12 marca 2017, niedziela. Rano parkujemy w tym samym miejscu, gdzie wczoraj i pniemy sięRoyal Mile do podzamcza, gdzie stoi na ogromnym placu czerwony furgon z kawą. Z kubkami kawy przed przekroczeniem bramy podchodzimy do murków nad skarpą skąd roztacza się piękny widok na całe miasto z obu stron.
Już z esplanady widać potężne Half Moon, umocnienia zamkowe, gdzie w otworach umieszczano armaty skierowane na nas, a zza nich wyziera pałac z komnatą królewską, gdzie Maria I Stuart urodziła Jakuba I, króla Anglii.
Młoda bileterka dowiadując się, że jestem Polką szuka folderu w języku polskim, jest bardzo serdeczna, ma chłopaka Polaka. Za bramą stoją czarne armaty jeszcze groźniejsze, wymierzone tym razem w Nowe Miasto widziane stąd z całej jego okazałości, które zachwyca przede wszystkim piętrowymi kamienicami. Jak pamiętam z filmu dokumentalnego na YouTube, podziemny Edynburg, gdzie kwitło życie zakazane, też posiadał swoje wielopiętrowe domy, które zasypano nadbudowując nowe, a tam, w podziemiu w dalszym ciągu tętniło życie: porywano z cmentarzy zwłoki dla celów medycznych, nawet bezdomnych biedaków z ulic zabijano (naglącą potrzebę zwłok opisał Stevenson w opowiadaniu „Porywacz ciał” sfilmowanym w 1945). Były tam bimbrownie i burdele.
Monty Pythoni, jak się dowiedziałam z niedawno wydanej książki „Być Szkotem” SeanaConnery’a, nie dostali pozwolenia z Departamentu Środowiska Szkocji na plenery w zamkach, które swoimi skeczami mogliby zbezcześcić. „Monty Python i święty Graal” powstał dzięki Douglasowi, dwudziestemu hrabiemu Moray, który im udostępnił swój zamek Doune, gdzie teraz pielgrzymują fani z całego świata. Jak słusznie zauważa Sean Connery, nic tak nie bezcześciło zamków przez wieki, jak odbywające się w nich egzekucje, więzienia i tortury.
Faktycznie, trudno uwierzyć, by taka Maria Stuart mieszkająca tutaj czuła się dobrze, kiedy pod podłogą więziono i torturowano skazańców. Więzienia udostępnione turystom ciągną się długo korytarzami, często wzbogacone manekinami więźniów i strażników. Trudno pojąć oglądając insygnia władzy królów szkockich – których nawet nie wolno fotografować tak są święte –że królowie i ich dwory mogli na co dzień egzystować w komnatach, gdzie spali i balowali w Zamku, którego podziemia były pełne więźniów.
Przeciskam się przez wąskie korytarze sal wystawowych, są tu nawet nie w sezonie tłumy, dla których nowocześnie objaśniają nie tylko wszelkie tabliczki mówiące co jest co, ale wiele historycznych i obyczajowych momentów historii Szkocji ilustrują poprzebieranymi w stroje z epokimanekiny. Chodząc po tych wszystkich udostępnionych turystom komnatach i lochach piwnic ma się wrażenie znikomości miejsc zdatnych do zamieszkania.
Zamek według archeologów trwa od panowania Dawida I z XII wieku, stąd Wieża Dawida. Obok stoi najstarszy budynek, jest nim kaplica św. Małgorzaty, matki króla Dawida. Zamieniony jak wszystko kiedyś na cele militarne (magazyn prochu), teraz jest słodkim wybielonym kościółkiem.
Osobnym budynkiem jest Scottish National War Memorial, dawniej kościół średniowieczny, potem magazyn amunicji przekształcony później na symbol ofiar 1914-18 umajony na Poppy Day.
W wieży Argyle mieści się skarbiec, Great Hall zbudowano dla uroczystości królewskich i zgromadzeń. Najbardziej makabryczne są CastleVaults używane jako magazyny, koszary i więzienia, ostatni raz w 1923.
Toaleta jest teraz w wozie na kółkach, gdzie woda w muszli klozetowej ma szafirowy kolor.
W zamkowych pomieszczeniach wygospodarowano pomieszczenia na sklepiki z pamiątkami oraz miejsca, gdzie można odpocząć, wypić i zjeść. Syn kupuje dla swoich amerykańskich znajomych małe buteleczki Scotch Whisky.
Schodzimy w dół do Nowego Miasta po schodach wchodzimy wPrincesStreetGardens, po dziewiętnastowiecznych schodach PlayfairSteps wiodących od Market Street w dół do wzniesionego kopca, na którym stoją galerie sztuki. Na ostatnich stopniach jest plama krwi. Zaraz przypomniał mi sie „Brud” Welsha, gdzie właśnie tutaj zamordował upiorny policjant czarnego kochanka swojej żony. Tu też właśnie było po jakiejś tragedii, ślady krwi usiłowano już zatrzeć, by nie straszyć przechodniów.Wzdłuż schodów jest przepiękny trawnik z kwitnącymi krokusami. Osuszone jezioro, na którym powstał ten parkdało miastu 34000 m² i umożliwiło w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku zbudować tu kolej i most.
U podnóża Zamku, z widokiem na Stare Miasto na skarpie, z fontannami, kwietnikami, kwiatowym zegarem słonecznym z prawdziwym mechanizmem zegarowym, z licznymi wiktoriańskimi pomnikami sławnych Szkotów (architekta, rzeźbiarza, polityka, lekarza wynalazcy znieczuleń przy operacjach i położniczych kleszczy), park prezentuje sie imponująco. Ale jego najważniejszym elementem jest przy Princes Street największy pomnik na świecie dla pisarza, pomnik Waltera Scotta. Można oglądać go godzinami, są tam rzeźbione portrety wszystkich wielkich szkockich pisarzy, wizerunek psa pisarza i wszystkie postacie jego powieści, a ze szczytu iglicy widok na panoramę całego Edynburga na którą można wejść po schodkach. Neogotycki pomnik siedzącego Waltera Scotta z karraryjskiego marmuru (zaprojektowany podobno przez stolarza – amatora, który wygrał konkurs na pomnik zaraz po śmierci pisarza) widziałam niedawno w filmie „Atlas chmur” Toma Tykwera i braci Wachowskich, a teraz widzę go na żywo i robi wrażenie.
Wchodzimy do jednej z dwóch świątyń greckich wybudowanych na usypanym kopcu, pod którym jeżdżą pociągi: do Scottish National Gallery. To architektoniczna część wielkiego osiemnastowiecznego założenia, chciano, by Edynburg był Atenami północy i dwa budynki na usypanym kopcu miedzy Starym, a Nowym Miastem, komponowały się z National Monument na Calton Hill postawionym w hołdzie ofiarom wojen napoleońskich. Cały ambitny neoklasyczny projekt miejski, nie do końca sfinalizowany, podobno, jak czytam w przewodniku, od początku borykał się z wielkimi trudnościami. Zwolennicy neogotyku torpedowali wszelkie nowości, a na tak kosztowne budowle kasa miejska dać pieniędzy nie chciała, mimo, że idealizm grecki wpisywał się w ówczesny program polityczny Królestwa: platońskie dobro, piękno i mądrość przeciwko najazdom katolickich Francuzów i zwycięstwo wyznawanych przez Szkotów szlachetnych wartości.
Architekt William Playfair, który podobno w Grecji nigdy nie był, oprócz prac przy Calton Hill zaprojektował dużo budynków Nowego Miasta szczęśliwie wkomponowując w greckie budowle okna. Ale najpiękniejsze są dwa bliźniacze neoklasycystyczne „świątynie”: National Gallery of Scotland oraz Royal Scottish Academy, które zmodernizowano w 2004 roku łącząc je pod ziemią korytarzem.
Uwielbiam muzea z obrazami wbrew psioczeniu Gombrowicza, że obrazy się ze sobą gryzą i że męczy taka nachalna doskonałość. Mnie nie męczy, byłam bardzo szczęśliwa, że w oryginale nareszcie ich wszystkich (zawsze za szkłem) wchłonęłam. Kobieca obsługa w spódniczkach w kratę, ściany w kolorach intensywnych szlachetnych czerwieni i zieleni. Przy wejściu/wyjściu wisi piękny widok na Zamek i ogród z czasów, kiedy ten budynek dopiero budowano.
Wystarczy z „kopca” przekroczyć najbardziej reprezentacyjną ulicę PrincesStreet gdzie są ekskluzywne sklepy – na jej końcu widać na wzgórzu „Świątynię Minerwy” – przejść uliczkami Nowego Miasta i znaleźć się w miejscu, od którego Nowe Miasto zaczęto budować. Oświeceniowa symetria planu miasta, gdzie lustrzanie James Craig zaplanował dwa skwery – na zachodzie plac Jerzego przemianowany na Charlotte Square, na wschodzie plac Andrzeja, gdzie w miejsce zaplanowanego kościoła postawiono gigantyczną kolumnę Melville Monument, by uhonorować HenryegoDundasa, pierwszego wicehrabiego Melville, widoczna jest najbardziej tutaj. Dużo o tym szlachetnym Szkocie, przedstawicielu szkockiego oświecenia jest w filmie „Głos wolności” (2006) Michaela Apteda (gra go Bill Paterson), który wraz z Williamem Wilberforcem walczą między innymi z Królem Wielkiej Brytanii o zniesienie niewolnictwa.
Jesteśmy głodni icałe szczęście nie uwierzyliśmy, że najsmaczniejszą potrawą na świecie jest haggis i przechodzimy nanaStAndrew’s Square do wegetariańskiej DishoomBombayCafe, Bar and DiningRoom. Na placu jest dużo przepięknych kamienic i budynków, palladiańska kamienica z XVII wieku, DundasMansion (zamieniony na bank) z kopułą o gwiaździstym, niebiańskim stropie.
Mieszkania wokół placu były od początku jego powstania prestiżowe, mieszkali tu najznakomitsi, między innymi David Hume.
Dishroom mieści się w budynku z 1920 roku powstałym dla magazynów i biur, patronuje mu Patrick Geddes, szkocki socjolog urodzony w 1860 roku, który ukochał Bombaj na równi z Edynburgiem, slumsy hinduskie i szkockie.
Jak czytam przy wejściu, każdego dania restauracjaDishoom przekazuje posiłek dla hinduskiego dziecka poprzez charytatywną organizację AkshayaPatra. Kelnerzy noszą wysoko tace z potrawami po ciasnych schodach z kuchni mieszczącej się na parterze, mimo, że jest winda, którą, by skorzystać z toalety goście jedzący posiłki na piętrze jadą na parter.
Długo czekamy, aż nadejdzie pora lunchu, gdyż wydają jeszcze śniadania, wreszcie młody kelner przyjmuje od nas zamówienia, wszystkie stoliki się zapełniają, a obok nas zamawia potrawy rodzina hinduska z dwójką dzieci. Dania są niewielkie, bardzo smaczne, na deser piję jeszcze słodki napój mleczny z jakiś nieznanych mi owoców przez słomkę.
Wracamy jeszcze do drugiej greckiej świątyni, do Royal Scottish AcademyRoyal.
Zdążyliśmy na kończącą się właśnie doroczną wystawę absolwentów i studentów szkockich uczelni sztuk wizualnych, na którą kupujemy bilety, tylko wystawy stałe są tu za darmo.
Wystawa „RSA NEW CONTEMPORARIES 2017” nazwana przez samych wystawiających wielkim gównem składa się z prac artystów pieczołowicie, jak czytam w katalogu wystawy, wybranych przez jurorów spośród najlepszych wschodzących artystów i architektów w Szkocji.
W tym gmachu – jak mniemam odpowiednikiem naszego BWA – odbywają się takie wystawy od 1976 roku i mają za zadanie wspierać najlepszą sztukę i ocalać talenty.
Są tu powszechnie używane techniki i środki wyrazu dzisiejszej sztuki wizualnej: instalacje, fotografie, filmy, płótna, grafiki.
Praca absolwentki Duncan z Jordanstone College of Art and Design Claire Connor FURYOU jest drukowana stemplami na pakowej tekturze z pudełek i jest bardzo buntownicza. Oprócz tego zabrałam do Polski jej zin „Deadman and his dog”.
Znowu idziemy po schodach w górę omijając plamę krwi, wracamy na Stare Miasto by zgodnie z zaproszeniem anglikańskiego księdza o 13 stawić się w środkowej części RoyalMilde w katedrze StGiles. Po drodze zahaczamy o Hub, centrum informacyjne i sprzedaży biletów na wszystkie festiwale odbywające się w Edynburgu, które mieści się w zaadaptowanym kościele neogotyckim na rogatce przy ulicy Castlehill, która na zachodnim krańcu łączy się Royal Mile, biegnąc od esplanady Zamku i kończy się na skrzyżowaniu Johnston Terrace.
I tak los tego kościoła – a Kościoły Anglii budowano zazwyczaj w tym stylu i żeby nie wiem co, zawsze będą wyglądać jak kościół – jest znośny. Jak czytam w statystykach w latach 1969 – 2011 zburzono prawie 500 świątyń Kościoła Anglii, a ponad 1000 zaadaptowano na inne cele, sprzedawano lub wynajęto. W wielu budynkach kościelnych powstały supermarkety, restauracje, puby, biblioteki centrum wspinaczkowe (Manchester), szkoła cyrkowa (Bristol), świątynie dla przeróżnych subkultur, sex shopy, kasyna, a także ekskluzywne domy mieszkalne.
Przez 10 lat ten kościół widoczny zewsząd dzięki gigantycznej iglicy będącej najwyższym punktem miasta stał pusty i w 1999 roku został zaadaptowany dla potrzeb festiwalowych. Kościół zbudowano w 1844 roku jako kościół parafialny i był centrum Zgromadzenia Ogólnego Kościoła Szkocji.
Na dole jest całoroczne Centrum Sztuki dla mieszkańców i odwiedzających miasto, dla wszystkich przechodniów, którzy mogą sobie, tak jak ja pobrać foldery, zjeść coś w restauracji i kawiarni. Dalej jest główny hall będący salą koncertową, biblioteka i wiele innych pomieszczeń służących weselnym przyjęciom i bankietom. Nim wybudowano modernistyczny budynek parlamentu na końcu Royal Mile (naprzeciwko zamku, gdzie raz w roku rezyduje rodzina królewska w Holyrood, nie byliśmy i dobrze, bo wstęp bardzo drogi) obradował tutaj w marcu 2006 roku Parlament Szkocki.
Wreszcie docieramy do katedry, wewnątrz natychmiast ktoś do mnie podchodzi żądając opłat za robione zdjęcia. Kościół jest bardzo piękny, zachwyca koronkowy strop i witraże.
Idziemy dalej do NationalMuseum of Scotland. Muzeum jest w południowych rejonach Starego Miasta, od High Street dochodzimy poprzez OldFishmarket, Cowgate, GuthrieSt do Chambers St gdzie stoi posąg Williama Chambersa, słusznie patronującemu Muzeum, gdyż ten dziewiętnastowieczny księgarz i wydawca był gorącym zwolennikiem powszechnej edukacji, a to Muzeum adresowanejest głównie dla nadzieję niosących dzieci, młodzieży i takich jak ja starców, którzy mogą docenić wszystko co się na kuli ziemskiej dobrego wydarzyło.
Przepiękny jest unowocześniony skutkiem kapitalnego remontu kilka lat temu i astronomicznych kosztów gmach Muzeum: biały i jasny dzięki szklanemu sufitowi, a ażurowe ogrodzenia galerii na piętrach ten południowy, wenecki klimat lekkości, wzmagają.
Zaraz na wstępie widać wypchane zwierzęta. Tutaj nie tylko wypchane są słonie i żyrafy, ale chyba nie ma zwierzęcia, by go nie wypchano i nie umieszczono wśród 8000 eksponatów. Pojawienie się ich wyjaśnia najprawdopodobniej film „Paddington” z 2014 gdzie Nicole Kidman usiłuje zabić i wypchać misia Paddingtona dla Muzeum Historii Naturalnej w Londynie z zemsty za to, że jej ojciec, podróżnik kilkadziesiąt lat temu wykazał się litością i nie zabił przodków Paddingtona i nie przywiózł ich do wypchania, za co został wykluczony z Towarzystwa Przyrodniczego, utracił tam pracę skazując rodzinę na nędzę. Jak widać, jego koledzy karnie i sumiennie wykonywali swoją pracę w koloniach Królestwa, gdyż eksponaty przyrodnicze i etnograficzne są imponujące.
Ale oprócz naukowych eksponatów jak zbiory Darwina czy sklonowana owieczka Dolly, jest mnóstwo innych obiektów objaśniających wszelkie zjawiska z fizyki, matematyki, geografii, astronomii, o których każda szkoła może tylko pomarzyć.
Wracamy do samochodu i jedziemy na nabrzeże morskie, gdzie syn instaluje dron i skąd próbuje pożegnalnie sfilmować okiem Boga miasto.
Jesteśmy zaproszeni na wieczorną kolację do Roxany ale wjeżdżamy do przepięknego nadmorskiego miasteczka North Berwick kiedy jest jeszcze jasno. Jedziemy High Street między piętrowymi starymi kamieniczkami, w jednej z nich, naprzeciwko dziewiętnastowiecznego kościoła mieszka rodzina Roxany. Kościół St Andrews Blackadder (nie mogę dociec, dlaczego nazywa się Czarna Żmija i czy ma coś wspólnego ze słynnym serialem z Rowanem Atkinsonem, łączy się z pewnością kultem świętego Andrzeja, patrona Szkocji. Tutaj właśnie wiódł pielgrzymkowy szlak do miasteczka St Andrews, duchowej stolicy Szkotów i pewnie Polaków w czasie II wojny światowej, gdzie stacjonował I Korpus Polski wraz z jego dowódcą, Wodzem Naczelnym gen. broni Władysławem Sikorskim.
Witają nas serdecznie, oprowadzają po całym pionie zajętym przez ich rodzinę. Do pracowni Petra wchodzimy po drabinie, jest pod samym dachem, gdzie stoi perkusja i inne instrumenty i głośniki. Petr wygłuszył dwuspadowy sufit specjalną wykładziną gąbkową i mówi, że jak ćwiczy, nie przeszkadza sąsiadom. Niżej jest pokój dzieci z dwupiętrowym łóżkiem i sypialnia Roxany i Petra, a na dole kuchnia z jadalnią i łazienka. Wszystko bardzo ciepło i i ze smakiem urządzone, ale nie możemy pozostać, gdyż musimy już iść by zobaczyć okolice zanim się ściemni. Roxana daje mi szal w kratę, bo bardzo wieje, plaża jest zaraz za rogiem otoczona niskimi bungalowami z drewnianymi schodkami którymi wczasowicze wychodzą wprost na piasek. Roxana mówi, że woda zawsze jest zimna, ale dzieci w sezonie się kąpią. Przed nami wiele wysp, przepiękny widok na wyspę Bass Rock, którą znam z powieści Stevensona, a którą Roksana opisuje mi przede wszystkim jako lęgowisko ptaków, od których wyspa raz w roku robi się zupełnie biała. Syn stawia na piasku dron, uruchamiają go synowie Petra i Roxany, przychodzą podziwiać chodzący po plaży z psami sąsiedzi.
Przechodzimy do drugiej plaży przez drewnianą furtkę i przekraczamy ulicę. Tu jest betonowe molo, po którym w śniegowcach skaczą dziewczynki i rybacy łowią ryby. Na lądzie widać gigantyczną górę NorthBerwick Law. Roxana mówi, że zamieszkują ją tylko kucyki.
Mówię Roxanie, że mieszkają w raju i ona mi skwapliwie przytakuje.
Siedzimy przy długim stole w jadalni, Petr smaży piersi z kurczaka i dogląda w piekarniku frytek. Petr jest, jak się wyraził, owocem szczęścia w nieszczęściu ojczyzny swoich rodziców. Po wkroczeniu wojsk radzieckich (Petr nigdy nie powie, że weszło też wojsko polskie) w 1968 do Czechosłowacji jego ojciec wyemigrował do Londynu otrzymując bilet tylko w jedną stronę. Tam znalazła się też Jana, która przyjechała podobnie z tego samego co on powodu i z tego samego miasteczka Liberec. Skutkiem tego spotkania w Londynie wraz ze swoim rodzeństwem przyszedł na świat Petr. Ukończył w Londynie wyższą szkołę muzyczną. Pokazuje mi album miasta Liberec z 1975 roku i zdjęcia swoich dziadków.
Do stołu przychodzi Miro ze swoimi zeszytami do kolorowania. Zza ściany dochodzą dźwięki wiolonczeli, to gra starszy o dwa lata jego brat.
Roxana nie może napodziwiać się kuchni Jany. Kiedy pada słowo „knedliki”, Miro entuzjastycznie mlaska.
Roxana przynosi książki Kundery, rozmawiamy o pomniku Szwejka w Przemyślu. Ale najchętniej rozmawiamy o Kubie, gdzie byli całą rodziną, gdyż byli niedawno, Petr miał tam wiosną warsztaty muzyczne.
Z żalem żegnamy całą czwórkę. W nocy jesteśmy już w hotelu Leith i pakujemy się, o 3 w nocy musimy się obudzić i wyjechać, by zdążyć na samoloty do domów.