Ewa przybrana bibułą, po raz ostatni poszła na pochód pierwszomajowy w 1960 roku, bo tak najmłodsze pokolenie świętowało Święto Pracy – zabawowo. Chłopcy, najczęściej w mundurkach pierwszokomunijnych, dziewczynki w granatowych spódniczkach i białych bluzkach szły w pochodzie obowiązkowo w białych podkolanówkach, z nakryciami głowy w postaci ogromnych kwiatów z gofrowanej, kolorowej bibuły, a w ręce trzymały chorągiewki. Najbardziej na tym cierpieli chłopcy, którym rodzice robili nieudolne wianki lub pokraczne pióropusze. Trudno było się domyśleć co to miało być, ale skutecznie dzieci ośmieszało. Ewie babcia Wandzia zrobiła gigantyczny mak, przechylający się niebezpiecznie w takt marszu, który jednak nie spadał, mocno zawiązany pod szyją wstążką. Mimo niesłychanie uroczystej i radosnej atmosfery majowego święta, dzieci były zmęczone ciągłym poganianiem przez Samorząd Szkolny, którego działacze wyspecjalizowani w pilnowaniu uczniów na przerwach, by chodziły w kółko po korytarzu, z łatwością utrzymywali porządek i tutaj.
W czerwcu wychodził z kościoła nieopodal szkoły na Koszutce pochód z parafii Misjonarzy Oblatów, którego trzon formowały dzieci. Nim przeszedł ulicami Koszutki i zaznaczył swoje przejście płatkami kwiatowymi, uczniowie już przed ósmą zbierały się na dziedzińcu kościoła. Ewa w pierwszokomunijnej sukience miała w tym roku po raz pierwszy ze swoimi klasowymi koleżankami zasilić czoło procesji i dostąpić najbliższego kontaktu z niesioną pod baldachimem monstrancją. Wszystko wcześniej było przećwiczone wiele razy na próbach. Dwa naprzeciwległe rzędy dziewczynek w długich sukniach miały przez całą procesję skandować formułki adoracyjne, dwójkami wracać do baldachimu, pod którym ksiądz proboszcz niósł monstrancję z Panem Jezusem, dygać, rzucać na proboszcza garść kwiatów z koszyczka i wracać z powrotem na koniec szeregu. Dziewczynkom, co jakiś czas czujne ręce matek uzupełniały w koszyczkach zapas płatków. Najczęściej były to płatki piwonii, dzikich róż, maków, lilii i jaśminu, co z zapachem kadzidła oszałamiało Ewę i wprowadzało ją w euforyczny stan świętości. Niezwykle szczęśliwa dumnie kroczyła od stacji do stacji odmawiając głośno modlitwy w czasie przystanków, nabożnie przyklękając i śpiewając.
Po święcie Bożego Ciała procesje kontynuowały się jeszcze na mszach wieczornych, na których Ewa sypała kwiatki w procesjach wokół kościoła. Dopiero za nią koleżanki z podwórka niosły poduszki z wstążkami i Ewa wiedziała, że jest od nich ważniejsza. Małgosia, która poszła do komunii w krótkiej sukience nie mogła sypać kwiatków. Niosła jedynie błękitną, atłasową poduszkę, na której leżały przyrządy do znęcania się nad Panem Jezusem, czyli młotki, gwoździe, ciernie i bicze, a cztery wstążki przyszyte do czterech rogów poduszki trzymały cztery dziewczynki w krótkich komunijnych sukienkach. Dopiero za dziećmi i baldachimem z proboszczem szli wszyscy niemal mieszkańcy Koszutki odświętnie ubrani.
W czerwcu był już nastrój wakacyjny i właściwie niewiele się w szkole działo. Ewa z Marzenką gumowały podkreślenia w podręcznikach, za które przy niewielkiej dopłacie można było dostać używane podręczniki do klasy następnej. Za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze można było dokupić różne dodatkowe książeczki o ptakach, i jeszcze starczało na słomkę i oranżadę w proszku, po którą “wyskakiwało” się na przerwach do spożywczego po drugiej stronie ulicy. Słomka była lizakiem złożonym z kolorowych rurek ze sprasowanego cukru. Kosztowała 50 groszy, natomiast oranżada w proszku tylko 30 groszy, była lepsza i kupowana częściej. Sypało ją się na dłoń, pluło, by zobaczyć jak gwałtownie przemienia się w bulgocącą maź, potem to zlizywało. Cała szkoła ssała i lizała dłonie na przerwach, a Samorząd Szkolny był bezsilny, i sam ulegał ogólnemu rozprężeniu i biegał do sklepu, by ssać i lizać. Zresztą, nauczyciele pochowani w pokoju nauczycielskim wypisywali świadectwa i układali nowe klasy i plany lekcji, nie interesując się już ani uczniami, ani Samorządem, jakby mieli już dawno wszystkiego dość, nie mogąc się doczekać końca szkolnej męki.
Ewa z Marzenką dostały się do klasy B. Ich nowa klasa szykowała się do przeniesienia do sąsiedniego budynku szkolnego i pożegnania się z salkami w przedszkolnymi, zajętymi przez szkołę z powodu wyżu demograficznego.
Ponieważ świadectwa były już wypisane, cały czerwiec dzieci spędzały po szkole na podwórku i nie odrabiały lekcji. Ewa i Marzenka zaraz po zjedzeniu obiadu wychodziły na dwór zabierając koc i ścieląc go na trawie pod balkonem Marzenki, by pani Marzenkowa miała je na oku. Jednak nie trwało to długo, dziewczynki zorientowały się, że pani Marzenkowa śpi po obiedzie i nawet do balkonu nie podchodzi, by je oglądać. Przyłączały się więc do dzieci podwórkowych i grały z nimi w państwa, co Ewa bardzo lubiła. Okręg wyrysowany na ubitej ziemi dzieliło się na tyle części, ile było graczy i nazywano je państwami. Gracze wbijali nóż w „państwo” sąsiada, i jeśli nóż celnie wbił się, można było anektować po kawałku terytorium państw sąsiednich, aż do zajęcia całego koła czyli globu. Ewa zawsze była Bułgarią i marzyła skutkiem jakiejś przeczytanej książki, by tam pojechać, gdzie jest ciepło i są pomidory. Krystyna kupowała dopiero pod koniec czerwca jeden pomidor, piekielnie drogi, kroiła w cienkie plasterki i posypywała cebulką. Jedli pomidora tylko z Andrzejem, dopiero latem pomidorów było pod dostatkiem. Do zabawy w państwa potrzebny był nóż, dlatego, jak go nie przemyciły z kuchni, grały w palanta, do którego wystarczyły dwa kije, jeden dłuższy, drugi krótszy. Przysiadały się też do chłopaków w piaskownicy i grały z nimi w noża. Kolejność wrzucania go do piasku i rzucania go nawet z główki można było w krótkim czasie opanować do perfekcji i nawet z chłopakami wygrywać. Przy większej liczbie dzieci na podwórku, grało się w dwa ognie, jeśli było mniej, skakało przez sznur między dwiema wprawiającymi go w ruch dziewczynkami. Jedną z nich była zazwyczaj kaleka Zosia, która po chorobie Heinego-Medina miała jedną dłoń wykrzywioną i właśnie tą ręką cierpliwie obracała sznurem zadowolona, że dzieci z podwórka chcą się z nią bawić. Starsi chłopcy bawili się na Diablinie, gdzie podobno miał stanąć już zatwierdzony przez Ziętka do budowy Spodek i bawili się jakby na zapas, nim teren ogrodzą i im go zabiorą. Ale Ewie i Marzence, którym zakazywano oddalania się od domu, wystarczały miejsca wokół bloków. Wchodziły zachwycone wiosną w gąszcz kwitnących krzewów, jaśminów, żylistków i weigeli, na większych trawnikach grały same ze sobą w piłkę plażową, pędzone przez Sperską, która na trzecim piętrze otwierała okno i krzyczała, by przestały, bo uderzeniami o plastik budzą jej umierającego męża. Jednak po śmierci Sperskiego w dalszym ciągu Sperska prześladowała Marzenkę i Ewę, a nawet małe dzieci w piaskownicy, którym zakazywała do niej sikać, bo przychodziła tam po piasek do czyszczenia naczyń kuchennych.
W niewielkiej ofercie podwórkowych uciech liczył się najbardziej czas odosobnienia, wyjścia w przestrzeń z ciasnych mieszkań i budowanie własnych światów. Ewa z Marzenką miały własne miejsca, własne pomysły na zabawę aż do wyjazdu na wakacje i z żalem to wszystko opuszczały.
Jednak na liściach gromadziła się sadza, wiosenna zieleń stawała się coraz brudniejsza i dopiero wyjazd letni z miasta w okolice mniej zanieczyszczone uzmysławiał im, jak ich podwórko jest przesiąknięte skażonym powietrzem.
Lato w tym roku było deszczowe, a gazety donosiły o powodzi stulecia i miliardowych stratach. Krystyna z dziećmi wyjechała do Przemyśla na dwa miesiące. Pod koniec sierpnia kupowała tam dzieciom w papierniczym zeszyty do szkoły, gdyż były o tej porze jeszcze niewielkie kolejki za przyborami szkolnymi i słała to wraz z kupionymi na ciuchach ubraniami, do Katowic.
Początek roku 1960 uroczyście otworzyła dyrektorka Albina na dziedzińcu szkoły. Świeżo uformowana klasa III B podążyła za panią Tomsią do jednej z sal na parterze szkoły. Im klasy wyższe, tym wyżej były lokowane. Cały parter zajęły klasy trzecie. Rygor na przerwach między lekcjami zdawał się jeszcze większy, niż w gmachu przedszkolnym, nie pozwalano nawet spacerującym w parach dzieciom ze sobą rozmawiać. Ewa mimo braku jakiegokolwiek zarzutu wobec jej nauki, marniała w oczach. Krystyna zmuszała ją do jedzenia, kładła na brzuch pokrywkę owiniętą gorącym ręcznikiem, ale ani bóle brzucha, ani mdłości nie ustawały. Męczące jej oczy jęczmienie i zapalenia ucha środkowego były przypadłościami zbyt lekkimi, by mogła pozostawać w domu. Jedynie powroty ze szkoły zdawały się radosne, a od jakiegoś czasu, jak Podkowa została zasiedlona, skręcały z Marzenką na podwórko Podkowy. Podkowa była specjalnie wybudowanym luksusowym wielokondygnacyjnym budynkiem na planie podkowy i w założeniu miała być zamieszkała przez katowickich prominentów wojskowych. Do Podkowy wchodziło się od strony Liebknechta na ulicę Okrzei przez bramę między restauracją Ostrawa, a sklepem z artykułami przemysłowymi, który handlował też przyborami szkolnymi i zawsze były tam astronomiczne kolejki. Jednak tam właśnie, jak uczniowie kupili co mieli do kupienia i początek roku szkolnego minął, Marzenka z Ewą kupowały plastikowe miśki w najmniejszych rozmiarach, które właściwie były breloczkami, jednak mając kilka wielokolorowych miśków można było stwarzać całe rodziny miśków. Miśki były tanie i Ewa potrafiła w swojej torebce Kuce zgromadzić kilka miśków, do których była przywiązana jak do własnych dzieci. Toteż dokupując je w sklepie mogła z nimi przesiadywać w Podkowie wykorzystując tam do zabawy z miśkami wszystkie egzotyczne elementy dziwnego podwórka Podkowy. Ciężki, socrealistyczny budynek otaczał z trzech stron piaskownicę, do której wpadała betonowa ślizgawka w stylu picassowskim, z powykręcanymi przęsłami, na którą wchodziło się po schodach jakby wykutych w skale imitowanej przez beton. Na skwerze na trawniku stała betonowa królewna na niewielkim postumencie, w rogu siedziała betonowa żabka. Wszystkie kosze na śmieci były ogromnymi betonowymi żabami, do ich paszczy wrzucało się papierki po oranżadzie w proszku i słomki. Te krótkie chwile spędzane w Podkowie po szkole w drodze do domu były zachwycające. Nigdy z Marzenką wracając do domu nie mogły się już oprzeć zahaczeniu o Podkowę. Po wyjściu z Podkowy i przekroczeniu ulicy Liebknechta, musiały przejść obok kina Elektron, by zobaczyć, jakie w tym miesiącu będą filmy od 12 lat. Było zazwyczaj na pierwszym seansie sporo filmów od 12 lat, na które, mimo, że miały dopiero osiem i dziewięć lat, chętnie je wpuszczano. Były to filmy zazwyczaj radzieckie, najczęściej o chłopcu, który albo przyczynił się walcząc w szeregach Armii Czerwonej do jej zwycięstwa, albo uratował lokomotywę wkręcając w odpowiednie miejsce odpowiedni kuglagier. Ewa była zachwycona tymi filmami, szczególnie, że wiedziała, co to jest kuglagier i jak jest cenny. Andrzej jak i wszyscy chłopcy na podwórku poszukiwali kuglagrów, by mieć własny pojazd, móc zmontować deski do zjeżdżania po ulicach. Ponieważ filmy był z napisami, których nie sposób było tak szybko przeczytać, treść filmów była dla nich jedną wielką zagadką, po obejrzeniu nie do końca rozwikłaną. Jednak postanowiły, że od nowego roku szkolnego będą chodziły na wszystkie filmy od 12 lat i odpisały repertuar.
Poniżej kina, na plac Grunwaldzki przywieziono projekt rzeźby w skali 1:5 i postawiono rusztowanie. Rzeźba przedstawiała mężczyznę i kobietę trzymających dziecko, w stylu picassowskim, ze zwężającymi się u dołu kształtami, z bryłą bardzo scaloną i uogólnioną. Teraz jak dowiedziały się, że budują tutaj pomnik, codziennie mogły obserwować postępy prac nad jego wznoszeniem. Równocześnie kończyły się prace nad wznoszonymi domami w czworokącie, objętym ulicami Armii Czerwonej, Marchlewskiego, Liebknechta i Klary Zetkin – pięć powtarzalnych punktowców, domów mieszanych ze sklepami i pawilonami handlowymi u ich podstawy.
Jak doszły pod dom Ewy, Marzenka wstępowała do niej, by zjeść buchty. Ewa nie lubiła wypieków swojej mamy. Krystyna piekła codziennie buchty, które Marzenka pożądała, ponieważ pani Marzenkowa, nic nie piekła. Ograniczała się jedynie do tortu orzechowego na kinderbal u Marzenki, który w końcu nigdy nie leżał na stole dla dzieci, bo pani Marzenkowa była zdania, że taki dobry tort nie należy się dzieciom, gdyż nie są w stanie jego smaku docenić. Zabierała go do sąsiedniego pokoju, gdzie jadły go z matkami, które przyszły po dzieci grubo przed końcem, by móc jeszcze zapalić „damskiego” lub „płaskiego”, wypić kawę, pogadać i zjeść tort. Dlatego Marzenka wstępowała do Ewy na buchty, czyli ciasto drożdżowe nadziewane powidłem śliwkowym w kształcie bułeczek, które odrywało od siebie na blasze w piekarniku, jak były jeszcze ciepłe. Po zjedzeniu odrobiny obiadu Ewa dostawała upragnione dwa złote na bezę. Szły wtedy z Marzenką do cukierni “Diana” przy Klary Zetkin i zawsze kupowały tylko bezę, mimo, że był duży wybór innych ciastek, robionych, jak mówiła Krystyna z pogardą tylko na margarynie i to na produkowanej ze zatrutych ołowiem składników w Szopienicach. Beza była przełożona masą z margaryny, ale właśnie za takimi ciastkami Ewa przepadała.
Czasami wczesną jesienią przywozili lody, do których ustawiała się natychmiast kolejka, gdzie ekspedientka maczaną w gorącej wodzie łyżką kładła między dwa kwadratowe wafle gałkę lodów za złotówkę. Jednak lody do jedzenia w zimie można było dostać tylko w Związku Radzieckim i Ewa, uwielbiająca lody, mogła czekać jedynie na następne wakacje w Przemyślu, gdzie w cukierni na Mickiewicza, która przetrwała od przedwojnia, sprzedawano lody bez kolejki i codziennie. Jednak Ewa wiedziała, że jak znowu pojedzie do Przemyśla, wszyscy tam będą mówili o zbliżającej się wojnie i będą wykupywać ze sklepów cukier, słomki, a nawet oranżadę w proszku. W Katowicach o niej nie mówili wcale i niczego nie wykupywali. Dopiero w październiku ojciec powiedział, jak przyjechał ze swoich kursów, że zaczęła się już Zimna Wojna. Rozpoczął ją waleniem o stół prezydialny swoim butem Nikita Chruszczow na posiedzeniu ONZ w Nowym Jorku. I Ewa nie mogła pojąć, jak można wywołać wojnę butem – jak w klasie – ale przestraszyła się strasznie, że na dodatek jest Zimna.