Dziennik angielski i szkocki (3)

9 marca 2017, czwartek. Hotel Hilton Garden Inn w świetle dnia był jeszcze bardziej osamotniony, zza hotelowych zasłon widać było tylko puste, wiosenne pola.
Po śniadaniu na parterze, gdzie można było sobie wybrać, czy zjeść jajecznicę na bekonie, czy pociętą w plasterki kaszankę lub smażone trójkąty ziemniaczanego purée, od widoku takich dań na śniadanie robiło mi się niedobrze, syn przed wyjazdem z Kris do pracy poprosił recepcjonistkę, bym mogła zostać w hotelu do 13, bo i tak w Luton nic nie ma i nie ma się gdzie spieszyć. Zagadnęłam sprzątaczki – usłyszawszy, że cała ich ekipa łącznie z szefową mówi po polsku – co można w Luton zobaczyć?, ale nie wiedziały. Najmilsza Polka była w moim wieku i miała jeszcze trzy lata do emerytury, przepracowała w Luton już siedem lat i wcale nie chciała wracać do Polski, ani spędzać tam emerytury, mimo, że jedna z córek w Polsce pozostała. Zaintrygował mnie Luton, w końcu to ważne miasto z międzynarodowym lotniskiem, do którego samoloty latają bezpośrednio nawet z Katowic i to lotnisko jest najstarsze, wybudowane przed wojną, podczas gdy to, na które przyleciałam, Heathrow, po wojnie.
Wyszłam z hotelu w samo południe spisawszy z Google Maps wszystkie ulice, miałam iść do Luton niecałą godzinę. Przed hotelem powiewała jeszcze triumfalnie unijna flaga.
Po drodze mijałam zachwycona żywopłot z bożonarodzeniowego ostrokrzewu, który w Polsce przemarza, kwitnące łany dziko rosnących krokusów, żonkili, fiołków i sasanek. Mijałam starożytne cmentarze i małe osady z placami handlowymi. Ale jak doszłam do drugiego ronda, nie wiedziałam gdzie iść i napotkany jedyny mężczyzna powiedział, że można iść i tak, i tak, i że na jedno wychodzi, a najlepiej tak, co było zupełnie inne, niż mój spis nazw z Google Maps.
Kiedy wspięłam się na wzgórze zabudowane kolonią romantycznych domków z loggiami, skąd roztaczał się piękny widok na podobne domki i kolonie, nagle, wśród zupełnej pustki dostrzegłam figurkę młodej kobiety rasy żółtej, która właśnie wchodziła do swojego domu. Kiedy ją dogoniłam i spytałam o Luton złapała się za głowę, wstawiła zakupy do samochodu którym najwidoczniej tutaj przyjechała i razem ze mną zeszła z tej góry. Była bardzo zaaferowana i zatroskana, zdziwiona, że idę na piechotę z hotelu, ale ze swoją wschodnią powściągliwością nie podziwiała, a ni nie żałowała, że tak się męczę, pokiwała ze zrozumieniem głową. Przeszłyśmy pod mostem i nakierowała mnie na właściwą drogę, pouczyła, że przed Luton będzie jeszcze jeden most. Złożyłam dłonie jak do modlitwy w podziękowaniu takim, jakim wdziałam na filmach, byłam przepełniona wdzięcznością do tego żółtego anioła i nie wiedziałam jak mam to okazać.

Idąc szosą mijam szeregi zadbanych domków z wypukłymi loggiami, często wieżyczkami i rozbudowanymi dachami. Zaglądam przez bramę cmentarną w formie neogotyckiego zamku. Gruby mur kamienny skutecznie chroni cmentarz przed hałasem szosy. Jest to, jak czytam, Luton Church Burial Ground przy Crawley Green Road, miejsce, gdzie pochowano 132 zabitych w czasie I i II wojny światowej. Wpatruję się w duże kamienne tablice wbite w trawę przedzielone aleją wierzb rosochatych, po bezchmurnym niebie leci samolot.
