Lata sześćdziesiąte. Krystyna (12)

Wprawdzie pobyt na Kubie miał być o połowę krótszy niż ostatnio, kiedy Krystyna przyleciała tutaj z dziećmi, niemniej sąsiedzi na Koszutce, jak i liczni znajomi i krewni Krystyny oczekiwali tak samo prezentów z Kuby, jak i poprzednio.
Na basenie hotelu Riviera dowiedziała się, leżąc z żonami polskich inżynierów na leżakach, że w sklepie kubańskim w Warszawie przy Kruczej można kupić o wiele taniej kubańskie koszyki i torebki z sizalu i palmowych liści jak i kosztowne tutaj cygara i rum Bacardi. Uspokojona, że nie muszą szukać po sklepach kubańskich prezentów i przeznaczyć ten czas na wylegiwanie się w leżakach, a raczej łóżkach drewnianych, które wdziała tu po raz pierwszy w życiu, Krystyna pogrążyła się we wspomnieniu, kiedy miała się na Kubie o wiele lepiej, kiedy mieszkała w Hotelu Nacional i do basenu zjeżdżała tylko windą, a teraz trzeba jechać autobusem kilka przystanków.
Krystyna pływała w basenie w gumowym, białym, polskim czepku tak, by go nie pomoczyć, gdyż zawsze woda przedzierała się do fryzury z trwałej ondulacji i potem miała włosy jak siano. Dlatego uważała na głowę, a jasna karnacja skóry przyczyniała się jedynie do oparzeń i Krystyna w całym dzieciństwie, jak i teraz musiała strzec się słońca jak ognia i dlatego w wodzie bywała bardzo krótko, by nie opalić twarzy, której nie mogła zamoczyć. Niemniej lubiła kąpiele, wychowana nad Sanem, gdzie jej ojciec skakał z mostu za pieniądze, dobrze pływała.
Nauczyła się już gotować ogromne, śmierdzące kubańskie ryby. Bez marynaty w czerwonym winie, specjalnie kupowanym do ryb, były niejadalne, ale odpowiednio przyrządzone traciły zapach i nabierały smaku.
Jeździli na zakupy do hipermarketu do Mariano na rogu Calle 42 i 13 Avenidy, tylko tam mogli realizować przydziałowe kartki. Mimo, że autobusem było to tylko kilka przystanków, Krystyna jeździła zawsze z Rudkiem, który zamawiał na ten czas samochód z ministerstwa i swojemu czarnemu Indianinowi, nigdy się nie odżywającemu, ani nie ocieplającemu tej sytuacji służbowo-prywatnej, dawał paczkę kawy z ich przydziału, którą też milcząco, jako oczywistość, przyjmował. Po zakupy, których zapomniała, bądź zabrakło w domu posyłała autobusem Ewę.

Był to jeden ze sklepów sieci przedrewolucyjnej Minimax Ekloh znacjonalizowany wraz z 166 firmami takimi jak Coca-Cola, Canada Dry, Ten Cents, Sears, el Molino Harinero Burrus, Fundición Mcfarlane, la Firestone, la Goodrich, , Abbot, Squibb, Ferrocarril de Hershey, firmy ubezpieczeniowe, kopalnie, wynajem maszyn, samochodów i akcesoriów, firmy tytoniowe, hotele i kasyna. Ustawa z 24 października 1960 roku nacjonalizowała wszystkie sklepy z żywnością, owocami, warzywami oraz magazyny. Rok później powstało dla kontroli realizacji ustawy Ministerstwo Handlu Wewnętrznego (MTNCTN), dzięki czemu w roku następnym zniknęły na całej wyspie targowiska i wózki obwoźnego handlu. Ponad 6500 sprzedawców ulicy utraciło pracę. Wprowadzono „libretę” – książeczkę żywnościową, kupony i bilety na inne niezbędne produkty dystrybuowane przez Komitety Obrony Rewolucji.
Supermercado Minimax był nowocześnie zbudowanym w 1950 pawilonem o prostej, przejrzystej architekturze, ocieniony baldachimem, z oszklonymi drzwiami i wszystkimi wygodami. Przewidziano swobodny dostęp wózków inwalidzkich i dużo miejsc parkingowych dla samochodów. W środku stały regały z masą produktów, których nie można było kupić, mimo to sklep był zatłoczony. Był już bez klimatyzacji i trochę brudny. Nie było komfortu swobodnego kupowania takiego, jakie doświadczyli na Alamarze, gdzie sprzedawcy byli mili i z biegiem czasu rozpoznawali klientów witając ich za każdym razem jak swoich znajomych. Tutaj nikt o nic nie pytał, sprzedawcy ponad głowami tłumu milcząco zabierali od Krystyny kartki i przychodzili z zaplecza z papierową torbą pełną przydziałowego ryżu, kawy, mąki, cukru, konserw i puszek z mlekiem skondensowanym. Owoce mogli sobie dobierać bez ograniczeń, ale też nie było dużego wyboru. Na półkach w kącie sklepu, gdzie już nie było samoobsługi, a ponury Mulat ważył wskazywane owoce, leżały kiście zielonych bananów w trzech rozmiarach, największe były do smażenia. Arbuzy, kokosy, ananasy i zielone, nadające się tylko na sok pomarańcze, mamey i mango zrzucone były byle jak na regały. Boniato, kupowane zamiast kartofli nie nadawały się do jedzenia i Krystyna nigdy ich nie kupowała. Brakowało jej do gotowania pietruszki i marchewki oraz selera, czego w sklepie nigdy nie było, natomiast leżały jakieś niezidentyfikowane przez Krystynę kłącza zwane malanga, oraz bardzo dobra sałata i zielone pomidory, które wszyscy w domu bardzo lubili.
W piwnicznej, niższej kondygnacji, gdzie sprzedawano przydzielane raz na rok buty i coś do ubrania, a także urządzenia elektryczne, jak radia, telewizory, odkurzacze i lodówki było zupełnie pusto. Na wieszakach wisiały przepiękne dziecięce stroje i sukienki dla dziewczynek. Krystyna kupiła dla Ewy jednoczęściowy strój kąpielowy z marszczonego cieniutkimi gumkami kretonu w pomarańczową kratkę z zamkiem błyskawicznym z tyłu i Ewa była nim zachwycona. Nie miała nigdy tak pięknego kostiumu kąpielowego, nie miała prawdę mówiąc żadnego kostiumu kupionego, oprócz tego bawełnianego białego na szkolny w-f. Krystyna zawsze sama szyła Ewie tak zwany opalacz, gdyż Ewa nie miała piersi i uszycie góry było bardzo łatwe.
Rudek poprosił Indianina, by wracając ze sklepu przejechał z nimi całe Marianao, w którego skład wchodziła dzielnica nad samym morzem Miramar. Cała gmina ciągnąca się na zachód i południe, była rozległa i Rudek chciał, by mieli jako takie wyobrażenie o tej części Hawany oddzielonej od Vedado rzeką Almendares.
Milczący Indianin jechał, a Rudek komentował miejsca, przez które przejeżdżali.
Jechali szerokimi, dwupasmowymi ulicami, gdzie najczęściej w pasie zielni ulicę ocieniały platany i rozrośnięte tropikalne drzewa, kwitnące szkarłatnie flamboyany i przekwitłe już żakarandy przetykane krzewami wawrzynów, fikusów, aukumb i wielobarwnych krotonów, a po drugiej stronie szosy stały kolonialne kamienice jedno i dwupiętrowe, zawsze z podcieniami wspartymi słupami i filarami.
Marianao przekształciło się z wsi w bogate przedmieście Hawany w dziewiętnastym wieku, kiedy pobudowano tutaj fabryki papieru, ceramiki i perfum, a przy kamieniołomach budowano piece do produkcji wapna, gipsu i cementu. Wzniesiono fabrykę lodu i dwa browary w tym w 1911, przepiękny „La Polar”, późniejszą chlubę Kuby, fabryki lodu, przetwórnie spożywcze. Lód i inne produkty były eksploatowane już w dziesięcioleciach 1940 i 1950 stały się dużymi i bardzo ważnymi krajowymi branżami. Zakładano parki i place zabaw.
Południowe Mariano, którym podążali, zamieszkałe przez czarną ludność stało się z biegiem lat sercem muzyki kubańskiej, jej najwspanialszych dokonań w folkowym gatunku son. Stało się to dzięki organizowaniu się czarnych mieszkańców Marianao w klubach społecznych, gdzie grano w domino, muzykowano, tańczono, uczono szycia i gotowania, a panny na wydaniu przychodziły zawsze z matkami lub kimś do opieki. Mariano Social Club obejmował takie sławne potem kluby jak Social Club de Buena Vista i Buena Vista en Guaguanco z Arsenio Rodriguezem, genialnym muzykiem niewidomym od siódmego roku życia.
Właśnie siedzibę mieli tu, w pobliżu 42 skąd Indianin zaczął z nimi poznawczą podróż po Marianao.
Likwidacja społecznościowych placówek, gdzie szczycono się nienagannym ubiorem i manierami, i gdzie propagowano najlepsze cechy współżycia w społeczeństwie, położyła kres ich wieloletniej, szlachetnej tradycji. Kiedy w 1962 rząd zaczął budowę „społeczeństwa bezklasowego i bez podziałów rasowych” centra kulturalne i społeczne pozbawiono lokali i zakończyła się wzajemna pomoc afro-kubańska.
Podobnie stawało się z zakładanymi przez rodziny wszelkie biznesy, browary z ogrodami piwnymi, które nie tylko były miejscami dla występów grup muzycznych, ale także niejednokrotnie ich aranżacja cechowała się wielkim artyzmem architektury ogrodowej. Ogrody piwne „Polaru”, czy „Los Jardines de la Tropical” zostały nagle bez właściciela i zaczęły popadać w ruinę, a muzycy grający najwartościowszą muzykę, emigrować, bądź rezygnować z grania.
Przed pierwszą wojną światową Marianao rozkwitało nie tylko dzięki utworzonemu tutaj obozowi wojskowemu i lotnisku, ale także boomowi gospodarczemu poprzez wzrost cen cukru, skutkiem czego powstały luksusowe rezydencje w nowych dzielnicach jak La Sierra, Céspedes, Miramar, zagospodarowanie wybrzeży Río Almendares wspaniałym parkiem. Wytyczono szerokie ulice, promenady, parki, wzniesiono 50 fontann. Przejeżdżali właśnie obok Instituto Técnico Militar gdzie przed Rewolucją mieściło się jezuickie Colegio de Belén, gdzie Fidel Castro i Roberto Goizueta – późniejszy szef koncernu Coca–coli najpierw w Hawanie, a po Rewolucji na emigracji już naczelny dyrektor całego koncernu – robili maturę. W 1961 skonfiskowano majątek szkoły i wydalono jezuitów do Miami.
Przepiękne rezydencie Mariano zmieniały po Rewolucji swoje przeznaczenie. Z mnóstwa nocnych klubów dających tancerzom i muzykom zarobek, zadecydowano, że redukcję ominie tylko klub „El Gato i kabaret „Tropicana” – która była obok „Sans Souci” najsławniejsza na świecie, ale także niezwykle przydatna, gdyż trzeba było po pracy wozić gdzieś delegacje zagraniczne i dawać rozrywkę radzieckim oficerom.
Pojechali 51- Avenida i jechali w dzielnicę Marianao Puentes Grandes, dawniej osady, od której Marianao zaczynało się rozrastać. Puente Almendares i Stadion La Tropical, jest zbiegiem głównych szlaków łączących zachodnie wybrzeże i Marianao z centrum stolicy. Tu mieszają się zapachy morza z zapachem piwa z browarów. Czuje się tu wpływy Hiszpanii i Afryki Zachodniej.
Most stał się najruchliwszym miejscem w Hawanie, kursowały tu wszystkie środki lokomocji, jeździli tutaj z Vedado bogaci ludzie do kabaretów, do dzielnic rozrywki, Marianao stało się miejscem spotkań rodzinnych, a domy, które zaczęto budować, były w bardzo dobrym guście, które powoli wrastały w proletariacki pejzaż Marianao, gdzie ubogie domy sąsiadowały z arystokratycznymi rezydencjami. Mnożyły się sklepy z najnowocześniejszym amerykańskim wyposażeniem domów, z futrami, biżuterią i perfumami. Jeżdżono tu już nie tylko dla wypoczynku, ale i na zakupy.
Kiedy zbudowano za administracji Gerardo Machado nowoczesną arterię Carretera Central łączącą całą Kubę wzdłuż, od wschodu do zachodu, przebiegła właśnie przez Marianao, ułatwiając dostęp do tej dzielnicy.
Przy Calle 29-E przejechali obok dawnego Museo Nacional de la Campaña de Alfabetización postawionego po rewolucji dla upamiętnienia 17 letniego nauczyciela Conrado Benítez zamordowanego w górach przez bandy antycastrystów. Muzeum, chluba Rewolucji, dokumentowała szczegółowo, dzień po dniu kampanię walki z analfabetyzmem od października 1960 do lutego 1962 roku.
Wjechali na tereny dawnego Hipodromu „Oriental Park” Marianao, do którego w zimie zjeżdżali Amerykanie do własnego Clubu Havana American Jockey, szczególnie chętnie w latach obowiązującej tam prohibicji, podczas gdy tu, mogli pić bez ograniczeń. Od 1920 były tu też wyścigi samochodowe. 1937 roku gangster Meyer Lansky przejął kontrolę nad torem wyścigowym i kasynem.
Oriental Park Racetrack połączony był z wyścigami chartów, modnymi w latach pięćdziesiątych. Havana Greyhound Kennel Club mieścił się nad morzem, przy Klubie Jachtowym, ale pełnił rolę uzupełniającą do wyścigów konnych, by zapewnić fanom jeździectwa wieczorną rozrywkę.
Na skrzyżowaniu 106 i 61 w okolicach Los Quemados Marianao zobaczyli ogromny portyk zwieńczony dachem z dachówki wejścia do Hipodromu Oriental Park, który powoli chylił się ku upadkowi, mający się w planach Castro przekształcić w coś innego, bardziej pożytecznego Rewolucji. Ostatni wyścig w Oriental Park odbył się rok temu, w 1965 roku. Obsługa tego gigantycznego obiektu-firmy, tu się urodzili i wychowali i jak nikt inny znali się na tej robocie, znali imiona wszystkich biegających tu koni od zbudowania hipodromu, oraz sławnych gości, jak Kirk Douglas, Errol Flynn, Gary Cooper, Rita Hayworth, teraz stracili pracę i przeniesiono ich do innych resortów i miejsc na Kubie.
Pozostały im walki kogutów i psów, które były nielegalną, ale bardzo popularną rozrywką mrocznych zakątków Hawany.
Bardziej na południowy zachód Marianao był sławny kabaret nocny Sans Souci, ale Rudek nie mógł się dowiedzieć, gdzie był naprawdę, gdyż ślad po nim został dokładnie zatarty, a ostanie nagonki na mini spódniczki i długie włosy u mężczyzn powodowały, przy wielu donosicielach w Rudka pracy, że nie chciano o tym mówić. Mógł być już nawet w La Lisie, sąsiadującej z Marianao gminą, co dla amerykańskich zmotoryzowanych gości nie stanowiło żadnego odległościowego problemu. Fidel dowodził, że kluby należy pozamykać, gdyż człowiek Rewolucji musi wstawać rano i iść do pracy, wcześnie kłaść się spać, a rozwydrzonych Amerykanów, głównych klientów nocnych klubów Hawany, już nie ma, i nie mają prawa wstępu na wyspę.
W klubach koncert zaczynał się o północy, lub po 1 w nocy, ściągał turystów nie tylko ze Stanów Zjednoczonych, ale też z Hiszpanii, gdzie poziom życia był o wiele niższy, niż na Kubie. W nazwie miało Sans Souci „beztroski”, podobno z francuska. Klub powstał tuż po pierwszej wojnie światowej i bez przerwy prosperował mimo Wielkiego Kryzysu ciesząc się nieustającą sławą rewelacyjnego miejsca w Hawanie, aż do 1959 roku.
Obok kasyna, w sali na wolnym powietrzu z zadaszeniem w środku była „Nevada Cocktail Lounge”, gdzie co noc odbywało się widowisko. Podobno koktajl „nevada” był obowiązkowym trunkiem tego lokalu. Zostawiali tu pieniądze głównie Amerykanie przegrywając w kasynie fortuny. Sans Sousi był tak wartościowym i ważnym artystycznie przedsięwzięciem, że wydawał sam płyty i ocalił głosy i nagrania genialnych muzyków, wirtuozów skrzypiec, kompozytorów i muzyki do choreografii baletowych.
Marlon Brando zakochał się tu w Dorothy Dandridge, gdzie występowała i podobno śpiewał tu Nat King Cole,
bywali tu Tony Martín, Frank Sinatra, Kirk Douglas Marlene Dietrich, Liberace i Susan Hayward, Edith Piaf, Ilona Massey.

Będąc na granicy La Lisa, szofer Indianin zawrócił i posuwał się teraz bardziej na północ ku morzu. Wjechali w obszar dawnego Country Club , teraz przedmieść Cubanacan gdzie w 1961 roku Fidel grając z Che w golfa będąc na terenach wielkich boisk golfowych ekskluzywnego amerykańskiego klubu, wymyślili właśnie tutaj lokalizację wszystkich szkół artystycznych. Pomysł zaowocował betonowym arcydziełem architektury rewolucyjnej, z której widzieli z szosy tylko czubki tonących w zieleni ceglanych kopuł Escuelas Nacionales de Arte gdzie w sekcji plastycznej uczył Zieleniec.
Przedostali się na dawną Avenida de las Américas, przemianowaną jako kontynuacja Quinta Avenida gdyż wszelkie amerykańskie nazwy były rugowane.
Krystyna poczuła się lepiej kiedy dowiedziała się, że kierują się już ku Miramarowi, czyli domowi, gdyż zaduch i upał w samochodzie, nie ustępował mimo pootwieranych wszystkich okien, co było nie do wytrzymania. Ale oni zamiast w kierunku Miramaru, skręcili na zachód.
Jechali w cieniu drzew, na terenach dawnego Bailtmore, teraz przemianowanego na Siboney. Było tu przed Rewolucją podobnie jak Country Club, wszystko finansowane przez Amerykanów, którzy pobudowali sobie po II Wojnie Światowej luksusowe nadmorskie wille, arcydzieła tej miary architektów co Mario Romanach z ogrodami, basenami, własną policją w porozumieniu z koszarami w Jaimanita. Tu był elitarny Havana Baltimore Yacht Club, gdzie podobno nie mógł należeć nawet sam prezydent Fulgencio Batista, gdyż był Mulatem. Organizowano tu konkursy piękności, a sale wspaniałego budynku klubu były supernowoczesne.
Wszystko pozamieniano z początku na domy studenckie, potem na siedziby członków rządu i dyplomatów.

Już dojeżdżali do sztucznie usypanej jeszcze przed Rewolucją przystani, tworzącej dla cumujących jachtów pocięte regularnie wodne korytarze, gdzie kołysały się nieliczne jachty i motorówki. Było cicho i pusto, nadmorskie sosny lekko poruszały się na orzeźwiającym wietrze wiejącym od morza.
Zawrócili, przekroczyli rzekę Quibú i jechali wzdłuż usypanej sztucznie plaży La Concha przylegającej do prestiżowego niegdyś Clubu Náutico zaprojektowanego przez Maxa Borgesa Recio twórcy „Tropicany”, o podobnym układzie stopniowo zmniejszających się sklepień w kształcie muszli. Błękitny kolor gigantycznej konstrukcji uskrzydlał ją i wtapiał w barwę oceanu. Po Rewolucji i miesiącach euforii, kiedy wszystko należało do wszystkich, ekskluzywne ośrodki zaczynały być zamykane, dostępne dla wojska, dygnitarzy partyjnych i ich rodzin. Jednak powoli się degradowało, teraz farba odłaziła, a plaża była wyludniona i brudna. Woleli kąpać się w basenie Hotelu Riviera. Szybko wsiedli do samochodu.
Nikt już nie wiedział, jak co się nazywa, kluby dostały nowe nazwy od nazwisk zasłużonych dla Rewolucji Kubańczyków, ale nie tylko Kubańczyków, Miramar Yacht Club nazwano imieniem Lumumby.
Na całym hawańskim wybrzeżu było przed rewolucją 39 klubów jachtowych, z pełnym wyposażeniem restauracji, kawiarni, miejsc noclegowych. Teraz było pusto.
Ale już wracali, już jechali przepiękną, kojącą Aleją Piątą, minęli w pobliży Wesołe Miasteczko, niegdyś zwane Coney Island lub po prostu „Cony”, gdzie z daleka widać było koło młyńskie i gigantyczną, drewnianą, jak z upiornego snu, Montañę Rusa.
Już widniał pałacyk ambasady polskiej i Indianin milcząco skręcił w ich cichą uliczkę, gdzie wytaszczyli papierowe torby z zakupami i szybko nieśli je do lodówki.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | 2 komentarze

Lata sześćdziesiąte. Ewa (21)

Kubanki w wieku Ewy ubierały się jak kobiety, nosiły buty na obcasach i lokówki na głowie, robiły makijaż, a Ewa w dalszym ciągu nie tylko nie dojrzewała, nie miesiączkowała , ale nawet nie wiedziała dokładnie, jak rozmnażają się ludzie. I właśnie wtedy, kiedy pół roku temu skończyła czternaście lat, łaskawy los rzucił ją powtórnie na Kubę, gdzie wszystko zdawało się dążyć ku rozmnażaniu i dojrzewaniu w scenerii rajskiego piękna.
Miramar oszołomił ją dostojnym tropikiem. Królewskie palmy były arystokratyczne, a przystrzyżone krzewy na 5-ta Avenida przypominały otoczenie pałacu w Wersalu. W to, że dostała swój własny pokój, z którego zza szklanych żaluzji widać było ocienioną niskimi palmami ulicę, nie mogła w pierwszych dniach po przylocie uwierzyć i cały czas dotykała okna, i sprawdzała, czy nie jest to przypadkiem sen, z którego się brutalnie obudzi. Nie było tu wprawdzie całodobowego szumu morza jaki towarzyszył jej na Alamarze i który bardzo lubiła jak i wchodzących przez patio pająków i skorpionów, ale za to były baseny ze słoną wodą w dzielnicy Vedado, do której z Andrzejem jeździli sami autobusem za darmo kilka przystanków w kierunku centrum.
Wszystkie baseny przyhotelowe były dostępne dla obcokrajowców. Portierzy, którzy zobaczyli ich po raz pierwszy nie pytali o nic, gdyż jakimś zmysłem wiedzieli, że nie są Kubańczykami, mimo, że Andrzej na Kubańczyka wyglądał.
Najbardziej lubili basen przy hotelu Riviera.
