8 marca 2017, środa. Novotel jest w starej robotniczej dzielnicy południowego Londynu Southwark i okna pokoju wychodzą na rząd wielopiętrowych budynków, gdzie mieściły się dawniej różne wiktoriańskie biznesy. Można wychylić się i ujrzeć czterokondygnacyjną, z półkolistymi oknami Menier Chocolate Factory, teraz jest tam teatr.
Budzimy się wcześnie i mamy jeszcze czas, by zdążyć zjechać windą, syn do siłowni, ja do sauny. Siedzi w drewnianej kabinie mężczyzna w moim wieku okryty białym hotelowym ręcznikiem, ale jak biorę prysznic już z niej wychodzi i przenosi się na fotel w pomieszczeniu obok, by odpocząć i potem znika na dobre. Druga kabina z zimnym powietrzem miga zapraszająco niebieskimi światłami chcąc umilać przejście z gorącego piekła pierwszej. Lecz ja i tak nie wytrzymuję nigdzie długo i wolę siedzieć pod prysznicem. Piramida zielonych jabłek tutaj także jest, stoją we wszystkich hotelowych siłowniach i basenach i nie wiadomo dlaczego ten gatunek jest im przypisany. Szafki z pozwijanymi w rulony ręcznikami, szafki na kluczyk, duże lustra i rośliny doniczkowe wokół, wszystko to zachęca, by zadbać o ciało, a ja i tak nie muszę, bo tylko mój duch każe mi pokonywać wszystkie odległości lekko, jak na jego wagę i umiejętności przemieszczania się.
Mam, jak się dowiaduję od syna, tylko jeden dzień na Londyn, już wieczorem jedziemy do Luton, gdzie mamy następny nocleg. Koncepcja, bym z Luton tu metrem wróciła, a syn w drodze powrotnej po mnie wyjedzie samochodem upada, gdyż hotel Hilton jest na peryferiach Luton, korki są okropne i czas skurczy się do tego przemieszczania, nawet metro ma liczne przystanki i jedzie długo.
Mimo że pada, rezygnuję z metra, by zobaczyć ulice Londynu, przechodniów, wystawy i pozaglądać przez szyby do pubów i restauracji.
Wychodzę z hotelu zaraz po tym, jak syn z Kris, która przyleciała z Seattle też wczoraj, znikają za rogiem ciągnąc walizki ze sprzętem fotograficznym, kierując się na wieżę Shard of Glass widoczną w całej okazałości z hotelowego parkingu. W niej do wieczora będą przeprowadzać wywiady z użytkownikami najnowszego programu komputerowego Microsoftu dla diagnostyki medycznej.
Mam żółtą pelerynę z kapturem i do tego parasol. Staram się nie przemoknąć i nie zaziębić, ale ogranicza mi to pole widzenia. Wszyscy po ulicach chodzą pochyleni i nawet już nie widzi się tych charakterystycznych sylwetek wpatrzonych w telefony, gdyż każdy ma gdzieś je ukryte i korzysta ze słuchawek. Jednak nie jest to ulewny deszcz, właściwie mży tylko, ale wystarczy, by cała wilgoć wsiąknęła w ubranie i buty.
Po błyszczących, czarnych ulicach jeżdżą czarne duże taksówki i piętrowe autobusy, najczęściej zupełnie puste. Stare dziewiętnastowieczne kamienice powoli ustępują szklanym wieżowcom, cały czas budowanym, żurawie wznoszące je do nieba widoczne są zewsząd. Idę ulicą Southwark równolegle do Tate Galery, którą chcę sobie zostawić na powrót, mijam wypożyczalnię miejskich rowerów, widzę, jak właśnie otwierają South Bank Centre, to taki chyba nasz były empik, młodzież głównie azjatycka wchodzi tu cały czas, by zjeść śniadanie i posiedzieć przy komputerach.
Dochodzę do Blue Fin Building Southwark, to szklany, błękitny wielokondygnacyjny biurowiec niedawno powstały w miejscu wyburzonych 150-letnich domów, przed nim stoi ruchoma instalacja – Pomnik Nieznanego Artysty stworzony przez grupę artystów niezależnych Greyworld. Na cokole z napisem łacińskim NON PLAUDITE MODO PECUNIAM JACI stoi realistyczna postać mężczyzny przypominająca prawdziwego mima stojącego nieruchomo w miejscach turystycznych i odgrywającego jakąś historyczną postać. Pomnik w zamyśle miał reagować ruchem na przechodniów, co musiało ludzi przestraszać. Stoi tu już 10 lat i nie wiadomo, czy się jeszcze rusza, ale na mnie nie reagował. Teraz w deszczu jego podniesiony w górę pędzel, jak i druga dłoń zwisają wzdłuż tułowia, a artystyczny szalik w kolorze szarości pomnika z brązu też opadł smętnie. Bliski tu plac budowy zasłonięty jest gigantycznymi zdjęciami dwóch nabrzeży Tamizy i wzniesionego niedawno supernowoczesnego City. Mijam trawniki kwitnące przylaszczkami i przebiśniegami, dochodzę do obszaru zajętego przez OXO, z tej strony wypielęgnowany park zza którego wyziera wieża, w XIX wieku najwyższy punkt Londynu, a za nią w oddali trzydziestopiętrowy, 111 metrów wysokości South Bank Tower zbudowana jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Mijam Kings College, podobno obok University of Oxford i University of Cambridge trzecia najważniejsza w UK uczelnia, potem wielokulturowy kościół st. Johns, wygląda jak grecka świątynia z kolumnami, gdzie odbywają się nawet nabożeństwa w narzeczu ludów Ugandy i podchodzę do gigantycznej rotundy. BFI IMAX ma największy ekran kinowy w Królestwie. Potem schodkami wzdłuż Hungerford Bridge, po jego przeciwległej stronie są półkoliste wejścia do pomieszczeń pod mostem gdzie jest „Topolski Bar”. Powstał, by upamiętnić słynną pracownię Feliksa Topolskiego, do którego zjeżdżali się wszyscy artyści z Polski z Wajdą na czele, ale także znakomitości z Anglii, a rodzina królewska kupowała od Topolskiego 150 rysunków rocznie. Teraz „Bar Topolski”, gdzie jedzenie jest piekielnie drogie, ozdobiony jest pracami Topolskiego w ponurych barwach, ale ekspresja jego rysunków na ścianach restauracji nikogo tam nie uspokoi.
Idę wzdłuż Royal Festival Hall, mijam dużą, czarną głowę Nelsona Mandeli stojącą na chodniku między halą a Hungerford Bridge na jeszcze czarniejszym, wypolerowanym cokole. Modernistyczna sala koncertowej Royal Festival Hall otwarta w 1951 koncertem w obecności króla Jerzego VI i królowej Elżbiety ciągle jest przebudowywana i modernizowana aż po nasz wiek XXI.
Jeszcze tylko zejść po schodach i już jestem na nabrzeżu, na przepięknym bulwarze Queen’s Walk zbudowanym na srebrny jubileusz rządów królowej Elżbiety II. Wtedy też dobudowano do kolejowego mostu Hungerford po jego dwóch stronach kładki dla pieszych przypominające burtę jachtu. Wzdłuż deptaku stoją żeliwne lampy ze szklanymi kulami – kloszami przypominające lampy gazowe, bogato zdobione motywem morskich stworów. Na barierki siadają ptaki morskie i słodkowodne oraz te, które lubią wsie angielskie: stalowoszare kaczki z białymi frędzlami, bladoszare perkozy, białe czaple, barwne zimorodki o turkusowych skrzydłach, brązowe kurki – kokoszki lub w ciemnym oliwkowym upierzeniu z zielonymi nogami i czerwonymi podwiązkami.
Szmaragdowe kaczki krzyżówki z butelkowo-zielonymi głowami i białymi kołnierzami, śnieżnobiałe łabędzie będące własnością Korony, cyraneczki – najmniejsze kaczuszki, gęsi o czekoladowych głowach i wszędobylskie mewy, rybitwy oraz czajki i jaskółki.
Wszystkie ptaki siadają na barierkach wzdłuż promenady lub na zakotwiczonych kutrach na Tamizie (znam je wszystkie, gdyż robię je z filcu i kolorowych szmatek i zawieszam u sufitu w domu). Zza ptaków rozpościera się przepiękny, zamglony widok na City Westminster, nawet piękniejszy niż na pejzażu Clauda Moneta.
Dochodzę do London Eye. W Londynie było już koło młyńskie w Earls Court na północno-zachodnim krańcu Londynu zbudowane w 1895, a rozebrane w 1907 roku i miało 94 metrów wysokości 82 metrów średnicy. Dzisiejsze London Eye z 2000 roku jest wysokie na 135 metrów i ma 120 metrów średnicy, przypomina koło rowerowe. Posiada 32 kapsułki, a jazda trwa 30 minut.
Ponieważ i tak nie miałabym czasu tym jechać, zobaczyłam ile zaoszczędzam funtów: dla seniora £16,50, wynajęcie całej kapsuły bez względu na liczbę pasażerów (maksimum 25 pasażerów) £500. Jeśli ktoś chce, posiłek z trzech dań kosztuje £5000 na grupę.
Dostaje się także zatyczki do uszu.
Diabelskie koło ma tę zaletę, że jest widoczne zewsząd i jest dla mnie punktem orientacyjnym, gdyż nie mam opłaconej komórki, by móc korzystać z mapy online.
Za Jubilee Gardens, aż do mostu westminsterskiego ciągną się „londyńskie lochy”, do których bilety sprzedawane są w oszklonych pomieszczeniach wzdłuż rzeki. Fundują dzieciom najkrwawsze momenty z dziejów Anglii. Dalej jest Sea Life London Aquarium zajmujące trzy kondygnacje i podziemia pełne ryb.
Zawsze chciałam zobaczyć zegar, na którego czterometrowych wskazówkach odpoczywali Piotruś Pan i Wendy w drodze do Nibylandii i wiedziałam, że do Nibylandii leci się właśnie przez Westminster. Przeszłam do niego na drugą stronę Tamizy mostem, mieszając się z tłumem, nie tylko turystów. Ludzie wychodzili ze stacji metra, straże parlamentu wpuszczały właśnie samochody na jego teren blokując przechodniów, a ja rozmyślałam o dziennikach Samuela Pepysa w genialnym tłumaczeniu Marii Dąbrowskiej, o tym, jak Pepys będący administratorem floty Anglii (nie mający pojęcia o marynarce) i członkiem parlamentu, chodził tu codziennie do pracy myśląc jedynie o tym, by kobiety, które mu się podobają pozwoliły mu zrobić z nimi co zechce i żeby żona się o tym nie dowiedziała.
Przed opactwem Westminster jest jednak kolejka turystów, trzeba pokazać plecak i zapłacić wstęp. Ksiądz ubrany w zielony ornat wymienia z każdym wchodzącym kilka słów i jest niesłychanie grzeczny. Ale jak podchodzę bez biletu i pytam, czy mogę sfotografować tylko to, co tu widzę, zaraz się zmienia, zakazuje wszelkich fotografii i obrażony odsyła mnie do kasy.
Najbardziej podobają mi się gotyckie koronkowe sklepienia i wyrzeźbione w kamieniu dalie na portalu, pamiętam, że o tych ulubionych kwiatach angielskich królów pisała Virginia Woolf w „Orlando”.
Niedaleko stoi posąg sufrażystki Emmeline Pankhurst otoczony właśnie licealistami, którym znużony nauczyciel objaśnia żywot wyniszczonej głodówkami więziennymi kobiety. Wzniesiono go z niezwykłą szybkością zaraz po jej zgonie, najprawdopodobniej ze wstydu, kiedy już niczego nie dało się naprawić. W filmie „Sufrażystki” z 2015 zagrała ją Meryl Streep.
Pomnik króla Jerzego V, dziadka królowej Elżbiety II z portlandzkiego marmuru stoi naprzeciwko Izby Lordów. Pochodzi z 1947 roku, ma 3 metry wysokości razem z cokołem i też gromadzi grupkę szkolnej młodzieży.
Siadłam na ławce w bliskim Parku świętego Jakuba, by wypić wodę z butelki i trochę odpocząć. Na trawnikach łany narcyzów, pod drzewami przebiśniegi i sasanki, obwódki z pierwiosnków, a jak wyjeżdżałam z Polski, nic jeszcze sie nie obudziło po zimie. Na stawie pelikan, potomek pewnie tego przekazanego przez ambasadora Rosji w 1664 roku Karolowi II. Trzymano tu kiedyś wielbłądy, krokodyle, słonia i egzotyczne ptaki w klatkach.
Myślałam o Oliverze Cromwellu, którego pomnik niedawno minęłam, stoi poza Izbą Gmin Zjednoczonego Królestwa w Westminsterze, a jeszcze 10 lat temu chciano go usunąć. Film „Zabić króla” z Timem Rothem jako Oliverem Cromwellem robi z niego faktycznie wściekłego tyrana i ten jeden moment w historii Anglii, gdzie król nie królował spowodował późniejsze rządy królewskie jeszcze bardziej absolutystyczne i jeszcze głupsze. Po ścięciu przez Cromwella króla Karola I, z wygnania we Francji wrócił na tron jego syn Karol II i założył właśnie ten park w stylu francuskim, który o zmroku za przyzwoleniem libertyńskiego króla stawał się miejscem seksualnych orgii.
Pod koniec XVIII wieku miejscem przestępstw i bezprawia stał się Westminster. Wprowadzenie oświetlenia ulicznego spowodowało, że kobiety pracujące „off-street” zajęły park nie oświetlony w nocy.
Opisał to młody poeta, przyjaciel króla hrabia Rochesteru John Wilmot w swoim poemacie „To Ramble w Parku St James”. Film „The Libertine” z Johnnym Deppem w roli hrabiego Rchesteru i z Johnem Malkovichem przybliża te czasy. Poemat o parku napisał też Edmund Waller „Park St. James” o którym Harolld Bloom wspomina w swojej książce „Lęk przed wpływem”. Jednak poematem tym podlizuje się królowi tworząc jego bukoliczny obraz, podczas gdy hrabia Rochester nie szczędzi wulgaryzmów i opisów całkowitego zezwierzęcenia frywolnych londyńczyków.
I jeszcze na dodatek współczesna nam powieść SF “Wróg” Charliego Higsona przybliża park futurystycznie. Akcja toczy się między innymi w tym parku po apokaliptycznych przemianach świata. Według niej nie mam co iść do pałacu Buckingham, gdzie zainfekowana rodzina królewska jest przechowywana w sali tronowej i jest zbyt słaba aby walczyć. Dzieci walczą natomiast o Park St. James by móc hodować w nim żywność.
Wzdłuż parku Jakuba ciągnie się Horse Guards Road, przy której też stoi pomnik, wyjątkowo brzydki, poświęcony ofiarom I wojny światowej, a po II wojnie światowej dodano jeszcze informacje o kolejnej porcji ofiar. Stoją wieńce z czerwonych maków składane na Poppy Day.
Cały plac Horse Guards Parade zastawiony jest dzisiaj jakimiś budkami, samochodami i wygląda to na plac budowy. Nagle z ulicy Maill wyjechał na koniach ubrany na czerwono, w złotych hełmach oddział Królewskiej Kawalerii Konnej, przejechał wzdłuż parku i zniknął za rogiem. Podążam tam, skąd wyjechali, przekraczam szeroką arterię The Maill gdzie z oddali widać dostojne łuki Admiralicji, przez które wiedzie uroczysta trasa z Trafalgar Square do Pałacu Buckingham. Wchodzę na plac Waterloo zapoczątkowany gigantyczną kolumną z Dukiem Yorku na czubku. Sir John Franklin stoi po lewej stronie, w środku król Edward VII na koniu, a po prawej stoi Field Marsahall, pierwszy baron Clyde. Przecinam Pall Maill i w środku nowy pomnik, stoi secesyjna grupa Crimean War Memorial z alegorycznymi figurami upamiętniająca zwycięstwo aliantów w wojnie krymskiej z 1853-56.
Drogowskazy kierują mnie do National Gallery.
Budynek przypomina Capitol, dzięki latarni kopuły wewnątrz jest bardzo jasno. Wnoszone plecaki i torebki sprawdzają pospiesznie dwaj strażnicy, gdyż napór wycieczek jest tak wielki, że trudno tu o dawną celebrację wejścia do świątyni sztuki. Pamiętam jeszcze moje szkolne wycieczki do muzeum, ściszone głosy, obowiązywało oddawanie wszystkiego w szatni i włożenie śmiesznych filcowych kapci z przywiązywanymi z przodu troczkami. Tutaj panuje prawdziwa demokracja, wszyscy chodzą gdzie chcą i w czym chcą i co chcą mają w rękach, nieustannie gadają, śmieją się, jest jak w ulu. Znudzeni pilnowacze interweniują w krańcowych wypadkach. Dopiero jak grupa uczniów dobrała się do jakiejś perły włoskiego renesansu, pilnująca czarnoskóra nagle poderwała się z krzesła i stanęła jak żołnierz między znudzonymi uczniami a obrazem. W innym miejscu francuski nauczyciel, wyraźnie pasjonat sztuki wysokiej, gestykulował i opowiadał o obrazie, który grupę licealistów nie zainteresował i widać było, że z pobłażaniem patrzą jedynie na swego śmiesznego nauczyciela. „Malarstwo włoskie rany boskie” jak pisał Andrzej Bursa w wierszu.
A ja zachwycałam się wszystkim i długo stałam przed moim ulubionym Jean-Auguste-Dominique Ingresem i wspaniałym portretem pani Moitessier.
Plac Trafalgar Square mimo niedawnego deszczu kipiał falującym, energetycznym tłumem. Po prawej stronie, gdzie czasowo na czwartym pustym cokole stawiają rzeźby młodych artystów, teraz stoi siedmiometrowa brązowa rzeźba czarnego koloru ludzkiej dłoni z gigantycznym, wydłużonym, skierowanym w niebo kciukiem rzeźbiarza z Glasgow Davida Shrigle.
Stoją też inni uliczni artyści. Przez siatkę moczoną w kuble, bubble man puszcza bańki mydlane na cały plac, które łapią dzieci. Po lewej uliczny zespół śpiewa piosenki Boba Dylana, stoją żywe posągi i turyści się fotografują. Górująca 44 metrowa kolumna koryncka z figurą z piaskowca Horatia Nelsona w napoleońskim kapeluszu i czterema ogromnymi lwami przeraża mnie, bo nie jestem przyzwyczajona do takiej gigantomanii.
Odpoczywam siedząc wśród urodziwych dziewczyn na brzegu fontanny i jem wyjęty z plecaka paprykarz szczeciński, tu zresztą wszyscy coś jedzą.
Kiedy dochodzę do Piccadilly Circus , fontanna Shatfesbury’ego oblegana jest przez turystów. Wieńczy ją figurka Erosa zrobiona pioniersko z aluminium w końca XIX wieku do której pozował 16 letni angielsko-włoski chłopak. Sylvia Plath zauważa w „Dzienniku”, że ma strzałę skierowują w dół, przez lata pełnił swoją miłosną rolę w centrum Londynu. Było to, od jego umieszczenia tutaj, miejsce najlepszych w Londynie prostytutek, a matki z pobliskiego targu przy Haymarket przyprowadzały tu na sprzedaż swoje córki. Teraz zmienił swój charakter, gdyż na stopniach fontanny siedzą wszyscy, którzy tak jak ja błądzą po Londynie szukając ławki by odpocząć, zjeść i wypić.
Sądząc z mapy jestem w samym sercu londyńskich uciech. Ulica Shaftesbury łączy Piccadilly Circus z New Oxford Street przecinając Charing Cross Road i ma początek w Chinatown. Na skrzyżowaniu Shaftesbury i Charing Cross Road znajduje się Palace Theatre z czerwonej cegły, a na północno-wschodnim końcu ulicy Shaftesbury Theatre.
Zabytkowy, z kolumnami, Teatr Criterion, podobno cały pod ziemią, stoi na południowym brzegu Piccadilly Circus. W północno-wschodniej części Piccadilly Circus, na rogu między Shaftesbury Avenue i Coventry Street, jest London Pavilion, na którym są sławne billboardy świetlne. Z początku przeznaczony był dla muzyki, teraz jest to pasaż handlowy.
Obok mnie siedzą młodzi ludzie, jedną parę pamiętam z parku St. Jamesa, mówią po hiszpańsku, robią sobie zdjęcia telefonem.
Wstaję i idę w kierunku ulicy Piccadilly.
Na Piccadilly mijam wielki Burlington House z 1664 roku, ostatni z wielkich domów jakie tu wzniesiono. Była tu Royal Academy i tu Darwin przedstawił po raz pierwszy swoją teorię.
Idąc dalej, odwiedzam siedemnastowieczny anglikański kościół St James’a gdzie ochrzczono Wiliama Blake’a. Mały, z czerwonej cegły, sprawia wrażenie trzynawowego, ale to tylko wielki hall, po bokach ma balkony wsparte kwadratowymi kolumnami. Marmury są rzeźbione i złocone. Wszystkie białe ściany oprócz wejściowej mają duże okna, zamiast ołtarza jest okno witrażowe i dzięki temu kościół jest jasny i przyjemny. Sklepienie kolebkowe harmonijnie zamyka przestrzeń. Pod organami wielki okrągły zegar czego nigdy w kościołach nie wdziałam. Brali tu podobno śluby wielokrotnie i tajnie arystokraci skandaliści.
Kościół prowadzi bogate życie artystyczne, odbywają się tu plenery rzeźbiarskie od zakończenia wojny w ogrodzie kościoła na terenie zbombardowanego cmentarza. Są też koncerty muzyki poważnej, ale ja trafiam akurat na działalność biznesową. Przed kościołem stoiska w poszczególne dnie tygodnia handlują czymś innym, a ponieważ jest środa, trwa Arts and Craft Market. Biskupi zachęcają do wszelkich działań komercyjnych na terenie kościoła, co się nie wszystkim podoba i w proteście powstała grupa chrześcijańska „Vagabonds”. Nazwa pochodzi z poematu Wiliama Blake’a „The Little Vagabond”. „Włóczędzy” spotykają się nieformalnie raz w miesiącu w zamkniętym pubie na St James, by od swojego patrona zaczerpnąć duchowości. Wspierają też ubiegających się o azyl i biednych.
Natrafiam na Piccadilly na „Hatchards” najstarszą w Londynie, osiemnastowieczną księgarnię, gdzie kupowali książki Kipling, Wilde, Byron. W „Hatchards” korzystam z bezpłatnej toalety.
Potem chodzę oszołomiona pod oszklonym dachem pierwszym w Wielkiej Brytanii pasażem handlowym zbudowanym pod kątem prostym do Piccadilly, otwartym od 1819. Nie tylko dziewiętnastowieczny Paryż miał swoje ekskluzywne pasaże opiewane przez Waltera Beniamina.
Wracam na Piccadilly i próbuję odpocząć w St James Square. Niestety park zamknięty jest dla publiczności, zaglądam przez ogrodzenie, wszystko wiosennie tam już kwitnie.
Soho, które ma zaledwie dwa kilometry kwadratowe dzisiaj straciło już podobno monopol na uciechy seksualne, a w ciągu dnia jest jak każda dzielnica pełne zabieganych, szarych przechodniów.
W latach trzydziestych pisarze pili tu na umór w pubach, a w utworzonych po wojnie tanich jadłodajniach jedli obiady. Umieszczali swoje najczarniejsze postacie właśnie tutaj. Hyde dostał od Stevensona swoje tajne mieszkanie, a Conrad dał sklep pornograficzny tajnemu agentowi.
Kogo tu nie było. Pomieszkiwał jako dziecko Mozart, mieszkał Karol Marks i knowali rewolucjoniści. Do pubów chadzali malarze Francis Bacon, Lucien Freud, później Damien Hirst. Mieszkał krawiec Beatlesów, producent „Wstrętu” Romana Polańskiego, muzycy jazzowi, rockowi i pop jak George Melly, Eric Clapton, Jimi Hendrix, Donovan, Elton John. W XXI wieku przywracali świetność Soho lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku Rolling Stonesi, Charlotte Church, Amy Winehouse i Paris Hilton.
Ale lata sześćdziesiąte były tu najważniejsze. Tu w teatrach toczyła się rewolucja seksualna, aktorzy występowali nago, skorumpowana policja przyzwalała na setki burdeli, sex shopów, klubów gejowskich i ulicznej prostytucji. Tu Beatlesi nagrywali płyty, występowali i się modlili. Pozostałością ich religijności jest Hare Krishna Temple. Kiedy przechodzę obok śpiewającej grupy buddystów przed ich kościołem widzę, że są tak jak inne elementy tej ulicy prowadzącej do parku czymś integralnym, ale nikogo nie obchodzącym.
Wchodzę do Soho Square, mijam biały posąg Karola II, tego samego króla, który założył park świętego Jakuba i którego wygląd przypomina naszego Jana Kazimierza, a grający go Malkovich w „Rozpustniku” był jak z portretów obu królów.
Rośnie tu, jak na Kubie ciepłolubna palma, a rabaty pierwiosnków już niemal przekwitają, a ja już tylko mogę zjeść i wypić kładąc się pod domkiem ogrodnika.
Na Oxford Circus skręcam tylko w ulicę Regent. Nie zamierzam kupować nic na Oxford Street, mimo, że właśnie tutaj autor horroru „Wróg” Charlie Higson przyprowadził dzieci łowione przez „dorosłych”, którzy zamienili się w kanibali, by się jakoś ogarnęły i odświeżyły plądrując opuszczone po zarazie ekskluzywne sklepy i założyły olśniewające adidasy, bluzy i kurtki.
Ulica Regent jest wiktoriańska, Pepys w swoim „Dzienniku” o niej nie wspomina, bo wytyczono ją dopiero po pożarze w 1666 znanym najlepiej właśnie z jego „Dziennika”. Najpiękniejszy jest The Quadrant, najlepiej widoczny na Google Map, gdyż nowatorsko zaprojektowany przez głównego i jedynego architekta ulicy (też architekt Pałacu Buckingham), Johna Nasha jako długi budynek jest na planie wycinkiem koła. Był jeszcze piękniejszy, miał arkady, by najbogatsza klientela Londynu nie mokła chodząc po sklepach. Kolumnadę usunięto w 1848 gdyż podobno zaciemniała sklepy.
Ubierał się tu Oscar Wilde, przy tej ulicy w klubie doszło do konfliktu Wilde’a z markizem Queensberry skutkiem czego po procesie go uwięziono i wkrótce zmarł.
Wszystkie kamienice są zabytkowe, o elewacjach z portlandzkiego piaskowca, o pięknych oknach z dziewiętnastowieczną sztukaterią.
Szukam słynnego sklepu „Hamleys” z zabawkami polecanego przez przewodniki jako największy sklep na świecie co pewnie nie jest prawdą, ale niechybnie posiada toaletę. Wjeżdżam na siódme piętro gdzie strzałki rozwidlają się na kolor niebieski „boys” i różowy „girls”. Nigdzie nie widziałam tak wesołej toalety.
Ekspedientki chodzą w tiulowych spódniczkach baletnicy, praca tutaj jest chyba bardzo ciężka, nikt z obsługi nie próżnuje. Sprzedawcy prezentują latające zabawki, jeżdżące po ścianach samochody, rysują przez szablony tęczowymi kredkami, wyciskają fosforyzującą pastę na balony. Jedynie uwięzione w obramowanych blatach stołów pluszowe zwierzątka próbujące z nich wyjść same się obsługują. Na półpiętrze jak na balkonie stoi rodzina królewska w skali 1:1 zrobiona z klocków Lego, gdzie klienci się z nią fotografują.
Mijam wielkości naturalnej pluszowe słonie i żyrafy i zjeżdżam do podziemia, na najniższy poziom, gdzie całą przestrzeń na planie sklepu zajmują zabawki dotyczące gwiezdnych wojen.
Popularne książeczki Saxa Rohmera z doktorem Fu Manchu w pierwszej połowie XX wieku przedstawiały mieszkańca China Town jako geniusza zła: wąsatego, szczupłego Chińczyka z nieprzeciętną wiedzą o twarzy szatana, dysponującego agentami i wojownikami wyposażonymi w wyszukane narzędzia tortur i broń chemiczną.
Pisarz podobno żalił się, że jest zakazany w faszystowskich Niemczech wbrew jego sympatiom i książkom propagującym walkę z komunizmem. Żółta zaraza tępiona przez Saxa Rohmera nie powstrzymała powojennego odrodzenia się zbombardowanego, pierwotnego China Town w Limehouse, którego wszystkich mieszkańców pisarz uczynił przestępcami.
W powojennym Soho Chińczycy osiedlili się przy Gerrard Street gdzie stoi chińska brama. Głównie byli to uciekinierzy z komunistycznych Chin za rządów Mao, a przedwojenny monopol na kokainę zastąpiła kuchnia chińska, równie uzależniająca angielskich żołnierzy wracających z frontów azjatyckich jak narkotyk, dzięki którym ogromny popyt na chińskie potrawy umożliwił powstanie i rozkwit chińskich restauracji.
Chińska dzielnica była też ulubionym miejsce muzyków, tutaj w piwnicach lat sześćdziesiątych działały kluby jazzowe, powstał Ronnie Scott Jazz Club, a w 39 Gerrard Street w piwnicy w 1968 roku czterech muzyków zagrało ze sobą i powstał Led Zeppelin.
Krążę po uliczkach zachwycona baldachimem z czerwonych lampionów wprowadzających tu erotyczny nastrój. Oczywiście nie znajduję żadnych sprzedawców kokainy, chociaż tu do dzisiaj jest centrum handlu narkotykami, a legendarny diler z lat dwudziestych ubiegłego wieku Brilliant Chang jest obecny w slangu kupujących.
Zabiegani Chińczycy zaludniają o tej porze wąskie uliczki China Town, a ja oglądam smakowite torty, których też w moim wieku jeść mi nie wolno.
Idę do British Museum przez ciche uliczki Bloomnbsbery. Mieszkała tu śmietanka Intelektualna Londynu: William Butler Yeats przy Woburn Walk, Charles Dickens przy Great Russell Street, Karol Darwin przy Upper Gower Street, a malarka Vanessa Bell i jej siostra Virginia Woolf przy Gordon Square. Wędrująca po Londynie Pani Dalloway na podobieństwo irlandzkiego Pana Blooma błądziła w jednym dniu tak jak ja po tej okolicy zachwycając się wszystkim.
Grupa Bloombsbury składała się głównie z mieszkających tutaj ekonomistów, pisarzy, krytyków, dziennikarzy, modernistycznych artystów i ich rodzeństwa. Spotykała się w czwartki.
Nie wiem, czy te szeregowe domki z wypielęgnowanymi trawnikami przy schodkach wejść i obowiązkowo wszędzie kwiatami doniczkowymi w oknach to były ich mieszkania, czy te kamienice przy skwerach. Myślałam z początku, że tutaj Orwell umieścił akcję swojej najlepszej przedwojennej powieści „Brak tchu”. Ale nie, to jeszcze wyżej na północ, tam też kręcono odcinki „Latającego cyrku Monty Pythona”.
Dochodzę do białego, niepokojącego wieżowca Senat House. Ma 19 pięter, wybudowany w latach trzydziestych, teraz mieści Uniwersytet. Podczas II wojny światowej było tu Ministerstwo Informacji opisane u Grahama Greene w powieści „Ministerstwo strachu” sfilmowane przez Fritza Langa.
Ale największą sławę budynek zyskał dzięki „Rokowi 1984” gdzie George Orwell umieścił w nim Ministerstwo Prawdy.
Dochodzę do kolumn British Museum, wejścia strzeże kamienny lew.
Zewnętrzny monumentalny budynek (myślałam, że to ateński Akropol) wiernie odtworzonej greckiej świątyni hellenistycznej Ateny Polias at Priene z jońskimi kolumnami z portlandzkiego piaskowca, zupełnie zmienia klimat po wejściu. Kolejka do sprawdzania torebek i plecaków stoi do zewnętrznego, ciemnego pomieszczenia, ale jak już się wejdzie schodami do budynku, zalewa zwiedzających białe dzienne światło z gigantycznego, szklanego dachu, który budynek dostał w 2000 roku i go uwspółcześnia.
Zbiory Imperium Brytyjskiego są tak wielkie, że ograniczam się bardziej do obserwacji zwiedzających niż męczącego szczegółowego oglądania wszelkich cudowności w gablotach starożytnego świata, który istnieje jeszcze tu właśnie i zawsze mnie interesował. Charakterystyczne jest to, że sale ze sztuką poszczególnych narodów wypełniają właśnie te nacje, których dotyczy sala, wręcz tam siedzą, płaczą i się modlą.
Po piętrach biegają francuscy licealiści całując się za kolumnami i posągami, ale głównymi zwiedzającymi są tu Azjaci, Hindusi, Afrykanie.
Nie mogę oderwać się od chińskiej ceramiki, której tajemnice sporządzania szkliw nigdy nie odkryto, a w dalszym ciągu, mimo dzisiejszej technologii, nie da się ich poetyckich barw powtórzyć. wychodzę z Muzeum, chciałabym pójść na północ. Mój ulubiony angielski reżyser Mike Leigh mieszka w Camden i tam większość scen kręcił z moją ulubioną angielską aktorką Sally Hawkins grającą Poppy w „Happy-Go-Lucky”. Jednak nie zdążę już, schodzę już ku Tamizie i na granicy Camden natrafiam na Central Saint Giles, którego wściekłe kolory elewacji widoczne są pewnie nawet z Kosmosu.
Były tu wcześniej slumsy, teraz stoją tu 15 piętrowe budynki na betonowych kolumnach z dwoma wewnętrznymi dziedzińcami i tarasem na dachu, zaprojektowane przez włoskiego architekta Renzo Piano, oddane do użytku w 2010 roku. Zachwycają, nieprawdopodobnie i ryzykownie integrują się z typową szarością Londynu. Elewację z ceramicznych płytek montowała firma z Wrocławia.
Wracam przez Covent Garden i jestem tak zmęczona, że nie mam siły fotografować ulic najbardziej turystycznego miejsca Londynu. Wchodzę na most Waterloo i widoki z mostu na zmierzch Londynu niczym obrazy Claude Moneta przywracają mi resztkę energii bym mogła jeszcze wrócić do Novomotelu przy Southwark Bridge Road.
Idąc promenadą wzdłuż południowego wybrzeża widać biały budynek – replikę elżbietańskiego teatru, którego współwłaścicielem był Szekspir i gdzie wystawiano jego sztuki. Oryginalny „Globe” był na samym brzegu, obecnie jest daleko od rzeki, gdyż nie można było usunąć wybudowanych tam domów. Mieści tylko połowę widzów, tylko 1400 w porównaniu do oryginału teatru mieszczącego wtenczas 3000 widzów. Spektakle utrwalane na DVD wystawiane są w okresie letnim, w zimowym teatr służy celom edukacyjnym, wycieczki przyjmowane są przez cały rok. Teatr ma zaplecze za kulisami dla aktorów i muzyków, nowoczesny hol, restaurację, sklep z pamiątkami i Centrum Informacji. Jest zbudowany na planie koła, a raczej wielokąta o dwudziestu bokach z trzypiętrowymi galeriami. Nad sceną jest zadaszenie wsparte na dwóch filarach pomalowane w Znaki Zodiaku.
Współczesny „Globe” zbudowano z drewnianych bali dębu szypułkowego bez użycia gwoździ i pokryto prawdziwą strzechą, ma te wszystkie cudowności jak za czasów Szekspira, zapadnie i możliwość unoszenia w powietrze aktorów. W odróżnieniu od tamtych czasów, gdzie kobietom nie wolno było grać na scenie, a 13 letni chłopcy odtwarzali role kobiece, teraz na scenie mogą grać wszystkie płcie.
Otwierała go królowa angielska Elżbieta II w 1997, a sąsiadujący z nim kryty teatr Sam Wanamaker Playhouse w 2014.
Przewodnik oprowadza po angielsku przez pół godziny i kosztuje to dla seniora aż £11.50.
Teatr utrzymuje się sam, bez dotacji państwowych i zawsze tu pełno odwiedzających.
Jak dochodziłam do Tate Modern uderzył mnie nieprzyjemnie (krematoryjny komin) widok betonowego potwora i pomyślałam, że może książę Karol, który nie cierpi brutalizmu, za co nabijają się z niego wszyscy dzisiejsi najwięksi architekci światowi, ma rację. Ale jak weszłam przez gigantyczny otwór byłej elektrowni, od razu zmieniłam zdanie, chociaż ogrom w dalszym ciągu nie pozbawia zwiedzającego jakiś mimo wszystko faszystowskich konotacji z gigantomanią berlińskich projektów Alberta Speera.
Zaraz na wstępie w mrocznej Hali Turbin stojąc na moście można zobaczyć najnowsze dzieło francuskiego artysty Philippe Parreño „Anywhen” i poczuć atmosferę spotkania z tajemnicą i misterium, czego nie daje już dzisiejszy kościół, natomiast współczesna sztuka tak.
Na podłodze w ciemności leżą swobodnie widzowie wpatrując się w gigantyczny ekran, a tam jest o tym, co w nas o nas. Anywhen to wystawa site-specific, zmieniająca się przez cały dzień i podobno rozwija się przez 16 miesięcy, czyli od jesieni 2016 do 15 kwietnia 2017 roku. Pokazuje losowe wydarzenia wywoływane przez oprogramowanie, które jest stymulowane przez mikroorganizmy z bioreaktora z drugiego końca Hali Turbin. Narratorem jest angielska aktorka i brzuchomówczyni Nina Conti, której monolog na ekranie zsynchronizowany jest z otworami gębowymi pływających żyjątek. A mówią różnymi tekstami, wywiadami, a nawet Jamesem Joycem. Mówią niestety pesymistycznie, między innymi to, że nie da się powstrzymać nadchodzącej tragedii.
Szukam tu rysunków Feliksa Topolskiego, nie są wystawione, są w Pokoju Grafiki i Rysunku w archiwach, ale zawsze można tam poprosić o pokazanie 25 jego prac.
Jeżdżę gigantycznie długimi schodami na poszczególne piętra gdzie zgromadzono wszystkie największe hity sztuki awangardowej, ale najwspanialsze są zawsze wystawy retrospektywne, które są wprawdzie płatne, ale jest okazja wtedy zobaczyć dosłownie wszystko co artysta zrobił, gdyż ściąga się (pożycza) jego prace z całego świata. I tak zobaczyłam Roberta Rauschenberga po jego śmierci w 2008 roku za jedyne £10…
Muzeum otworzyła królowa angielska w 2000 roku, brzydka wieża zbudowana niegdyś dla podziemnych zbiorników ropy dawnej elektrowni udostępniona została w czasie Olimpiady w 2012 roku.
Nowa Tate Modern jest pogrubiona, zarówno pod względem fizycznym jak i kuratorskim.
Przed przebudową elektrownia miała 200 m długości, była z cegły, z centralnym kominem 99 m wysokości. Podzielono ją na 3 części: wschód-zachód – hala turbin (zachowano suwnicę!) do centrum miasta, a kotłownia do północy na południe. Połowę dachu pokryto szkłem. Galerie na poziomie 4 posiadają naturalne oświetlenie górne. Most zbudowano w poprzek hali turbin i na poziomie 4 co stanowi górną drogę dostępu do reszty muzeum.
Poziomy 2, 3 i 4 to sale wystawowe. Każde z pięter jest podzielone na skrzydła wschodnie i zachodnie z 11 salami. W przestrzeni między skrzydłami utworzono mniejsze galerie na poziomach 2 i 4. Kotłownia pokazuje sztukę od 1900 do dnia dzisiejszego.
Łącznik House ma jedenaście pięter, ponumerowanych od 0 do 10. Poziom 0, 2, 3 i 4 to sale wystawowe. Poziom 0 to oryginalne zbiorniki elektrowni na olej napędowy, podczas gdy wszystkie inne poziomy mieszczą się w budynku wybudowanym poprzez przedłużenie wieży nad nimi. Łącznik House pokazuje sztukę od 1960 do dnia dzisiejszego.
W Hali Turbin jest pojedyncza duża przestrzeń (wysokość 6 piętrowego domu) na całej długości budynku między kotłownią i łącznikiem House. Most łączy kotłownię i łącznik House na poziomach 1 i 4. Zachodni koniec składa się z łagodnego zejścia w dół od wejścia i umożliwia dostęp do obu stron na poziomie 0.
Zbiory w Tate Modern międzynarodowej nowoczesnej i współczesnej sztuki pochodzą od 1900 roku aż do dzisiaj.
Po wyjściu rzucam jeszcze spojrzenie na Most Millennium. Otwarty w 2000 roku, kładka to ultranowoczesny wiszący most stalowy, który łączy Southbank z jaśniejącym w zmierzchu City of London i katedrę świętego Pawła.
Kris zabiera nas na kolację, bo wprawdzie do Luton jest niedaleko, jednak są korki i tam już nic nie zjemy o tak późnej porze.
Pub Sheaf jest blisko hotelu, w piwnicy domu przy tej samej ulicy. Już idąc wzdłuż kolumnady The Hop Exchange, imponującego budynku neoklasycznego epoki wiktoriańskiej, czuje się historyczną kontynuację legendarnego angielskiego ginu i piwa. Było w nim londyńskie centrum handlu chmielem, na parterze stragany z chmielem oświetlane przez szklany dach, gdzie kupowały go browary, a na piętrach biura. W piwnicach przechowywano butelkowane wina i spirytus, były tu magazyny z których restauracje i hipermarkety zabierały alkohole jeszcze w połowie ubiegłego wieku.
Pub jest bardzo niski, sztuczne oświetlenie, białe ściany oraz kolebkowe sklepienia czynią z tego miejsce zatłoczone, ale w pozytywnym sensie, tak, jakby przebywający tu ludzie przyszli ze strachu przed samotnością. Musiało być tu jeszcze inaczej, kiedy wolno było palić, ale i tak panujący tu jazgot i unoszący się w powietrzu alkohol są niezwykle energetyczne i jakieś „zaaferowane”.
Kris zamówiła gorące dania, które są tu podawane tylko w określonych godzinach, całe szczęście mieścimy się w tym grafiku, ale czekamy na nie ponad godzinę. Piwo kosztuje tu zależnie od gatunku £3,10 – £3,25 niestety ze wszystkich alkoholi najbardziej nie lubię piwa i zadawalam się w oczekiwaniu wodą.
Rozglądam się po rozległym pubie, niektóre miejsca są podzielone drewnianymi ekranami z sofą, ale tam raczej wszyscy stoją w grupach i trzymają w ręce piwo. Podział piwnicy jest tradycyjny z salonem, salą barową i prywatnym barem po jednej stronie a otwartym barem po drugiej, w środku gdzie siedzi najwięcej ludzi jest kontuar. Całe szczęście liczne ekrany telewizorów wiszące na ścianach z meczami piłkarskimi mają wyłączony głos, ale i tak jest tu zgiełk nie do zniesienia.
Do Luton jedziemy w miejskim korku cały czas stojąc na światłach. Chyba jest godzina, w której wszyscy wracają z pracy.
Hotel Hilton jest na kompletnym pustkowiu, ale jego sylwetka jarzy się z daleka. Ma wyższy standard niż londyński Novotel, ale jestem tak zmęczona, że trudno mi to docenić.