Nieciekawe obrzeża Luton wiodą do centrum miasta, po przecięciu torów kolejowych podziemnym tunelem docieram do centrum. W odróżnieniu od Londynu świeci słońce, trochę odpoczywam, jem mój ulubiony paprykarz szczeciński w mojej ulubionej porze jedzenia na murku przy oknach biblioteki. Przez obrotowe drzwi wchodzą i wychodzą młodzi ludzie, głównie Azjaci. Kieruję się do toalety, wchodząca za mną dziewczyna w długiej szacie i chuście na głowie zajmuje z laptopem miejsce przy oknie na wysokim stołku, ale większość wchodzących kartą wstępu uwalnia blokady bramek i znika na siedmiu piętrach biblioteki. Stoją tu obok baru półeczki z folderami, mapami i wszystkim, co mi jest akurat jest potrzebne, łącznie z mapką szlaku rowerowego przez najatrakcyjniejsze okolice Luton. Mapka campusu, na którym okazuje się już jestem, wskazuje jako atrakcję średniowieczny, niski kościół St Mary’s Churchyland, który zaraz odwiedzę. Jest ogrodzony i zamknięty, ale jego elewacja w szachownicę i zamkowe blanki przypomina rycerski zamek z klocków LEGO. Wchodzę do jednego z oszklonych, nowoczesnych budynków Uniwersytetu Bedfordshire, nikt nie zwraca na mnie uwagi, czarnoskóry portier nie ma nic przeciwko temu, bym się tu porozglądała. Pobieram ze stolików w holu kolejne foldery.
Przecinam plac campusu i jestem już w High Town, którego główną ulicą – deptakiem jest George Street zaczynający się placem świętego Jerzego i kończący się dziewiętnastowiecznym ratuszem. The Mall Luton, do którego można dostać się różnymi bramami z George Street, gdyż pawilony tego gigantycznego sklepu ciągną się równolegle do ulicy zasłonięte pierzeją kamienic, od razu jest widoczny. Wchodzę i wjeżdżam na piętro ruchomymi schodami do skrzydła z napisem MARKET. Chyba jestem tutaj jedyną białą osobą, ale i tak nikt nie zwraca na mnie uwagi, do niczego nie zachęca i niczego nie oferuje. Wbrew napisowi nie panuje tutaj atmosfera energetycznych egzotycznych targowisk, nawet obsługa stoisk jest gdzieś pochowana, czasami smętnie przesuwają się czarnoskóre postacie, by coś poprawić na wieszakach lub podnieść z posadzki upuszczony towar. Sennie jedzą w oddzielonych zasłonkami z koralików małych boksach czekoladowe kobiety w chustach i owłosieni mężczyźni w turbanach potrawy na plastikowych tackach i piją kawę z tekturowych kubków. Mozolnie, w którymś z boksów kobieta szyje na maszynie otoczona stertami kuponów materiałów. Przy stoiskach z jedzeniem, warzywami, rybami i mięsem jest o tej porze pusto. Zwabiona egzotycznymi zapachami przypraw i kadzidełek, barwnością stoisk próżno poszukuję jakiejś radosnej, emigracyjnej enklawy w Luton, które szczyci się największą liczbą ludności kolorowej z całego Królestwa. Ciężki betonowy sufit sprawia, że jest tu ciemno i przytłaczająco, a sztuczne oświetlenie nie jest wystarczające, jakby chciano na kolorowych mieszkańcach Luton zaoszczędzić.
Wychodzę na dalsze przestrzenie hipermarketu, dalej jest weselej, ciągną się kilometrami restauracje, bistra sklepy, stoiska, sale rekreacyjne, gier i kącików dla dzieci. Cały ten kompleks powstał w latach siedemdziesiątych, kiedy wyburzono wiktoriańskie domy ze szklanymi dachami i Arnold Hagenbach, założyciel centrów handlowych po II wojnie światowej w całym Zjednoczonym Królestwie pod nazwą Arndale Centre, postawił tu ten gigant. Teraz wszystko przejęła spółka Maill i unowocześniła. Udaje mi się przy pierwszym napotkanym wyjściu na George Street uwolnić się od sklepowego labiryntu i wyjść na słoneczną ulicę, gdzie przeważa rasa biała, głównie Polacy, bo język polski dochodzi zewsząd.
Niestety wielki polski magazyn z napisem “Miód” jest już zlikwidowany, ale za to polskie delikatesy “Smaczek” są w dalszym ciągu otwarte.
Dochodzę do białego ratusza z jońskimi kolumnami, który wydaje mi się brzydki, dalej za nim ciągną się uliczki z dwukondygnacyjnymi kamieniczkami z polerowanej, czerwonej cegły, białymi okiennicami i łukowatymi witrynami sklepów na parterze. Na ich tle, jak z Matrixa, pięknie komponują się szybko kroczące muzułmańskie kobiety w długich, czarnych trenczach, z twarzami zamaskowanymi kwefami. Dalej mały kościółek, domek neogotycki w którym jest muzeum, wszystko zresztą jest w stylu gregoriańskiej, wiktoriańskiej Anglii. Polacy niosą torby z zakupami, palą papierosy, często po wschodniemu zaciągają i strasznie klną, ale są jacyś energetyczni i podekscytowani. Okrążam kilka razy teren wokół ulicy Jerzego, zaglądam do dziewiętnastowiecznego budynku z czerwonej cegły, obok do zabytkowego domeczku, podobno całe Luton wyrabiało kapelusze, potem samoloty, a w czasie wojny bomby i samoloty, za co było bombardowane mimo tajności ulokowanych przez Churchilla fabryk. W jednej z uliczek napotykam na mały sklepik z materiałami dla plastyków, jest doskonale zaopatrzony, a ceny są niższe niż w Polsce. Kupuję sobie fosforyzujące flamastry, piękna czarnoskóra dziewczyna, chyba mająca dwa metry wzrostu we fryzurze afro kupuje arkusze czerpanego papieru.
Wracam do biblioteki, widziana wcześniej Pakistanka w dalszym ciągu siedzi na wysokim stołku przy laptopie mimo, że jest upał, szczelnie okutana jest szarą chustą, popielate abaja i czador zasłaniają całą sylwetę. Oglądam fotografie na ścianach i czytam informacje. Campus powstał niedawno, dziesięć lat temu, a tę supernowoczesną bibliotekę otwarto w styczniu ubiegłego roku. Biblioteka jest, jak pozostałe budynki campusu super ekologiczna, obiektem wzorcowym pod tym względem: panele słoneczne, wydajne ogrzewanie, ograniczenie emisji CO2, dach zbiera deszczówkę.
Jakieś kolorowe towarzystwo świętuje przy stoliku swoją uroczystość, rozkładam swój laptop przy oknie i próbuję się zalogować do sieci uniwersytetu. Ale interesuje mnie życie za oknem, trzy bardzo atrakcyjne muzułmanki właśnie się tu spotkały i nie mogą się rozstać, rozmawiają żywo ze sobą, śmieją się, trzymają pod pachami jakieś skrypty. Piszę do syna, by przyjechał tutaj po mnie, odpisuje, że już jedzie. Zbieram się, pakuję laptop do plecaka i wychodzę na zewnątrz. Ze mną oczekuje na samochód ciemnoskóra studentka okutana szczelnie w długie popielate szaty i tego koloru chustę, jest bardzo ładna. Po nią przyjeżdża czarny samochód z czarnymi szybami, czarnoskóry kierowca roztapia się za kierownicą i wygląda, jakby samochód przyjechał bez kierowcy.
Syn przyjeżdża wściekły, okazało się, że są trzy biblioteki w Luton, a ja jak zwykle nie odbieram telefonu.
Jedziemy na kolację na obrzeża Luton, już się ściemnia i pub Rhubarb mieszczący się w piętrowym domku przy Church Road zapala przed wejściem zabytkowe latarnie. Mimo, że jak głosi szyld, potrawy są tu kuchni domowej, dorsz z frytkami, zamówiony mi na siłę przez syna jest smażony w głębokim oleju z mrożonek z hipermarketu i raczej niejadalny. Ale jest miła, egzystencjalna atmosfera prowincji, gdzie po pracy przychodzą tubylcy pograć w gry, w bilard, zobaczyć wspólnie mecz w telewizorze i wypić przy kontuarze piwo. Otyła kobieta właśnie podeszła do jednorękiego bandyty i chyba go opróżniła z pieniędzy, bo monety długo sypały się do korytka.
Jednak szybko wstajemy i idziemy do samochodu. Mamy cztery godziny jazdy do Newcastle upon Tyne, a trzeba wyjechać z miasta w korkach na autostradę, co podróż przedłuży.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2017, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *