Dziennik angielski i szkocki (5)

11 marca 2017, sobota. Żegnaliśmy rano z żalem Roker, latarnia morska w czerwone paski pięknie wyglądała przy wschodzącym słońcu. Na plaży Morza Północnego nie było wiatru, tylko miękkie, tropikalne powietrze.
Pojechaliśmy jeszcze do Sunderland po kabel do ładowania komórki w samochodzie i przez szyby auta zobaczyłam to industrialne miasto jadąc przez łuk mostu w poprzek rzeki Wear, która tu ma ujście do morza. Most powstał jeszcze w 18 wieku został przebudowany w 19 wieku przez tych samych konstruktorów co Tower Bridge w Londynie. W mieście były tramwaje, stocznia rozkwitła w czasie pierwszej wojny światowej, potem miasto zbombardowały Zeppeliny, a w drugiej niemiecka Luftwaffe. W latach osiemdziesiątych zlikwidowano stocznię jako nierentowną, a w latach dziewięćdziesiątych zamknięto ostatnią kopalnię węgla kamiennego. Teraz produkuje się tu japońskie Nissany, takie, jakim my podróżujemy. Jest tu podobno wielki ośrodek kulturalny, ale ja znam tylko miasto z drużyny piłkarskiej.
Musimy zjechać z drogi do Edynburga by zobaczyć Wallsend, rodzinne miasto Stinga. Kolonia szeregowych piętrowych domków z czerwonej cegły ciągnących się w nieskończoność jest pusta, wszyscy są na festynie. W uliczce gdzie zaparkowaliśmy przy budynku straży pożarnej stoi czołg z którego wysiadają żołnierze w kombinezonach w panterkę. Jesteśmy trochę zaniepokojeni, idziemy na główną ulicę i plac przed Wallsend Coronation Social Club gdzie zgromadził się spory tłum mieszkańców. Zaczepiona na ulicy dziewczyna z chorągiewką objaśnia, że miasto wita wracających żołnierzy. Jeszcze się nie zaczęło, na placu stoją poszczególne grupki szkockich kobziarzy w kraciastych spódniczkach, a w drugim końcu angielską orkiestrę z długich szarych płaszczach, czarnych spodniach z czerwonymi lampasami i z czarnymi futrzanymi czapami na głowie. Między nimi grupki czołgistów i żołnierzy w mundurach.
Miasteczko, kiedy stocznia i kopalnia jeszcze funkcjonowały pamiętam z „Dorwać Cartera” z 1971 roku z Michaelem Caine grającym zdesperowanego mściciela zamordowanego brata. Używa w końcowej scenie do tego celu powietrznego wagonika na węgiel wysypującego pomszczonego opryszka do morza. Teraz bezrobocie skłoniło młodych ludzi do podjęcia dobrowolnej służby wojskowej, a stojące wokół rodziny z chorągiewkami pewnie są przez nich utrzymywane.
Pijemy kawę z wzorkiem ze śmietanki na powierzchni filiżanki. W narożnej oszklonej kawiarni siedzą starzy ludzie z wnukami, przyszli tu na festyn i zbierają siły przed nadchodzącą imprezą. Egzystencjalny marazm wiosennego przedpołudnia angielskiej soboty udziela się. Ale my już wstajemy, jedziemy na nabrzeże, gdzie jest jeszcze bardziej pusto i obco. Odsłonięte przez archeologów szczątki Muru Hadriana otoczone barierką i opatrzone objaśnieniami są tutaj jedynym miejscem chronionym przed ogarniającą pejzaż entropią, degradacją postindustrialną, zwałami kamieni i zaoranych terenów po budynkach stoczni.
Wracamy na trasę hrabstwa Northumberland wzdłuż wybrzeża Morza Północnego, które ciągnie się tu przez 100 kilometrów. Jak czytam z folderu najciekawsze, nieosiągalne dla nas są oddalone od brzegu: Park Narodowy Northumberland, Zamek Alnwick – siedziba książąt Northumberlandu, gdzie kręcono wszystkie Harry Pottery i dzięki temu jest największą atrakcją turystyczną regionu – szlak pieszy Pennine Way po górach Robson wiodący przez środek krainy i ogrody osiemnastowiecznego architekta Capabilitego Browna, który angielskie ogrody wymyślił.
Trzymamy się brzegu skręcając z drogi w nadmorskie opustoszałe tereny, gdzie farmy składają się zaledwie z trzech bardzo zadbanych posesji tonących teraz w narcyzach i fiołkach. Syn wypuszcza w kilku miejscach drona, który zagląda tam, gdzie my nie możemy już nic zobaczyć, bo całe wybrzeże to bagna. W oddali widzimy wyspę Holy Island gdzie w 1966 roku Polański nakręcił „Matnię”.
Zbliżając się do Szkocji niziny przekształcają się w bardziej górzysty pejzaż, o tej porze roku góry mają przepiękny zielony kolor i są zachwycające. Na pastwiskach bukolicznie pasą się stada owiec z czarnymi mordami i nogami, pewnie tutaj gdzieś urodził się najsławniejszy pies pasterski terier Bobik, który ma pomnik w Edynburgu. Parowy, wrzosowiska, romantyczne krajobrazy pozostały takie same, jak za czasów Waltera Scotta. Rzeka Tweed i góry Cheviot były zawsze naturalną granicą między Szkocją a Anglią, ale o tym, że wjeżdżamy do Szkocji dowiadujemy się z przydrożnej tabliczki.
Na okoliczność wjazdu do Szkocji syn kupuje mi w stacji benzynowej pomarańczową oranżadę w puszce, podobno to typowy szkocki specyfik, ma taki sam ohydny smak jak oranżada w PRL-u.
Film „Rob Roy” z 1995 pokazuje cały obszar Szkocji najpiękniej, góry (Highlands) gdzie ukrywają się górale – rebelianci rozsiane są po całej Szkocji, do nich, jak do zamków Drummond Castle, Tioram, Megginch, Crichton, do dolin Glen Coe, Glen Nevis, a Glen Tarbert i jezior Loch Leven, Loch Morar, Loch Lomond ekipy filmowe latały helikopterami. W „Matni” Polańskiego mieszkańcy zamku na wyspie Holy pokazują pokój pisarza i pióro gęsie, którym Walter Scott napisał „Rob Roya”, ale to śmieszna legenda na potrzeby scenariusza, niemniej prawdopodobna. Wszystko tu w tej okolicy jest specyficznie szkockie, mimo, że kulturowo mieszają się wpływy angielskie ze szkockimi. Również pagórkowaty obszar Berwickshire usiany jest ruinami zamków, tutaj toczyły się destrukcyjne wojny Szkotów z Anglikami.
Wjeżdżamy na obiad do nadmorskiego miasteczka Eyemouth w parafii Berwickshire na tej samej szerokości geograficznej co Glasgow. Ujście rzeki Eye ujęte jest w wysokich wybetonowanych klifach, ale i tak w czasie sztormu woda przedostaje się na ulice. Port jest z XVIII wieku, teraz jest to głównie miejscowość wczasowa z jachtami, przyjeżdżają tu nurkowie, miłośnicy podmorskich fotografii, golfa, lodów, chipsów i podobno ryb pieczonych na ogniu, czego niestety nie udało nam się znaleźć. Jak zwykle podano nie domowe obiady, a mrożonki krabów smażonych na głębokim oleju, które były trudne do przełknięcia. W restauracji siedzą głównie rodziny z dziećmi, przez duże okna widać morze i plażę za chronionym przez falami grubym murem,
Mewy siadają tu wszędzie, ale upamiętniający ofiary I wojny światowej celtycki krzyż jest czysty, umajony makami na Poppy Day.

Wjeżdżamy o zmroku do północnej nabrzeżnej dzielnicy Leith zamieszkałej między innymi przez emigrantów. Skojarzyła mi się z nabrzeżem Lizbony, skąd wypływały statki konkwistadorów. Tu także próbowano biedną Szkocję zamieniać w bogatą metropolię. Po odkryciach kapitana Cooka, pół krwi Szkota, wypłynęły na kolonizację Ameryki w XVII wieku statki „Caledonia”, „Unicorn” i „Saint Andrew” by stworzyć kolonię, malaryczną i morderczą Kaledonię.
Jak czytam w przewodniku urodził się w Leith David Cousin, główny architekt dziewiętnastowiecznego Edynburga, cmentarzy i budynków przy Victoria Street.
Witał tu Walter Scott króla Jerzego IV na królewskim jachcie organizując powitanie przedstawicieli wszystkich klanów przebranych za Szkotów, który to ubiór podobno sam wymyślił wraz z ilustratorami swoich książek.
Stąd pochodzi zmarły w 2005 rzeźbiarz surrealistyczny o włoskich korzeniach Eduard Paolozzi i pisarka J. K. Rowling. Tu być może łajdaczył się Robert Louis Stevenson w nocy przebierając się dla niepoznaki i przeobrażając w pana Hyde. Pewne jest to, że łajdaczyli się tu chłopcy z powieści „Trainspotting” Irvine Welsh’a, gdyż fani z całego świata przybywają tu oprowadzani przez specjalne wycieczki po spelunkach Leith. W centrum handlowym Muirhouse mieściła się „najgorsza toaleta na świecie ”, gdzie powieściowemu Rentonowi wpadły do muszli czopki opium.
Wiele domów wyburzono i postawiono nowe bloki, w których są też hotele dla przybyłych gości z całego świata na Festiwale Edynburskie. W takim właśnie hotelu Ocean Apartments, apartamencie złożonym z dwóch pokoi, salonu, kuchni i dwóch łazienek, mieszkamy, skąd roztacza się cudowny widok na morze.
Zostawiamy w mieszkaniu bagaże i jedziemy nocą do centrum Edynburga, zostawiamy samochód na Market st. przy Museum on the Mound na ulicy wzdłuż skarpy, w dole rozbłyska dworzec kolejowy Waverley, a przed nami pnie się Stare Miasto. Na najbardziej turystyczny deptak środkowej części Royal Milde High Street przychodzimy w szczycie turystycznym, mimo późnej pory, gdyż oprowadzający wycieczki potrzebują właśnie mroku dla zilustrowania wampirycznego i obfitującego w krwawe mordy polityczne historii Szkocji. Idąc Bank st. zaraz za rogiem zaczyna się drugi odcinek Royal Milde, High st. Tu stoi kobziarz pod pomnikiem siedzącego Davida Hume’a, zaraz niżej przy czerwonych budkach telefonicznych (raczej odwrotnie), na cokole Adam Smith i ten gotycki klimat ulicy, który koniecznie oprowadzający turystyczne wycieczki przewodnicy chcą wcisnąć w czasy palenia czarownic i ulicznych egzekucji, rozjaśniają swoją obecnością. Próbujemy wejść do anglikańskiej katedry St Giles, ale otyły ksiądz tarasuje drzwi zaprasza w niedzielę o 13.
Kamienice są wysokie, kilkupiętrowe, nazywane od tych, którzy w nich mieszkali. Chodzę po tych ciemnych zaułkach, często z powodu ścieków halucynogennych straszyło, stąd fenomen magiczny kamienicy córki adwokata przy zaułku Mary King’s Close. Odprowadzano je do jeziora które szczęśliwie zasypano jako siedlisko wszelkiej dżumy i cholery, zamieniono na park, zbudowano stację kolejową Waverley, a za nim wzniesiono w XVIII nowoczesne w tych czasach Nowe Miasto.
Chcemy coś zjeść przy High Street, ale wszędzie pełno turystów. Skręcamy w uliczkę i natykamy się na pizzerię, gdzie kelnerka mówi do nas po polsku, barmanka jest Polką, a w rogu jedząca pizzę rodzina Polaków macha do nas na powitanie. Pytam młodej dziewczyny czy po Brexicie wraca, ależ skąd, odpowiada, chyba, że na starość.
Wracamy pulsującymi nocnym życiem ulicami, gdzie odbywają się pod miejscami kaźni symulowane egzekucje na turystach jak teatralne spektakle otoczone wianuszkiem gapiów schodząc dalej w dół do dworca kolejowego Waverley.
Debiutancka powieść sir Waltera Scotta napisana została w 1814 roku, a dworzec nazwano w 1854 roku. Ma wiktoriański smak, mimo nowoczesnych urządzeń jak ruchome schody, pancerne szkło dla samobójców skaczących z dwóch mostów – North Bridge i dolnym Waverley Bridge – ekologicznego zbierania deszczówki dla dworcowych toalet. Kasetowe mahoniowe sklepienia, fryzy z bawolimi oczkami, żeliwna centralna kopuła z geometrycznym maswerkiem i małą kopułą wspartą na bębnie gdzie są putta i girlandy. W rogach rokokowe arabeski. Stoją kolumny doryckie odlane z żeliwa i malowane na zielono. Przetrwały ozdobne balustrady z kutego żelaza i ogrodzenia z bogato rzeźbionego piaskowca.
Mamy osobne pokoje i osobne łazienki, żal czasu na sen w takim luksusie, ale zasypiam natychmiast po dotarciu do łóżka. Wzywa jeszcze nocne życie Leith, ale tutaj jest cicho.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2017, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *