokach dziewczynki. Pani Tomsia, jako osoba otyła i w związku z tym nie lubiąca się fotografować, stała już zasłonięta tylnymi rzędami chłopców. Fotografia sprawiła wrażenie, że Wujcio Adaś powołany do życia przez katowicki ośrodek telewizyjny w audycji-dobranocce “Wujcio Adaś i Kajtuś”z kukiełką o imieniu Kajtuś, stał się na ten moment nauczycielem i wychowawcą. Ta nagła podmiana znienawidzonej nauczycielki na wujka zachwyciła Ewę. Uwielbiała zaśpiew wschodni, którego Adam Kwiatkowski urodzony w Wilnie nie potrafił się skutecznie pozbyć. Ewa znała wprawdzie przemyskie zaciąganie trochę inne, gdyż zaciągała jej ukochana babcia Wandzia, jak przyjeżdżała do Katowic, a jak jechali na wakacje do Przemyśla, zaciągali tam wszyscy, to jednak to wileńskie było podobne. Dopiero tutaj, na schodach, kiedy Wujcio Adaś mościł się w piaskowym garniturze i w dobrze wyczyszczonych butach na schodach szkoły 36, dużo mówił i zaciągał, jakby tłumacząc się z tej swojej niespodziewanej obecności w klasie, która ani na niego nie czekała, ani też się go spodziewała, jednak był przekonany, że jest ubóstwiany przez wszystkie dzieci na całym świecie, a tym bardziej przez tę, nikomu nieznaną szkołę, co było z jego strony zwyczajną megalomanią, natomiast dla Ewy baśniowym przemienieniem wiedźmy w królewicza.

Zdecydowali z Andrzejem zabrać na wakacje czerwony rower, który nadano na bagaż i Emil już w przeddzień ich przyjazdu go ze stacji odebrał.
Milenijne obchody Dni Przemyśla trwały cały czerwiec, zaliczyli więc jedynie końcowy pochód królewskiego orszaku z krzyżakami i królewnami na koniach ulicą Franciszkańską, którą w związku z tym przemianowano na Tysiąclecia. „Nowiny Rzeszowskie”, których babcia nie kupowała, powtarzając cały czas, że z tą szmatą bolszewicką nie chce mieć nic wspólnego, były wystawione w gablotach na ulicach. Gazeta postępujące z dnia na dzień obchody Tysiąclecia Przemyśla sukcesywnie aktualizowała. Na Rynku odsłonięto tablicę pamiątkową i na uroczystych akademiach wręczono działaczom partyjnym medale. Piotr Jaroszewicz, zastępca premiera rządu PRL Cyrankiewicza, nawiedził miasto i został jego Honorowym Obywatelem.
Mieszkańcy Przemyśla, jakby byli obok tych wszystkich ważnych zdawałoby się dla miasta okoliczności. Tubylcy jak zawsze tłoczyli się pod ścianą kościoła Reformatów, gdzie wywieszano klepsydry informujące o pogrzebach. Pod szklanymi gablotami nikt nie stał. Liczni turyści jadący lub wracający na biwaki w Bieszczady tym bardziej nie byli zainteresowani świętowaniem tysiąclecia Przemyśla. Nic to nikomu nie mówiło. Nawet o najnowszej historii roku 1939, zakwestionować wkroczenie Armii Czerwonej i zagrabienie prawobrzeżnej części miasta nie wolno było zająknąć się jednym słówkiem, a co dopiero ryzykować rewizję nieścisłości 1000 lat! Na dodatek wiadomość, że Przemyśl stoi na gazie, który podobno ruscy nie pozwalają eksploatować, zaniepokoił mieszkańców tym bardziej, że do sieci państwowych podłączono pierwszy odwiert gazowy znajdujący się na przedmieściach. Mieszkańcy widząc postawioną wieżę, mylnie poczytali to za samowolkę władz miasta.
Tym wszystkim dzieci przyjezdne z czarnego Śląska nie interesowały się wcale. Ewę zachwycił już w pierwszym dniu ogród, do którego Emil wstawił przedwojenny stolik z parasolem ogrodowym i składane ogrodowe krzesła. Podwórko studnia, które w planie miało być zabudowane drugim skrzydłem kamienicy i z którego przygotowane materiały budowlane skradziono na samym początku wojny przechodziło w połowie w ogród, gdzie stały dwie jabłonki, trzy wiśnie, a ogrodzenie z siatki zasłonięte było malinami. Wielki krzak piwonii, właśnie obficie kwitnącej niemal doprowadził Ewę do omdlenia. Czarny kot Ginalskiej, niezadowolony z pojawienia się nowych osób w ogrodzie, zaatakował Ewę zaraz na wstępie, rzucając się na nią z pazurami, ale to nie zniechęciło Ewy do zachwytów. Podbiegała pod każdy krzaczek, zrywała maliny, porzeczki, dotykała liści poziomek i wynajdywała owoce.
Andrzej natychmiast wsiadł na rower i objechał całe miasto rozkoszując się latem i wolnością.
Wkrótce na podwórku włączyli się do zupełnie nie zainteresowanej obchodami milenijnymi młodzieżą przemyską i ich odwieczną grą w guziki. Andrzej pracowicie szlifował na marmurowych schodach kamienicy archaiczne przedwojenne guziki płaszczowe wyszukane przez Emila i Leśkę w ich przepastnych szafach. Guzik był szlifowany płaską stroną, do wypukłej w cztery dziurki wciskał plastelinę koloru drużyny piłkarskiej. Ponieważ w guzikowej drużynie ważna była ich indywidualizacja poprzez kolor i wielkość – guziki miały nazwiska sławnych piłkarzy jak Pele – wciśnięta plastelina scalała kolorem.
Andrzej nie miał swojego boiska, gdyż była to już wyższa szkoła jazdy, wymagała pracy stolarskiej i dużej precyzji. Boiska w postaci kosztownych, półmetrowych, wypolerowanych desek z ogrodzeniem z listewek, bramkami z autentycznie wyplecionymi siatkami i piłką w postaci sześcianu o boku pół centymetra z białego metalu szlifowanego długo i pieczołowicie papierem ściernym, by uzyskać kąt prosty, Andrzej nie posiadał. Mieli je gracze z parafii. Przeprowadzano turnieje między parafiami, każdy, kto miał zestaw guzików mógł taki mecz stoczyć, by po wygranej przejść do kolejnej rozgrywki. Było w tych grach coś niepojętego i niezrozumiałego dla dzieci ze Śląska, gdzie nigdy nie używano słowa „parafia” w odniesieniu do innego podwórka. Na Koszutce była jedna parafia, jeden kościół i nikt się żadną inną parafią nie interesował. Tutaj znali się wszyscy, każdy wiedział, kto przychodzi na cudze podwórko i kto jest z której parafii. Plac zabaw w na ulicy Pierackiego sąsiadujący z ogrodem babci, przedzielony jedynie siatką porośniętą malinami, był na tyle duży, że mieścił dzieci zupełnie małe jak i siedzących w kącie grupę graczy, których gry, co jakiś czas przerywane były rykami entuzjazmu, kiedy guzik pchnął sześcienną piłkę do siatki. Guziki wprawiane były w ruch za pomocą odpowiednio sprofilowanego trzonka szczoteczki do zębów pozbawionej szczeciny.
Chłopcy przemyscy potrafili całe lato spędzać na grach, które ani nie były hazardem, ani wyładowaniem agresji, jedynie jakimś oddolnym, pozbawionym wszelkich szkolnych wpływów, zajęciem dającym poczucie wolności. Ewa, nie potrafiąca do końca zrozumieć reguł gdy piłki nożnej, mająca duże problemy z prawą i lewą stroną, szlifowała karnie plując na schody guziki Andrzejowi, który ambitnie stawiał się co i rusz do eliminacji, by z kretesem przegrywać. Nikt bowiem nie mógł pokonać lokalnych wirtuozów guzika, jednak cała otoczka gry była pasjonująca i wciągająca.
Krystyna bojąc się dzieci zostawić same nad wodą, karnie chodziła z nimi nad San, taszcząc wyładowany koszyk jedzeniem i piciem. Andrzej wiózł na rowerze koc, piłkę i owoce, znikał pierwszy, a Ewa z matką szły ulicą 1 Maja, którą Krystyna nazywała Dworskiego, by zejść uliczką boczną na Mickiewicza, z Placu na Bramie na Jagiellońską, i już prosto na bulwar nad Sanem. Rozkładali koc koło mostu lub trochę dalej w kierunku stadionu. Woda była lodowata, jednak płytka zazwyczaj i można było jej rwący prąd opanować. Chłopcy budowali lokalne tamy i skakali na główkę, Ewa nie potrafiła pływać i oglądała, jak Andrzej z chłopakami skacze na główkę. Krystyna wyjmowała z koszyka słoik przygotowany przez babcię Wandzię z pomidorami zmieszanymi z ogórkami i cebulką. Rozgrzany na słońcu, maił przyjemną temperaturę. Ewa dziwiła się, że pomidory są bez skórki, Wanda natomiast dziwiła się, że można je jeść ze skórką. Kanapki przygotowała z pokrojonych w paski kotletów schabowych, włożone w posmarowane grubo masłem świeże, przyniesione przez Emila bułki.
Tak przesiadywali nad Sanem do czwartej i opaleni wracali do domu na obiad. Często wracali inną drogą, by zahaczyć o cukiernię na Franciszkańskiej, od lata tego roku Tysiąclecia, gdzie w witrynach sklepowych Ewa pierwszy raz w życiu zobaczyła styropian i się zachwyciła. Był w nielicznych sklepach i od razu rozpoznała to całkiem nowe tworzywo przypominające coś do jedzenia. Ze styropianu dekoratorzy wykonali kwiaty, parowozy wiozące Polskę przez 1000 lat, wydłubane były proste formy malowane po brzegach lekko temperami, by ukryć pierwotną biel. Nie miała pojęcia, jak to się nazywa, ani czemu w Katowicach niczego podobnego nie było. Dopiero Emil objaśnił jej, że w Pikulicach Zakład PZPT robi eksperymenty z plastikiem spienionym i są to jedynie wykorzystane do dekoracji sklepów odpady. Ewa używając do rzeźbienia jedynie patyków wierzby, łakomie patrzyła na nowy materiał.

Ciuchy odbywały się dwa razy w tygodniu; we wtorki i piątki i nazywane były placem. Wiadukt nad torami kolejowymi tzw. Most Kamienny łączył ulicę Jagiellońską z ulicą Czarnieckiego. Już na moście pokazywali się pierwsi sprzedawcy, były to kobiety wiejskie ze słoikami z pijawkami i nikt Ewie nie mógł wytłumaczyć, skąd tyle pijawek i takie wielkie na nie zapotrzebowanie.
Na Placu Zgody panował niesłychany tłok, obrzeża, by nie być tak widocznym zajmowali sprzedawcy handlujący radzieckim towarem. Od nich Andrzej kupił aparat fotograficzny Smiena i bardzo się nią cieszył, gdyż była lepsza od aparatu Druh, a niedroga. Krystyna z Wandą oglądały złote pierścionki, które podobno zrobione z ruskiego, gorszego złota, też nie były drogie i handlowano nimi w ukryciu. Natomiast całą resztę Placu pokrywały dywan z amerykańskich ciuchów, wysypywanych z worków wprost na ziemię, często bez żadnych podkładanych papierów czy folii. Towaru było tak dużo, że sprzedawano niejednokrotnie o wiele taniej niż cena wywoławcza, byleby się tylko towaru pozbyć, gdyż już w następny dzień targowy przychodziły w paczkach nowe transporty odzieży. Ewa była oszołomiona szczególne tiulami, diamentami, aksamitami, atłasami i koronkami. Jednak tego Krystyna nie chciała kupować, nawet się po to nie schylała. Poszukiwała płaszcza dla Ewy na zimę, dla siebie nylonowego futerka. Sztuczne misie były i z USA i ZSRR w podobnych cenach, jednak, trzeba było na nie trafić. Andrzej szukał bezskutecznie dżinsów. Jednak zawsze wracali obładowani z „Placu” i zadowoleni, że kupili takie piękne rzeczy i tak niewiele wydali pieniędzy.
Nie opłacało już się iść opalać nad San, dlatego szli, zjadłszy obiad, na Zamek.
Ewa nigdy nie wiedziała, czy woli iść nad San, czy na Zamek. Właściwie chciałaby być w tych dwóch miejscach codziennie. Przemyski Park Miejski założony w połowie ubiegłego wieku otaczający ruinę Zamku, nieustannie malowanego tu przez malarzy, położony był na pagórkowatym obszarze opadającym w dolinę Sanu. Z tarasu na porośniętej drzewami przestrzeni przed Zamkiem, gdzie stała zadaszona altanka w której przed deszczem kryli się malarze i leżał ogromny głaz-pomnik , widać było, jak pięknie Przemyśl jest położony. Wijąca wstęga Sanu skrzyła się w słońcu, zielona Winna Góra stanowiła tło dla plątaniny ulic i placów, zabytkowej architektury, gdzie nawet kominy Zakładów Przetwórstwa Ryb zdawały się baśniowo spowite krystalicznym, przemyskim powietrzem. Wchodzili zazwyczaj od strony Reja, głównym wejściem, tak, jakby ceremoniał wejścia w ten osobny, nie ogrodzony, a jednak oddzielony od reszty świata obszar odsłaniał się stopniowo. Ewa znała to wszystko na pamięć jednak za każdym razem po przekroczeniu niewidzialnej granicy parku czuła rozkosz i podniecenie. Domek Ogrodnika i sąsiadująca z nim oranżeria były małymi zabytkowymi budowlami przed którymi rósł zawsze zachwycający dywan kwietny ciągnący się na długości Domku i szklarni.
Potem ścieżki rozwidlały się na różne strony, zazwyczaj pięli się w górę, pozostawali na ławce na placu zabaw, lub przy Pastuszku. Emil z Leśką wyciągali wałówki, w lipcu czereśnie i truskawki, w sierpniu były to kukurydze w maśle i śliwki renklody. Wanda skarżyła się Krystynie, że jak przechodzą przez Plac Katedralny, córki jej brata mecenasa Janka z zemsty, że przyjmują w domu jego kochankę, podpuszczone przez matkę, wołają z okien na nią i Leśkę: – „balony, balony idą!” A na dodatek ich młodszy brat Jacek chodzi po parku z wiatrówką i strzela do wiewiórek!
Andrzej pędził ścieżkami na rowerze trenując stanie na siodełku z przewieszoną na ramieniu Smieną, a Ewa wypuszczała się na samotne wędrówki. Szła ziemnymi ścieżkami coraz wyżej mijając przepiękne krzewy wokół Pastuszka, których istnienia nawet nie podejrzewała. Znała z Marzenką śnieguliczki i jaśminy, tutaj zwisały egzotyczne anielskie włosy w kilku odcieniach, przebarwione listki krzewów pstre, purpurowe i cytrynowe, przetykane omdlewającymi kwiatami pastelowych róż i niebieskich hortensji. W górze park stawał się coraz bardziej dziki i starożytny, drzewa posadzone w ubiegłym wieku rozrosły się i zdostojniały. Pod nimi zajęcza koniczyna, którą skubała i żuła, miała kwaśny, przyjemny smak i stanowiła szlachetne podłoże w odróżnieniu od pospolitych chwastów Koszutki. Wspinała się coraz wyżej, docierała do źródełka, o którym wiedziała, że nazywa się Ciurek, piła z wystającej z kamiennej płyty metalowej dyszy wodę, przechodziła pod skocznią narciarską, potem jeszcze wyżej na kopiec tatarski, skąd był widok na cały Przemyśl, nie tylko na Zasanie, tam posiedziała pod Trzema Krzyżami, próbowała to, z wyjętymi z Kuki narzędziami narysować, ale nic jej się nie udawało i zajęła się zbieraniem kwiatów polnych. Nigdy nie schodziła w kierunku Twierdzy Przemyskiej, zawsze się jej bała, ale by się o nią nie niepokoili, wracała na ławkę, gdzie dorośli pogrążeni w rozmowie jej nieobecności nawet nie zauważyli.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (2)

Z nadejściem brzydkiej pogody Andrzej po szkole przesiadywał w domu, najczęściej na podłodze, przywiązując sznurki do framugi drzwi z przedpokoju do pokoju ojca. Rudek wstępujący w pośpiechu na obiad i idący potem na kursy w ogóle ich nie zauważał. Zresztą ciężarki z plasteliny, haczyki ze spinaczy biurowych Andrzej szybko demontował i nawet swoimi odkryciami nie chwalił się Ewie. Żmudnie przerabiał jakąś znalezioną w domu pół magiczną książkę o zjawiskach przyrodniczych, o Saharze, o zaćmieniu słońca, fatamorganie, a i też prostych doświadczeniach fizycznych, które można wykonać samemu w domu. Dzięki dużej lornetce po dziadku Franciszku z wykręcanymi okularami, a także lampie do naświetleń promieniami ultrafioletowymi w archaicznej walizce, gdzie w wyposażeniu były trzy pary czarnych okularów, Andrzej przeprowadzał sobie wiadome eksperymenty w chwilach wolnych od telewizora.
Telewizor oglądał coraz bliżej i nikt, ani w szkole, ani w domu nie zorientował się, że wzrok mu się szybko pogarsza. Był w szkole w dalszym ciągu najniższym z chłopców, jadł niewiele i toczył z Krystyną nieustanne boje o nie jedzenie w domu jak i nie zjadanie kanapek w szkole. Zresztą, szkoła przestała go całkowicie interesować, odbębniał rytuały szkolne mimochodem, Tomsia nie mogąc bardziej się na nim mścić za Ewę, dawała mu asekuranckie czwórki i tylko z jej przedmiotów nie był uczniem bardzo dobrym.
Na imieniny Mai we wrześniu poszedł z Ewą z nakazu Krystyny, ani się nie opierając, ani też nie będąc zachwyconym. Kinderbal u Mai urodzonej w roku między Andrzejem i Ewą, odbywał się w dużym pokoju przy asyście jedynie Józka, gdyż Zosia, by nie przeszkadzał im w zabawie młodszy brat Mai Olek, bawiła go w małym pokoju. Ojciec Mai Józek postanowił swoją osobą urozmaicić imprezę i nastawił na gramofonie płytę z grą na pile austriackich górali, co w Andrzeju wzbudziło tylko niesmak. Próbował też przekonać ich o wyższości Misia z Okienka nad Wujciem Adasiem z Kajtusiem, podczas gdy nikt się nie upierał przy żadnym, gdyż oba programy telewizyjne dla dzieci były jednakowo średnie, oglądali je, bo nie było innych. Przy stole, kiedy jedli imieninowy tort, dołączyła z kwiatami i bombonierką sąsiadka Jola, jak się okazało, klasowa koleżanka Ewy.
Grali potem wszyscy w gry planszowe, do których Józek też się nieustannie wtrącał i w końcu wrócili do domu bardzo zmęczeni.
Już na jesieni Krystyna zaczęła wyrzucać spod drzwi Krzysztofa. Krzysztof nie był kolegą szkolnym Andrzeja i w ogóle nie wiadomo było czyim był synem. Andrzej miał też do niego indyferentny stosunek, i nie bardzo walczył o niego, kiedy Krystynie udało się ubiec Andrzeja i otworzyć drzwi wejściowe. Krystyna wiedziała, że ma zły wpływ na Andrzeja i wiedziała to dzięki swojemu szóstemu zmysłowi, zniechęcając Krzysztofa, jak mogła. Ale on niezmiennie jak bumerang przychodził zdając się zakochany w Andrzeju i jak pies zjawiał się na wycieraczce, i pukał. Krzysztof ubierał się tak, jak niebieskie ptaki piętnowane przez kroniki filmowe. Krystyna nie miała pojęcia, jakim sposobem Krzysztof ubrany jest w tak modne rzeczy, których nawet nie było na ciuchach w Przemyślu. Przede wszystkim miał na nogach modne lakierki z długimi nosami, które można było kupić jedynie w ukrytych w podwórkach maleńkich sklepikach prywaciarzy, za bajońskie pieniądze. Krystyna bezskutecznie marzyła, by mieć płaszcz z ortalionu i kupić Rudkowi koszulę non iron, by nie musiała jej prasować. A Krzysztof to wszystko w swoim dziecięcym rozmiarze miał na sobie!
Nowy rok 1961 nadchodził z nieustanną groźbą, że coś w nim będzie na opak i by to zilustrować, pokazano w telewizji planszę, z wypisanym rokiem, gdzie jedynki zapisano kreskami, dzięki czemu po odwróceniu planszy do góry nogami ponownie pojawił się rok 1961. Jakiś dziennikarz demonstrował tę magiczną sztuczkę jako wielkie objawienie i odkrycie, jakby nikt oprócz niego na świecie tej graficznej właściwości czterech cyfr nie spostrzegł.
Jednak początek roku kalendarzowego niczego właściwie nie zmienił. Nawet nie było wiadomo do końca, czy stojąca już na brzegu Diabliny „Pawilonówka” tak jak obiecano wreszcie zostanie oddana dzieciom, by te które mieszkają najbliżej, mogły do niej uczęszczać, co dla Andrzeja było zbawienne. Andrzej nie lubił zmienionej w bieżącym roku szkolnym kolejnej swojej wychowawczyni, pani Grzegorczyk i właściwie przeczekiwał już i liczył czas do końca roku szkolnego. Jego klasa szósta była wprawdzie klasą zgraną, jednak ponieważ nie należał do ważnych dla życia szkoły organizacji, jak PCK, SKO, Koła Dzieci Świeckich, Koła Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, Koła Miłośników Przyrody, Samorządu Klasowego, a tym bardziej Szkolnego, Andrzej był w szkole nikim. Nie zapisał się nawet do harcerstwa, gdyż Krystyna odmówiła kupienia mu mundurka harcerskiego, tłumacząc się brakiem pieniędzy. Faktycznie, bluza z metalowymi guzikami z lilijkami kosztowała majątek, a przecież trzeba było jeszcze dokupić skórzany pas z okrągłą klamrą, finkę, czapkę, chustkę i sznur. Andrzej jakoś bez specjalnego żalu zrezygnował z pomysłu bycia harcerzem i pogrążył się ze zdwojoną pasją w badaniach naukowych.
Film „Krzyżacy”, o którym wszyscy trąbili od ubiegłego lata dla Andrzeja stawał się już jakąś mało ciekawą przeszłością. Wprawdzie starał się Ewie jak najdokładniej przedstawić scenę oślepienia Juranda ze Spychowa, gdyż z racji wieku Ewę na film nie wpuszczono, to jednak czasy świetności „Krzyżaków” były dla niego nie tylko minione, ale także zupełnie zohydzone. Okrągła rocznica zwycięstwa Polski nad Niemcami w postaci tak odległego momentu patriotycznego, akcentowana była na każdym kroku, na każdej akademii szkolnej i w każdym programie telewizyjnym. Całe szczęście, że 550 rocznica zwycięstwa Polaków nad zakonem krzyżackim obchodzona była w lipcu, kiedy Andrzej nie miał dostępu do telewizora i nie młotkowała o tym szkoła. Jednak to zamierzchłe zwycięstwo było nieustannie wykorzystywane propagandowo do szczucia przeciw Niemcom, wzywano do czujności i oporu wobec przebiegłego wroga, który miał się czaić wszędzie, co widowiskowa bitwa pod Grunwaldem miała uzmysłowić i zmusić Andrzeja do mentalnej walki z współczesnymi Krzyżakami.
15 lutego w środę Andrzej obserwował na pierwszej lekcji, na parapecie najwyższego piętra szkoły, gdzie mieściły się klasy szóste i siódme, zaćmienie słońca przez okopcone nad ogniem kuchenki gazowej przyniesione z domu szkiełko z rozbitej butelki na mleko. Pogoda była łagodna i ciepła, jak na środek zimy, jednak niebo zasnuwały chmury. Przyniósł ze sobą lornetkę dziadka, którą wszyscy w klasie sobie wyrywali z rąk. Z początku nic nie było widać, chmury zasłaniały przezierające przez nie Słońce. Dopiero o wpół do dziewiątej nagle przejaśniło się, chmury zniknęły, co zasygnalizowano radosnym okrzykiem całej klasy. Po zaćmieniu, Słońce nagle radośnie ruszyło w dalszą drogę po niebie i uczniowie wrócili do ławek.
W kwietniu Andrzej jakby przestał interesować się niebem i wszystko co się wydarzyło w związku z powrotem Jurija Gagarina z Kosmosu, docierało do niego na tyle na ile to było konieczne i wymagane. Samemu nie trzeba było poszukiwać wiadomości o locie pierwszego człowieka w Kosmos. Szkoła dbała by nikt tego nie zapomniał przy pomocy zadań domowych i pogadanek w sali gimnastycznej o zwycięstwie Związku Radzieckiego w podboju kosmosu, a więc i całego Wszechświata, właśnie od momentu, kiedy Jurij Gagarin się tam znalazł i niepodzielnie go zawłaszczył.
Na lekcji języka rosyjskiego rozdano adresy uczniów w Związku Radzieckim z zaleceniem, by uczniowie natychmiast napisali gratulacje do radzieckich kolegów. Andrzej napisał do Saszy z Azerbejdżanu i po miesiącu dostał wykaligrafowany list z podziękowaniem i pocztówką z uśmiechniętym Gagarinem w czapce wojskowej. Korespondencji, mimo zaleceń nauczycielki, nie kontynuował.
Z rozdaniem świadectw uczniowie dowiadywali się gdzie będą chodzić we wrześniu do szkoły. Klasę Andrzeja szczęśliwie przeniesiono w całości do szkoły Tysiąclecia, czyli „Pawilonówki”. Prasa rozpisywała się entuzjastycznie na temat dwóch członów budynku nowoczesnej szkoły jednokondygnacyjnej „Pawilonówki”, która wg prasy nie tylko wyglądała nowocześnie i posiadała rzekome walory artystyczne zaklęte w awangardowej architekturze niespotykane nigdzie dotąd, ale jeszcze, zgodnie z wdrożoną uchwałą Ministerstwa Oświaty wzbogacono ją o pracownie i gabinety przedmiotowe, w których można było przeprowadzać doświadczenia. W jednej części nowej szkoły nr 57 łączącej 13 izb lekcyjnych ulokowano Liceum Ogólnokształcące dla młodzieży całej Koszutki, oraz jeden ciąg klas podstawowych z dawnej szkoły nr 59 i nr 36. Rejonizacja pominięta została świadomie, nie wybierano uczniów wg adresów zamieszkania, ale przenoszono całe klasy, aby nie rozbijać zespołów. Szkoła podstawowa posiadała w konsekwencji tylko 5 klas, gdyż 10 pozostałych oddano Wyższej Szkole Pedagogicznej. 21 stycznia 1961 roku na VII Plenum KC PZPR uchwalono główne kierunki nowej reformy szkolnictwa. Polska znajdowała się w okresie rozbudowy socjalizmu i rozwijającej się gospodarki, co stawiało przed oświatą nowe zadania. By sprostać zarządzeniom ustawy o oświacie zwiększono liczbę placówek kształcących nauczycieli, powiększono Studia Nauczycielskie, licea pedagogiczne i Wyższe Uczelnie Pedagogiczne przygotowując się do przedłużenia pobytu uczniów w szkołach podstawowych o jeden rok motywując tym, że czternastoletni obywatel Polski Ludowej nie jest dostatecznie przygotowany do pracy. 15 lipca 1961 roku Sejm PRL wydał Ustawę o rozwoju systemu oświaty i wychowania w Polsce Ludowej.
Ewę z Marzenką i całą jej klasą przeniesiono do starego budynku szkoły 59. Zluzowane tak klasy w budynku szkoły 36 mogły już pomieścić całą szkołę i oddać gmach przedszkolny przedszkolu. Część nauczycielek przeszła do szkoły 59. W szkole 36 została ku uciesze Ewy, Tomsia.
Rodzice Mai wraz z rodzicami niemal całej Koszutki szturmowali Inspektorat Oświaty w Katowicach, domagając się miejsca dla swojego dziecka w Szkole Pomniku Tysiąclecia nowej „Pawilonówce”. Maja została do „Pawilonówki” przyjęta do klasy szóstej. Andrzej od września miał uczyć się tam w klasie siódmej i na podstawie świadectwa przejść do klasy ósmej Liceum Ogólnokształcącego. Automatycznie miał się tam podnieść poziom nauczania podstawowego, gdyż wiele przedmiotów klas wyższych uczyli profesorowie licealni. Na mocy lipcowej ustawy rozszerzono kurs nauki języka rosyjskiego z trzech do czterech lat. Wprowadzono do klas VII i VIII nowy przedmiot ”wychowanie obywatelskie”.
Ostatniego dnia szkoły Krystyna wsiadła do rannego pociągu pośpiesznego relacji Szczecin-Przemyśl z dwójką swoich dzieci, obładowana walizami. Babcia Wandzia pisała, że w Przemyślu trwają Dni Przemyśla i obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego. Po ulicach miasta mają odbyć się barwne pochody aktorów teatru Fredreum na koniach w strojach piastowskich królów i taką to obietnicą licznych atrakcji zachęcała do jak najszybszego przybycia do niej na wakacje.
Tymczasem w Katowicach trwały przygotowania do centralnych obchodów 22 Lipca, które w 1961 roku okazały się rocznicą okrągłą, a zatem niezwykle uroczystą. Pierwszy kosmonauta mjr Jurij Gagarin miał przyjechać do Katowic pociągiem i uświetnić państwowe uroczystości na centralnej akademii, jaka miała odbyć się na katowickim Torkacie przy udziale najwyższych władz państwowych i partyjnych katowickich i warszawskich oraz ambasady ZSRR.
Krystyna cieszyła się, że 22 lipca przypada na lipiec, na wakacje i na nieobecność ich dzieci na tej imprezie.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , | 2 komentarze

Michał Wysocki „Osaczony : w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka” (1997)

Niewielką książeczkę, wydaną powtórnie w 2000 roku z fotografiami i dokumentami z odtajnionych akt MSW, Michał Wysocki wydał 13 lat po wyjściu z więzienia, po tym jak nie mógł znaleźć pracy, jako osoba o nieczystej przeszłości, po rozstaniu z żoną, po 10 operacjach i dwóch zawałach, po bezskutecznym upominaniu się o odszkodowanie, po tym, jak prawdziwi sprawcy mordu na 18 letnim chłopcu Grzegorzu Przemyku nie zostali ukarani. Książkę wysłał podobno generałowi Jaruzelskiemu i wstąpił do zakonu franciszkanów.

Kiedy sanitariuszowi Michałowi Wysockiemu z Pogotowia Ratunkowego przydarzył się „nieszczęśliwy wypadek” i trafiło na niego przewiezienie karetką, perfekcyjnie pobitego – bez śladów pobicia – na śmierć, Grzegorza Przemyka – świeżo upieczonego maturzysty, syna znanej opozycjonistki i poetki Barbary Sadowskiej – z komisariatu na ul. Jezuickiej do szpitala na Hożej, miał wówczas 34 lat, był wysokim, dorodnym mężczyzną. Poddany praniu mózgu, zagrożony krzywdą rodziny i widząc co potrafi MO zrobić z chłopcem, w strachu o sześcioletniego syna Piotra, przyznał się do zbrodni, której nie popełnił. Protestował więziennymi głodówkami, co osłabiło doszczętnie jego wolę walki o prawdę i zniszczyło jego zdrowie.
Cała książka jest właściwie dokładnym opisem rocznego dręczenia niewinnego człowieka i towarzyszącemu mu w zdarzeniu sanitariusza Jacka. Krzywda nie jest spektakularna, nikt go tam nie bije, nie poddaje torturom fizycznym, jednak jednostajnie, z każdą chwilą przebywania w celach aresztu, więzieniu, na sali rozpraw degraduje i niszczy jego, matkę, która przeżyła, walcząc w Powstaniu Warszawskim, rodzeństwo, krewnych, rodzinę żony i osamotnionego synka. Niszczy dobre imię Pogotowia Ratunkowego, szerząc w mediach strach przed rzekomo znikczemniałymi pracownikami służby zdrowia, odbierając im godność i wiarygodność zawodową.
Mistyfikacja, polegająca na ocaleniu dobrego imienia Milicji Obywatelskiej, przez zwalenie winy pobicia i śmierci Przemyka na innych, na udowodnieniu, że winien jest zamordowany, przetrzymywanie w piwnicach Pałacu Mostowskich ofiar zastępczych w urągających, nieludzkich warunkach, jest kosztowna, zatacza coraz szersze kręgi, angażuje tajne służby wojskowe, wprowadza tysiące danych do akt, angażuje pracę skorumpowanych pracowników wymiaru sprawiedliwości.
Książka ogranicza się jedynie do opisów stanu ducha skrzywdzonego, cierpienia z powodu zmanipulowanych zeznań przyjaciela Jacka, ciągłych przesłuchań i nieustannych zmian, wycofywania się z wcześniejszych zeznań. Ta huśtawka zaszczutego, odciętego od elementarnej sprawiedliwości, młodego człowieka pogrążającego się coraz głębiej w jedyny według niego słuszny obszar ratunkowy, czyli w dewocję, jest dowodem nie tyle bezsiły jednostki wobec wszechogarniającego ją Zła, ile na nieuchronność zwycięstwa Zła. Nadzieja, sztucznie pompowana przez rodzinę jak i nigdy nie nadeszła pomoc od generała Jaruzelskiego, ani prymasa Glempa, rozpryskuje się w momencie zapadnięcia wyroku skazującego, ogłoszenia go winnym i ukaraniu dwoma latami więzienia. Wybawia go coś zupełnie niezależnego, zewnętrznego i przypadkowego. Amnestia z 21 lipca 1984 uchwalona ku czci czterdziestej rocznicy powstania Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej objęła więźnia Mariana Wysockiego, który na jej mocy wyszedł w tym samym miesiącu i roku na wolność, po 14 miesiącach odsiadki, jako ludzki wrak, odchudzony o 24 kg, z przetrąconym kręgosłupem, niezdolny już do życia jakim ono było przed uwięzieniem.

Książka mówi o momentach historycznych, kiedy destabilizacji ulegają najczulsze punkty życia społecznego godząc w zwykłego obywatela. Zniszczeniu ulega nieodwracalnie tkanka społeczna, gdyż najwyższe instancje sprawiedliwości, do których obywatel państwa mógłby się odwołać stoją po stronie Zła, a inne są podporządkowane i bezsilne.
Cenne są w niej opisy zwykłego więziennego dnia i sadystycznej opresji dodatkowej, nikomu niepotrzebnej i niczemu nie służącej, a stanowiącej istotę przemocy:

„(…) W areszcie Komendy Stołecznej MO była biblioteczka dla więźniów, czyli dla tzw. zatrzymanych. Na korytarzu obok kranu stało stare rozwalające się biurko, a na nim wyświechtane książki. Wybrałem sobie parę, kiedy szliśmy do łaźni. Na wszystkich były pieczątki „Urząd Bezpieczeństwa Publicznego m. St. Warszawy”. Przejrzałem je. Prawie wszystkie były autorstwa pisarzy radzieckich. Autorem jednej książki był Józef Stalin. A tytuł brzmiał: „Jak zaprojektowałem traktor”, lub coś w tym rodzaju.(…)”

„(…)Wyprowadzano nas na spacerniak i zamykano go na klucz. Spacer trwał około 20 minut w dużej „klatce” ogrodzonej na wysokość około 6 metrów gęstą siatką.(…)”

„(…)1 stycznia zostałem przeniesiony na oddział damski do celi nr 3. Maleńka cela, trzyosobowa i ciasna. Podest-łoże, wmurowana ława i kibel. Żarówka zakratowana nad drzwiami paląca się przez cały czas, w dzień i w nocy.(…)”

Szczęśliwy żywot Michała Wysockiego – reportaż

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Guillaume Nicloux: „Porwanie Michela Houellebecqa”(2014)

Krzysztof Varga w felietonie „Gazety Wyborczej” powątpiewa, by z grona znanych polskich pisarzy można byłoby kogoś wybrać do podobnego porwania. Szczegółowo wymienia powody, dlaczego byłoby to niemożliwe. Według mnie po prostu nie ma w Polsce pisarza współczesnego o takim stosunku do swojego zawodu, jaki reprezentuje światowej sławy pisarz francuski Michel Houellebecq.
Film zresztą to pokazał: pisarz, jak u pierwszych chrześcijan, należy do kasty ubogiej, jest ostatnim ogniwem w łańcuchu chętnych do dziobania dóbr tego świata, najwyżej może być jeszcze bardziej zepchnięty na margines i zadziobany.
Artysta – a Houellebecq wypowiada tam wiele cennych uwag nie tylko o pisarzach i poetach – to byt duchowy pojawia się na świecie z nieprzystosowaniem i trudem życia w tak niesprzyjającym dla niego obcym środowisku, jakim jest świat zwyczajnych zjadaczy chleba.
Esej o Lovecrafcie przywołany jest już na początku filmu: porywacze chcą się jakoś do zlecenia, jakie otrzymali – porwanie sławnego pisarza – przygotować. Porywacz – ogromny Cygan o imieniu Luc zdobywa nawet książkę Houellebecqa „H. P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu” i jako jedyny z szajki, który zapoznał się z twórczością porwanego, stara się tym pochwalić, ale nie potrafi nawet zapamiętać nazwiska pisarza, o którym Houellebecq napisał książkę. Jednak to z tej książki pochodzi zdanie o geniuszu Lovecrafta: “Ów człowiek, któremu nie udało się żyć, zdołał w końcu pisać”. Ono jest odpowiedzią na pytanie, po co komu artyści: artyści potrzebni są przede wszystkim sobie.
Film jest o ludziach i dla ludzi, o tym, że jakoś można się na tym świecie pomieścić bez bólu i niepotrzebnych cierpień.
Trudno powiedzieć, że film przywołuje dwa antagonistyczne światy, gdyż tak nie jest. Świat porywaczy – mięśniaków, kulturystów i reprezentantów siły na sprzedaż, przeciwstawiony kruchemu światowi Ducha i Intelektu w zamkniętej przestrzeni „bezguścia”, jaką jawi się pisarzowi posesja na francuskiej prowincji, do której w zielonej skrzyni zniewolonego pisarza przewieziono, paradoksalnie dopełnia świat pisarza i nie jest mu wrogi. Pisarz z opresji i przemocy nie wychodzi ani wzbogacony, ani zubożony. Jego egzystencja pozostaje nienaruszona, nawet honorarium za udział w porwaniu jest bonusem mimochodem, niczego nie wnoszącym, może być i może nie być. Wiadomo, według tezy, że artysta przychodzi z zewnątrz z określoną już formacją, że nie zmienia się i może najwyżej przypatrywać się uważnie środowisku, w które wpadł poprzez porwanie, ze szczyptą zdziwienia i zaniepokojenia.
Porywacze wykonują swój zawód jak najlepiej potrafią, nie rezygnując z własnych potrzeb, nie przewartościowując swoich dotychczasowych poglądów, nie dowiadując się niczego ponad to, co już wiedzą. Ta stagnacja jest bardzo pożądana w chwilach zasiadania do wspólnego stołu, gdzie rodzina dzieli się z porywaczami i porwanym wszystkim, co ma najcenniejszego, a przede wszystkim ciepłem domowego ogniska.
Rodzą się dyskusje z pozoru znajdujące wspólną płaszczyznę tematyczną dla nich wszystkich. Porywacze dowiadują się od porwanego pisarza przy suto zastawionym stole smakołykami sporządzonymi przez gospodynię domu o tych samych problemach, o których dyskutowano z Sokratesem na „Uczcie” Platona, czyli sprawach im niepotrzebnych. Również dla polskiego widza diagnoza polskości – czyli stwierdzenie przez Houellebecqa, że Polska nie istniała ani za zaborami, ani w międzywojniu, ani za żelazną kurtyną i tak naprawdę to jej nigdy nie było, jedynie istniała w języku i to tylko na uchodźctwie – bardzo nie w smak. Ponieważ Polakiem jest jeden z porywaczy, dom goszczący porwanego jest jego rodzinnym domem, a jego ojciec to Polak i na dodatek w przyczepie przechowują jako tanią siłę roboczą Polaka przebywającego we Francji nielegalnie, a więc akcentów polskich w filmie nie brakuje, choć nie są jakoś znaczące.
Film obala też teorię narcystycznej osobowości pisarza. Nawet gdyby ją posiadał, przed egocentrykami nie będącymi pisarzami nie dałby rady własnej osobowości wyartykułować. Pisarz zostaje natychmiast zagospodarowany przez pilnujących go porywaczy, jak i domowników. Wszyscy prześcigają się w opowiadaniu mu własnych historii przekonani, że są one ważne i cenne.
Trudno trafnie podsumować rezultat porwania dla pisarza.
Bezsprzecznie kontakt fizyczny z 21 letnią Fatimą, Arabką mieszkającą w miasteczku nieopodal, dorabiającą sobie sporadycznie miłością płatną, jest dla Houellebecqa tą nowością. Zdziwieniem, że takie piękne istoty jeszcze są na świecie i to w zasięgu jego możliwości.

Houellebecq, który na planie filmu tak źle wyraził się o paryskim środowisku literackim oskarżając je o pedofilię, odżegnywał się w wywiadach od jakiegokolwiek powinowactwa z bohaterem, którego zagrał jako siebie samego. Tak też można.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Barbara Makowska-Witkowska „Wezwanie” (1988)

Barbara Makowska-Witkowska była w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątym lekarzem warszawskiego Pogotowia Ratunkowego i autorką niewielkiej książeczki, o którą luźno oparł swój scenariusz Maciej Karpiński do filmu Mirosława Dembińskiego pod tym samym tytułem.
Film stara się wydobyć z zapisków lekarki jedynie aspekt polityczny wielkiego skrzywdzenia ofiarnego zespołu pracowników Pogotowia Ratunkowego. Książka ogranicza się do świadectwa czasów, w których lekarce i jej zespołowi przyszło żyć i ratować ludzi. Na kartach zapisków nie odnajdziemy żadnych śladów sprzeciwu wobec istniejącego stanu rzeczy, a tym bardziej buntu wobec komunistycznego reżimu i niezgody na wprowadzenie stanu wojennego. Ten brak skargi zapis czyni jeszcze bardziej i mocniej oskarżeniem.
Ponad połowę książki zajmuje żmudny opis ciężkiej i niewdzięcznej pracy w Pogotowiu Ratunkowym w tych czasach, gdzie sama obecność nieszczęścia ludzkiego w tak ogromnej dawce nie jest łagodzona leżącym w zasięgu pracodawców ułatwieniem, czy złagodzeniem brutalności dnia powszedniego. Pracownicy Pogotowia, lekarze, pielęgniarki i kierowcy dyspozycyjni bez możliwości nawet zjedzenia gorącego posiłku, regeneracji sił, podążający za zleceniami dystrybutora najszybciej jak jest to możliwe, gdyż każde niepowodzenie w ratowaniu życia jest dla nich traumą, z którą z upływem lat nie radzą sobie, pracują źle wyposażeni i źle opłacani. Nysa jest karetką wywrotną, psującą się, nie nadającą się do sprawnego przemieszczania się po mieście, jest samochodem bez ogrzewania, w którym marzną i ludzie z pogotowia, i pacjenci, i dzieci przewożone do tymczasowej Izby Zatrzymań Dzieci na Wiśniowej.
Barbara Makowska-Witkowska cierpliwie opisuje poszczególne wezwania do wypadków drogowych, nieszczęść domowych, chorób pacjentów i stopień pomocy, jaki mogli po przybyciu na miejsce wezwania zastosować z różnym skutkiem dla ofiar. Ten niemal beznamiętny głos osoby, która się niczemu już nie dziwi oprócz niemenowskiej niemal diagnozy, że świat jest delikatnie mówiąc dziwny, doprowadza w końcu do opisu mordu politycznego, z którym zespół doktor Makowskiej nie ma nic wspólnego:

„(…)Nadszedł rok 1983. W maju Pogotowie Ratunkowe otrzymało wezwanie z komendy milicji przy ulicy Jezuickiej, które brzmiało „zaburzenia psychiczne”. W takich przypadkach chory jest przewożony do psychiatry pracującego stacjonarnie w pogotowiu przy ulicy Hożej i tenże specjalista kwalifikuje chorego do umieszczenia w zakładzie psychiatrycznym lub nie. Nie istniała zatem potrzeba wysyłania zespołu z lekarzem do załatwienia tego wezwania. Pojechał zespół tak zwany interwencyjny, w skład którego wchodzi kierowca i dobrze przeszkolony sanitariusz, potrafiący udzielić fachowo pierwszej pomocy.
Zespół przywiózł Przemyka-Sadowskiego do pogotowia i oddał w ręce psychiatry. Psychiatra po zbadaniu chłopca skierował go do oddziału swojej specjalności, ale na umieszczenie nie zgodziła się matka chłopca, która zaalarmowana o zajściu przez jego kolegów zjawiła się w pogotowiu i zabrała syna do domu. Po dwóch dniach chłopiec zmarł, jak wykazała sekcja, wskutek rozległych urazów wewnętrznych. Tak skrótowo wyglądała sytuacja, której epilog znalazł się w sądzie i która przerwała niespodziewanie moją pracę, mimo że nie byłam w żaden sposób zamieszana w tragiczne wydarzenia z maja 1983 roku.
Śmierć młodego chłopca stała się faktem nieodwracalnym w swojej grozie. Wiadomą jest sprawą, że musi znaleźć się winny i zostać ukarany. Ale kto? W owym dniu majowym tylko dwie służby publiczne brały udział w w
ydarzeniach związanych z osobą Przemyka: milicja i pogotowie. Jedna z dwu musi być winna i osądzona. (…)”

Po kafkowsku, doktor Makowska z kierowcą karetki pogotowia i pielęgniarką zostają bezprawnie aresztowani, przetrzymywani w więzieniu na Rakowieckiej, szykanowani, zmuszani do fałszywych zeznań, szantażowani, zastraszani i wreszcie skazani za rzekomą napaść na pacjenta w celach rabunkowych. Równocześnie ich sfingowany czyn zostaje w telewizji i prasie rozgłoszony i potępiony, oraz napiętnowany publicznie, jako dowód na degenerację służby Zdrowia, odpowiedzialnej też za śmierć Grzegorza Przemyka.
Świadectwo literackie Barbary Makowskiej-Witkowska po niemal 30 latach od tragicznych zdarzeń czyta się z jeszcze większą grozą dzisiaj, kiedy wiemy już, że szansa na naprawienie krzywd bezpowrotnie minęła.
Można jedynie rozjaśnić wiedzę o klimacie tamtych dni takim nowinkami jak ta, że rzecznik prasowy, Jerzy Urban piętnując publicznie pogotowie Ratunkowe za śmiertelne pobicie Grzegorza Przemyka podsunął pomysł Czesławowi Kiszczakowi by 30 maja 1983 na spotkaniu w szkole zasugerował dyrekcji i Radzie Pedagogicznej Liceum im. Frycza Modrzewskiego w Warszawie, że zabójstwa dokonali przyjaciele Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza Przemyka, by skompromitować PRL.

Doktor Barbara Makowska-Witkowska już nie żyje i nie wiadomo, jak bardzo te 13 miesięcy pobytu w więzieniu, wśród pospolitych przestępców w „nagrodę” za uczciwą i ofiarną pracę skróciło jej życie.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | 21 komentarzy

Lata sześćdziesiąte. Ewa (3)

Ewa przybrana bibułą, po raz ostatni poszła na pochód pierwszomajowy w 1960 roku, bo tak najmłodsze pokolenie świętowało Święto Pracy – zabawowo. Chłopcy, najczęściej w mundurkach pierwszokomunijnych, dziewczynki w granatowych spódniczkach i białych bluzkach szły w pochodzie obowiązkowo w białych podkolanówkach, z nakryciami głowy w postaci ogromnych kwiatów z gofrowanej, kolorowej bibuły, a w ręce trzymały chorągiewki. Najbardziej na tym cierpieli chłopcy, którym rodzice robili nieudolne wianki lub pokraczne pióropusze. Trudno było się domyśleć co to miało być, ale skutecznie dzieci ośmieszało. Ewie babcia Wandzia zrobiła gigantyczny mak, przechylający się niebezpiecznie w takt marszu, który jednak nie spadał, mocno zawiązany pod szyją wstążką. Mimo niesłychanie uroczystej i radosnej atmosfery majowego święta, dzieci były zmęczone ciągłym poganianiem przez Samorząd Szkolny, którego działacze wyspecjalizowani w pilnowaniu uczniów na przerwach, by chodziły w kółko po korytarzu, z łatwością utrzymywali porządek i tutaj.

W czerwcu wychodził z kościoła nieopodal szkoły na Koszutce pochód z parafii Misjonarzy Oblatów, którego trzon formowały dzieci. Nim przeszedł ulicami Koszutki i zaznaczył swoje przejście płatkami kwiatowymi, uczniowie już przed ósmą zbierały się na dziedzińcu kościoła. Ewa w pierwszokomunijnej sukience miała w tym roku po raz pierwszy ze swoimi klasowymi koleżankami zasilić czoło procesji i dostąpić najbliższego kontaktu z niesioną pod baldachimem monstrancją. Wszystko wcześniej było przećwiczone wiele razy na próbach. Dwa naprzeciwległe rzędy dziewczynek w długich sukniach miały przez całą procesję skandować formułki adoracyjne, dwójkami wracać do baldachimu, pod którym ksiądz proboszcz niósł monstrancję z Panem Jezusem, dygać, rzucać na proboszcza garść kwiatów z koszyczka i wracać z powrotem na koniec szeregu. Dziewczynkom, co jakiś czas czujne ręce matek uzupełniały w koszyczkach zapas płatków. Najczęściej były to płatki piwonii, dzikich róż, maków, lilii i jaśminu, co z zapachem kadzidła oszałamiało Ewę i wprowadzało ją w euforyczny stan świętości. Niezwykle szczęśliwa dumnie kroczyła od stacji do stacji odmawiając głośno modlitwy w czasie przystanków, nabożnie przyklękając i śpiewając.
Po święcie Bożego Ciała procesje kontynuowały się jeszcze na mszach wieczornych, na których Ewa sypała kwiatki w procesjach wokół kościoła. Dopiero za nią koleżanki z podwórka niosły poduszki z wstążkami i Ewa wiedziała, że jest od nich ważniejsza. Małgosia, która poszła do komunii w krótkiej sukience nie mogła sypać kwiatków. Niosła jedynie błękitną, atłasową poduszkę, na której leżały przyrządy do znęcania się nad Panem Jezusem, czyli młotki, gwoździe, ciernie i bicze, a cztery wstążki przyszyte do czterech rogów poduszki trzymały cztery dziewczynki w krótkich komunijnych sukienkach. Dopiero za dziećmi i baldachimem z proboszczem szli wszyscy niemal mieszkańcy Koszutki odświętnie ubrani.

W czerwcu był już nastrój wakacyjny i właściwie niewiele się w szkole działo. Ewa z Marzenką gumowały podkreślenia w podręcznikach, za które przy niewielkiej dopłacie można było dostać używane podręczniki do klasy następnej. Za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze można było dokupić różne dodatkowe książeczki o ptakach, i jeszcze starczało na słomkę i oranżadę w proszku, po którą “wyskakiwało” się na przerwach do spożywczego po drugiej stronie ulicy. Słomka była lizakiem złożonym z kolorowych rurek ze sprasowanego cukru. Kosztowała 50 groszy, natomiast oranżada w proszku tylko 30 groszy, była lepsza i kupowana częściej. Sypało ją się na dłoń, pluło, by zobaczyć jak gwałtownie przemienia się w bulgocącą maź, potem to zlizywało. Cała szkoła ssała i lizała dłonie na przerwach, a Samorząd Szkolny był bezsilny, i sam ulegał ogólnemu rozprężeniu i biegał do sklepu, by ssać i lizać. Zresztą, nauczyciele pochowani w pokoju nauczycielskim wypisywali świadectwa i układali nowe klasy i plany lekcji, nie interesując się już ani uczniami, ani Samorządem, jakby mieli już dawno wszystkiego dość, nie mogąc się doczekać końca szkolnej męki.
Ewa z Marzenką dostały się do klasy B. Ich nowa klasa szykowała się do przeniesienia do sąsiedniego budynku szkolnego i pożegnania się z salkami w przedszkolnymi, zajętymi przez szkołę z powodu wyżu demograficznego.
Ponieważ świadectwa były już wypisane, cały czerwiec dzieci spędzały po szkole na podwórku i nie odrabiały lekcji. Ewa i Marzenka zaraz po zjedzeniu obiadu wychodziły na dwór zabierając koc i ścieląc go na trawie pod balkonem Marzenki, by pani Marzenkowa miała je na oku. Jednak nie trwało to długo, dziewczynki zorientowały się, że pani Marzenkowa śpi po obiedzie i nawet do balkonu nie podchodzi, by je oglądać. Przyłączały się więc do dzieci podwórkowych i grały z nimi w państwa, co Ewa bardzo lubiła. Okręg wyrysowany na ubitej ziemi dzieliło się na tyle części, ile było graczy i nazywano je państwami. Gracze wbijali nóż w „państwo” sąsiada, i jeśli nóż celnie wbił się, można było anektować po kawałku terytorium państw sąsiednich, aż do zajęcia całego koła czyli globu. Ewa zawsze była Bułgarią i marzyła skutkiem jakiejś przeczytanej książki, by tam pojechać, gdzie jest ciepło i są pomidory. Krystyna kupowała dopiero pod koniec czerwca jeden pomidor, piekielnie drogi, kroiła w cienkie plasterki i posypywała cebulką. Jedli pomidora tylko z Andrzejem, dopiero latem pomidorów było pod dostatkiem. Do zabawy w państwa potrzebny był nóż, dlatego, jak go nie przemyciły z kuchni, grały w palanta, do którego wystarczyły dwa kije, jeden dłuższy, drugi krótszy. Przysiadały się też do chłopaków w piaskownicy i grały z nimi w noża. Kolejność wrzucania go do piasku i rzucania go nawet z główki można było w krótkim czasie opanować do perfekcji i nawet z chłopakami wygrywać. Przy większej liczbie dzieci na podwórku, grało się w dwa ognie, jeśli było mniej, skakało przez sznur między dwiema wprawiającymi go w ruch dziewczynkami. Jedną z nich była zazwyczaj kaleka Zosia, która po chorobie Heinego-Medina miała jedną dłoń wykrzywioną i właśnie tą ręką cierpliwie obracała sznurem zadowolona, że dzieci z podwórka chcą się z nią bawić. Starsi chłopcy bawili się na Diablinie, gdzie podobno miał stanąć już zatwierdzony przez Ziętka do budowy Spodek i bawili się jakby na zapas, nim teren ogrodzą i im go zabiorą. Ale Ewie i Marzence, którym zakazywano oddalania się od domu, wystarczały miejsca wokół bloków. Wchodziły zachwycone wiosną w gąszcz kwitnących krzewów, jaśminów, żylistków i weigeli, na większych trawnikach grały same ze sobą w piłkę plażową, pędzone przez Sperską, która na trzecim piętrze otwierała okno i krzyczała, by przestały, bo uderzeniami o plastik budzą jej umierającego męża. Jednak po śmierci Sperskiego w dalszym ciągu Sperska prześladowała Marzenkę i Ewę, a nawet małe dzieci w piaskownicy, którym zakazywała do niej sikać, bo przychodziła tam po piasek do czyszczenia naczyń kuchennych.
W niewielkiej ofercie podwórkowych uciech liczył się najbardziej czas odosobnienia, wyjścia w przestrzeń z ciasnych mieszkań i budowanie własnych światów. Ewa z Marzenką miały własne miejsca, własne pomysły na zabawę aż do wyjazdu na wakacje i z żalem to wszystko opuszczały.
Jednak na liściach gromadziła się sadza, wiosenna zieleń stawała się coraz brudniejsza i dopiero wyjazd letni z miasta w okolice mniej zanieczyszczone uzmysławiał im, jak ich podwórko jest przesiąknięte skażonym powietrzem.
Lato w tym roku było deszczowe, a gazety donosiły o powodzi stulecia i miliardowych stratach. Krystyna z dziećmi wyjechała do Przemyśla na dwa miesiące. Pod koniec sierpnia kupowała tam dzieciom w papierniczym zeszyty do szkoły, gdyż były o tej porze jeszcze niewielkie kolejki za przyborami szkolnymi i słała to wraz z kupionymi na ciuchach ubraniami, do Katowic.
Początek roku 1960 uroczyście otworzyła dyrektorka Albina na dziedzińcu szkoły. Świeżo uformowana klasa III B podążyła za panią Tomsią do jednej z sal na parterze szkoły. Im klasy wyższe, tym wyżej były lokowane. Cały parter zajęły klasy trzecie. Rygor na przerwach między lekcjami zdawał się jeszcze większy, niż w gmachu przedszkolnym, nie pozwalano nawet spacerującym w parach dzieciom ze sobą rozmawiać. Ewa mimo braku jakiegokolwiek zarzutu wobec jej nauki, marniała w oczach. Krystyna zmuszała ją do jedzenia, kładła na brzuch pokrywkę owiniętą gorącym ręcznikiem, ale ani bóle brzucha, ani mdłości nie ustawały. Męczące jej oczy jęczmienie i zapalenia ucha środkowego były przypadłościami zbyt lekkimi, by mogła pozostawać w domu. Jedynie powroty ze szkoły zdawały się radosne, a od jakiegoś czasu, jak Podkowa została zasiedlona, skręcały z Marzenką na podwórko Podkowy. Podkowa była specjalnie wybudowanym luksusowym wielokondygnacyjnym budynkiem na planie podkowy i w założeniu miała być zamieszkała przez katowickich prominentów wojskowych. Do Podkowy wchodziło się od strony Liebknechta na ulicę Okrzei przez bramę między restauracją Ostrawa, a sklepem z artykułami przemysłowymi, który handlował też przyborami szkolnymi i zawsze były tam astronomiczne kolejki. Jednak tam właśnie, jak uczniowie kupili co mieli do kupienia i początek roku szkolnego minął, Marzenka z Ewą kupowały plastikowe miśki w najmniejszych rozmiarach, które właściwie były breloczkami, jednak mając kilka wielokolorowych miśków można było stwarzać całe rodziny miśków. Miśki były tanie i Ewa potrafiła w swojej torebce Kuce zgromadzić kilka miśków, do których była przywiązana jak do własnych dzieci. Toteż dokupując je w sklepie mogła z nimi przesiadywać w Podkowie wykorzystując tam do zabawy z miśkami wszystkie egzotyczne elementy dziwnego podwórka Podkowy. Ciężki, socrealistyczny budynek otaczał z trzech stron piaskownicę, do której wpadała betonowa ślizgawka w stylu picassowskim, z powykręcanymi przęsłami, na którą wchodziło się po schodach jakby wykutych w skale imitowanej przez beton. Na skwerze na trawniku stała betonowa królewna na niewielkim postumencie, w rogu siedziała betonowa żabka. Wszystkie kosze na śmieci były ogromnymi betonowymi żabami, do ich paszczy wrzucało się papierki po oranżadzie w proszku i słomki. Te krótkie chwile spędzane w Podkowie po szkole w drodze do domu były zachwycające. Nigdy z Marzenką wracając do domu nie mogły się już oprzeć zahaczeniu o Podkowę. Po wyjściu z Podkowy i przekroczeniu ulicy Liebknechta, musiały przejść obok kina Elektron, by zobaczyć, jakie w tym miesiącu będą filmy od 12 lat. Było zazwyczaj na pierwszym seansie sporo filmów od 12 lat, na które, mimo, że miały dopiero osiem i dziewięć lat, chętnie je wpuszczano. Były to filmy zazwyczaj radzieckie, najczęściej o chłopcu, który albo przyczynił się walcząc w szeregach Armii Czerwonej do jej zwycięstwa, albo uratował lokomotywę wkręcając w odpowiednie miejsce odpowiedni kuglagier. Ewa była zachwycona tymi filmami, szczególnie, że wiedziała, co to jest kuglagier i jak jest cenny. Andrzej jak i wszyscy chłopcy na podwórku poszukiwali kuglagrów, by mieć własny pojazd, móc zmontować deski do zjeżdżania po ulicach. Ponieważ filmy był z napisami, których nie sposób było tak szybko przeczytać, treść filmów była dla nich jedną wielką zagadką, po obejrzeniu nie do końca rozwikłaną. Jednak postanowiły, że od nowego roku szkolnego będą chodziły na wszystkie filmy od 12 lat i odpisały repertuar.
Poniżej kina, na plac Grunwaldzki przywieziono projekt rzeźby w skali 1:5 i postawiono rusztowanie. Rzeźba przedstawiała mężczyznę i kobietę trzymających dziecko, w stylu picassowskim, ze zwężającymi się u dołu kształtami, z bryłą bardzo scaloną i uogólnioną. Teraz jak dowiedziały się, że budują tutaj pomnik, codziennie mogły obserwować postępy prac nad jego wznoszeniem. Równocześnie kończyły się prace nad wznoszonymi domami w czworokącie, objętym ulicami Armii Czerwonej, Marchlewskiego, Liebknechta i Klary Zetkin – pięć powtarzalnych punktowców, domów mieszanych ze sklepami i pawilonami handlowymi u ich podstawy.
Jak doszły pod dom Ewy, Marzenka wstępowała do niej, by zjeść buchty. Ewa nie lubiła wypieków swojej mamy. Krystyna piekła codziennie buchty, które Marzenka pożądała, ponieważ pani Marzenkowa, nic nie piekła. Ograniczała się jedynie do tortu orzechowego na kinderbal u Marzenki, który w końcu nigdy nie leżał na stole dla dzieci, bo pani Marzenkowa była zdania, że taki dobry tort nie należy się dzieciom, gdyż nie są w stanie jego smaku docenić. Zabierała go do sąsiedniego pokoju, gdzie jadły go z matkami, które przyszły po dzieci grubo przed końcem, by móc jeszcze zapalić „damskiego” lub „płaskiego”, wypić kawę, pogadać i zjeść tort. Dlatego Marzenka wstępowała do Ewy na buchty, czyli ciasto drożdżowe nadziewane powidłem śliwkowym w kształcie bułeczek, które odrywało od siebie na blasze w piekarniku, jak były jeszcze ciepłe. Po zjedzeniu odrobiny obiadu Ewa dostawała upragnione dwa złote na bezę. Szły wtedy z Marzenką do cukierni “Diana” przy Klary Zetkin i zawsze kupowały tylko bezę, mimo, że był duży wybór innych ciastek, robionych, jak mówiła Krystyna z pogardą tylko na margarynie i to na produkowanej ze zatrutych ołowiem składników w Szopienicach. Beza była przełożona masą z margaryny, ale właśnie za takimi ciastkami Ewa przepadała.
Czasami wczesną jesienią przywozili lody, do których ustawiała się natychmiast kolejka, gdzie ekspedientka maczaną w gorącej wodzie łyżką kładła między dwa kwadratowe wafle gałkę lodów za złotówkę. Jednak lody do jedzenia w zimie można było dostać tylko w Związku Radzieckim i Ewa, uwielbiająca lody, mogła czekać jedynie na następne wakacje w Przemyślu, gdzie w cukierni na Mickiewicza, która przetrwała od przedwojnia, sprzedawano lody bez kolejki i codziennie. Jednak Ewa wiedziała, że jak znowu pojedzie do Przemyśla, wszyscy tam będą mówili o zbliżającej się wojnie i będą wykupywać ze sklepów cukier, słomki, a nawet oranżadę w proszku. W Katowicach o niej nie mówili wcale i niczego nie wykupywali. Dopiero w październiku ojciec powiedział, jak przyjechał ze swoich kursów, że zaczęła się już Zimna Wojna. Rozpoczął ją waleniem o stół prezydialny swoim butem Nikita Chruszczow na posiedzeniu ONZ w Nowym Jorku. I Ewa nie mogła pojąć, jak można wywołać wojnę butem – jak w klasie – ale przestraszyła się strasznie, że na dodatek jest Zimna.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

CAYAT

“Cayat” oznacza “krawiec”, zarówno w języku hebrajskim jak i arabskim.
Doktor Elsa Cayat – jak opowiada o tym teraz jej rodzeństwo – była przez miesiąc poprzedzający jej śmierć codziennie nękana plugawymi telefonami z pogróżkami. W godzinach porannych 7 stycznia 2015 roku w środę została zamordowana w zamachu na biura Charlie Hebdo, mimo że dżihadyści mówili wcześniej, że kobiet nie zabijają. Jednak strzelali na oślep nie patrząc w kogo.  Była francuską psychiatrą, psychoanalitykiem i felietonistką piszącą co dwa tygodnie w rubryce “Charlie Divan” (Charlie na kanapie) felieton w tygodniku Charlie Hebdo. Dzieliła się tam obawami, których doświadczała w swojej pracy z chorymi psychicznie na sesjach psychoanalitycznych w gabinecie wysłuchując pacjentów po 12-15-godzin dziennie. Jak opowiada w filmie dokumentalnym jej siostra, miała dużo pacjentów. Wierzyła, że pomoże wszystkim chorym przychodzącym do jej gabinetu. Że wyleczy wariatów i psychopatów. Zabili ją ci drudzy.
Urodziła się 9 marca 1960. Pozostawiła dwudziestoletnią córkę Hortensję.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , | 9 komentarzy

ODMOWA

Kurczy się przestrzeń, a dreptania w miejscu przeczekać już nie sposób…
Zmierzch wstaje wcześnie, świt umiera niebem zasłanym przelotami…
Atlas podźwignął nikły ciężar złożony ledwie z kilku osób,
reszta jest martwa tak boleśnie, jak czarny żałobników aksamit…

Mówiłeś mi, że trwamy wcześnie, że ufać mogę jeszcze,
że się objawi znak na niebie przelotem ptaków. Szyfr i klucze
otworzą tajne korytarze, gdzie labirynty stworzą przestrzeń.
Lecz Świat jest jeden. Jeden bezwład i jeden mistrz, i jeden uczeń.

Drży jeszcze jazgot w głuchej dali, krzyk zamieniony w szmer złowrogi.
Nim unieważni go warstwami nakładający nowe treści
czas i posypie je popiołem zgliszcz, które strawił wojny ogień,
by zmarnowania istnień dowieść bezsens nieodwracalnej rzezi

trwa noc. Wiatru podmuch nie ruszy nic, a nieboskłony
kurczą się i zwijają w rulon. Fikcją zagłada miast, bo cóż Babilon,
okruchy warstw tak samo ranią, jak krwawo stopie wchodzić z rafy,
ból jest osobny, jednostkowy i taki sam, gdy cierpi milion.

Nienawiść to uczucie czynne, to nieśmiertelność w świetle rampy,
aby odpłacić tę zewnętrzność, kiedy nie wieje śmierci poryw,
choć z serc złamanych krew sączy wampir,
wzajemności odmów.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , | Dodaj komentarz