Lata sześćdziesiąte. Ewa (19)

We wrześniu rondo było już ukończone, uporządkowane i Ewa jadąc rano do szkoły i idąc do ronda na tramwaj nie mogła się nazachwycać nowoczesnością podziemnego przejścia. Ku jej rozczarowaniu, wszystkie oszklone witryny okazały się atrapami okien wystawowych, wykutymi w betonowej ścianie, ale okraszone różnobarwnymi neonowymi napisami informującymi o czymś czego nie było. Jedne witryny były ważniejsze, inne mniej, złudnie pokazywały nieosiągalne towary przemysłowe, lub sukcesy artystyczne śląskich artystów. Na półeczkach Ewa dostrzegła wytoczone z drewna figurki, malowane matowymi temperami i się nimi zachwyciła. Fakt, że nie będzie tokarzem skutkiem pomyślnie zdanych egzaminów do liceum zasmucał ją, bo nie będzie mogła nigdy sobie takich figurek wytoczyć. Ale wiedziała także, że tylko dzięki temu, że to nie są prawdziwe sklepy, tylko atrapy, nikt figurek nie wykupi i będzie się nimi cieszyć za każdym razem, kiedy będzie jechała do szkoły i wracała do domu.
Tunelem, gdzie strop z falistego eternitu połyskiwał świetlikami, po posadce z łamanego marmuru dochodziła do serca podziemia, okrągłego jak akwarium szklanego walca, gdzie mieściła się pachnąca kwiaciarnia. Ustawiały się tam tasiemcowe kolejki i trudno jej było nawet podglądnąć gałązki frezji i stojące we wiadrach astry letnie, różniące się zawsze od sprzedawanych później marcinków i złocieni. Być może brzydota wszelkich upominków – bo ładne, te z Cepelii były tak drogie, że dostępne tylko zachodnim turystom – zmuszała do kupowania kwiatów na wszystkie okazje, przez cały rok, na święta państwowe, kościelne, rocznice rodzinne na śląskie geburstagi i imieniny, które obchodzili osiedleńcy zza wschodniej granicy, a z biegiem lat wszyscy obchodzili wszystko. Ceny jednego kwiatka wahały się od 10 do 15 złotych, obowiązkowo dochodził do tego celofan i asparagus. Popyt na kwiaty podkręcały gazety, szkoły i domy rodzinne tresując dzieci w kierunku oszczędzania pieniędzy i pozostawienia ich właśnie tutaj.
Ewa obeszła kwiaciarnię dookoła. Symetrycznie grube, obłożone marmurem kolumny podpierały strop, a luki ścian między ogromnymi taflami szklanymi miały ślusarkę z aluminium. Między witrynami pozostawiono wnęki ze świecącym czerwonym neonem „Automat”. Miały być tu automaty z papierosami i cukierkami zakupionymi na Zachodzie, ale wiadomo już było, że one nigdy nie przyjadą. Zamiast tego przy każdym wyjściu na przystanki tramwajowe było okienko kiosku „Ruchu” i „WC”. Ewa oglądając z zainteresowaniem wszystko i obchodząc w koło kilkakrotnie, weszła tam i przeczytała cennik: kabina 1 zł, umywalka mydło ręcznik 50 gr, pisuar 80 gr, zanieczyszczenie kabiny 5 zł. Z trwogą zastanawiała się, jak można skorzystać z tego publicznego ustępu zaoszczędzając 5 złotych na jego zanieczyszczeniu i nie umyć rąk, chcąc też zaoszczędzić.
Kupiła w kiosku dwa bilety na tramwaj po 30 groszy i chciała koniecznie wysłać babci do Przemyśla pocztówkę z ronda. Pocztówki były produkcji monopolisty Biura Wydawniczego “Ruch” w Warszawie i wszystkie były czarno-białe. Wybrała jedną, przedstawiała hotel “Katowice” oraz nadziemną i podziemną część ronda. Kolorowe pocztówki, jak zapewniała kioskarka ukażą się w połowie przyszłego roku.
Minęła mozaikę ścienną przedstawiającą przekrój kopalni podobnej do wielkiej termitiery z wagonikami wciśniętymi w wąskie kanaliki korytarzy i schodami wyszła na powierzchnię.
Owiał ją wrześniowy, ciepły wiatr. Skwery porosła już anemiczna trawa, jednak wszystko przypominało bardziej pejzaż księżycowy, niż supernowoczesną metropolię. Za jej plecami na betonowych słupach wznoszono pierwsze piętra superjednostki. Dalej wzdłuż ul. Dzierżyńskiego robotnicy w waciakach i walonkach porządkowali łopatami skarpy. Na samym szczycie Armii Czerwonej mrugały zielone i czerwone światełka nowo postawionej sygnalizacji świetlnej. W czworokącie Armii Czerwonej, Marchlewskiego, Zawadzkiego i Klary Zetkin stało już ukończonych pięć powtarzalnych punktowców. Po drugiej stronie Armii Czerwonej wznoszono rusztowania pod budowę Spodka. Przed nią przesuwały się czerwone wagony tramwajów. „13” jechała z ulicy 1 maja, a „6” do Wesołego Miasteczka. Kiedy wracały, Ewa wsiadała do „6” albo do „13”, ale wtedy musiała na Rynku przesiąść się do tramwaju jadącego do Parku Kościuszki, gdyż „13” skręcała na Warszawską. Ewa nie miała o tym wszystkim pojęcia, miała 13 lat i nigdzie poza Koszutką nie wychodziła sama, a co dopiero jeździła, dlatego każda jazda po Katowicach była dla niej zupełną nowością. Toteż z wielkim zainteresowaniem oglądała po obu stronach Armii Czerwonej place budowy i ukończone budowle. Huczne otwarcie hotelu „Katowice” odbyło się 22 lipca. Hotel przygotowano na pół tysiąca miejsc, ale i tak w porównaniu z hawańskimi hotelami wydawał się Ewie mały i skromny.
Klasa liczyła sobie ponad 40 uczniów i tak jak z Danką sobie przyrzekły, usiadły razem zaraz na początku rzędu dla dziewcząt. Powitała ich bardzo młoda, piękna blondynka w błękitnej sukience. Miała staranną fryzurę całą w falach i lokach nie przypominającą tych sztywnych, nalakierowanych głów po trwałej ondulacji. Od razu wzbudziła w całej klasie sympatię. Była w tym pierwszym spotkaniu z ich wychowawczynią radość i niczym jeszcze nie zmącona duma, że wszyscy przyjęci uczniowie przeszli przez sito egzaminów wstępnych i że są coś warci. Danka, nie wiadomo skąd, wiedziała, że potrzebny jest format A4 i zaraz spytała, czy go ma. Ewa zaskoczona i zawstydzona, że nie wie, co to jest format A4 przyznała się, że nie ma. Kiedy dowiedziała się, że taki zeszyt musi każdy posiadać do przedmiotu WOS, czyli Wiedzy O Sztuce, przestraszyła się jeszcze bardziej, gdyż kolejki do papierniczego dopiero się rozpoczęły na dobre i ścisk był tak wielki, że nawet nie dałoby się spytać, czy takie zeszyty na Koszutce papierniczy „prowadzi”, czy trzeba szukać w mieście. Jednak Danka powiedziała, żeby się nie martwiła, że ona kupiła w Sosnowcu dwa i Ewie przyniesie. Faktycznie, przedmiot ten, prowadzony przez nauczycielkę, której rola polegała na podyktowaniu kilku definicji tłumaczących co to jest kultura i co to jest sztuka i z czego się składa polegał też na wklejaniu do zeszytu dużych obrazków ilustrujących te formułki, a mające być wykute na blachę i losowo sprawdzane na następnej lekcji. Uczniowie, którzy jakby się umówili, nie chcieli ich za żadne skarby zapamiętywać. Trudno też było mieć adekwatne obrazki do tematu lekcji. Zaczęli od starożytności. Ewa dysponowała tylko starymi „Przekrojami”, które cudem jeszcze nie zostały zabrane do szkoły przez nią i Andrzeja na makulaturę, ale żadnych pasujących obrazków nie było. Niemniej Ewie ten przedmiot bardzo się podobał i chłonęła wszystko, co nauczycielka znudzonym i beznamiętnym głosem im dyktowała.
Malarstwo polegało na przewróceniu krzeseł i ustawieniu ich na stolikach – zarezerwowane były dwie godziny malarstwa obok siebie, by uczniowie mogli zdążyć przywrócić klasę do poprzedniego stanu – gdzie na dużych teczkach kładziono papier pakowy i malowano na nim plakatówkami. Akwarele i wszelkie farbki na guziczkach z podstawówki były zabronione, łysiejący, ale jeszcze młody profesor od malarstwa cenił rozmach i uwolnienie się od „dziubdziania” i skupiania się na szczególe.
Ale najbardziej wszyscy lubili schodzić na sam dół budynku gdzie była pracownia rzeźby. „Rzeźbiarz” – tak nazywali profesora – był przemiły, wszystkim, cokolwiek wykonali z gliny się zachwycał, jednak powoli dążył, by zwierzątka które ulepili cały czas się syntetyzowały, aż wszystko zaczęło upodabniać się do pomnika „Rodzina”, którą właśnie na placu Grunwaldzkim oklejano mozaiką. Najlepsze jednonogie zwierzęta szły do odlewów gipsowych, były tak zsyntetyzowane, że nikt już ich nie kojarzył z żadnym naturalnym organizmem, stawały się wszystkie odciętym od przyrody pomnikiem nowoczesności.

Ewa wracała do domu, kiedy było już ciemno. Danka szła z koleżankami jadącymi w kierunku Zagłębia na pociąg, a na Koszutkę z klasy nikt nie jechał. Błądziła trochę po mieście, by nacieszyć się samotnością i swobodą. Na Warszawskiej w kawiarni “Kryształowa” cukiernicy pracowali podobno na trzy zmiany, w gablotach były wuzetki i kremówki, a na wystawie styropianowe torty, tłok był ogromny, kolejka stała przy szklanych gablotach skąd wynoszono owinięte w biały papier ciastka, a przy stolikach nie było miejsc. Całe pomieszczenie spowijał gęsty dym tytoniowy i Ewa przypatrywała się zza szyby wytapirowanym kobietom trzymającym niedbale papierosa przy uszminkowanych ustach.
Gazetka świetlna z pompą zawieszona na jednym z budynków w Rynku, właśnie ulegała demontażowi, robotnicy zdejmowali ostatnie elementy. Większość neonów nie świeciła, lub tylko miejscami i wtedy napisów nie można było przeczytać. Na „Separatorze” było pięć neonów, litery miały po 2,5 metry wysokości i o dziwo, wszystkie świeciły. Wnętrza części sklepów ozdobiono również neonowymi napisami. Trzy napisy miał „Polmag” reklamując maszyny górnicze, jeden napis „Separator” i jeden „Motozbyt” reprezentujący salon samochodowy.
Ewa wróciła tramwajem do Ronda. Ciepłe wnętrze żółtych neonówek nastroił ją nostalgicznie. Z miłością popatrzyła na kwiaciarnię i kłębiący się tam w dalszym ciągu tłum, mimo że już o 16 zamykano. Toczone figurki w gablotach stały i też popatrzyła na nie z lubością. Wyszła schodami na pasaż wzdłuż pawilonów przy ul. Dzierżyńskiego przy Niebieskich Blokach, zapewne oddanych do użytku 22 lipca. Tylko kilka z nich ziało pustką. Większość Dyrekcja MHD różnymi artykułami zagospodarowała. Był tu sklep z odzieżą „Dom Dziecka”, a na piętrze konfekcja damska i męska. Była też księgarnia i sklep „Cepelii”, oraz „SAM SPOŻYWCZY”. Przy skrzyżowaniu z Zawadzkiego w narożnym pawilonie bar „Alfa” miał zostać otwarty jeszcze w tym roku hucznym sylwestrem. W dzień planowano tam bar samoobsługowy, a od godz. 19 do 2 w nocy — lokal rozrywkowy z dansingiem. Po drugiej stronie Zawadzkiego pawilony ciągnęły się niemal do szkoły. W ostatnim planowano „Eldom” z pralkami i lodówkami.
Nie wiadomo, jak Krystyna to załatwiła, w każdym razie po wakacjach zainstalowano im telefon, o czym z radością powiadomiła wszystkie sąsiadki i znajome, z którymi robiąc zakupy wystawała na rogach ulic Koszutki. Najbardziej ucieszyła się Zosia, gdyż mogła teraz godzinami rozmawiać ze swoją przyjaciółką Krysią i narzekać na Józka. Krystyna nie mając obiektu do narzekań, gdyż Rudek był od niej w rozsądnej odległości, wysłuchiwała monologów Zosi obierając kartofle i lepiąc pierogi. Telefonem cieszył się Andrzej, który odbierał krótkie komunikaty od kolegów i koleżanek klasowych, gdyż tam od dawna wszyscy mieli telefony i zawsze czuł się z tego powodu kaleki. Maciek mieszkał w punktowcu i dzwonił do Andrzeja żeby się zapowiedzieć. Ewa planowała z Marzenką kilka lat temu, że przeciągną sznurek między domami i będą w specjalnym wagoniku posyłać sobie listy. Teraz nawet telefon okazał się niepotrzebny by porozumieć się z Marzenką, gdyż od momentu, kiedy poszły do innych szkół nikogo z klasy na ulicy już nie spotykała i cała ich bliskość gdzieś się nagle rozwiała.
Ale w listopadzie ktoś zaczął dzwonić i sztucznie zmienionym głosem prosił Ewę, która nigdy telefonów nie odbierała, bo wiedziała, że to nie do niej. Nikt w jej bliskim otoczeniu w klasie telefonu nie miał. Rozmowy te nie były przyjemne, raczej obraźliwe i naigrywające się z Ewy, szczególnie, że Ewa nie miała do czynienia z telefonem i się go bardziej bała, niż sprawiał jej przyjemność. Ewa zaczęła podejrzewać Marzenkę, gdyż podobne zabawy z jej telefonem były w ich dzieciństwie normą. Wydzwaniały do numerów abonentów z książki telefonicznej o egzotycznych nazwiskach i pytały:
– Czy pan Bułeczka? Pan Bułeczka wysłuchiwał jakiś mało dowcipnych uwag kojarzonych z jego nazwiskiem, a one szybko odkładały słuchawkę pękając ze śmiechu. Teraz dla Ewy było to tylko smutne. Ewa z trwogą odbierała te telefony, których sensu nie można było dociec i doszukać dowcipu. Po miesiącu nagabywań głos kazał Ewie przefarbować włosy na zielono, Ewa powiedziała, że nie ma zielonej farby. Następny telefon był o tym, że farba będzie nazajutrz pod wycieraczką. Kiedy Krystyna na dzwonek u drzwi otworzyła, Ewa z pokoju usłyszała tylko tupot, ktoś szybko zbiegał po schodach. Ktoś, kto tu niedaleko mieszka, pomyślała ze smutkiem Ewa. Faktycznie, pod wycieraczką znalazła papierową torebkę z zielonym barwnikiem w proszku kupionym w sklepie materiałów budowlanych.
To był ostatni tajemniczy telefon i ostatni raz Ewa cieszyła się z tego, że mają w domu telefon, po prostu udawała, że go nie mają.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *