Dziennik angielski i szkocki (4)

10 marca 2017, piątek. Do hotelu Copthorne zjeżdżamy późno w nocy, Kris wczoraj wróciła do Londynu taksówką na lotnisko Heathrow i stamtąd do Seattle, a syn ma jeszcze jedno spotkanie filmowe w Newcastle. Przy portierni stoją półeczki z folderami, mapkami i wszelką informacją o mieście.
Kiedy się budzę, ciężkie czarne zasłony wpuszczają trochę światła przez szpary. Wymykam się na korytarz, wzór wykładziny dywanowej imituje pustynne piaski i można po nich stąpać bezszelestnie.
Przez wszystkie kondygnacje hotelu zbudowanego w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w stylu znienawidzonym przez księcia Karola przechodzi świetlik z oszklonego dachu, dzięki czemu wszystkie korytarze są jasne i mogą stać tutaj palmy w wielkich donicach. Jadę windą na najwyższe piętro i oglądam Newcastle z czterech stron, jest tak górzyste, że oba brzegi Tyne przewyższają budynek hotelu.
Wracam do pokoju, Kajtek już wstał i siedzi przy laptopie. Okno pokoju na całą jego szerokość wychodzi wprost na Tyne i niebieski most Queen Elizabeth II, po którym jeżdżą wagoniki metra specjalnie dla jego naziemnej części zbudowany i otwarty przez królową w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Mimo stosunkowo niedawno powstałego hotelu i mostu (dzięki jego barwie będę mogła łatwo do hotelu wrócić) całe nabrzeże jest zabytkowe, pełne portowych magazynów i domów kupieckich, nawet – jak czytam w folderze – z XVI wieku. Budowle zaprojektowane przez dziewiętnastowiecznego architekta Franka Westa Richa zmarłego w latach dwudziestych XX wieku są najbardziej charakterystycznymi obiektami Newcastle, przebudowane, służą do dzisiaj jako luksusowe lofty.
Po śniadaniu, gdzie wbrew reklamie o rzekomo francuskiej kuchni – oprócz musli i orzeszków nie da się niczego przełknąć – przechodzę jedynie ulicę South Street na schodki, którymi mogę dotrzeć do zabytkowej części miasta oglądając z góry wybrzeże po drugiej stronie Tyne. Jest słonecznie, kwitną tu w chaszczach wszystkie wiosenne kwiaty i latają zaaferowane wychowywaniem piskląt ptaki.
Legendarne katolickie gimnazjum pod wezwaniem św. Kutberta, gdzie Sting był regularnie bity przez jezuitów, znajduje się bardzo daleko, jeszcze bardziej na zachód i na północ, tam nie dotrę.
Jak czytam, przez Newcastle przebiegał Wał Hadriana, miał 3 metry szerokości i 5 wysokości, wznieśli go stacjonujący tu żołnierze trzech legionów rzymskich w II wieku. Zbudowano go w połowie wyspy łącząc Morze Północne z Morzem Irlandzkim i to gigantyczne przedsięwzięcie militarne tak naprawdę nie miało żadnego uzasadnienia. Napotykam co i rusz na ślady muru oznaczone tabliczkami przypominającymi, że byli tu Rzymianie, trudno się zorientować co jest co, wszystko się nawarstwiało i spiętrzało. Równocześnie są tu ruiny murów obronnych romańskiego Zamku, który powstał właśnie na tych rzymskich fortyfikacjach, wykorzystano rzymskie wieże strażnicze i budulec, tym razem chyba wiadomo po co: przed Szkotami. Nie rozróżniam już co Castle Keep, a co rzymskie i z trudem orientuję się co to „Keep” oznacza.
Teren zamku był o wiele większy, niż istniejące dzisiaj pozostałości, z którego z wiekami pobierano kamienie do budowy okolicznych kamienic i pięknej teraz średniowiecznej uliczki Side z czerwonymi kamienicami. Przedzielony torami kolejowymi, pod którymi przechodzę pod łukowatym sklepieniem jest do zwiedzania, mimo, że uratowane resztki jeszcze niedawno służyły wielorakim celom, była tu najbiedniejsza dzielnica miasta. Miał sześć głównych bram – aż do 1695 roku bramy były zamknięte w nocy.
