Dziennik angielski i szkocki (1)

7 marca 2017, wtorek. Mam nie lecieć, wszyscy w domu są chorzy i zawsze czuję się jakbym popełniła jakieś przestępstwo opuszczając dom.
Samolot dopiero o 15, całe szczęście, że nie trzeba wstawać rano. Marek przywozi mnie i zostawia na zupełnie pustym lotnisku w Pyrzowicach gdzie czekam na piętrze, aż obsługa Lufthansy zacznie przyjmować i udaje mi się połączyć z lotniskowym Internetem na 15 minut za darmo.
W samolocie niewielu pasażerów, głównie kolorowi obcokrajowcy, mogę nawet zmienić sobie miejsce pod oknem bez widoku skrzydła i gdy zbliżamy się do Frankfurtu, wszystko na dole żarzy się wieczornymi światłami. Zawsze chłonę tę niesłychanie energetyczną miejską biżuterię na powierzchni kuli ziemskiej, która tylko dla mnie oddycha, żyje i stanowi właśnie organiczny, a nie materialny byt, a poprzez skomplikowaną strukturę i rytmy jest dekoracyjna i barokowa.
Na samolot do Londynu mam godzinę na tym samym terminalu, ale zawsze samolot z Polski przylatuje do jakiś odległych zakątków lotniska i kierując się tabliczkami przemierzam kilometry ruchomymi schodami, windami, ruchomymi chodnikami i kiedy wreszcie docieram widzę, że po drodze zgubiłam poduszkę pod głowę, w której miałam majtki i rajstopy oraz podkoszulek do spania. Mogłam zabrać tylko 8 kilogramów podręcznego bagażu i co się nie zmieściło, dałam tam.
Docieram wreszcie do stanowiska Lufthansy i uruchamiam laptop, tutaj kontakty elektryczne są wszędzie i jest Internet do woli. Bardzo lubię atmosferę lotnisk jak już nie muszę szukać bramek, jak mogę spokojnie siedzieć i obserwować podróżnych.
Niestety w samolocie do Londynu nie mam siedzenia przy oknie, a chciałabym zobaczyć wjazd na wyspę, samolot jest pustawy i się przesiadam pod okno, niestety przychodzi młody Hindus i mówi, że to miejsce jest jego, ale żebym tam pozostała. Jestem wdzięczna urodziwemu Hindusowi, który i tak zaraz zasypia. Tak udało mi się zobaczyć wybrzeże Belgii i Anglii jeszcze nie całkiem wieczorem, ale kiedy już lądowaliśmy na Heathrow niebo było ciemne. Strzałki pokierowały mnie do kolejki metra, które ma taki sam znak jak drogowy znak zakazu wjazdu: białe koło z czerwoną obwódką, a na średnicy napisane jest „Undregrund”.
Ruchome schody zjeżdżające do podziemi metra są niemal pionowe, z ich szczytu widać, jak wielkie jest wielopoziomowe lotnisko Heathrow ze skrzydłami gigantycznych samolotów zamiast dachu.
Całe szczęście, że w odróżnieniu od metra amerykańskiego w LA, gdzie przy automatach do biletów nie ma nikogo, tutaj stoi aż trzech pilnujących i proszę ich o kupno biletu, gdyż będę jechać przez trzy strefy i nie mam pojęcia ile to będzie kosztować. Automat wchłonął moje papierowe 10 funtów i wypluł dwie monety dwufuntowe, nie sprawdziły się przepowiednie z misia Paddingtona, że nikt mi nie pomoże. Niestety, nie będę przejeżdżać przez stację Paddington. Misia znaleziono wprawdzie na stacji kolejowej, a nie metra, ale właśnie pod tą stacją wydrążono tunel metra i nazwano tak samo.
W metrze jadą ludzie ubrani więcej niż skromnie, jest niewielu podróżnych i w większości są to Azjaci i Arabowie. Wszyscy wpatrują się w ekrany komórek lub tabletów i jak ich podglądnę, to zawsze mają na ekranie grę, a nie książkę i tekst.
Wysiadam na stacji Green Park i muszę przesiąść się na linię do stacji London Bridge i tu jestem bezradna. Jakaś dziewczyna wskazuje mi właściwy kierunek, schodzę po schodach jeszcze bardziej w dół do jeszcze niższych korytarzy i podążam jak w wykafelkowanej rurze kanalizacyjnej do linii metra Jubilee. Na stacji London Bridge przy wyjściu, do którego długo wyjeżdżam z podziemi schodami, czeka w brązowej skórzanej kurtce Kajtek. Jest radosny i wesoły, idziemy w głąb historycznej dzielnicy Southwark, która kiedyś nie należała już do miasta, była siedliskiem zbiegłych łotrów i morderców, domów publicznych i prostytutek, tu powstał szekspirowski teatr Globe i największy w Londynie targ rybny. Tu przyjeżdżały łodzie z miasta pełne żądnych zakazanych uciech w mieście londyńczyków. Coś zostało z tych potrzeb, chociaż wygląda, że jedynie wszyscy odreagowują dzień pracy stojąc z gigantycznymi szklankami piwa przy stolikach gadając i gestykulując. Dzielnica się przekształca cały czas, ceny mieszkań ostatnio wzrosty dwukrotnie i mimo wyburzeń, by postawić supernowoczesny wieżowiec The Shard w kształcie dobrze zaostrzonej końcówki do wiertarki, który żarząc się światłami zagląda między domami do wszystkich ulic, zabudowa tutaj jest w dalszym ciągu zabytkowa i jakby wyjęta z ilustracji książek Dickensa.
Idziemy do Novomotelu zostawić bagaż i od czasu, kiedy pierwszy raz w życiu byłam w czterogwiazdkowym hotelu w Krynicy w nagrodę za przetłumaczenie wiersza szkockiego poety Roberta Burnsa o szkockiej krwawej kiszce haggis – wygraną zawdzięczałam poznanemu w Internecie Patrykowi – pokochałam hotele z całego serca i chętnie bym została, ale idziemy na miasto coś zjeść. Syn niedawno przyleciał samolotem z Los Angeles i też pewnie by się przespał, ale idziemy.
Tutaj, o tej porze jest jak w ulu, jakby wszyscy pracujący w tych świeżo wybudowanych szklanych wieżowcach spłynęli windami i rekompensowali swoje komputerowe odczłowieczenie w piwnicach starych domów, gdzie wprawdzie nie ma już dymu papierosów, ale unoszą się opary alkoholowe i wszyscy wszystkich przekrzykują. Za szybami widzę sale wypełnione do ostatniego miejsca, jest gwarno i swojsko. Natrafiamy na Market Borough już opustoszały, z zamkniętymi stoiskami harmonijkowymi blaszanymi okiennicami w zielonym kolorze i wszystko w mroku tu jest szmaragdowe, a solidne, secesyjne przęsła gigantycznej sali jak i dziewiętnastowieczne i zabytkowe szklane sklepienie, teraz jest czarne od pochmurnej nocy. Na piętrze jaśnieje oszklona restauracja Roast, do której wchodzi się po schodach przez klatkę schodową. Kelner zna kilka słów po polsku, ma dziewczynę Polkę i wyraźnie nas lubi, natomiast na widok tego, co przynosi robi mi się niedobrze i nawet wyglądem potrawy przypominają te z „Wielkiego żarcia” Marco Ferreriego. Kajtek mówi, że trzeba skosztować lokalnych potraw. Surowa wołowina, jajka pół surowe zapiekane w brązowej otoczce, na deser trzęsący się nieprzyjemnie brązowy pudding. Poprosiłam o wodę, ponieważ wiem, że w restauracjach herbatę podają wprawdzie w czajniczkach, ale tam wrzucają torebkę jedynie. Nikt nie parzy już herbaty, a zwykła woda, którą zamówiłam, by chociaż trochę zaoszczędzić, była w szklanej butelce zamykanej na metalowy gwint jak wódka i miała jakieś historyczne napisy i też była droga.
Poszliśmy nad Tamizę, przestało padać, cała promenada wzdłuż rzeki była mokra i mnożyła kuliste latarnie, wystawy sklepów i roziskrzone mosty. W Tamizie odbijało się przeciwległe wybrzeże jeszcze bogatsze i rozświetlone, a po prawej na horyzoncie niebo wypełniały szklane wieżowce z postmodernistycznym 30 St Mary Axe zwanym „Ogórkiem” na czele. Ptaki hałasowały na przycumowanych na środku rzeki statkach, ludzie przechadzali się po wybrzeżu i czuło się kojący stan historycznej stabilności i sytości.
Minęliśmy London Brigde, most wszystkich mostów, najważniejszy i najmniej ciekawy architektonicznie, strzeżony przez gryfy, symbol pieniądza. Pisarze przez wieki alarmowali o morzu ludzkiej nędzy przechodzącej przez ten most, by wsiąknąć w mroczne i niebezpieczne uliczki południowych dzielnic. Nocami koczowały na mim bezdomne rodziny, a 138 prywatnych latryn i jedną publiczną opróżniano wprost do Tamizy. Między London Bridge i Tower ciągnęły się doki załadunkowo-wyładunkowe pozamykane w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Pozostała jedynie siedemnastowieczna Hay Galley, gdzie przywożono herbatę, teraz o zmroku robiąca czarowne wrażenie z owiniętymi kolumnami choinkowymi świecidełkami. Teraz tu są tu mieszkania, sklepy, biura i restauracje, dawniej była to estakada do Tamizy, przebudowana w 1980 roku. Cały dok przykryto szklanym dachem, a w środku postawiono ruchomą rzeźbę z brązu przypominającą statek. Wszystko tworzy teraz tajemniczy, pełen zieleni, roziskrzony światłami zaułek.
Podobno pejzaże Canaletta z tego odcinka Tamizy są skłamane, wyidealizowane i oczyszczone z wszelkiego ludzkiego brudu. Już bardziej wierny był Turner, który rysował nędzę londyńską ulokowawszy się na statkach Tamizy.
Mokra nawierzchnia przybrzeżnego deptaka odbija ponad dwumetrowe czarne jajo z polerowanego metalu umocowane do podłoża jednym punktem i jajo sprawia wrażenie, że zaraz się przewróci.

Za nim sylwetka jajowatego kształtu całego ze szkła Ratusza rozświetlonego od wewnątrz. Coś mi on przypomina, tak, podobny jest do kopuły Reichstagu w Berlinie i jak czytam, autorstwa tego samego architekta Normana Roberta Fostera.
Wchodzimy na most Tower, za nim majaczy więzienie Tower i miejsce kaźni wyglądające niewinnie, jak baśniowy zamek. Ścięcie głowy w tym miejscu było wielki wyróżnieniem, Thomasa More’a ścięto poza jego murami, gdyż nie był szlachetnie urodzony.
Jak z każdego mostu, tu też roztacza się piękny widok, obok nas przejeżdżają dwupiętrowe autobusy, do których widoku łatwo się przyzwyczaić. Nad nami szklany chodnik kładki dla pieszych, we wieżach są do oglądania wystawy i mechanizmy zwodzonego mostu, ale my już wracamy. Kajtek miał wprawdzie przelot z Los Angeles do Londynu bez przesiadek, ale nie udało mu się zasnąć.
Po powrocie do hotelu Novotel ukrytego wśród uliczek dawnego Southwark idę do sauny, a Kajtek na siłownię. W saunie siedzi już mężczyzna owinięty białym hotelowym ręcznikiem, niedługo wychodzi, pozostaję sama na najwyższej drewnianej półce, z której zaraz wyskakuję do zimnego pomieszczenia.
Jak w każdym hotelu w miejscach rekreacji, tu też stoi piramida zielonych jabłek Granny Smith podobno sprzyjających odchudzaniu.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2017, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *