Kurczy się przestrzeń, a dreptania w miejscu przeczekać już nie sposób…
Zmierzch wstaje wcześnie, świt umiera niebem zasłanym przelotami…
Atlas podźwignął nikły ciężar złożony ledwie z kilku osób,
reszta jest martwa tak boleśnie, jak czarny żałobników aksamit…
Mówiłeś mi, że trwamy wcześnie, że ufać mogę jeszcze,
że się objawi znak na niebie przelotem ptaków. Szyfr i klucze
otworzą tajne korytarze, gdzie labirynty stworzą przestrzeń.
Lecz Świat jest jeden. Jeden bezwład i jeden mistrz, i jeden uczeń.
Drży jeszcze jazgot w głuchej dali, krzyk zamieniony w szmer złowrogi.
Nim unieważni go warstwami nakładający nowe treści
czas i posypie je popiołem zgliszcz, które strawił wojny ogień,
by zmarnowania istnień dowieść bezsens nieodwracalnej rzezi
trwa noc. Wiatru podmuch nie ruszy nic, a nieboskłony
kurczą się i zwijają w rulon. Fikcją zagłada miast, bo cóż Babilon,
okruchy warstw tak samo ranią, jak krwawo stopie wchodzić z rafy,
ból jest osobny, jednostkowy i taki sam, gdy cierpi milion.
Nienawiść to uczucie czynne, to nieśmiertelność w świetle rampy,
aby odpłacić tę zewnętrzność, kiedy nie wieje śmierci poryw,
choć z serc złamanych krew sączy wampir,
wzajemności odmów.