Mijam piękny hotel Vermont i hotel Bridge, podobno ma najstarszy pub w mieście, o którym śpiewano, że pod nim „kości martwych Rzymian leżą spokojnie”, za nim są słynne schody Dogs Leap, rozsławione przez zespół z lat siedemdziesiątych Dire Straits piosenką „Down To The Waterline” o „wąskim skrawku ziemi pomiędzy domami”. Ale nazwa ich bierze się z 1772 kiedy Baron Eldon, Lord Kanclerz Anglii uciekał tymi schodami z Elizabeth Surtees, z porwaną córką bankiera Aubone’a Surteesa.
Na szczycie ruin spotykam odpoczywające małżeństwo z małym dzieckiem. Są to Polacy, którzy skwapliwie zapewniają (jakbym wyglądała no kogoś, kto potępia emigrację zarobkową, a przecież podziwiam) że są turystami i że przypłynęli do Newcastle swoim jachtem. I są to jedyni Polacy których spotkałam, mimo, że wielu polskich żołnierzy walczących w II wojnie światowej i wracających z obozów zostało w Newcastle.
Dynastia Tudorów miała zaledwie trzech królów i trzy królowe, ale mnóstwo krewnych, którzy odwiedzali Newcastle, gdyż właśnie wtedy miasto rozkwitło gospodarczo i było wielką, renesansową metropolią, szczególnie na nabrzeżu, gdzie stały magazyny z towarami przywożonymi przez statki rzeką Tyne. Przywieziono też po raz pierwszy cukier, który stał się największym rarytasem angielskiej kuchni. Wokół stawiano renesansowe domy z fasadami z okien, by można było swobodnie oglądać idące po ulicach parady.
Od kamienicy bankiera, którego córkę Bessie Surtee porwał ubogi student, który później został kanclerzem, zaczyna się turystyczny szlak Tudorów, którym wędrują wycieczki szkolne i oglądają przede wszystkim kominki założone tu po raz pierwszy w komnatach jako luksusowa nowość ciągnące się niejednokrotnie przez całą ścianę pokoju.
Ale najbardziej odcisnęły się rządy tyrana Henryka VIII, który skutkiem głupiej odmowy poślubienia Anny Boleyn przez papieża Klemensa VII, spowodował nie tylko powstanie Kościoła anglikańskiego, ale prawie całkowite zniszczenie katolickich kościołów i klasztorów, a polowanie na katolików i ich knowania zamieniło kraj w państwo inwigilatorów i donosicieli. Zaowocowało to licznymi przebudowaniami na królewską modłę. I tak papistowskie włoskie południowe wpływy renesansowe zastąpiła północna ponurość.
Odwiedziłam anglikańską katedrę świętego Mikołaja z Mirry z charakterystyczną ażurową wieżą latarniową widoczną zewsząd (przede wszystkim dla żeglarzy) i dzięki niej po mieście się nie gubię. Oglądam tam pięknie haftowane krzyżykami poduszeczki na klęczniki.
Pochodziłam też po dawnym klasztorze dominikanów Blackfriars gdzie teraz są restauracje i który przetrwał tylko dlatego, że został sprzedany bankierom i zaadaptowany na pomieszczenia rzemieślnicze.
Jest stąd blisko do Chinatown. Przeszłam po jego pustych o tej porze uliczkach, obok bramy wyrósł stadion.
Cały wiek XVII to panowanie szkockiej dynastii Stuartów z wyrwaniem im władzy przez Cromwellów (ojca i syna) w połowie wieku przez dekadę, nękany przez wojnę domową, knowaniami papistów i rojalistów, by tronu nie utracić, a jak już utracić, by odzyskać, i braku spoczynku katów w londyńskiej twierdzy Tower.
Szkoci najechali na Newcastle (40000 żołnierzy) w 1640 roku i miasto było głównym strategicznym miejscem ze względu na dostawy węgla. Zagrozili zniszczeniem kościoła St Nicholas i tam w wieży zamknięto szkockich więźniów ratując go przez rujnacją, co nie zapobiegło szkockiej okupacji. Niemniej po latach konny posąg króla Jakuba II spontanicznie zburzono i wrzucono do Tyne.
Na nabrzeżu Sandhill stoi z tego okresu przebudowany po pożarze w stylu klasycznym dawny ratusz (Guild Hall i Exchange).
Szpital Świętego Jezusa (Holy Jesus Hospital) jest nieopodal, teraz otoczony drogami, mostem kolejowym i wysokimi nowoczesnymi budynkami, stoi też do dziś. Za Tudorów zamieniony z klasztoru Augustynów przez cały siedemnasty wiek był przytułkiem, wydawano tu zupy, miał 42 pokoje na trzech piętrach, arkady i zbudowany był z cegły. Był w ubiegłym wieku muzeum, teraz są tu biura.
Istnieje też szpital Keelmen równolegle do Grainger Street i Rosemary Lane prowadzącej na Bigg Market. Nie wiadomo, czy został zbudowany dlatego, że wybuchła epidemia dżumy w 1636, czy wiek, który po raz pierwszy dał biednym przytułki, dał też szpital węglarzom ciężko pracującym na rzece Tyne, wiozącym węgiel na małych łódkach do statków (rzadko z żaglami, najczęściej na wiosła) do Londynu. Ich romantyczną pracę uwiecznił Turner. Środki do jego budowy pochodziły ze zbiórek dla sierot, wdów i niedołężnych węglarzy. Z charakterystyczną wieżą, z kopułą i zegarem, z widokiem na rzekę Tyne był do niedawna akademikiem, ale ciężkie warunki o których byli studenci wspominają na blogach (karaluchy, wilgoć) spowodowały, że stał długo opuszczony i władze miasta zastanawiają się zdaje się do dzisiaj, co z nim zrobić.
O tym, czy burzyć, czy zachować kosztowne dla miasta w eksploatacji budynki z czerwonej cegły gdzie nie można wprowadzić nowoczesnych technologii ocieplania, dachów łapiących deszczówkę i paneli słonecznych, jest sensacyjny film „Burzliwy poniedziałek” z 1988. Tam patriota lokalny Sting walczy o swój muzyczny klub, który mafijny kapitał amerykański jedynie dla swoich zysków chce zburzyć. W filmie jest Polonia, ich siedziba, wiarusy, trzy pokolenia Polaków.
Panowanie angielskich królów o imieniu Jerzy naznaczyło styl w architekturze na wyspach, w obu Amerykach i koloniach angielskich tak dosadnie, że domy z kolumnami w drzwiach i oknach rozpoznawalne są wszędzie jako styl historyczny, solidny i reprezentacyjny.
I takie są też domy przy ulicach Newcastle, po których stąpam z podziwem i mimo, że to i tak smętne resztki, podobno w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku mnóstwo tych charakterystycznych, przepięknych domów, gdzie mieszkało się nie poziomo tak jak dzisiaj, ale w kamienicach rodziny zajmowały pionowo wszystkie piętra od piwnic po dach, wyburzono.
W osiemnastym wieku też pozbywano się resztek starego Newcastle, by poszerzyć ulice i pobudować domy dla wzrastającej w mieście ludności. Powstała pierwsza w mieście gazeta i nowe drukarnie drukujące najwięcej w Królestwie książek. Wybudowano specjalne gmachy dla wizytującej z Londynu arystokracji i członków rodziny królewskiej: ogromne sale bankietowe, balowe, jeden budynek istnieje do dzisiaj: Assembly Rooms uratowany przed rozbiórką w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy przywrócono mu pierwotny, osiemnastowieczny wygląd i rozrywkowy charakter.
Był to też wiek utraty mostów, które wielka powódź zmiotła w 1771. Zaczęto nieśmiało dostarczać rurami wodę do domów, ale było to jeszcze bardzo kosztowne i dla nielicznych. Ulice oświetlano lampami naftowymi.
Od katedry idę ulicą Mosley, była to pierwsza ulica na świecie oświetlona przez żarówki, wynalezione przez Josepha Swana i zastosowane tutaj na rok przed Edisonem w Stanach. Idę do Grainger Town, najpiękniejszej części miasta.
Grainger Market, Theatre Royal, Grey Street, Grainger Street, Clayton, ulica jest łukowata, romantyczna, stoją tu czteropiętrowe okazałe kamienice pełne wieżyczek, pilastrów, kopuł i wszelkich wysmakowanych architektonicznych ozdób. Ach, i jeszcze ta pochyłość ulic, widoki są najpiękniejsze kiedy idzie się zakrzywioną ulicą Grey Street, potem Deen Street, schodzi ku rzece i wyrasta z powodu nierówności terenu gigantyczny łuk mostu High Level Bridge.
Rewolucję przemysłową czasów wiktoriańskich szczególnie odczuły właśnie takie uprzemysłowione miasta jak Newcastle, gdzie w kopalniach nie tylko wprowadzono wszelkie nowinki jak lampy i maszyny parowe, ale także to, że można zatrudniać nawet pięcioletnie dzieci, by mogły z powodu swojej małości wchodzić w ciasne chodniki kopalni. Nadmiar pieniędzy i szybkie bogacenie sprzyjało budowie ekskluzywnych kurortów dla klas wyższych nad morzem Północnym na wschód od Newcastle, a wynalazek roweru spowodował większą ruchliwość kobiet i powolne ich wyzwalanie się z wiktoriańskich domów. W Newcastle przebudowano ulice i dzielnice stały się jeszcze bardziej eklektyczne, bombastyczne, stosowano dosłownie wszystkie style poprzednich epok i włączono ornamenty z architektury Bliskiego Wschodu i azjatyckiej. Architekt Richard Grainger, który w 1834 roku wygrał konkurs na nowy plan centrum Newcastle, został uczczony gigantyczną kolumną na szczycie Grey Street.
Wiktoriańska w Newcastle jest katolicka katedra St Mary’s, anglikańska katedra, cały Grainger Market, Dworzec Centralny, hotel Royal Station (gdzie toczy się akcja filmu ze Stingiem „ Burzliwy poniedziałek”), The Swing Bridge, Union Club, Grey Street, rezydencja i park utworzony dla producenta witraży Williama Wailesa na południu Newcastle w Saltwell oraz liczne rzeźby: pomniki, marmurowe sarkofagi w kościołach, a także wspaniała ceramika, która rozkwitła tutaj w największej na świecie fabryce.
Ale cudem techniki i budownictwa jest otwarty przez królową Wiktorię w 1849 High Level Bridge dla ruchu drogowego i kolejowego przez Tyne na dwóch poziomach. Pociągi mogły już przejechać rzekę, miasto i jechać do Szkocji. Na tym moście rozgrywają się słynne sceny z „Dorwać Cartera” z Michaelem Caine, a także sceny z „Burzliwyego poniedziałku” ze Stingiem, które są hołdem złożonym i mostowi i miastu.
Raptem jedna dekada po śmierci królowej Wiktorii, to czasy edwardiańskie i jej syn Edward zdążył w Newcastle zaznaczyć swoje umiłowanie do luksusu i wykwintu. Taki jest najpiękniejszy budynek w Newcastle, stoi zaraz przy kolumnie Greya na ulicy Blackett zaprojektowany przez Benjamina Simpsona dla karczmarza Emersona. Kamienica „Emerson Chambers” to przemieszanie secesji z neobarokiem, zarówno od zewnątrz jak i od wewnątrz jego zaskakujące, wybujałe elementy architektoniczne sprawiają, że odcina się od reszty budowli swoją kuriozalnością, ironicznością i wesołym klimatem. Na czterech piętrach zajętych przez księgarnię gigantycznej sieci Waterstones panuje w środku dnia ruch zaskakujący w stosunku do innych księgarń, które są zazwyczaj puste. Na pierwszym piętrze otoczona regałami jest kawiarnia wypełniona po brzegi pijącymi cappuccino i dyskutującymi seniorami. Panuje tu całkiem odrębna atmosfera niż na luzackiej ulicy, gdzie nosi się wszystko i byle jak. Patrzę na mokrą ulicę z łukowatych okien najwyższego piętra, na kolumnę i panujący tu miejski ruch.
Nikt nie przypuszczał, że wojna może być tak okrutna, I wojna światowa była całkowitą nowością, przeraziła i uświadomiła ludzkie możliwości w zadawaniu bliźnim cierpień na masową skalę. Kobiety z Newcastle z początku entuzjastycznie zastąpiły mężczyzn na opuszczonych stanowiskach w przemyśle ciężkim, gdzie produkowano amunicję (13000 karabinów, 14 milionów pocisków i 100 czołgów), statki i samoloty wojenne, stawały się pielęgniarkami w budynkach zamienionych na szpitale, prowadziły w mieście tramwaje i autobusy, a nawet grały w piłkę w drużynie Newcastle. By je bardziej zmotywować w stoczni odwiedził je król Jerzy V z królową Marią.
Kiedy koszmar się skończył i pozostawił kaleki, sieroty i wdowy, oglądały na Grainger Street paradę pokojową. 10000 żołnierzy i ochotników i przyszło na odsłonięcie trzech pomników wojennych, z których jeden stoi na Eldon Square powstały w 1923 roku. Teraz dekoruje się go makami na Poppy Day. Na ławeczce przed wielkim hipermarketem zbudowanym w latach siedemdziesiątych w miejscu zabytkowych tarasów z kolumnami otaczającymi pomnik ze świętym Jerzym zabijającym smoka wojny, młodzi ludzie grają i śpiewają smutne pieśni z wojennych czasów. Wchodzę do wielkiego domu towarowego Eldon Square Shopping Centre, toalety są na samej górze, zajmują całe piętro. Trudno się połapać w licznych odnogach handlowych pasaży mających bramy na różne ulice, często pokrywające się miejsce z tymi samymi, jakie stały tu, w X wieku, kiedy gród był ogrodzony.
W latach sześćdziesiątych podobno barbarzyńsko wyburzano zabytkowe budynki Newcatle, by postawić supermarkety, stworzyć ronda i nowe arterie. Tym sposobem padł najbardziej opłakiwany na blogach pasaż Royal Arcade z korynckimi kolumnami na Pilgrim Street, by mogła tu przebiec autostrada i zbudowano biały, wielokondygnacyjny budynek Swan House, podobno architektoniczne monstrum 1960 roku.
Na blogach płaczą, bo w Arcade mieścił się legendarny klub klub A’Gogo, który był najważniejszą w latach pięćdziesiątych częścią życia nocnego w Newcastle, gdzie grali Jimi Hendrix, The Who, The Rolling Stones i chodził na ich występy gimnazjalista Sting.
Przechodzę przez obrotowy, czerwony most Swing powstały jeszcze w XIX wieku jako cud inżynierii, niestety nie zdążę już zwiedzić drugiej strony rzek Tyne, ale cieszę się, że chociaż zdążę jeszcze przejść nabrzeżem. Idę ścieżką u podnóża wysokiego nasypu wzdłuż rzeki, u góry zagląda wieża nieczynnego kościoła, teraz jest tam St. Mary’s Heritage Centre, są tam biblioteki, sale wystawowe i konferencyjne, na zegarze wieży już za dwadzieścia druga, a Kajtek ma po mnie przyjechać o drugiej pod hotel Copthorne. Szybko biegnę przez chaszcze, mijam mężczyznę z wędką, nikogo tu nie ma oprócz niego, mijam zabytkowe lampy z kulami szklanymi, nade mną gigantyczna budowla Sage Gateshead w postmodernistycznym stylu jako ogromny szklany pęcherz gdzie są sale koncertowe. Otwarty został w 2004 roku obok Bałtyckiego Centrum Sztuki Współczesnej i Gateshead Millennium Bridge w obecności królowej, niestety, już go nie odwiedzę. Pędzę przez Millennium Bridge, lekki, biały most, kładka jakby się chwieje, gdy równolegle pędzą rowery osobną ścieżką.
Kiedy dopadam hotelu, Kajtek właśnie nadjeżdża i chce zaraz jechać nad morze, by odpocząć. Ale są korki, jednak udaje nam się do hotelu w Roker zajechać w ciągu pół godziny.
Jak czytałam w folderze podczas jazdy, miasto należy tak jak Newcastle do hrabstwa Tyne and Wea. Miasto wzbogaciło się w czasie rewolucji przemysłowej nie tylko na przemyśle stoczniowym, ale także na hotelach dla zamożnych właścicieli fabryk i kopalń, którzy z rodzinami zjeżdżali do należącego do Sunderland Roker, do świeżo powstałego uzdrowiska, gdyż zauważono, że świeże powietrze i kąpiele morskie działają kojąco.
Jeszcze niedawno główną promenadą wzdłuż wybrzeża i ozdobionej krużgankami balustrady nad urwiskiem jeździł tramwaj. Nie wiadomo, gdzie konkretnie Lewis Carroll napisał „Jabberwocka” i „Alicje” , ale tropów jest mnóstwo. Alicja przyjeżdżała tu z siostrą i rodzicami na wakacje na plażę pod skalistym urwiskiem, gdzie były groty, na pobliskich wrzosowiskach mnóstwo białych królików, a w kościele rzeźba uśmiechniętego kota.
Dzisiaj badacze piszą o tym wszystkim tomy, powstają w parkach tych okolic żeliwne pomniki postaci z Alicji w „Krainie czarów”, ale i bez tego wszystkiego Roker jest przepiękny, romantyczny i nawiedzany przede wszystkim przez nowożeńców spędzających tu swój miodowy miesiąc.
W recepcji hotelu stoi piramida czerwonych jabłek, dają nam klucze do pokoju natychmiast, ale by się przedostać do niego, trzeba pokonać z naszymi walizami na kółkach wiele schodów i drzwi, gdyż hotel ma strukturę statku, a my mamy mieszkać w kajutach na samym dole. Pokoje mają bardzo romantyczne nazwy z angielskich imion kobiecych i męskich, bohaterów powieści, ale nasz pokój ma tylko liczbę.
W pokoju oprawa okrągłego lustra i gałki mebli są z okrętowej liny i wszelkie szczegóły wystroju, łącznie z najnowszym numerem gazety lokalnej „Echo” jest w estetyce przedwojennej.
Jemy zaraz po przyjeździe w jedynej restauracji „Santini’s”, gdzie dają o tej porze ciepły posiłek, w szeregowym bliźniaku – bungalowie przy ulicy Roker Terrace, gdzie są ekskluzywne apartamenty i hotele z widokiem na morze. O tej porze jest tutaj dużo dzieci i mimo, że to kuchnia włoska, jedzenie w dalszym ciągu jest okropne.
Wzdłuż wybrzeża ciągną się trawniki na szczycie klifu, dopiero na dole jest piasek i plaża, i różne urządzenia dla zabaw dzieci. Groty skalne, które tam były za czasów Alicji zostały usunięte i plażę poszerzono.
Na trawnikach wieloma sposobami upamiętniono zmarłych. Postawiono na początku XX wieku z szarego kamienia krzyż z plecionką celtycką z reliefami ptaków i zwierząt splecionych wewnątrz liści. Od wschodu krzyża sceny z życia mnicha średniowiecznego Benedykta, któremu krzyż był poświęcony, już za życia uznanego za świętego, jest czczony jako czcigodny przez kościół anglikański. Po pierwszej wojnie światowej wyryto na nim napisy upamiętniające jej ofiary.
Kilkanaście kondolencyjnych ławek umieszczono w najpiękniejszych miejscach widokowych. Dedykacje na mosiężnych tabliczkach są bardzo zróżnicowane i poetyckie, umajone świeżymi i sztucznymi kwiatami. Ławki są dzierżawione na dziesięć lat.
Kajtek na samym brzegu robi zdjęcie morza na czas, by uzyskać efekt polukrowanej jego powierzchni, a ja zbieram kamyki i muszelki, by przywieźć trochę Morza Północnego do Polski.
Wieczorem sale na parterze tętnią życiem, w restauracji wszyscy piją piwo, a w sali obok odbywają się jakieś zbiorowe zabawy, konkursy i wspólne śpiewanie. Kajtek idzie na piwo, ale niedługo wraca i by mi nie przeszkadzać przenosi się z laptopem i by porozmawiać z Jean przez telefon na półpiętro, gdzie stoi ogromny fotel i wisi dwumetrowe lustro w złotej ramie.
Ja siedzę jeszcze długo w wannie, by dojść do siebie, łazienka ma tu taką samą wielkość jak pokój i uważam, że to bardzo dobre proporcje dla każdego mieszkania.
Zasypiam jak kamień odurzona powietrzem morskim i bardzo zmęczona zwiedzaniem.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2017, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *