WIERSZE WIEJSKIE NOWE (1)

Jeszcze trwa między szpilkami modrzewia
światło w kolorze soku z cytryny. Las śpiewa.
Idę ścieżką narkotycznie wyżej i wyżej
szyszki rozsypane bożonarodzeniowo…
Ach, Faust był głupi, chwilo trwaj!
trwaj wciąż i wciąż na nowo.

Jeszcze się nic nie skończyło i być może się zacznie,
pleciesz się losowo głupi losie,
dramat jest we krwi i rosie, w korzeniach
drzew płaczących żywicą.
Odbierz lesie mój strach, moją nicość,
nich spełni się rytuał oczyszczenia.

Jeszcze trochę i otworzy się przestrzeń
tam w dole domki niewinne. Cień
chmury nad lasem modrzewiowym.
Niech nic nie staje się naraz.
Trwaj letnim pięknem, trwaj w barwach
szlachetnych. Bez muzyki i mowy.

Zaszufladkowano do kategorii 2017, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski lato 2017

1 czerwca 2017, czwartek. Zobaczyliśmy wczoraj zalaną wieś na Facebooku. Ktoś dał zdjęcia obok naszego domu, kapliczka była do połowy zalana, woda podchodziła pod stację benzynową. Zadzwoniliśmy do Jana do stacji benzynowej. Uspokoił nas, dom nasz stoi.
Nazajutrz zaraz po tym, jak robotnicy ukończyli montować okno w pokoju, pojechaliśmy z całym ekwipażem wakacyjnym na wieś. Zabieram z balkonu pelargonie, begonie, bazylię, tymianek i pietruszkę wysianą w marcu.
Ulica przed domem pokryta była kurzem, podobnie żywopłot i cały ogród. Wdarł się do wnętrza, wszystko wysprzątane przed przyjściem zimy pokryte było warstewką brunatnego kurzu. Kurz unosił się przy każdym powiewie wiatru i spadał z żywopłotu, a jadące jezdnią samochody wzbijały nową porcję. Mógłby sytuację uratować deszcz, ale on nie spadał i nastały dni suszy. Woda musiała iść z Grzmiączki, gdyż w sąsiedniej posesji utworzyła się skarpa z usuwającej się ziemi. Ta, która gromadziła się w rzece, na całe szczęście do nas nie doszła.

9 czerwca 2017, piątek. Mama zadzwoniła przez swoją komórkę do pani Stasi, że już jest i przyszła z Kazią i panią Władzią. Pani Stasia usłyszała głos rozmawiającej na chodniku Łysakowej, zawołała ją i po chwili dołączyła do nas Łysakowa.
Kazia opowiadała dużo o powodzi, zalało jej siostrę Elę, która ma dom przy samej rzece. Woda wyrwała drzwi garażu, w ostatnim momencie jej mąż Krzyś wjechał do nich na górkę i samochód nie został zalany, natomiast drzwi są do wyrzucenia. I tak dobrze, bo sąsiadowi woda zatrzasnęła drzwi garażu jak był w środku i gdyby w domu nie zorientowali się, że go nie ma i nie uwolnili go, byłby zginął. Ela miała pralkę w piwnicy zupełnie nową, kilka półek przetworów, które mimo, że były szczelnie zamknięte musiała wyrzucić na jeżdżący po wsi wóz zbierający wersalki, dywany i wszystko to śmierdziało oblepione szlamem. Najgorszy był smród błota oblepiającego piwniczne ściany i elewacje domów. Pani Stasia i Kazia cały tydzień chodziły z łopatami pomagać Eli usunąć błoto z piwnicy i ogrodu. Pani Stasia dodała, że zaczęło się kompletną ciemnością i woda lała się z nieba ponad godzinę, a oni stali oniemiali przed oknami przerażeni. Jadąca ulicą dziewczyna wpadła do Regulanki i nie mogła wyjść z samochodu. Uratowali ją ludzie jadący za nią autobusem, wybiegli z niego i ją wyciągnęli.
Zalało dwa komisy samochodowe, mają dawać jakieś odszkodowania, ale trudno deklaracje zredagować.
Łysakowa mieszkająca pod Grzmiączką ma do wymiany całą podłogę i wersalki do wyrzucenia. Woda łączyła się na szczycie w rwące strumyki-rzeki i zabierała ze sobą wszystko niosąc kłody drewna i taranując po drodze ogrodzenia. Ucierpiała też rodzina syna pani Władzi, Edeka, który miał zupełnie nowo postawiony dom na miejscu zburzonego domu po teściowej zalewanego przed uregulowaniem rzeki Regulanki. Mimo, że przezornie zlikwidowali piwnicę ze względu na położenie tuż przy rzece, musieli wyrzucić pralkę, lodówkę i wymienić podłogę w całym domu.
Podałam ciasta jeszcze przywiezione z Katowic, ale nie miały powodzenia, był upał i piły tylko wodę.

10 czerwca 2017, sobota. Przyjechał Marek i zaraz pojechaliśmy na basen do Chrzanowa. Był pusty i bardzo dobrze się pływało. Po zakupach w Tesco w Chrzanowie i w warzywniaku w Alwerni, gdzie zobaczyliśmy nowo postawiony kiosk Edka z lodami, zabraliśmy się za żywopłot, który od ubiegłego roku, kiedy nie mieliśmy prądu, zarósł zupełnie. Marek ryzykownie stał na drabinie od ulicy ścinając grube już gałęzie elektryczną piłą, a ja zbierałam gałęzie. Ledwo zakończyliśmy od ulicy lunął deszcz gwałtowny i tropikalny, całe szczęście krótki.

12 czerwca 2017, poniedziałek. Zalało mi przybudówkę, woda dostała się przez szpary drzwi i płynęła aż do okna mocząc rulony papieru. Suszę je na stole ogrodu ciągle zakrywając je folią, gdyż upalne słońce przerywają przelotne deszcze, ale nie tak intensywne, by zmyć pył z ogrodu i żywopłotu, a przede wszystkim z szosy, skąd do naszej posesji przenika.

13 czerwca 2017, wtorek. Cały tydzień będę remontować przybudówkę, pokrywać ściany i sufit tkaninami i wynosić zgromadzone tu dla Amelki zabawki na strych. Maciuś napisał, że przyjedzie z Nowego Jorku 14 czerwca do Warszawy, a do Krakowa 26 czerwca do Dominika, gdzie się prześpi i Dominik go tutaj przywiezie. Może potem przespać się w przybudówce.
Po deszczu plewię już od szóstej rano, nic tak nie wycieńcza, jak prace ziemne. Mam już cztery worki do wywiezienia rozłogowych korzeni chwastu, który mamy tu od trzydziestu lat i nie udaje się go zwalczyć. Jak czytam w Wikipedii, jest to podagrycznik pospolity nadający się nawet do jedzenia, ale jego widok zawsze przyprawiał mnie o mdłości. Leczy podobno podagrę, nigdy jakoś nie dowiedziałam się co to jest podagra, na którą cierpiała Wirginia Woolf.

14 czerwca 2017, piątek. Przyjeżdża Marek z tortem z mascarpone. Tnie żywopłot od strony ogrodu i nie muszę go już asekurować. Przychodzi pani Stasia z Kazią, przynoszą zdjęcia ze chrztu małego Jasia, wnuczka Eli. Kopiuję je aparatem do mojego archiwum gdyż są tam wszyscy w grupie, stoją wyprostowani i patrzą do obiektywu.
Po obiedzie jedziemy do Bolęcina, nikogusieńko nie ma na plaży i boimy się takiej pustki, skażonej wody lub jakiegoś innego katastroficznego powodu. Woda jest rześka i pływam z przyjemnością w jeziorze, otwartej przestrzeni z zapachem końskim od pobliskiej stadniny i szumem przybrzeżnych szuwarów.
Potem jedziemy do Alwerni do pensjonatu dla osób starszych „Opieka”. Mieści się w domu, gdzie zawsze była apteka, teraz od lat jest tu Dom Starców. Jeśli przyjedzie Maciuś, moglibyśmy pojechać na dwa dni do Przemyśla i na jedną noc zostawić tu mamę.
Wchodzę po schodkach za szybą widzę korytarz zastawiony butlami wody. Miła dziewczyna trzymająca w ręce telefon z przerwaną rozmową mówi, że jest to niemożliwe, gdyż woda pitna w Alwerni jest skażona i mają teraz duże utrudnienia w kuchni, ale jak to minie to owszem, doba kosztuje sto złotych.

15 czerwca 2017, czwartek, Boże Ciało. Proboszcz zarządził, że z powodu zniszczonych nawierzchni asfaltowych ograniczają procesję tylko do stacji wokół kościoła.
Wieczorem, przed zapowiedzianym deszczem ośmielam się spalić patyki z żywopłotu, na co zaraz przychodzi do płotu Ewa z domu, któremu kilka lat temu daliśmy nasze drzewa do spalenia, cztery jabłonie ścięte przez Marka. Daliśmy im klucze do furtki, by sobie je mogli swobodnie porąbać i zabrać. I teraz ta Ewa z takim pyskiem. Podobno przeszkadza to choremu Ciołczykowi, który ma dziewięćdziesiąt cztery lata i jest niesłychanie agresywny w swoim Alzhaimerze. Przygląda się temu z oddali jego córka, to ona wysłała Ewę do mnie. Idę po resztkę deszczówki, którą miałam na podlewanie kwiatów i chlustam nią na ognisko. Ale przy okazji spaliłam ślimaki nagie, bardzo okazałe po zjedzeniu całej mojej pietruszki ukrywających się pod patykami.

22 czerwca, wtorek, 2017. Rano mama poszatkowała na stolnicy młodą kapustę i byłam bardzo zadowolona, bo jestem tu bez malaksera i nigdy ręcznie tego nie robię.
Przyjechał Marek i zabrał mnie na Bolęcin, tylko myśmy się kąpali i było na plaży jak poprzednio, zupełnie pusto. Po jakim czasie weszły na piasek dzieci prowadzone przez opiekunkę. Najpierw postały przy kaczkach i ich młodych, a potem powlokły się wzdłuż brzegu, minęły nas i poczekały, aż opiekunka da im znak do powrotu. Były zadziwiająco martwe, trzymały w dłoniach chipsy, prażynki i słomki z soczkami, miały zakaz zdejmowania butów i skarpetek. Ale ich neonowe kolory strojów działały optymistycznie i wesoło.
Po obiedzie poszliśmy na spacer na Czarną Górę, po drodze widzieliśmy posesje Edka z pozostawionym jeszcze szlamem na ogrodzeniu i widać było, dokąd sięgała woda. W ogrodzie było już uprzątnięte, podobnie jak i we wszystkich domach wzdłuż rzeki. Idąc do kamieniołomu, gdzie zwożono gruz z rozbiórki strych domów widzieliśmy, jak woda z Czarnej Góry zabierała ze sobą ciężkie betonowe części i wlokła je na pola i na domy wybudowane poniżej.
W kamieniołomie przy zanieczyszczonym jeziorku zawieszono huśtawkę, między kupami śmieci, w szczelinach głazów rosły dorodne, smażące się na słońcu poziomki.

26 czerwca 2017 napisałam w poczcie wewnętrznej na facebook pytanie do Dominika, czy Maciuś przyjechał i on odpowiedział, że nie i że jutro jadą w tournée po Europie i go już nie będzie. Mamy nie mieliśmy gdzie dać, więc zaplanowaliśmy wycieczkę jednodniową do Muzeum w Oświęcimiu i do domu rodzinnego papieża do Wadowic, skoro on taki pobożny.
Zaczęłam szukać Maciusia na Faceebooku i okazało się, że mnie odjął od znajomych i zmienił nazwę swojego profilu. Tajemnicza sprawa. Mam tu oszczędnościowy Internet, za każdym razem muszę się łączyć i nie mam czasu na to śledztwo. Chyba się obrazili, jak mu listownie przypomniałam, że piętnaście lat temu brzydko potraktowali Kajtka, kiedy odwiedził ich, kiedy był na Camp America. Jego starsza siostra ze starszym bratem wkładali mu szczoteczkę do muszli klozetowej i sypali proszek swędzący do ubrania. Zarykiwali się ze śmiechu, dzieci jak dzieci, ale widać, nie wolno mi było tego przypominać. Nic, dobrze, że zmobilizowałam się i odremontowałam przybudówkę.
Wieczorem jestem tak skonana, że mogę tylko czytać. Przeczytałam całego Paula Johsona, od czasu „Intelektualistów” wychodzą jego dalsze książki. Strasznie jest prawicowy, pisze dobrze o Pinochecie i Thatcher, z którą się przyjaźni i pisze, że ma piękną cerę i zaróżowione policzki. Nie znam kobiety polityka, by miała jakieś powaby erotyczne i brzmi to jakoś niesmacznie. Ciekawe, że wtedy, w latach dziewięćdziesiątych wszyscy byliśmy prawicowi i co się teraz porobiło.

28 czerwca 2017, środa. Mama ma opuchnięte nogi i nie potrafi ich podnieść wchodząc do łóżka, muszę je podnosić czym się jeszcze bardziej meczę. Zrobiłam zdjęcie nóg mamy, Marek ma pokazać dzisiaj lekarce, jeśli zgodzi się na taką formę diagnozowania. Mama, by nie chodzić często do ustępu prawie nic nie pije.
Okazało się że bez oglądania zdjęcia lekarka przepisała środki na odwodnienie i na serce, Marek jutro wraz z receptą na pieluchy dowiezie.

29 czerwca 2017, czwartek. Szukamy w chrzanowskim szpitalu sklepu z pieluchami, jest na parterze, ale trzeba przejść mnóstwo korytarzy, minąć kaplicę i stołówkę. Szpital jest super nowoczesny, stoją na rogach automaty z napojami, osobno butle z darmową wodą do picia, sklepy z piżamami i książkami. Nie to co dwadzieścia lat temu, kiedy przejeżdżałam do Marka na rowerze jak miał zerwane ścięgno Achillesa, na ogromnej sali gdzie leżał palili papierosy wszyscy łącznie z lekarzami i personelem.
Wieczorem jedziemy na gliniak do Bolęcina, jest już więcej ludzi, a woda jest ciepła. Marek przywiózł film „Ostania rodzina” i oglądamy na laptopie.

30 czerwca 2017, piątek. Marek nocuje w przybudówce, nazajutrz mamy zabrać się za prace ziemne w ogrodzie, ale widły i grabie oderwały się od trzonków. Na dodatek popsuła sie głowica kosiarki i jedziemy kupić to w „Majstrze” w Trzebini.
Piękny sklep, gdzie na piętrze, nad główną powierzchnią handlową na gałęziach siedzą papugi i ptaki śpiewające na tle płyt wiórowych w kolorze miodu i cały czas się odzywają uprzyjemniając zakupy.
Przed sklepem młody chłopak sprzedaje tanio bób, chyba jedyne co obrodziło w tym roku.

3 lipca 2017, poniedziałek. Przyjeżdża Dominik samochodem, mówi, że na skuter jest zbyt zmęczony. Jest krótko, wieczorem na występ i znowu jadą w trasę z Dikandą. Mówi, że chórki są bardzo religijne i trudno mu nie odzywać się, kiedy jadą ze sobą tak długo.

18 lipca 2017, wtorek. Pani Stasia z Kazią przynoszą z niedzielnego odpustu Matki Boskiej Szkaplerznej miśki z wafli z pianką w środku i odpustowe cukierki. Sprzedawała to Łysakowa.
Mówiły, że Jasiu, ojciec Kuby i mąż Krysi kwiaciarki, kuzyn Władzi, bardzo źle się czuje i przestał mówić.

24 lipca 2017, poniedziałek. Imieniny mamy. Pani Władzia przychodzi już o ósmej z żółtą różą, kiedy sprzątałam łazienkę i myłam muszlę klozetową. Mieszka teraz u córki w czasie remontu jej domu, odwiedzała by nas częściej, ale jest skazana tylko na podwożenie samochodem. Przynosi widomość, że Krysia kwiaciarka w dniu swoich imienin zawiozła Jasia do szpitala, gdzie powiedzieli jej, że choroba jest zaniedbana i że przyjeżdżają za późno. Jest diagnozowany, ale co mu jest, nie chcą mówić. Jasiu jak każdy mężczyzna na wsi palił i pił. Zaraz po niej o dziewiątej przychodzą pani Stasia z Kazią, przynoszą dużo prezentów dla mamy. Pijemy ajerkoniak, jemy tort i daję im do oglądania zdjęcia mamy sprzed wojny mając nadzieję, że mama przy tej okazji powie mi więcej niż zwykle i coś sobie jeszcze przypomni, czego nie wiedziałam.
29 lipca 2017, sobota. Mimo alarmujących braków pieniędzy w kasie gminy, Alwernia są jednak Dni Regulic, ale tylko jeden dzień, a nie jak dawniej dwa. Zawsze baner nad ulicą zawiadamiający o tym z kolorowymi trójkątnymi chorągiewkami malował Jasiu w czynie społecznym.
Ale nie idę pod strażnicę, słyszę tylko dobiegające dźwięki disco polo i muszę spać w ten upał przy zamkniętym oknie, by tego nie słyszeć. Ruch na ulicy wzmożony, po chodniku całą noc przechodzą młode dziewczyny w krótkich spodenkach z chłopakami i jest bardzo energetycznie i jakoś uroczyście.

31 lipca 2017, poniedziałek. Ponieważ Ela nie mogła przyjść na imieniny mamy, przyszła teraz z mamą i siostrą i przyniosła prezenty. Pokazuje w telefonie zdjęcia małego Jasia, rozmawiamy jeszcze o powodzi, ale już powoli się wszystko zabliźnia, zamówione są już nowe drzwi do garażu i kupiona nowa pralka. Oby się nie powtórzyło, mówimy i powtarzamy to jak echo.

1 sierpnia 2017, poniedziałek. Dzisiaj w nocy ma przelecieć Kajtek, Jarek już w niedzielę wrócił całą rodziną z Londynu do swojego nowo wybudowanego za pieniądze tam zarobione domu w Porębie i przyszedł spytać kiedy Kajtek będzie. Długo rozmawia z Markiem przy płocie, aż ostry głos żony zza żywopłotu wzywa go do powrotu do domu jego matki Dorotki. Dorotka wyszła w tym roku za mąż po pięciu latach wdowieństwa za Niemca, u którego pracowała. Właśnie niedawno przyjechali z Niemiec odkrytym szewroletem i mąż jej zstąpił syna Pawła przy koszeniu trawnika.
Czekamy przy Hangout’cie, aż Kajtek da nam znać czy jechać do Balic, ma kilka przesiadek i może na którąś nie zdążyć i faktycznie, lot do Berlina spóźniony i nie może dzisiaj lecieć do Krakowa. Dali mu hotel przy Alexanderplatz, jest bardzo zmęczony, nie spał całą dobę.

2 sierpnia 2017, wtorek. Jedziemy po Kajtka w południe, jesteśmy trochę wcześniej i po zostawieniu samochodu na parkingu, zwiedzamy lotnisko, dużo egzotycznych pasażerów. Mija nas wysoka, piękna dziewczyna ogolona na łyso w krótkiej tunice i legginsach. Zjeżdżamy zobaczyć kolej łączącą lotnisko z miastem schodami w dół, nie ma tam już klimatyzacji lotniskowej i bucha nagle żar upalnego lata. Samolot z Berlina ląduje o czasie, ale Kajtek nie wychodzi. Nie przywieźli jego bagażu i po wystaniu do ostatniej torby podróżnej na taśmie i upewnieniu się, że bagażu jego na pewno nie ma, musiał wypełnić formularze poszukiwań. Obiecali, że dostarczą bagaż za kilka godzin następnym samolotem z Berlina, ale Kajtek wiedział z doświadczenia, że pod wskazany adres i tak go nie przywiozą i szybciej będzie, jak po niego przyjedzie.
Po objedzie pojawił się Jarek i zabrał go do Poręby, by poznał jego rodzinę i zobaczył dom. Kiedy go odstawił z powrotem, pojechaliśmy na Bolęcin, w którym Kajtek kąpał się z lekką odrazą nie pokazując tego i wolał jeździć nad jeziorem dronem.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Simotę, która po kolejnej zmianie właściciela i kataklizmie powodziowym, zerwanym mostku przedstawiała żałosny widok.
Dominik już na nas czekał w domu, zjadł obiad i zabrał Kajtka do Krakowa. Kajtek jeszcze godzinę rozmawiał z Berlinem, bagażu w dalszym ciągu nie ma i nie ma naszych prezentów, podobno same moje kremy do twarzy kosztowały koło 100 dolarów, a za zgubiony bagaż płacą góra 200.
Kajtek nazajutrz pojechał z Dominkiem na motorze do Zakopanego, tam mieli bankiet w knajpie członka zespołu Dikandy i spanie.

4 sierpnia 2017, piątek. Kiedy wrócili i Kajtek kupił sobie nowe ciuchy i kosmetyki na wyjazd do Warszawy do filmowców amerykańskich, którzy tam od miesiąca już pisali scenariusz dla najnowszego filmu ze Sthurem, bagaż się znalazł. Przyjechał po niego motocyklem w nocy i przywiózł dla mnie, tata i babci prezenty. Musiał szybko wracać, by Dominika odebrać z grania. Nazajutrz rano jedzie pociągiem do Warszawy.
8 sierpnia 2017, wtorek. Kajtek wrócił z Warszawy do Katowic i Marek z Kajtkiem przyjeżdżają jeszcze do Regulic. Przyjechał Dominik przed wyjazdem do Warszawy, gdzie miał odebrać zapomniane w mieszkaniu Sama tenisówki Kajtka.
Po obiedzie jedziemy kąpać się na Bolęcin i potem na Grzmiączkę. Idziemy modrzewiowym lasem, który mimo zwalonych drzew po powodzi w dalszym ciągu jest piękny i dostojny. Pod krzyżem zbieram lebiodkę, dziki tymianek i miętę do zasuszenia na zimę, Kajtek wypuszcza drona, a Dominik robi komórką zdjęcia zbiorowe.
Po wyjeździe Dominika, Kajtek jedzie do Jarka do Poręby na bankiet i kąpać się w ich basenie, a my oglądamy w ogrodzie na laptopie filmy. Markowi rośnie ciśnienie, na niebie rośnie księżyc i sypią się sierpniowe gwiazdy. Kajtek wreszcie przyjeżdża i odjeżdżają do Katowic.

9 sierpnia 2017, środa. Przyszły pani Stasia z Kazią, by się pożegnać i życzyć do zboczenia w przyszłym roku. Przyniosły smutną wiadomość, że po wypisaniu Jasia ze szpitala, dzisiaj rano Krysia zawiozła go tam z powrotem. Nie może mówić ani jeść, a Krysia ma w kwiaciarni mnóstwo zamówień i nie może cały czas być w szpitalu w Chrzanowie, prowadzi kwiaciarnię sama.
Usiłuję się spakować, myję lodówkę i nie mogę rozmrozić jeszcze zamrażarki, bo wszystko się popsuje. Nie udało się tak wycyrklować, by wszystko zużyć do wyjazdu.
Popołudniu przybiegła Kazia z wiadomością, że Jasiu nie żyje. Był tylko dwa lata młodszy ode mnie i był najmilszym, uczynnym człowiekiem we wsi.
10 sierpnia 2017, czwartek. Marek z Kajtkiem o trzeciej w nocy pojechali na lotnisko do Balic. Ma tylko dwie przesiadki, w Belinie, skąd startuje bezpośredni samolot do Los Angeles.
Marek przyjeżdża do Regulic o piątej rano i próbuje przespać się w przybudówce. Koło dziewiątej przychodzi pani Władzia, jej dzieci są nad morzem i nie będą mogły pójść na pogrzeb Jasia w sobotę. Dzisiaj krewni będą odmawiać różaniec w Brodłach, gdzie przewieziono ciało Jasia.
Po obiedzie zamykamy dom i ja jeszcze ostatni raz chcę pływać w gliniaku w Bolęcinie, podczas gdy mama z Markiem czekają na mnie w samochodzie. Jest piekielny upał.
Udaje się nam mamę niemal wnieść na czwarte piętro, ledwo w trójkę mieścimy się na schodach. Niemal nieprzytomną rzucamy na łóżko, podaję mamie szklankę wody i włączam wentylator. Po chwili dochodzi do siebie.

Zaszufladkowano do kategorii 2017, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik angielski i szkocki (7)

13 marca 2017, poniedziałek. Było zupełnie ciemno i ptaki jeszcze nie śpiewały, jak opuszczaliśmy Ocean Apartments i wrzucaliśmy klucz z mieszkania do skrzynki pocztowej. Na morzu lśniły kolorowe światełka, ale wszystko zdawało się nieruchome i martwe.
Mamy do lotniska 665 kilometrów skąd samolot syna do Los Angeles odlatuje o 15, a mój do Katowic dwie godziny później. Ważne było, by na autostradzie nie wydarzył się jakiś wypadek, wtedy moglibyśmy nie zdążyć.
Minęliśmy świeżo spalonego tira otoczonego jeszcze strażakami i stojącymi i migającymi wozami strażackimi, ale na całe szczęście był po drugiej stronie szosy. Trzeba było zatrzymywać się, by opłacić autostradę, zatankować benzynę i coś zjeść. Stacje benzynowe jak centra handlowe ze sklepami, restauracjami, gigantycznymi toaletami z prysznicami kuszą, by przystanki były dłuższe. Dopadł mnie jednak haggis z jajecznicą, fasolką i zapiekanymi w trójkąty kartoflami, na widok którego zrobiło mi się niedobrze. Ale wszyscy kierowcy tirów to tutaj jedli, z proponowanych pięciu zestawów dań na gorąco o tej porze był w każdym. Czarnoskóra, niska dziewczyna podaje posiłki w białych talerzach z miseczkami na dodatki. Jest pustawo, ale kilka stolików zajmują posilający się, milczący kierowcy. Wszyscy tutaj są w pracy i posiłek nie jest rozrywką, a obszerne, pachnące bzem toalety z fototapetą z kiściami lilowych kwiatów używane są z pośpiechem. Nastrój podróży, nastrój drogi jest pełen napięcia i powagi, każdy ruch kierowców i pasażerów jest oszczędny i celowy.
Wjeżdżamy na lotnisko Heathrow z niewielkim zapasem czasu, pozostaję z bagażami na terminalu syna podczas gdy syn jedzie oddać samochód. Z wszystkich znanych mi lotnisk to jest najbardziej szare, stalowe w kolorze, a pod stropem głównego holu, gdzie czekam po tym, jak syn już siedzi w swoim samolocie, zamiast samolotowych motywów tak jak na innych lotniskach, wiszą gigantyczne suszarki do butelek takie, jak słynne dzieło Marcela Duchampa.
Nie mogę spokojne siedzieć w jednym miejscu, ciągle się przemieszczam zdenerwowana czekającymi mnie jeszcze dwoma przesiadkami. Na dodatek ani na bilecie, ani na tablicy odlotów nie wyświetla się numer bramki samolotu do Frankfurtu. Spanikowana proszę barmana, by mnie zaprowadził. Uprzejmie przekazuje swoje stanowisko koleżance i wychodzi zza lady i doprowadza mnie do mojej bramki, gdzie jeszcze nie zaczęto wpuszczać pasażerów. Wspaniałomyślnie w samolocie mój sąsiad zamienia się ze mną miejscem i mogę przez okno pożegnać wyspę i zobaczyć oddalające się wybrzeże. Ale wkrótce robi sie ciemno i Frankfurt poprzecinany ulicami wygląda jak wielka hala huty z lejącą się korytami z pieców hutniczych surówką. Metal ma kolor złota i miedzi, w czerni nocy pulsuje, płynie, widok jest gorący i energetyczny.
Jak zwykle w Frankfurcie, terminal odprawy samolotów na Górny Śląsk jest najdalej, jak tylko można i mając tylko godzinę do odlotu znowu jestem spanikowana. Dla pewności, czy dobrze idę podchodzę co jakiś czas do rzadkich już o tej porze zawiadujących bramkami, którzy pokazują mi ręką kierunek. Lotnisko przygotowuje się do snu, zamknięte są już stoiska z żywnością, świecą się jedynie automaty. Jestem bardzo śpiąca, nie spałam zdenerwowana podrożą i nie zasnę też w samolocie. Podróżnych oczekujących na samolot w Pyrzowicach jest niewielu, wszystko ma jakieś znamiona końca i wyczerpania. Otwieram laptop i czytam malia z lotniska Heathrow, gdzie podają mi niepotrzebną już informację, numer bramki samolotu do Frankfurtu.
Kiedy Marek odbiera mnie na lotnisku, tracę podróżne napięcie i po wejściu do mieszkania natychmiast zasypiam.

Zaszufladkowano do kategorii 2017, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik angielski i szkocki (6)

12 marca 2017, niedziela. Rano parkujemy w tym samym miejscu, gdzie wczoraj i pniemy sięRoyal Mile do podzamcza, gdzie stoi na ogromnym placu czerwony furgon z kawą. Z kubkami kawy przed przekroczeniem bramy podchodzimy do murków nad skarpą skąd roztacza się piękny widok na całe miasto z obu stron.
Już z esplanady widać potężne Half Moon, umocnienia zamkowe, gdzie w otworach umieszczano armaty skierowane na nas, a zza nich wyziera pałac z komnatą królewską, gdzie Maria I Stuart urodziła Jakuba I, króla Anglii.
Młoda bileterka dowiadując się, że jestem Polką szuka folderu w języku polskim, jest bardzo serdeczna, ma chłopaka Polaka. Za bramą stoją czarne armaty jeszcze groźniejsze, wymierzone tym razem w Nowe Miasto widziane stąd z całej jego okazałości, które zachwyca przede wszystkim piętrowymi kamienicami. Jak pamiętam z filmu dokumentalnego na YouTube, podziemny Edynburg, gdzie kwitło życie zakazane, też posiadał swoje wielopiętrowe domy, które zasypano nadbudowując nowe, a tam, w podziemiu w dalszym ciągu tętniło życie: porywano z cmentarzy zwłoki dla celów medycznych, nawet bezdomnych biedaków z ulic zabijano (naglącą potrzebę zwłok opisał Stevenson w opowiadaniu „Porywacz ciał” sfilmowanym w 1945). Były tam bimbrownie i burdele.
Monty Pythoni, jak się dowiedziałam z niedawno wydanej książki „Być Szkotem” SeanaConnery’a, nie dostali pozwolenia z Departamentu Środowiska Szkocji na plenery w zamkach, które swoimi skeczami mogliby zbezcześcić. „Monty Python i święty Graal” powstał dzięki Douglasowi, dwudziestemu hrabiemu Moray, który im udostępnił swój zamek Doune, gdzie teraz pielgrzymują fani z całego świata. Jak słusznie zauważa Sean Connery, nic tak nie bezcześciło zamków przez wieki, jak odbywające się w nich egzekucje, więzienia i tortury.
Faktycznie, trudno uwierzyć, by taka Maria Stuart mieszkająca tutaj czuła się dobrze, kiedy pod podłogą więziono i torturowano skazańców. Więzienia udostępnione turystom ciągną się długo korytarzami, często wzbogacone manekinami więźniów i strażników. Trudno pojąć oglądając insygnia władzy królów szkockich – których nawet nie wolno fotografować tak są święte –że królowie i ich dwory mogli na co dzień egzystować w komnatach, gdzie spali i balowali w Zamku, którego podziemia były pełne więźniów.
Przeciskam się przez wąskie korytarze sal wystawowych, są tu nawet nie w sezonie tłumy, dla których nowocześnie objaśniają nie tylko wszelkie tabliczki mówiące co jest co, ale wiele historycznych i obyczajowych momentów historii Szkocji ilustrują poprzebieranymi w stroje z epokimanekiny. Chodząc po tych wszystkich udostępnionych turystom komnatach i lochach piwnic ma się wrażenie znikomości miejsc zdatnych do zamieszkania.
Zamek według archeologów trwa od panowania Dawida I z XII wieku, stąd Wieża Dawida. Obok stoi najstarszy budynek, jest nim kaplica św. Małgorzaty, matki króla Dawida. Zamieniony jak wszystko kiedyś na cele militarne (magazyn prochu), teraz jest słodkim wybielonym kościółkiem.
Osobnym budynkiem jest Scottish National War Memorial, dawniej kościół średniowieczny, potem magazyn amunicji przekształcony później na symbol ofiar 1914-18 umajony na Poppy Day.
W wieży Argyle mieści się skarbiec, Great Hall zbudowano dla uroczystości królewskich i zgromadzeń. Najbardziej makabryczne są CastleVaults używane jako magazyny, koszary i więzienia, ostatni raz w 1923.
Toaleta jest teraz w wozie na kółkach, gdzie woda w muszli klozetowej ma szafirowy kolor.
W zamkowych pomieszczeniach wygospodarowano pomieszczenia na sklepiki z pamiątkami oraz miejsca, gdzie można odpocząć, wypić i zjeść. Syn kupuje dla swoich amerykańskich znajomych małe buteleczki Scotch Whisky.

Schodzimy w dół do Nowego Miasta po schodach wchodzimy wPrincesStreetGardens, po dziewiętnastowiecznych schodach PlayfairSteps wiodących od Market Street w dół do wzniesionego kopca, na którym stoją galerie sztuki. Na ostatnich stopniach jest plama krwi. Zaraz przypomniał mi sie „Brud” Welsha, gdzie właśnie tutaj zamordował upiorny policjant czarnego kochanka swojej żony. Tu też właśnie było po jakiejś tragedii, ślady krwi usiłowano już zatrzeć, by nie straszyć przechodniów.Wzdłuż schodów jest przepiękny trawnik z kwitnącymi krokusami. Osuszone jezioro, na którym powstał ten parkdało miastu 34000 m² i umożliwiło w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku zbudować tu kolej i most.
U podnóża Zamku, z widokiem na Stare Miasto na skarpie, z fontannami, kwietnikami, kwiatowym zegarem słonecznym z prawdziwym mechanizmem zegarowym, z licznymi wiktoriańskimi pomnikami sławnych Szkotów (architekta, rzeźbiarza, polityka, lekarza wynalazcy znieczuleń przy operacjach i położniczych kleszczy), park prezentuje sie imponująco. Ale jego najważniejszym elementem jest przy Princes Street największy pomnik na świecie dla pisarza, pomnik Waltera Scotta. Można oglądać go godzinami, są tam rzeźbione portrety wszystkich wielkich szkockich pisarzy, wizerunek psa pisarza i wszystkie postacie jego powieści, a ze szczytu iglicy widok na panoramę całego Edynburga na którą można wejść po schodkach. Neogotycki pomnik siedzącego Waltera Scotta z karraryjskiego marmuru (zaprojektowany podobno przez stolarza – amatora, który wygrał konkurs na pomnik zaraz po śmierci pisarza) widziałam niedawno w filmie „Atlas chmur” Toma Tykwera i braci Wachowskich, a teraz widzę go na żywo i robi wrażenie.
Wchodzimy do jednej z dwóch świątyń greckich wybudowanych na usypanym kopcu, pod którym jeżdżą pociągi: do Scottish National Gallery. To architektoniczna część wielkiego osiemnastowiecznego założenia, chciano, by Edynburg był Atenami północy i dwa budynki na usypanym kopcu miedzy Starym, a Nowym Miastem, komponowały się z National Monument na Calton Hill postawionym w hołdzie ofiarom wojen napoleońskich. Cały ambitny neoklasyczny projekt miejski, nie do końca sfinalizowany, podobno, jak czytam w przewodniku, od początku borykał się z wielkimi trudnościami. Zwolennicy neogotyku torpedowali wszelkie nowości, a na tak kosztowne budowle kasa miejska dać pieniędzy nie chciała, mimo, że idealizm grecki wpisywał się w ówczesny program polityczny Królestwa: platońskie dobro, piękno i mądrość przeciwko najazdom katolickich Francuzów i zwycięstwo wyznawanych przez Szkotów szlachetnych wartości.
Architekt William Playfair, który podobno w Grecji nigdy nie był, oprócz prac przy Calton Hill zaprojektował dużo budynków Nowego Miasta szczęśliwie wkomponowując w greckie budowle okna. Ale najpiękniejsze są dwa bliźniacze neoklasycystyczne „świątynie”: National Gallery of Scotland oraz Royal Scottish Academy, które zmodernizowano w 2004 roku łącząc je pod ziemią korytarzem.
Uwielbiam muzea z obrazami wbrew psioczeniu Gombrowicza, że obrazy się ze sobą gryzą i że męczy taka nachalna doskonałość. Mnie nie męczy, byłam bardzo szczęśliwa, że w oryginale nareszcie ich wszystkich (zawsze za szkłem) wchłonęłam. Kobieca obsługa w spódniczkach w kratę, ściany w kolorach intensywnych szlachetnych czerwieni i zieleni. Przy wejściu/wyjściu wisi piękny widok na Zamek i ogród z czasów, kiedy ten budynek dopiero budowano.
Wystarczy z „kopca” przekroczyć najbardziej reprezentacyjną ulicę PrincesStreet gdzie są ekskluzywne sklepy – na jej końcu widać na wzgórzu „Świątynię Minerwy” – przejść uliczkami Nowego Miasta i znaleźć się w miejscu, od którego Nowe Miasto zaczęto budować. Oświeceniowa symetria planu miasta, gdzie lustrzanie James Craig zaplanował dwa skwery – na zachodzie plac Jerzego przemianowany na Charlotte Square, na wschodzie plac Andrzeja, gdzie w miejsce zaplanowanego kościoła postawiono gigantyczną kolumnę Melville Monument, by uhonorować HenryegoDundasa, pierwszego wicehrabiego Melville, widoczna jest najbardziej tutaj. Dużo o tym szlachetnym Szkocie, przedstawicielu szkockiego oświecenia jest w filmie „Głos wolności” (2006) Michaela Apteda (gra go Bill Paterson), który wraz z Williamem Wilberforcem walczą między innymi z Królem Wielkiej Brytanii o zniesienie niewolnictwa.

Jesteśmy głodni icałe szczęście nie uwierzyliśmy, że najsmaczniejszą potrawą na świecie jest haggis i przechodzimy nanaStAndrew’s Square do wegetariańskiej DishoomBombayCafe, Bar and DiningRoom. Na placu jest dużo przepięknych kamienic i budynków, palladiańska kamienica z XVII wieku, DundasMansion (zamieniony na bank) z kopułą o gwiaździstym, niebiańskim stropie.
Mieszkania wokół placu były od początku jego powstania prestiżowe, mieszkali tu najznakomitsi, między innymi David Hume.
Dishroom mieści się w budynku z 1920 roku powstałym dla magazynów i biur, patronuje mu Patrick Geddes, szkocki socjolog urodzony w 1860 roku, który ukochał Bombaj na równi z Edynburgiem, slumsy hinduskie i szkockie.
Jak czytam przy wejściu, każdego dania restauracjaDishoom przekazuje posiłek dla hinduskiego dziecka poprzez charytatywną organizację AkshayaPatra. Kelnerzy noszą wysoko tace z potrawami po ciasnych schodach z kuchni mieszczącej się na parterze, mimo, że jest winda, którą, by skorzystać z toalety goście jedzący posiłki na piętrze jadą na parter.
Długo czekamy, aż nadejdzie pora lunchu, gdyż wydają jeszcze śniadania, wreszcie młody kelner przyjmuje od nas zamówienia, wszystkie stoliki się zapełniają, a obok nas zamawia potrawy rodzina hinduska z dwójką dzieci. Dania są niewielkie, bardzo smaczne, na deser piję jeszcze słodki napój mleczny z jakiś nieznanych mi owoców przez słomkę.

Wracamy jeszcze do drugiej greckiej świątyni, do Royal Scottish AcademyRoyal.
Zdążyliśmy na kończącą się właśnie doroczną wystawę absolwentów i studentów szkockich uczelni sztuk wizualnych, na którą kupujemy bilety, tylko wystawy stałe są tu za darmo.
Wystawa „RSA NEW CONTEMPORARIES 2017” nazwana przez samych wystawiających wielkim gównem składa się z prac artystów pieczołowicie, jak czytam w katalogu wystawy, wybranych przez jurorów spośród najlepszych wschodzących artystów i architektów w Szkocji.
W tym gmachu – jak mniemam odpowiednikiem naszego BWA – odbywają się takie wystawy od 1976 roku i mają za zadanie wspierać najlepszą sztukę i ocalać talenty.
Są tu powszechnie używane techniki i środki wyrazu dzisiejszej sztuki wizualnej: instalacje, fotografie, filmy, płótna, grafiki.
Praca absolwentki Duncan z Jordanstone College of Art and Design Claire Connor FURYOU jest drukowana stemplami na pakowej tekturze z pudełek i jest bardzo buntownicza. Oprócz tego zabrałam do Polski jej zin „Deadman and his dog”.

Znowu idziemy po schodach w górę omijając plamę krwi, wracamy na Stare Miasto by zgodnie z zaproszeniem anglikańskiego księdza o 13 stawić się w środkowej części RoyalMilde w katedrze StGiles. Po drodze zahaczamy o Hub, centrum informacyjne i sprzedaży biletów na wszystkie festiwale odbywające się w Edynburgu, które mieści się w zaadaptowanym kościele neogotyckim na rogatce przy ulicy Castlehill, która na zachodnim krańcu łączy się Royal Mile, biegnąc od esplanady Zamku i kończy się na skrzyżowaniu Johnston Terrace.
I tak los tego kościoła – a Kościoły Anglii budowano zazwyczaj w tym stylu i żeby nie wiem co, zawsze będą wyglądać jak kościół – jest znośny. Jak czytam w statystykach w latach 1969 – 2011 zburzono prawie 500 świątyń Kościoła Anglii, a ponad 1000 zaadaptowano na inne cele, sprzedawano lub wynajęto. W wielu budynkach kościelnych powstały supermarkety, restauracje, puby, biblioteki centrum wspinaczkowe (Manchester), szkoła cyrkowa (Bristol), świątynie dla przeróżnych subkultur, sex shopy, kasyna, a także ekskluzywne domy mieszkalne.
Przez 10 lat ten kościół widoczny zewsząd dzięki gigantycznej iglicy będącej najwyższym punktem miasta stał pusty i w 1999 roku został zaadaptowany dla potrzeb festiwalowych. Kościół zbudowano w 1844 roku jako kościół parafialny i był centrum Zgromadzenia Ogólnego Kościoła Szkocji.
Na dole jest całoroczne Centrum Sztuki dla mieszkańców i odwiedzających miasto, dla wszystkich przechodniów, którzy mogą sobie, tak jak ja pobrać foldery, zjeść coś w restauracji i kawiarni. Dalej jest główny hall będący salą koncertową, biblioteka i wiele innych pomieszczeń służących weselnym przyjęciom i bankietom. Nim wybudowano modernistyczny budynek parlamentu na końcu Royal Mile (naprzeciwko zamku, gdzie raz w roku rezyduje rodzina królewska w Holyrood, nie byliśmy i dobrze, bo wstęp bardzo drogi) obradował tutaj w marcu 2006 roku Parlament Szkocki.

Wreszcie docieramy do katedry, wewnątrz natychmiast ktoś do mnie podchodzi żądając opłat za robione zdjęcia. Kościół jest bardzo piękny, zachwyca koronkowy strop i witraże.

Idziemy dalej do NationalMuseum of Scotland. Muzeum jest w południowych rejonach Starego Miasta, od High Street dochodzimy poprzez OldFishmarket, Cowgate, GuthrieSt do Chambers St gdzie stoi posąg Williama Chambersa, słusznie patronującemu Muzeum, gdyż ten dziewiętnastowieczny księgarz i wydawca był gorącym zwolennikiem powszechnej edukacji, a to Muzeum adresowanejest głównie dla nadzieję niosących dzieci, młodzieży i takich jak ja starców, którzy mogą docenić wszystko co się na kuli ziemskiej dobrego wydarzyło.
Przepiękny jest unowocześniony skutkiem kapitalnego remontu kilka lat temu i astronomicznych kosztów gmach Muzeum: biały i jasny dzięki szklanemu sufitowi, a ażurowe ogrodzenia galerii na piętrach ten południowy, wenecki klimat lekkości, wzmagają.
Zaraz na wstępie widać wypchane zwierzęta. Tutaj nie tylko wypchane są słonie i żyrafy, ale chyba nie ma zwierzęcia, by go nie wypchano i nie umieszczono wśród 8000 eksponatów. Pojawienie się ich wyjaśnia najprawdopodobniej film „Paddington” z 2014 gdzie Nicole Kidman usiłuje zabić i wypchać misia Paddingtona dla Muzeum Historii Naturalnej w Londynie z zemsty za to, że jej ojciec, podróżnik kilkadziesiąt lat temu wykazał się litością i nie zabił przodków Paddingtona i nie przywiózł ich do wypchania, za co został wykluczony z Towarzystwa Przyrodniczego, utracił tam pracę skazując rodzinę na nędzę. Jak widać, jego koledzy karnie i sumiennie wykonywali swoją pracę w koloniach Królestwa, gdyż eksponaty przyrodnicze i etnograficzne są imponujące.
Ale oprócz naukowych eksponatów jak zbiory Darwina czy sklonowana owieczka Dolly, jest mnóstwo innych obiektów objaśniających wszelkie zjawiska z fizyki, matematyki, geografii, astronomii, o których każda szkoła może tylko pomarzyć.

Wracamy do samochodu i jedziemy na nabrzeże morskie, gdzie syn instaluje dron i skąd próbuje pożegnalnie sfilmować okiem Boga miasto.
Jesteśmy zaproszeni na wieczorną kolację do Roxany ale wjeżdżamy do przepięknego nadmorskiego miasteczka North Berwick kiedy jest jeszcze jasno. Jedziemy High Street między piętrowymi starymi kamieniczkami, w jednej z nich, naprzeciwko dziewiętnastowiecznego kościoła mieszka rodzina Roxany. Kościół St Andrews Blackadder (nie mogę dociec, dlaczego nazywa się Czarna Żmija i czy ma coś wspólnego ze słynnym serialem z Rowanem Atkinsonem, łączy się z pewnością kultem świętego Andrzeja, patrona Szkocji. Tutaj właśnie wiódł pielgrzymkowy szlak do miasteczka St Andrews, duchowej stolicy Szkotów i pewnie Polaków w czasie II wojny światowej, gdzie stacjonował I Korpus Polski wraz z jego dowódcą, Wodzem Naczelnym gen. broni Władysławem Sikorskim.
Witają nas serdecznie, oprowadzają po całym pionie zajętym przez ich rodzinę. Do pracowni Petra wchodzimy po drabinie, jest pod samym dachem, gdzie stoi perkusja i inne instrumenty i głośniki. Petr wygłuszył dwuspadowy sufit specjalną wykładziną gąbkową i mówi, że jak ćwiczy, nie przeszkadza sąsiadom. Niżej jest pokój dzieci z dwupiętrowym łóżkiem i sypialnia Roxany i Petra, a na dole kuchnia z jadalnią i łazienka. Wszystko bardzo ciepło i i ze smakiem urządzone, ale nie możemy pozostać, gdyż musimy już iść by zobaczyć okolice zanim się ściemni. Roxana daje mi szal w kratę, bo bardzo wieje, plaża jest zaraz za rogiem otoczona niskimi bungalowami z drewnianymi schodkami którymi wczasowicze wychodzą wprost na piasek. Roxana mówi, że woda zawsze jest zimna, ale dzieci w sezonie się kąpią. Przed nami wiele wysp, przepiękny widok na wyspę Bass Rock, którą znam z powieści Stevensona, a którą Roksana opisuje mi przede wszystkim jako lęgowisko ptaków, od których wyspa raz w roku robi się zupełnie biała. Syn stawia na piasku dron, uruchamiają go synowie Petra i Roxany, przychodzą podziwiać chodzący po plaży z psami sąsiedzi.
Przechodzimy do drugiej plaży przez drewnianą furtkę i przekraczamy ulicę. Tu jest betonowe molo, po którym w śniegowcach skaczą dziewczynki i rybacy łowią ryby. Na lądzie widać gigantyczną górę NorthBerwick Law. Roxana mówi, że zamieszkują ją tylko kucyki.
Mówię Roxanie, że mieszkają w raju i ona mi skwapliwie przytakuje.
Siedzimy przy długim stole w jadalni, Petr smaży piersi z kurczaka i dogląda w piekarniku frytek. Petr jest, jak się wyraził, owocem szczęścia w nieszczęściu ojczyzny swoich rodziców. Po wkroczeniu wojsk radzieckich (Petr nigdy nie powie, że weszło też wojsko polskie) w 1968 do Czechosłowacji jego ojciec wyemigrował do Londynu otrzymując bilet tylko w jedną stronę. Tam znalazła się też Jana, która przyjechała podobnie z tego samego co on powodu i z tego samego miasteczka Liberec. Skutkiem tego spotkania w Londynie wraz ze swoim rodzeństwem przyszedł na świat Petr. Ukończył w Londynie wyższą szkołę muzyczną. Pokazuje mi album miasta Liberec z 1975 roku i zdjęcia swoich dziadków.
Do stołu przychodzi Miro ze swoimi zeszytami do kolorowania. Zza ściany dochodzą dźwięki wiolonczeli, to gra starszy o dwa lata jego brat.
Roxana nie może napodziwiać się kuchni Jany. Kiedy pada słowo „knedliki”, Miro entuzjastycznie mlaska.
Roxana przynosi książki Kundery, rozmawiamy o pomniku Szwejka w Przemyślu. Ale najchętniej rozmawiamy o Kubie, gdzie byli całą rodziną, gdyż byli niedawno, Petr miał tam wiosną warsztaty muzyczne.
Z żalem żegnamy całą czwórkę. W nocy jesteśmy już w hotelu Leith i pakujemy się, o 3 w nocy musimy się obudzić i wyjechać, by zdążyć na samoloty do domów.

Zaszufladkowano do kategorii 2017, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik angielski i szkocki (5)

11 marca 2017, sobota. Żegnaliśmy rano z żalem Roker, latarnia morska w czerwone paski pięknie wyglądała przy wschodzącym słońcu. Na plaży Morza Północnego nie było wiatru, tylko miękkie, tropikalne powietrze.
Pojechaliśmy jeszcze do Sunderland po kabel do ładowania komórki w samochodzie i przez szyby auta zobaczyłam to industrialne miasto jadąc przez łuk mostu w poprzek rzeki Wear, która tu ma ujście do morza. Most powstał jeszcze w 18 wieku został przebudowany w 19 wieku przez tych samych konstruktorów co Tower Bridge w Londynie. W mieście były tramwaje, stocznia rozkwitła w czasie pierwszej wojny światowej, potem miasto zbombardowały Zeppeliny, a w drugiej niemiecka Luftwaffe. W latach osiemdziesiątych zlikwidowano stocznię jako nierentowną, a w latach dziewięćdziesiątych zamknięto ostatnią kopalnię węgla kamiennego. Teraz produkuje się tu japońskie Nissany, takie, jakim my podróżujemy. Jest tu podobno wielki ośrodek kulturalny, ale ja znam tylko miasto z drużyny piłkarskiej.
Musimy zjechać z drogi do Edynburga by zobaczyć Wallsend, rodzinne miasto Stinga. Kolonia szeregowych piętrowych domków z czerwonej cegły ciągnących się w nieskończoność jest pusta, wszyscy są na festynie. W uliczce gdzie zaparkowaliśmy przy budynku straży pożarnej stoi czołg z którego wysiadają żołnierze w kombinezonach w panterkę. Jesteśmy trochę zaniepokojeni, idziemy na główną ulicę i plac przed Wallsend Coronation Social Club gdzie zgromadził się spory tłum mieszkańców. Zaczepiona na ulicy dziewczyna z chorągiewką objaśnia, że miasto wita wracających żołnierzy. Jeszcze się nie zaczęło, na placu stoją poszczególne grupki szkockich kobziarzy w kraciastych spódniczkach, a w drugim końcu angielską orkiestrę z długich szarych płaszczach, czarnych spodniach z czerwonymi lampasami i z czarnymi futrzanymi czapami na głowie. Między nimi grupki czołgistów i żołnierzy w mundurach.
Miasteczko, kiedy stocznia i kopalnia jeszcze funkcjonowały pamiętam z „Dorwać Cartera” z 1971 roku z Michaelem Caine grającym zdesperowanego mściciela zamordowanego brata. Używa w końcowej scenie do tego celu powietrznego wagonika na węgiel wysypującego pomszczonego opryszka do morza. Teraz bezrobocie skłoniło młodych ludzi do podjęcia dobrowolnej służby wojskowej, a stojące wokół rodziny z chorągiewkami pewnie są przez nich utrzymywane.
Pijemy kawę z wzorkiem ze śmietanki na powierzchni filiżanki. W narożnej oszklonej kawiarni siedzą starzy ludzie z wnukami, przyszli tu na festyn i zbierają siły przed nadchodzącą imprezą. Egzystencjalny marazm wiosennego przedpołudnia angielskiej soboty udziela się. Ale my już wstajemy, jedziemy na nabrzeże, gdzie jest jeszcze bardziej pusto i obco. Odsłonięte przez archeologów szczątki Muru Hadriana otoczone barierką i opatrzone objaśnieniami są tutaj jedynym miejscem chronionym przed ogarniającą pejzaż entropią, degradacją postindustrialną, zwałami kamieni i zaoranych terenów po budynkach stoczni.
Wracamy na trasę hrabstwa Northumberland wzdłuż wybrzeża Morza Północnego, które ciągnie się tu przez 100 kilometrów. Jak czytam z folderu najciekawsze, nieosiągalne dla nas są oddalone od brzegu: Park Narodowy Northumberland, Zamek Alnwick – siedziba książąt Northumberlandu, gdzie kręcono wszystkie Harry Pottery i dzięki temu jest największą atrakcją turystyczną regionu – szlak pieszy Pennine Way po górach Robson wiodący przez środek krainy i ogrody osiemnastowiecznego architekta Capabilitego Browna, który angielskie ogrody wymyślił.
Trzymamy się brzegu skręcając z drogi w nadmorskie opustoszałe tereny, gdzie farmy składają się zaledwie z trzech bardzo zadbanych posesji tonących teraz w narcyzach i fiołkach. Syn wypuszcza w kilku miejscach drona, który zagląda tam, gdzie my nie możemy już nic zobaczyć, bo całe wybrzeże to bagna. W oddali widzimy wyspę Holy Island gdzie w 1966 roku Polański nakręcił „Matnię”.
Zbliżając się do Szkocji niziny przekształcają się w bardziej górzysty pejzaż, o tej porze roku góry mają przepiękny zielony kolor i są zachwycające. Na pastwiskach bukolicznie pasą się stada owiec z czarnymi mordami i nogami, pewnie tutaj gdzieś urodził się najsławniejszy pies pasterski terier Bobik, który ma pomnik w Edynburgu. Parowy, wrzosowiska, romantyczne krajobrazy pozostały takie same, jak za czasów Waltera Scotta. Rzeka Tweed i góry Cheviot były zawsze naturalną granicą między Szkocją a Anglią, ale o tym, że wjeżdżamy do Szkocji dowiadujemy się z przydrożnej tabliczki.
Na okoliczność wjazdu do Szkocji syn kupuje mi w stacji benzynowej pomarańczową oranżadę w puszce, podobno to typowy szkocki specyfik, ma taki sam ohydny smak jak oranżada w PRL-u.
Film „Rob Roy” z 1995 pokazuje cały obszar Szkocji najpiękniej, góry (Highlands) gdzie ukrywają się górale – rebelianci rozsiane są po całej Szkocji, do nich, jak do zamków Drummond Castle, Tioram, Megginch, Crichton, do dolin Glen Coe, Glen Nevis, a Glen Tarbert i jezior Loch Leven, Loch Morar, Loch Lomond ekipy filmowe latały helikopterami. W „Matni” Polańskiego mieszkańcy zamku na wyspie Holy pokazują pokój pisarza i pióro gęsie, którym Walter Scott napisał „Rob Roya”, ale to śmieszna legenda na potrzeby scenariusza, niemniej prawdopodobna. Wszystko tu w tej okolicy jest specyficznie szkockie, mimo, że kulturowo mieszają się wpływy angielskie ze szkockimi. Również pagórkowaty obszar Berwickshire usiany jest ruinami zamków, tutaj toczyły się destrukcyjne wojny Szkotów z Anglikami.
Wjeżdżamy na obiad do nadmorskiego miasteczka Eyemouth w parafii Berwickshire na tej samej szerokości geograficznej co Glasgow. Ujście rzeki Eye ujęte jest w wysokich wybetonowanych klifach, ale i tak w czasie sztormu woda przedostaje się na ulice. Port jest z XVIII wieku, teraz jest to głównie miejscowość wczasowa z jachtami, przyjeżdżają tu nurkowie, miłośnicy podmorskich fotografii, golfa, lodów, chipsów i podobno ryb pieczonych na ogniu, czego niestety nie udało nam się znaleźć. Jak zwykle podano nie domowe obiady, a mrożonki krabów smażonych na głębokim oleju, które były trudne do przełknięcia. W restauracji siedzą głównie rodziny z dziećmi, przez duże okna widać morze i plażę za chronionym przez falami grubym murem,
Mewy siadają tu wszędzie, ale upamiętniający ofiary I wojny światowej celtycki krzyż jest czysty, umajony makami na Poppy Day.

Wjeżdżamy o zmroku do północnej nabrzeżnej dzielnicy Leith zamieszkałej między innymi przez emigrantów. Skojarzyła mi się z nabrzeżem Lizbony, skąd wypływały statki konkwistadorów. Tu także próbowano biedną Szkocję zamieniać w bogatą metropolię. Po odkryciach kapitana Cooka, pół krwi Szkota, wypłynęły na kolonizację Ameryki w XVII wieku statki „Caledonia”, „Unicorn” i „Saint Andrew” by stworzyć kolonię, malaryczną i morderczą Kaledonię.
Jak czytam w przewodniku urodził się w Leith David Cousin, główny architekt dziewiętnastowiecznego Edynburga, cmentarzy i budynków przy Victoria Street.
Witał tu Walter Scott króla Jerzego IV na królewskim jachcie organizując powitanie przedstawicieli wszystkich klanów przebranych za Szkotów, który to ubiór podobno sam wymyślił wraz z ilustratorami swoich książek.
Stąd pochodzi zmarły w 2005 rzeźbiarz surrealistyczny o włoskich korzeniach Eduard Paolozzi i pisarka J. K. Rowling. Tu być może łajdaczył się Robert Louis Stevenson w nocy przebierając się dla niepoznaki i przeobrażając w pana Hyde. Pewne jest to, że łajdaczyli się tu chłopcy z powieści „Trainspotting” Irvine Welsh’a, gdyż fani z całego świata przybywają tu oprowadzani przez specjalne wycieczki po spelunkach Leith. W centrum handlowym Muirhouse mieściła się „najgorsza toaleta na świecie ”, gdzie powieściowemu Rentonowi wpadły do muszli czopki opium.
Wiele domów wyburzono i postawiono nowe bloki, w których są też hotele dla przybyłych gości z całego świata na Festiwale Edynburskie. W takim właśnie hotelu Ocean Apartments, apartamencie złożonym z dwóch pokoi, salonu, kuchni i dwóch łazienek, mieszkamy, skąd roztacza się cudowny widok na morze.
Zostawiamy w mieszkaniu bagaże i jedziemy nocą do centrum Edynburga, zostawiamy samochód na Market st. przy Museum on the Mound na ulicy wzdłuż skarpy, w dole rozbłyska dworzec kolejowy Waverley, a przed nami pnie się Stare Miasto. Na najbardziej turystyczny deptak środkowej części Royal Milde High Street przychodzimy w szczycie turystycznym, mimo późnej pory, gdyż oprowadzający wycieczki potrzebują właśnie mroku dla zilustrowania wampirycznego i obfitującego w krwawe mordy polityczne historii Szkocji. Idąc Bank st. zaraz za rogiem zaczyna się drugi odcinek Royal Milde, High st. Tu stoi kobziarz pod pomnikiem siedzącego Davida Hume’a, zaraz niżej przy czerwonych budkach telefonicznych (raczej odwrotnie), na cokole Adam Smith i ten gotycki klimat ulicy, który koniecznie oprowadzający turystyczne wycieczki przewodnicy chcą wcisnąć w czasy palenia czarownic i ulicznych egzekucji, rozjaśniają swoją obecnością. Próbujemy wejść do anglikańskiej katedry St Giles, ale otyły ksiądz tarasuje drzwi zaprasza w niedzielę o 13.
Kamienice są wysokie, kilkupiętrowe, nazywane od tych, którzy w nich mieszkali. Chodzę po tych ciemnych zaułkach, często z powodu ścieków halucynogennych straszyło, stąd fenomen magiczny kamienicy córki adwokata przy zaułku Mary King’s Close. Odprowadzano je do jeziora które szczęśliwie zasypano jako siedlisko wszelkiej dżumy i cholery, zamieniono na park, zbudowano stację kolejową Waverley, a za nim wzniesiono w XVIII nowoczesne w tych czasach Nowe Miasto.
Chcemy coś zjeść przy High Street, ale wszędzie pełno turystów. Skręcamy w uliczkę i natykamy się na pizzerię, gdzie kelnerka mówi do nas po polsku, barmanka jest Polką, a w rogu jedząca pizzę rodzina Polaków macha do nas na powitanie. Pytam młodej dziewczyny czy po Brexicie wraca, ależ skąd, odpowiada, chyba, że na starość.
Wracamy pulsującymi nocnym życiem ulicami, gdzie odbywają się pod miejscami kaźni symulowane egzekucje na turystach jak teatralne spektakle otoczone wianuszkiem gapiów schodząc dalej w dół do dworca kolejowego Waverley.
Debiutancka powieść sir Waltera Scotta napisana została w 1814 roku, a dworzec nazwano w 1854 roku. Ma wiktoriański smak, mimo nowoczesnych urządzeń jak ruchome schody, pancerne szkło dla samobójców skaczących z dwóch mostów – North Bridge i dolnym Waverley Bridge – ekologicznego zbierania deszczówki dla dworcowych toalet. Kasetowe mahoniowe sklepienia, fryzy z bawolimi oczkami, żeliwna centralna kopuła z geometrycznym maswerkiem i małą kopułą wspartą na bębnie gdzie są putta i girlandy. W rogach rokokowe arabeski. Stoją kolumny doryckie odlane z żeliwa i malowane na zielono. Przetrwały ozdobne balustrady z kutego żelaza i ogrodzenia z bogato rzeźbionego piaskowca.
Mamy osobne pokoje i osobne łazienki, żal czasu na sen w takim luksusie, ale zasypiam natychmiast po dotarciu do łóżka. Wzywa jeszcze nocne życie Leith, ale tutaj jest cicho.

Zaszufladkowano do kategorii 2017, dziennik ciała | Dodaj komentarz

MACIUŚ (szkic do scenariusza filmowego)

*
Mam na imię Mattie, ale ciocia, która zobaczyła mnie na stacji metra w Queensie jak miałem 11 lat dowiedziała się od mamy, z którą czekałem na jej przyjazd, że jestem Maciusiem i tak u cioci zostało.
Ciocia przyjechała z Polski do NY na 10 dni by zobaczyć muzea i mieszkała w moim pokoju na piętrze, a ja spałem z rodzicami. Mamy duży dom na Queensie i po śmierci mamy w dalszym ciągu mieszkam w tym małym pokoiku na piętrze, gdzie mieszkała wtedy ciocia, tylko te wszystkie zabawki, które mama kazała mi wtedy pochować, a które pogrupowałem w pęczkach i powsadzałem byle gdzie, gdyż nie mieściły się w szufladach i kątach i zewsząd i tak wystawały, dawno wyrzuciłem. I dobrze, że wystawały, bo bałem się, że ciocia na zawsze zabierze mi pokój i zależało mi, by moim zabawkami przypominał jej moją obecność. Mój starszy brat mieszkał w pokoju obok, ale jemu nie zabrano pokoju, tylko mnie.
Chodziłem już od trzech lat w soboty do polskiej szkoły przy polskiej parafii na Queensie, ale ciocia powiedziała, że bardzo kaleczę polski język mimo, że moja mama, która mówiła do mnie tylko po polsku, bo bardzo kaleczyła angielski, nigdy mi tego nie powiedziała i nie zauważyła, bym kaleczył. Niemniej, jak dzisiaj napisałem mail do cioci po polsku, to miałem duże trudności w pisaniu i ona też pewnie myśli czytając, że kaleczę.
Wtedy, jedenaście lat temu, kiedy przyjechała do nas ciocia, przesiadywałem cały czas w kuchni czekając, aż ona wróci z muzeów i podejrzewałem, że nie wraca wcześniej licząc, że już śpię, by się przed snem ze mną nie spotkać i nie słuchać, jak kaleczę polski.
W naszym salonie, gdzie stały antyki i starocie przywiezione z Polski i gdzie na sofie po pracy polegiwał zawsze skonany mój ojciec i oglądał na ogromnym ekranie telewizora polską „Polonię” nie wolno było się mi bawić, gdyż był zawsze wysprzątany i odkurzony, a mosiężne figurki, posążki Buddy odstraszały mnie, gdyż wydawały jakieś dźwięki i ich się bałem, dlatego siedziałem zawsze w kuchni, gdzie czekałem na ciocię, a mama miała zawsze włączony telewizor nastawiony na „Polonię”, który tylko dla mnie przestawiła na amerykańskie stacje z wiadomościami, gdyż w szkole przepytywano nas z tych wiadomości.
Mama ostatni rok woziła mnie samochodem do miejsca, gdzie stał autobus zabierający dzieci do szkoły i jeździły ze mną odprowadzając mnie razem z ciocią. W odróżnieniu od mojego starszego brata i jeszcze starszej siostry, która już była dorosła i zajmowała całą suterenę domu i właściwie jej nie widywałem, bardzo dobrze się uczyłem i mama bardzo chciała, bym, jak moja babcia Halina z Warszawy, został lekarzem. Kiedy dostałem stypendium Kościuszkowskie, a ojciec jadąc do pracy zawoził mnie do nowej szkoły, wszyscy w domu wierzyli, że będę lekarzem. Ale, kiedy po kilku chemioterapiach mama zmarła w nowojorskim szpitalu poczułem się zwolniony z obowiązku bycia lekarzem, który i tak jest bezradny wobec chorób i postanowiłem, tak jak tata, być budowlańcem i inżynierem. Jednak matematyka była dla mnie za trudna i postanowiłem być, tak jak polski dziadek cioci, architektem. Przyjęto mnie wiosną tego roku do Bernard and Anne Spitzer School of Architecture, City University of New York i dostałem stypendium i na wakacje jadę do Polski.
Do Polski jeździliśmy na wakacje na Mazury, do rodziców ojca kiedy byłem mały, ale kiedy zmarli moi dziadkowie, żona brata mojego taty powiedziała, że amerykańskie prezenty, jakie przywozimy w naszych ośmiu walizach – wtedy można było zabierać do Polski dwie walizy a nie jak teraz tylko jedną – znajduje lepsze na śmietniku w Polsce i mama się obraziła i już nie jeździliśmy do Polski, tylko na Karaiby. Tak, że Polski zupełnie nie pamiętałem i jedyną krewną oprócz rodziny brata taty jest właśnie ciocia, do której napisałem maila.
Napisałem jeszcze do pana Zygmunta, który opiekował się babcią w Warszawie w zamian za mieszkanie od momentu jak rodzice wylosowali zieloną kartę, sprzedali mieszkanie na Ursynowie i przenieśli się do Nowego Yorku, gdzie za polskie pieniądze kupili zrujnowany dom na Queensie i pięknie go odremontowali. Tam już urodził się mój brat z wadą serca i zmarł po roku w szpitalu odwiedzany codziennie przez mamę. Rodzice wzięli kredyt na szpital i bardzo się zadłużyli, i kiedy mój brat zmarł, a ja się urodziłem, mama ofiarowała mnie Matce Boskiej Częstochowskiej za to, że urodziłem się bez wad.
Pan Zygmunt obiecał, że jak będziemy w Warszawie chętnie nas ugości w małym mieszkaniu babci na ulicy „Solidarności” – które zgodnie z zapisem notarialnym po jej śmierci przeszło na jego własność w bloku na trzecim piętrze gdzie na emeryturze zamieszkał i gdzie były tylko dwa malutkie pokoiki i ślepa kuchnia. Ale stąd mogę łatwo na piechotę zobaczyć Warszawę, na piechotę do Pałacu Kultury jest 20 minut, do muzeów tak samo. Cmentarz Powązkowski jest niedaleko, ale babcia z prababcią leżą grobie z lastrico, na cmentarzu Północnym powstałym po wojnie, gdyż było tak dużo trupów w Warszawie, że nie mieściły się w żadnym istniejącym cmentarzu, i chciałbym je przenieść do grobowca rodzinnego do Przemyśla.

***
Nie wiem dlaczego pisze do mnie o grobowcu, widziałam ten grób tylko raz w życiu, kiedy jego matka, moja kuzynka Iwonka przyjechała do Polski z Nowego Jorku do matki, byli w Stanach już z pięć lat, zagospodarowani i jako tako ustawieni.
Umówiłam się z nią w Przemyślu, gdzie zatrzymała się kilka dni u swojej koleżanki szkolnej Józi. Przyjechałam pospiesznym Szczecin-Przemyśl, nikt po mnie nie wyszedł na stację, długo szukałam czynnego automatu telefonicznego by zadzwonić do Józi, mimo, że napisałam jakim pociągiem przyjadę i kiedy. I tam w słuchawce nikt na mnie nie czekał, Józia nie wiedziała, kim jestem, nim dowiedziała się, o co mi chodzi, minęło pełnych nerwów kilka minut, wreszcie podeszła do telefonu moja kuzynka i powiedziała, bym czekała pod blokiem, gdzie mieszka Józia o 16. Zmęczona powlekłam się do malarki przemyskiej, która na plenerze wydawała się o niczym innym nie marzyć, jak o tym, bym ją odwiedziła w Przemyślu. Ale mimo listownych powiadomień, że przyjadę u niej spać na jedną noc, ledwo sobie mnie przypominała. Wraz z mężem rzeźbiarzem mieszkali w ogromnej willi i byli majętnymi, topowymi miejskim chałturnikami, dopiero po wyjęciu przeze mnie szampana ze zniszczonego plecaka i moich ceramicznych wyrobów jako prezentów jakoś się rozluźniła. Szczęśliwie uwolniłam się od podsuwanych mi katalogów, okropnych jej obrazów czekających na pochwały i wyszłam, obiegłam sentymentalnym truchtem Przemyśl od Zamku do Sanu, by zdążyć na umówioną godzinę pod blokiem.
Iwonka zjechała windą, wpadłyśmy sobie w ramiona, poszłyśmy w górę Słowackiego, kupiła po drodze kilka zniczy. Poustawiałyśmy te znicze pod kilkoma mogiłami krewnych, przed grobowcem moich pradziadków stanęłyśmy dłużej, bo mówiła, że ma tu jedno miejsce, czego zupełnie nie mogłam pojąć, gdyż byłam tak samo spokrewniona z nieboszczykami tego grobowca, co ona, ale nic nie mówiłam. Iwonka chodziła w tym mieście do podstawówki, a ja się tylko tu urodziłam i przyjeżdżałam do babci na wakacje. Widocznie jakoś miała większe prawa, szczególnie, że wiedziała o istnieniu tego grobowca, podczas gdy mnie nigdy na cmentarz nie zaprowadzono i znałam tych wszystkich krewnych nieboszczyków tylko z fotografii.
Potem wracaliśmy z powrotem w dół Słowackiego, Iwonka narzekała na matkę, która miała 69 lat i nie pogodziła się z tym, że jej jedyna córka zabrała jej wnuki i wyjechała z Warszawy do Nowego Jorku, gdzie pracuje poniżej swoich kwalifikacji, jako absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, obsługuje aparaturę w ośrodku pacjentów w komie. Takich pracowników, jako ordynator szpitala pediatrycznego jej matka miała za nic, zgodnie z panującą komunistyczną konwencją w pracy, gdzie personelem niższego stopnia się gardziło i pomiatało.
Kiedy doszły do bloku Józi, Iwonka pożegnała się i zniknęła w drzwiach klatki schodowej, a ja wróciłam do malarki i jej obrazów, by rannym pociągiem wrócić do domu. Ot i całe moje spotkanie z tym grobowcem, o którym pisze Maciuś i prosi mnie, bym pomogła mu szczątki jego babci i prababci z cmentarza Północnego w Warszawie przenieść do rodzinnego grobowca. Ja, która nie chcę leżeć w żadnym grobie, która chcę być spalona i rozproszona w powietrzu lub w wodzie, ja mam się tym zająć.

***
Chciałem pójść na piechotę do cmentarza Północnego, ale pan Zygmunt mówi, że to za daleko. Pójdę na Stare Miasto i tam wsiądę w metro lub do autobusu. Po drodze zobaczę Warszawę idąc aleją „Solidarności”, skręcę w Żelazną, Andersa, Bielańską. Na Senatorskiej już zauważyłem wzmożony ruch, a pod kolumną Zygmunta mnóstwo ludzi. Krakowskie Przedmieście jest z obu stron obstawione barierkami i kordon policji pilnuje, by ludzie z chorągwiami i transparentami mogli swobodnie przejść z katedry do Pałacu Prezydenckiego. Ludzie zza barierek wymachują białymi różami, ciągle wybuchają tam jakieś kłótnie, a ja pytając ludzi co się dzieje, niewiele z tego wszystkiego rozumiem. Szybko uciekam z Placu Zamkowego, gdyż atmosfera zgromadzonego tłumu staje się coraz gorętsza i boję się tych okrzyków i gróźb.
Pani Józefa z Przemyśla pisze, że grobowiec jest w ruinie, a kuzynka mojej mamy, która mieszka na Górnym Śląsku pisze, że nie posiada żadnych uprawnień, by ingerować w sprawy grobu. Mamę pochowaliśmy dwa lata temu w Doylestown na cmentarzu przy Narodowym Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Pensylwanii. Siedmiometrowa postać Jana Pawła II z granitu zawsze wita nas, jak idziemy do kościoła na mszę, którą opłaca tata raz w miesiącu i jeździmy na nią całą naszą czwórka i do grobu mamy w trzygodzinnych korkach z Nowego Yorku w dniach, kiedy nie ma delegacji rządowych z Polski nawiedzających tablicę na obeliskiem upamiętniającym tragedię smoleńską ze zdjęciem prezydenckiej pary, gdyż trwałoby to jeszcze dłużej. Ale tak to jest, jak tata nie może pogodzić się ze śmiercią mamy i właściwie sam wpadł na pomysł, by grób na cmentarzu Północnym zlikwidować, bo jest brzydki i przenieść do Przemyśla, gdyż mama za życia często o tym mówiła, ale on to zaniedbał.
Tata jest bardzo pobożny, kościół św. Wojciecha naszej parafii na Queensie stał się jego drugim domem, tam, gdzie opłacał mi naukę w Szkole Języka Polskiego im. św. Wojciecha i wraz z uczniami tej szkoły występowałem na imprezach Kongresu Polonii Amerykańskiej, w Paradzie Pułaskiego, na obchodach 3 Maja w Amerykańskiej Częstochowie i wydarzeniach Polonii Filadelfijskiej. Dlatego, skoro w Polsce nareszcie mówi się oficjalnie wszystko, czego nauczono mnie w Polskiej Szkole i jest teraz realizowane – patriotyzm przedwojenny – nie rozumiem, co ciocia mi pisze i dlaczego jej się nie podobają dzisiejsze rządy. Dlatego za radą taty, odjąłem ciocię od znajomych z Facebooka i jednak jej nie odwiedzę, gdyż, jak pisze mi ciocia, od kiedy zapanował w kościele Ojciec Rydzyk, nie chodzi do kościoła i nie przyjmuje w domu noworocznej kolędy. A, za radą taty, nie chcę jej złych wpływów.

****
Ach, odjął mnie od znajomych na Facebooku! Jest taki podobny nie do Iwonki, ale do brata swojego ojca. Poznałam go, jak też miał 20 lat i mieszkał jako student na Ursynowie z rodziną swojego brata. Wtedy leciałam samolotem do Warszawy, by moje małe dzieci mogły powiedzieć w szkole i przedszkolu, że leciały samolotem. Skorzystaliśmy z tego, że w Pyrzowicach „LOT” uruchomił połączenie z Warszawą dla cywilów. Wymieniłam kilka listów z Iwonką powiadamiając ją, że przylecę, że to taki prezent dla synów na Dzień Dziecka i że będę u niej jeden dzień, wrócimy nazajutrz pociągiem.
I kiedy dotarliśmy na Ursynów spoceni i zmęczeni, otworzył nam ten czarnowłosy, ładny chłopak i nie chciał nas wpuścić. Dopiero po dobrym kwadransie, kiedy zdesperowana już podniosłam głos, Iwonka wychyliła się zza jego pleców w przedpokoju i nas wpuściła. Oszołomiona, liczyłam na lepsze powitanie, ale i tak byłam szczęśliwa, że będziemy mieli gdzie spać.
Potem zaczęła się uciążliwa korespondencja z matką Iwonki, Haliną, moją ciotką, którą pamiętałam z wakacyjnych spotkań z Przemyślu na ciuchach. Była piękną, wyniosłą kobietą, której moja mama nie lubiła, gdyż, jak głosiła plotka, chętnie zarabiała lecząc chore dzieci w Przemyślu będąc tu na urlopie, ale kazała sobie przysyłać taksówkę , nawet, jak mały gorączkujący pacjent mieszkał bardzo blisko jej domu. Ale, kiedy sprzedawano dom rodzinny mojego i Iwonki dziadka, by kupić Iwonce mieszkanie na Ursynowie, mama zaraz zrzekła się notarialnie praw do części swojego spadku na rzecz Haliny.
Halina w listach narzekała na Iwonkę, że ją opuściła, że zabrała jej cały spadek, że musi w małym mieszkanku na Świerczewskiego, której nazwę potem przemianowano na „Solidarności” mieszkać wśród paczek, których jeszcze nie zabrali do Nowego Jorku, że całe szczęście zmarł ten mały nieszczęśnik, chory roczny wnuczek który miał genetyczne wady właśnie po rodzinie męża Iwonki i że „bomba”, Iwonka jest w kolejnej ciąży. Jednak listy z biegiem lat stawały się coraz mniej czytelne.
Kiedy będąc w Warszawie pojechałam do niej, długo nie otwierała mi drzwi i nawet pies, który, jak się okazało, był z nią w środku, nie wydał żadnego dźwięku. Po pół godzinie stania przed judaszem zdecydowała się mi otworzyć.
Była niespotykanie gruba, mieszkanie rzeczywiście obstawione było kartonowymi pudłami i poruszała się w nim z niemałym trudem. Zrobiła mi jajecznicę, a ja jej poradziłam, żeby poszła do psychiatry, bo pewnie ma depresję i tak potem zrobiła.

*****
Jestem w Przemyślu od dwóch dni i próbuję doprowadzić te groby do jako takiego wyglądu, ale wszystko się sypie. Owinąłem figurę Matki Boskiej na grobie pradziadka taśmą klejącą, gdyż odpadały jej stopy. Grobowiec, gdzie ma być pochowana moja prababcia Janka i babcia Halina jest bardzo piękny, ma kolumny i latarnie, ale musiałem cały dzień zeskrobywać mech z piaskowca i teraz jako tako wygląda, ale musi być remontowany. Ojciec przylatuje do swojego brata na Mazury za tydzień i chce połowę domu rodzinnego, który mu się po rodzicach należy, i będę mógł częściej bywać w Polsce, która mi się bardzo podoba.
Zaraz mam pociąg do Giżycka i jeszcze tu wrócę. Przemyśl jest taki piękny.

Zaszufladkowano do kategorii 2017, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik angielski i szkocki (4)

10 marca 2017, piątek. Do hotelu Copthorne zjeżdżamy późno w nocy, Kris wczoraj wróciła do Londynu taksówką na lotnisko Heathrow i stamtąd do Seattle, a syn ma jeszcze jedno spotkanie filmowe w Newcastle. Przy portierni stoją półeczki z folderami, mapkami i wszelką informacją o mieście.
Kiedy się budzę, ciężkie czarne zasłony wpuszczają trochę światła przez szpary. Wymykam się na korytarz, wzór wykładziny dywanowej imituje pustynne piaski i można po nich stąpać bezszelestnie.
Przez wszystkie kondygnacje hotelu zbudowanego w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w stylu znienawidzonym przez księcia Karola przechodzi świetlik z oszklonego dachu, dzięki czemu wszystkie korytarze są jasne i mogą stać tutaj palmy w wielkich donicach. Jadę windą na najwyższe piętro i oglądam Newcastle z czterech stron, jest tak górzyste, że oba brzegi Tyne przewyższają budynek hotelu.
Wracam do pokoju, Kajtek już wstał i siedzi przy laptopie. Okno pokoju na całą jego szerokość wychodzi wprost na Tyne i niebieski most Queen Elizabeth II, po którym jeżdżą wagoniki metra specjalnie dla jego naziemnej części zbudowany i otwarty przez królową w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Mimo stosunkowo niedawno powstałego hotelu i mostu (dzięki jego barwie będę mogła łatwo do hotelu wrócić) całe nabrzeże jest zabytkowe, pełne portowych magazynów i domów kupieckich, nawet – jak czytam w folderze – z XVI wieku. Budowle zaprojektowane przez dziewiętnastowiecznego architekta Franka Westa Richa zmarłego w latach dwudziestych XX wieku są najbardziej charakterystycznymi obiektami Newcastle, przebudowane, służą do dzisiaj jako luksusowe lofty.
Po śniadaniu, gdzie wbrew reklamie o rzekomo francuskiej kuchni – oprócz musli i orzeszków nie da się niczego przełknąć – przechodzę jedynie ulicę South Street na schodki, którymi mogę dotrzeć do zabytkowej części miasta oglądając z góry wybrzeże po drugiej stronie Tyne. Jest słonecznie, kwitną tu w chaszczach wszystkie wiosenne kwiaty i latają zaaferowane wychowywaniem piskląt ptaki.
Legendarne katolickie gimnazjum pod wezwaniem św. Kutberta, gdzie Sting był regularnie bity przez jezuitów, znajduje się bardzo daleko, jeszcze bardziej na zachód i na północ, tam nie dotrę.
Jak czytam, przez Newcastle przebiegał Wał Hadriana, miał 3 metry szerokości i 5 wysokości, wznieśli go stacjonujący tu żołnierze trzech legionów rzymskich w II wieku. Zbudowano go w połowie wyspy łącząc Morze Północne z Morzem Irlandzkim i to gigantyczne przedsięwzięcie militarne tak naprawdę nie miało żadnego uzasadnienia. Napotykam co i rusz na ślady muru oznaczone tabliczkami przypominającymi, że byli tu Rzymianie, trudno się zorientować co jest co, wszystko się nawarstwiało i spiętrzało. Równocześnie są tu ruiny murów obronnych romańskiego Zamku, który powstał właśnie na tych rzymskich fortyfikacjach, wykorzystano rzymskie wieże strażnicze i budulec, tym razem chyba wiadomo po co: przed Szkotami. Nie rozróżniam już co Castle Keep, a co rzymskie i z trudem orientuję się co to „Keep” oznacza.
Teren zamku był o wiele większy, niż istniejące dzisiaj pozostałości, z którego z wiekami pobierano kamienie do budowy okolicznych kamienic i pięknej teraz średniowiecznej uliczki Side z czerwonymi kamienicami. Przedzielony torami kolejowymi, pod którymi przechodzę pod łukowatym sklepieniem jest do zwiedzania, mimo, że uratowane resztki jeszcze niedawno służyły wielorakim celom, była tu najbiedniejsza dzielnica miasta. Miał sześć głównych bram – aż do 1695 roku bramy były zamknięte w nocy.
Mijam piękny hotel Vermont i hotel Bridge, podobno ma najstarszy pub w mieście, o którym śpiewano, że pod nim „kości martwych Rzymian leżą spokojnie”, za nim są słynne schody Dogs Leap, rozsławione przez zespół z lat siedemdziesiątych Dire Straits piosenką „Down To The Waterline” o „wąskim skrawku ziemi pomiędzy domami”. Ale nazwa ich bierze się z 1772 kiedy Baron Eldon, Lord Kanclerz Anglii uciekał tymi schodami z Elizabeth Surtees, z porwaną córką bankiera Aubone’a Surteesa.
Na szczycie ruin spotykam odpoczywające małżeństwo z małym dzieckiem. Są to Polacy, którzy skwapliwie zapewniają (jakbym wyglądała no kogoś, kto potępia emigrację zarobkową, a przecież podziwiam) że są turystami i że przypłynęli do Newcastle swoim jachtem. I są to jedyni Polacy których spotkałam, mimo, że wielu polskich żołnierzy walczących w II wojnie światowej i wracających z obozów zostało w Newcastle.
Dynastia Tudorów miała zaledwie trzech królów i trzy królowe, ale mnóstwo krewnych, którzy odwiedzali Newcastle, gdyż właśnie wtedy miasto rozkwitło gospodarczo i było wielką, renesansową metropolią, szczególnie na nabrzeżu, gdzie stały magazyny z towarami przywożonymi przez statki rzeką Tyne. Przywieziono też po raz pierwszy cukier, który stał się największym rarytasem angielskiej kuchni. Wokół stawiano renesansowe domy z fasadami z okien, by można było swobodnie oglądać idące po ulicach parady.
Od kamienicy bankiera, którego córkę Bessie Surtee porwał ubogi student, który później został kanclerzem, zaczyna się turystyczny szlak Tudorów, którym wędrują wycieczki szkolne i oglądają przede wszystkim kominki założone tu po raz pierwszy w komnatach jako luksusowa nowość ciągnące się niejednokrotnie przez całą ścianę pokoju.
Ale najbardziej odcisnęły się rządy tyrana Henryka VIII, który skutkiem głupiej odmowy poślubienia Anny Boleyn przez papieża Klemensa VII, spowodował nie tylko powstanie Kościoła anglikańskiego, ale prawie całkowite zniszczenie katolickich kościołów i klasztorów, a polowanie na katolików i ich knowania zamieniło kraj w państwo inwigilatorów i donosicieli. Zaowocowało to licznymi przebudowaniami na królewską modłę. I tak papistowskie włoskie południowe wpływy renesansowe zastąpiła północna ponurość.
Odwiedziłam anglikańską katedrę świętego Mikołaja z Mirry z charakterystyczną ażurową wieżą latarniową widoczną zewsząd (przede wszystkim dla żeglarzy) i dzięki niej po mieście się nie gubię. Oglądam tam pięknie haftowane krzyżykami poduszeczki na klęczniki.
Pochodziłam też po dawnym klasztorze dominikanów Blackfriars gdzie teraz są restauracje i który przetrwał tylko dlatego, że został sprzedany bankierom i zaadaptowany na pomieszczenia rzemieślnicze.
Jest stąd blisko do Chinatown. Przeszłam po jego pustych o tej porze uliczkach, obok bramy wyrósł stadion.
Cały wiek XVII to panowanie szkockiej dynastii Stuartów z wyrwaniem im władzy przez Cromwellów (ojca i syna) w połowie wieku przez dekadę, nękany przez wojnę domową, knowaniami papistów i rojalistów, by tronu nie utracić, a jak już utracić, by odzyskać, i braku spoczynku katów w londyńskiej twierdzy Tower.
Szkoci najechali na Newcastle (40000 żołnierzy) w 1640 roku i miasto było głównym strategicznym miejscem ze względu na dostawy węgla. Zagrozili zniszczeniem kościoła St Nicholas i tam w wieży zamknięto szkockich więźniów ratując go przez rujnacją, co nie zapobiegło szkockiej okupacji. Niemniej po latach konny posąg króla Jakuba II spontanicznie zburzono i wrzucono do Tyne.
Na nabrzeżu Sandhill stoi z tego okresu przebudowany po pożarze w stylu klasycznym dawny ratusz (Guild Hall i Exchange).
Szpital Świętego Jezusa (Holy Jesus Hospital) jest nieopodal, teraz otoczony drogami, mostem kolejowym i wysokimi nowoczesnymi budynkami, stoi też do dziś. Za Tudorów zamieniony z klasztoru Augustynów przez cały siedemnasty wiek był przytułkiem, wydawano tu zupy, miał 42 pokoje na trzech piętrach, arkady i zbudowany był z cegły. Był w ubiegłym wieku muzeum, teraz są tu biura.
Istnieje też szpital Keelmen równolegle do Grainger Street i Rosemary Lane prowadzącej na Bigg Market. Nie wiadomo, czy został zbudowany dlatego, że wybuchła epidemia dżumy w 1636, czy wiek, który po raz pierwszy dał biednym przytułki, dał też szpital węglarzom ciężko pracującym na rzece Tyne, wiozącym węgiel na małych łódkach do statków (rzadko z żaglami, najczęściej na wiosła) do Londynu. Ich romantyczną pracę uwiecznił Turner. Środki do jego budowy pochodziły ze zbiórek dla sierot, wdów i niedołężnych węglarzy. Z charakterystyczną wieżą, z kopułą i zegarem, z widokiem na rzekę Tyne był do niedawna akademikiem, ale ciężkie warunki o których byli studenci wspominają na blogach (karaluchy, wilgoć) spowodowały, że stał długo opuszczony i władze miasta zastanawiają się zdaje się do dzisiaj, co z nim zrobić.
O tym, czy burzyć, czy zachować kosztowne dla miasta w eksploatacji budynki z czerwonej cegły gdzie nie można wprowadzić nowoczesnych technologii ocieplania, dachów łapiących deszczówkę i paneli słonecznych, jest sensacyjny film „Burzliwy poniedziałek” z 1988. Tam patriota lokalny Sting walczy o swój muzyczny klub, który mafijny kapitał amerykański jedynie dla swoich zysków chce zburzyć. W filmie jest Polonia, ich siedziba, wiarusy, trzy pokolenia Polaków.
Panowanie angielskich królów o imieniu Jerzy naznaczyło styl w architekturze na wyspach, w obu Amerykach i koloniach angielskich tak dosadnie, że domy z kolumnami w drzwiach i oknach rozpoznawalne są wszędzie jako styl historyczny, solidny i reprezentacyjny.
I takie są też domy przy ulicach Newcastle, po których stąpam z podziwem i mimo, że to i tak smętne resztki, podobno w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku mnóstwo tych charakterystycznych, przepięknych domów, gdzie mieszkało się nie poziomo tak jak dzisiaj, ale w kamienicach rodziny zajmowały pionowo wszystkie piętra od piwnic po dach, wyburzono.
W osiemnastym wieku też pozbywano się resztek starego Newcastle, by poszerzyć ulice i pobudować domy dla wzrastającej w mieście ludności. Powstała pierwsza w mieście gazeta i nowe drukarnie drukujące najwięcej w Królestwie książek. Wybudowano specjalne gmachy dla wizytującej z Londynu arystokracji i członków rodziny królewskiej: ogromne sale bankietowe, balowe, jeden budynek istnieje do dzisiaj: Assembly Rooms uratowany przed rozbiórką w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy przywrócono mu pierwotny, osiemnastowieczny wygląd i rozrywkowy charakter.
Był to też wiek utraty mostów, które wielka powódź zmiotła w 1771. Zaczęto nieśmiało dostarczać rurami wodę do domów, ale było to jeszcze bardzo kosztowne i dla nielicznych. Ulice oświetlano lampami naftowymi.
Od katedry idę ulicą Mosley, była to pierwsza ulica na świecie oświetlona przez żarówki, wynalezione przez Josepha Swana i zastosowane tutaj na rok przed Edisonem w Stanach. Idę do Grainger Town, najpiękniejszej części miasta.
Grainger Market, Theatre Royal, Grey Street, Grainger Street, Clayton, ulica jest łukowata, romantyczna, stoją tu czteropiętrowe okazałe kamienice pełne wieżyczek, pilastrów, kopuł i wszelkich wysmakowanych architektonicznych ozdób. Ach, i jeszcze ta pochyłość ulic, widoki są najpiękniejsze kiedy idzie się zakrzywioną ulicą Grey Street, potem Deen Street, schodzi ku rzece i wyrasta z powodu nierówności terenu gigantyczny łuk mostu High Level Bridge.
Rewolucję przemysłową czasów wiktoriańskich szczególnie odczuły właśnie takie uprzemysłowione miasta jak Newcastle, gdzie w kopalniach nie tylko wprowadzono wszelkie nowinki jak lampy i maszyny parowe, ale także to, że można zatrudniać nawet pięcioletnie dzieci, by mogły z powodu swojej małości wchodzić w ciasne chodniki kopalni. Nadmiar pieniędzy i szybkie bogacenie sprzyjało budowie ekskluzywnych kurortów dla klas wyższych nad morzem Północnym na wschód od Newcastle, a wynalazek roweru spowodował większą ruchliwość kobiet i powolne ich wyzwalanie się z wiktoriańskich domów. W Newcastle przebudowano ulice i dzielnice stały się jeszcze bardziej eklektyczne, bombastyczne, stosowano dosłownie wszystkie style poprzednich epok i włączono ornamenty z architektury Bliskiego Wschodu i azjatyckiej. Architekt Richard Grainger, który w 1834 roku wygrał konkurs na nowy plan centrum Newcastle, został uczczony gigantyczną kolumną na szczycie Grey Street.
Wiktoriańska w Newcastle jest katolicka katedra St Mary’s, anglikańska katedra, cały Grainger Market, Dworzec Centralny, hotel Royal Station (gdzie toczy się akcja filmu ze Stingiem „ Burzliwy poniedziałek”), The Swing Bridge, Union Club, Grey Street, rezydencja i park utworzony dla producenta witraży Williama Wailesa na południu Newcastle w Saltwell oraz liczne rzeźby: pomniki, marmurowe sarkofagi w kościołach, a także wspaniała ceramika, która rozkwitła tutaj w największej na świecie fabryce.
Ale cudem techniki i budownictwa jest otwarty przez królową Wiktorię w 1849 High Level Bridge dla ruchu drogowego i kolejowego przez Tyne na dwóch poziomach. Pociągi mogły już przejechać rzekę, miasto i jechać do Szkocji. Na tym moście rozgrywają się słynne sceny z „Dorwać Cartera” z Michaelem Caine, a także sceny z „Burzliwyego poniedziałku” ze Stingiem, które są hołdem złożonym i mostowi i miastu.
Raptem jedna dekada po śmierci królowej Wiktorii, to czasy edwardiańskie i jej syn Edward zdążył w Newcastle zaznaczyć swoje umiłowanie do luksusu i wykwintu. Taki jest najpiękniejszy budynek w Newcastle, stoi zaraz przy kolumnie Greya na ulicy Blackett zaprojektowany przez Benjamina Simpsona dla karczmarza Emersona. Kamienica „Emerson Chambers” to przemieszanie secesji z neobarokiem, zarówno od zewnątrz jak i od wewnątrz jego zaskakujące, wybujałe elementy architektoniczne sprawiają, że odcina się od reszty budowli swoją kuriozalnością, ironicznością i wesołym klimatem. Na czterech piętrach zajętych przez księgarnię gigantycznej sieci Waterstones panuje w środku dnia ruch zaskakujący w stosunku do innych księgarń, które są zazwyczaj puste. Na pierwszym piętrze otoczona regałami jest kawiarnia wypełniona po brzegi pijącymi cappuccino i dyskutującymi seniorami. Panuje tu całkiem odrębna atmosfera niż na luzackiej ulicy, gdzie nosi się wszystko i byle jak. Patrzę na mokrą ulicę z łukowatych okien najwyższego piętra, na kolumnę i panujący tu miejski ruch.
Nikt nie przypuszczał, że wojna może być tak okrutna, I wojna światowa była całkowitą nowością, przeraziła i uświadomiła ludzkie możliwości w zadawaniu bliźnim cierpień na masową skalę. Kobiety z Newcastle z początku entuzjastycznie zastąpiły mężczyzn na opuszczonych stanowiskach w przemyśle ciężkim, gdzie produkowano amunicję (13000 karabinów, 14 milionów pocisków i 100 czołgów), statki i samoloty wojenne, stawały się pielęgniarkami w budynkach zamienionych na szpitale, prowadziły w mieście tramwaje i autobusy, a nawet grały w piłkę w drużynie Newcastle. By je bardziej zmotywować w stoczni odwiedził je król Jerzy V z królową Marią.
Kiedy koszmar się skończył i pozostawił kaleki, sieroty i wdowy, oglądały na Grainger Street paradę pokojową. 10000 żołnierzy i ochotników i przyszło na odsłonięcie trzech pomników wojennych, z których jeden stoi na Eldon Square powstały w 1923 roku. Teraz dekoruje się go makami na Poppy Day. Na ławeczce przed wielkim hipermarketem zbudowanym w latach siedemdziesiątych w miejscu zabytkowych tarasów z kolumnami otaczającymi pomnik ze świętym Jerzym zabijającym smoka wojny, młodzi ludzie grają i śpiewają smutne pieśni z wojennych czasów. Wchodzę do wielkiego domu towarowego Eldon Square Shopping Centre, toalety są na samej górze, zajmują całe piętro. Trudno się połapać w licznych odnogach handlowych pasaży mających bramy na różne ulice, często pokrywające się miejsce z tymi samymi, jakie stały tu, w X wieku, kiedy gród był ogrodzony.
W latach sześćdziesiątych podobno barbarzyńsko wyburzano zabytkowe budynki Newcatle, by postawić supermarkety, stworzyć ronda i nowe arterie. Tym sposobem padł najbardziej opłakiwany na blogach pasaż Royal Arcade z korynckimi kolumnami na Pilgrim Street, by mogła tu przebiec autostrada i zbudowano biały, wielokondygnacyjny budynek Swan House, podobno architektoniczne monstrum 1960 roku.
Na blogach płaczą, bo w Arcade mieścił się legendarny klub klub A’Gogo, który był najważniejszą w latach pięćdziesiątych częścią życia nocnego w Newcastle, gdzie grali Jimi Hendrix, The Who, The Rolling Stones i chodził na ich występy gimnazjalista Sting.
Przechodzę przez obrotowy, czerwony most Swing powstały jeszcze w XIX wieku jako cud inżynierii, niestety nie zdążę już zwiedzić drugiej strony rzek Tyne, ale cieszę się, że chociaż zdążę jeszcze przejść nabrzeżem. Idę ścieżką u podnóża wysokiego nasypu wzdłuż rzeki, u góry zagląda wieża nieczynnego kościoła, teraz jest tam St. Mary’s Heritage Centre, są tam biblioteki, sale wystawowe i konferencyjne, na zegarze wieży już za dwadzieścia druga, a Kajtek ma po mnie przyjechać o drugiej pod hotel Copthorne. Szybko biegnę przez chaszcze, mijam mężczyznę z wędką, nikogo tu nie ma oprócz niego, mijam zabytkowe lampy z kulami szklanymi, nade mną gigantyczna budowla Sage Gateshead w postmodernistycznym stylu jako ogromny szklany pęcherz gdzie są sale koncertowe. Otwarty został w 2004 roku obok Bałtyckiego Centrum Sztuki Współczesnej i Gateshead Millennium Bridge w obecności królowej, niestety, już go nie odwiedzę. Pędzę przez Millennium Bridge, lekki, biały most, kładka jakby się chwieje, gdy równolegle pędzą rowery osobną ścieżką.
Kiedy dopadam hotelu, Kajtek właśnie nadjeżdża i chce zaraz jechać nad morze, by odpocząć. Ale są korki, jednak udaje nam się do hotelu w Roker zajechać w ciągu pół godziny.
Jak czytałam w folderze podczas jazdy, miasto należy tak jak Newcastle do hrabstwa Tyne and Wea. Miasto wzbogaciło się w czasie rewolucji przemysłowej nie tylko na przemyśle stoczniowym, ale także na hotelach dla zamożnych właścicieli fabryk i kopalń, którzy z rodzinami zjeżdżali do należącego do Sunderland Roker, do świeżo powstałego uzdrowiska, gdyż zauważono, że świeże powietrze i kąpiele morskie działają kojąco.
Jeszcze niedawno główną promenadą wzdłuż wybrzeża i ozdobionej krużgankami balustrady nad urwiskiem jeździł tramwaj. Nie wiadomo, gdzie konkretnie Lewis Carroll napisał „Jabberwocka” i „Alicje” , ale tropów jest mnóstwo. Alicja przyjeżdżała tu z siostrą i rodzicami na wakacje na plażę pod skalistym urwiskiem, gdzie były groty, na pobliskich wrzosowiskach mnóstwo białych królików, a w kościele rzeźba uśmiechniętego kota.
Dzisiaj badacze piszą o tym wszystkim tomy, powstają w parkach tych okolic żeliwne pomniki postaci z Alicji w „Krainie czarów”, ale i bez tego wszystkiego Roker jest przepiękny, romantyczny i nawiedzany przede wszystkim przez nowożeńców spędzających tu swój miodowy miesiąc.
W recepcji hotelu stoi piramida czerwonych jabłek, dają nam klucze do pokoju natychmiast, ale by się przedostać do niego, trzeba pokonać z naszymi walizami na kółkach wiele schodów i drzwi, gdyż hotel ma strukturę statku, a my mamy mieszkać w kajutach na samym dole. Pokoje mają bardzo romantyczne nazwy z angielskich imion kobiecych i męskich, bohaterów powieści, ale nasz pokój ma tylko liczbę.
W pokoju oprawa okrągłego lustra i gałki mebli są z okrętowej liny i wszelkie szczegóły wystroju, łącznie z najnowszym numerem gazety lokalnej „Echo” jest w estetyce przedwojennej.
Jemy zaraz po przyjeździe w jedynej restauracji „Santini’s”, gdzie dają o tej porze ciepły posiłek, w szeregowym bliźniaku – bungalowie przy ulicy Roker Terrace, gdzie są ekskluzywne apartamenty i hotele z widokiem na morze. O tej porze jest tutaj dużo dzieci i mimo, że to kuchnia włoska, jedzenie w dalszym ciągu jest okropne.
Wzdłuż wybrzeża ciągną się trawniki na szczycie klifu, dopiero na dole jest piasek i plaża, i różne urządzenia dla zabaw dzieci. Groty skalne, które tam były za czasów Alicji zostały usunięte i plażę poszerzono.
Na trawnikach wieloma sposobami upamiętniono zmarłych. Postawiono na początku XX wieku z szarego kamienia krzyż z plecionką celtycką z reliefami ptaków i zwierząt splecionych wewnątrz liści. Od wschodu krzyża sceny z życia mnicha średniowiecznego Benedykta, któremu krzyż był poświęcony, już za życia uznanego za świętego, jest czczony jako czcigodny przez kościół anglikański. Po pierwszej wojnie światowej wyryto na nim napisy upamiętniające jej ofiary.
Kilkanaście kondolencyjnych ławek umieszczono w najpiękniejszych miejscach widokowych. Dedykacje na mosiężnych tabliczkach są bardzo zróżnicowane i poetyckie, umajone świeżymi i sztucznymi kwiatami. Ławki są dzierżawione na dziesięć lat.
Kajtek na samym brzegu robi zdjęcie morza na czas, by uzyskać efekt polukrowanej jego powierzchni, a ja zbieram kamyki i muszelki, by przywieźć trochę Morza Północnego do Polski.
Wieczorem sale na parterze tętnią życiem, w restauracji wszyscy piją piwo, a w sali obok odbywają się jakieś zbiorowe zabawy, konkursy i wspólne śpiewanie. Kajtek idzie na piwo, ale niedługo wraca i by mi nie przeszkadzać przenosi się z laptopem i by porozmawiać z Jean przez telefon na półpiętro, gdzie stoi ogromny fotel i wisi dwumetrowe lustro w złotej ramie.
Ja siedzę jeszcze długo w wannie, by dojść do siebie, łazienka ma tu taką samą wielkość jak pokój i uważam, że to bardzo dobre proporcje dla każdego mieszkania.
Zasypiam jak kamień odurzona powietrzem morskim i bardzo zmęczona zwiedzaniem.

Zaszufladkowano do kategorii 2017, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik angielski i szkocki (3)

9 marca 2017, czwartek. Hotel Hilton Garden Inn w świetle dnia był jeszcze bardziej osamotniony, zza hotelowych zasłon widać było tylko puste, wiosenne pola.
Po śniadaniu na parterze, gdzie można było sobie wybrać, czy zjeść jajecznicę na bekonie, czy pociętą w plasterki kaszankę lub smażone trójkąty ziemniaczanego purée, od widoku takich dań na śniadanie robiło mi się niedobrze, syn przed wyjazdem z Kris do pracy poprosił recepcjonistkę, bym mogła zostać w hotelu do 13, bo i tak w Luton nic nie ma i nie ma się gdzie spieszyć. Zagadnęłam sprzątaczki – usłyszawszy, że cała ich ekipa łącznie z szefową mówi po polsku – co można w Luton zobaczyć?, ale nie wiedziały. Najmilsza Polka była w moim wieku i miała jeszcze trzy lata do emerytury, przepracowała w Luton już siedem lat i wcale nie chciała wracać do Polski, ani spędzać tam emerytury, mimo, że jedna z córek w Polsce pozostała. Zaintrygował mnie Luton, w końcu to ważne miasto z międzynarodowym lotniskiem, do którego samoloty latają bezpośrednio nawet z Katowic i to lotnisko jest najstarsze, wybudowane przed wojną, podczas gdy to, na które przyleciałam, Heathrow, po wojnie.
Wyszłam z hotelu w samo południe spisawszy z Google Maps wszystkie ulice, miałam iść do Luton niecałą godzinę. Przed hotelem powiewała jeszcze triumfalnie unijna flaga.
Po drodze mijałam zachwycona żywopłot z bożonarodzeniowego ostrokrzewu, który w Polsce przemarza, kwitnące łany dziko rosnących krokusów, żonkili, fiołków i sasanek. Mijałam starożytne cmentarze i małe osady z placami handlowymi. Ale jak doszłam do drugiego ronda, nie wiedziałam gdzie iść i napotkany jedyny mężczyzna powiedział, że można iść i tak, i tak, i że na jedno wychodzi, a najlepiej tak, co było zupełnie inne, niż mój spis nazw z Google Maps.
Kiedy wspięłam się na wzgórze zabudowane kolonią romantycznych domków z loggiami, skąd roztaczał się piękny widok na podobne domki i kolonie, nagle, wśród zupełnej pustki dostrzegłam figurkę młodej kobiety rasy żółtej, która właśnie wchodziła do swojego domu. Kiedy ją dogoniłam i spytałam o Luton złapała się za głowę, wstawiła zakupy do samochodu którym najwidoczniej tutaj przyjechała i razem ze mną zeszła z tej góry. Była bardzo zaaferowana i zatroskana, zdziwiona, że idę na piechotę z hotelu, ale ze swoją wschodnią powściągliwością nie podziwiała, a ni nie żałowała, że tak się męczę, pokiwała ze zrozumieniem głową. Przeszłyśmy pod mostem i nakierowała mnie na właściwą drogę, pouczyła, że przed Luton będzie jeszcze jeden most. Złożyłam dłonie jak do modlitwy w podziękowaniu takim, jakim wdziałam na filmach, byłam przepełniona wdzięcznością do tego żółtego anioła i nie wiedziałam jak mam to okazać.

Idąc szosą mijam szeregi zadbanych domków z wypukłymi loggiami, często wieżyczkami i rozbudowanymi dachami. Zaglądam przez bramę cmentarną w formie neogotyckiego zamku. Gruby mur kamienny skutecznie chroni cmentarz przed hałasem szosy. Jest to, jak czytam, Luton Church Burial Ground przy Crawley Green Road, miejsce, gdzie pochowano 132 zabitych w czasie I i II wojny światowej. Wpatruję się w duże kamienne tablice wbite w trawę przedzielone aleją wierzb rosochatych, po bezchmurnym niebie leci samolot.
Nieciekawe obrzeża Luton wiodą do centrum miasta, po przecięciu torów kolejowych podziemnym tunelem docieram do centrum. W odróżnieniu od Londynu świeci słońce, trochę odpoczywam, jem mój ulubiony paprykarz szczeciński w mojej ulubionej porze jedzenia na murku przy oknach biblioteki. Przez obrotowe drzwi wchodzą i wychodzą młodzi ludzie, głównie Azjaci. Kieruję się do toalety, wchodząca za mną dziewczyna w długiej szacie i chuście na głowie zajmuje z laptopem miejsce przy oknie na wysokim stołku, ale większość wchodzących kartą wstępu uwalnia blokady bramek i znika na siedmiu piętrach biblioteki. Stoją tu obok baru półeczki z folderami, mapami i wszystkim, co mi jest akurat jest potrzebne, łącznie z mapką szlaku rowerowego przez najatrakcyjniejsze okolice Luton. Mapka campusu, na którym okazuje się już jestem, wskazuje jako atrakcję średniowieczny, niski kościół St Mary’s Churchyland, który zaraz odwiedzę. Jest ogrodzony i zamknięty, ale jego elewacja w szachownicę i zamkowe blanki przypomina rycerski zamek z klocków LEGO. Wchodzę do jednego z oszklonych, nowoczesnych budynków Uniwersytetu Bedfordshire, nikt nie zwraca na mnie uwagi, czarnoskóry portier nie ma nic przeciwko temu, bym się tu porozglądała. Pobieram ze stolików w holu kolejne foldery.
Przecinam plac campusu i jestem już w High Town, którego główną ulicą – deptakiem jest George Street zaczynający się placem świętego Jerzego i kończący się dziewiętnastowiecznym ratuszem. The Mall Luton, do którego można dostać się różnymi bramami z George Street, gdyż pawilony tego gigantycznego sklepu ciągną się równolegle do ulicy zasłonięte pierzeją kamienic, od razu jest widoczny. Wchodzę i wjeżdżam na piętro ruchomymi schodami do skrzydła z napisem MARKET. Chyba jestem tutaj jedyną białą osobą, ale i tak nikt nie zwraca na mnie uwagi, do niczego nie zachęca i niczego nie oferuje. Wbrew napisowi nie panuje tutaj atmosfera energetycznych egzotycznych targowisk, nawet obsługa stoisk jest gdzieś pochowana, czasami smętnie przesuwają się czarnoskóre postacie, by coś poprawić na wieszakach lub podnieść z posadzki upuszczony towar. Sennie jedzą w oddzielonych zasłonkami z koralików małych boksach czekoladowe kobiety w chustach i owłosieni mężczyźni w turbanach potrawy na plastikowych tackach i piją kawę z tekturowych kubków. Mozolnie, w którymś z boksów kobieta szyje na maszynie otoczona stertami kuponów materiałów. Przy stoiskach z jedzeniem, warzywami, rybami i mięsem jest o tej porze pusto. Zwabiona egzotycznymi zapachami przypraw i kadzidełek, barwnością stoisk próżno poszukuję jakiejś radosnej, emigracyjnej enklawy w Luton, które szczyci się największą liczbą ludności kolorowej z całego Królestwa. Ciężki betonowy sufit sprawia, że jest tu ciemno i przytłaczająco, a sztuczne oświetlenie nie jest wystarczające, jakby chciano na kolorowych mieszkańcach Luton zaoszczędzić.
Wychodzę na dalsze przestrzenie hipermarketu, dalej jest weselej, ciągną się kilometrami restauracje, bistra sklepy, stoiska, sale rekreacyjne, gier i kącików dla dzieci. Cały ten kompleks powstał w latach siedemdziesiątych, kiedy wyburzono wiktoriańskie domy ze szklanymi dachami i Arnold Hagenbach, założyciel centrów handlowych po II wojnie światowej w całym Zjednoczonym Królestwie pod nazwą Arndale Centre, postawił tu ten gigant. Teraz wszystko przejęła spółka Maill i unowocześniła. Udaje mi się przy pierwszym napotkanym wyjściu na George Street uwolnić się od sklepowego labiryntu i wyjść na słoneczną ulicę, gdzie przeważa rasa biała, głównie Polacy, bo język polski dochodzi zewsząd.
Niestety wielki polski magazyn z napisem “Miód” jest już zlikwidowany, ale za to polskie delikatesy “Smaczek” są w dalszym ciągu otwarte.
Dochodzę do białego ratusza z jońskimi kolumnami, który wydaje mi się brzydki, dalej za nim ciągną się uliczki z dwukondygnacyjnymi kamieniczkami z polerowanej, czerwonej cegły, białymi okiennicami i łukowatymi witrynami sklepów na parterze. Na ich tle, jak z Matrixa, pięknie komponują się szybko kroczące muzułmańskie kobiety w długich, czarnych trenczach, z twarzami zamaskowanymi kwefami. Dalej mały kościółek, domek neogotycki w którym jest muzeum, wszystko zresztą jest w stylu gregoriańskiej, wiktoriańskiej Anglii. Polacy niosą torby z zakupami, palą papierosy, często po wschodniemu zaciągają i strasznie klną, ale są jacyś energetyczni i podekscytowani. Okrążam kilka razy teren wokół ulicy Jerzego, zaglądam do dziewiętnastowiecznego budynku z czerwonej cegły, obok do zabytkowego domeczku, podobno całe Luton wyrabiało kapelusze, potem samoloty, a w czasie wojny bomby i samoloty, za co było bombardowane mimo tajności ulokowanych przez Churchilla fabryk. W jednej z uliczek napotykam na mały sklepik z materiałami dla plastyków, jest doskonale zaopatrzony, a ceny są niższe niż w Polsce. Kupuję sobie fosforyzujące flamastry, piękna czarnoskóra dziewczyna, chyba mająca dwa metry wzrostu we fryzurze afro kupuje arkusze czerpanego papieru.
Wracam do biblioteki, widziana wcześniej Pakistanka w dalszym ciągu siedzi na wysokim stołku przy laptopie mimo, że jest upał, szczelnie okutana jest szarą chustą, popielate abaja i czador zasłaniają całą sylwetę. Oglądam fotografie na ścianach i czytam informacje. Campus powstał niedawno, dziesięć lat temu, a tę supernowoczesną bibliotekę otwarto w styczniu ubiegłego roku. Biblioteka jest, jak pozostałe budynki campusu super ekologiczna, obiektem wzorcowym pod tym względem: panele słoneczne, wydajne ogrzewanie, ograniczenie emisji CO2, dach zbiera deszczówkę.
Jakieś kolorowe towarzystwo świętuje przy stoliku swoją uroczystość, rozkładam swój laptop przy oknie i próbuję się zalogować do sieci uniwersytetu. Ale interesuje mnie życie za oknem, trzy bardzo atrakcyjne muzułmanki właśnie się tu spotkały i nie mogą się rozstać, rozmawiają żywo ze sobą, śmieją się, trzymają pod pachami jakieś skrypty. Piszę do syna, by przyjechał tutaj po mnie, odpisuje, że już jedzie. Zbieram się, pakuję laptop do plecaka i wychodzę na zewnątrz. Ze mną oczekuje na samochód ciemnoskóra studentka okutana szczelnie w długie popielate szaty i tego koloru chustę, jest bardzo ładna. Po nią przyjeżdża czarny samochód z czarnymi szybami, czarnoskóry kierowca roztapia się za kierownicą i wygląda, jakby samochód przyjechał bez kierowcy.
Syn przyjeżdża wściekły, okazało się, że są trzy biblioteki w Luton, a ja jak zwykle nie odbieram telefonu.
Jedziemy na kolację na obrzeża Luton, już się ściemnia i pub Rhubarb mieszczący się w piętrowym domku przy Church Road zapala przed wejściem zabytkowe latarnie. Mimo, że jak głosi szyld, potrawy są tu kuchni domowej, dorsz z frytkami, zamówiony mi na siłę przez syna jest smażony w głębokim oleju z mrożonek z hipermarketu i raczej niejadalny. Ale jest miła, egzystencjalna atmosfera prowincji, gdzie po pracy przychodzą tubylcy pograć w gry, w bilard, zobaczyć wspólnie mecz w telewizorze i wypić przy kontuarze piwo. Otyła kobieta właśnie podeszła do jednorękiego bandyty i chyba go opróżniła z pieniędzy, bo monety długo sypały się do korytka.
Jednak szybko wstajemy i idziemy do samochodu. Mamy cztery godziny jazdy do Newcastle upon Tyne, a trzeba wyjechać z miasta w korkach na autostradę, co podróż przedłuży.

Zaszufladkowano do kategorii 2017, dziennik ciała | Dodaj komentarz