Niemal wszystko, oprócz hotelu Nacional w dzielnicy Vedado zbudowano w latach pięćdziesiątych i lśniło jeszcze bielą nowości bez patyny czasu. Nagła zmiana właścicieli wznoszonego przez mafię i skorumpowanego prezydenta Batistę kubańskiego Las Vegas niczego nie zmieniła zarówno względem wyglądu ekskluzywnych hoteli, jak i ich pracowników.
Tak było i w hotelu Riviera. Nie wszyscy fachowcy wyjechali z Kuby, pozostali w hotelach wspaniali kucharze jak i portierzy, którzy pracowali tak samo sumiennie z perfekcyjną galanterią jak w czasach, kiedy przez obrotowe szklane drzwi wchodzili amerykańscy mafiosi do największego na Kubie kasyna stworzonego tutaj przez gangstera Meyera Lanskyego, właściciela hotelu, którym cieszył się tylko dwa lata, nim Fidel Riviery nie znacjonalizował.
Może właśnie wtedy, gdy Ewa z Andrzejem przechodzili przez szklane, obrotowe drzwi wiodące na wielki, obrośnięty krotonami, agawami i palmami betonowy teren rekreacyjny z dwoma turkusowymi basenami otoczonymi kabinami przebieralni, do hotelu przybył z Bogoty, też na wakacje Gabriel García Márquez, by spotkać się ze swoim przyjacielem Fidelem Castro, zajmując tu najdroższy apartament, zjeść z nim jako fan kuchni kubańskiej owoce morza, homara i bulion z żółwia.

W małym, okrągłym basenie kąpały się dzieci, ale w tym z trzypiętrową skocznią, z której Andrzej wykonywał salta, bo wiedział, że piękne Czeszki go obserwują, pływała cała młodzież komunistycznej Europy Wschodniej, a w weekendy słychać było słowiańskie i niemieckie rozmowy brzuchatych, łysiejących specjalistów, którzy wypoczywali tutaj w dniu wolnym od pracy leżąc na wygodnych amerykańskich łóżkach plażowych.
Zawsze, kiedy Ewa wypływała na powierzchnię – najprzyjemniej nurkowało się poszukując z głębokiego dna rzucany turkusowy, wyszlifowany słoną wodą szklany kamyk znaleziony na brzegu morza – widziała te same kolory na powierzchni. Fasada hotelu Riviera z 20 piętrami i 352 pokojami była tak samo, jak ten kamyk, błękitna, złożona z takich samych kamyków, a za białymi poręczami basenu rozciągało się atramentowe morze.
Już po kilku dniach wszyscy się znali i można było ścigać się w łowieniu kamyka, a przede wszystkim nie wychodzić ze słonej wody basenu aż do momentu, kiedy gwałtowny głód nie sygnalizował potrzeby powrotu do domu, do Krystyny na Miramar czekającej z obiadem na Rudka i dzieci.
Jednak przed powrotem wchodzili do hotelu kupić w sklepie z pamiątkami chińskie i kubańskie znaczki pocztowe. Pakowane były w foliowe, przeźroczyste torebki po jedno peso za torebkę. Przy okazji nieśmiało chodzili po korytarzach, jeździli windami, podziwiali kasetonowe ściany z nowoczesną plecionką, zegary w kształcie słońc za biurkiem recepcji i rozłożyste, wygodne kanapy oraz wielkie, jasne przestrzenie holu, w którym stała kilkumetrowa rzeźba z brązu podobna do pomnika „Rodzina” na Koszutce i przedstawiała umownie ciała tancerza i tancerki splecione we wściekłym, erotycznym tańcu.
W sobotę przyjechali na basen całą rodziną i Rudek zapoznawał Krystynę z leżącymi na łóżkach plażowych polskimi inżynierami i ich żonami, najczęściej z Gdańska i Warszawy. Kuba była tylko ich kolejnym etapem prac na zagranicznych placówkach, zdawali się być ponad nią jako ludzie obeznani z zagranicą i wszelkie zachwyty Krystyny kwitowali pobłażliwym uśmieszkiem.
Po południu opuścili basen i skwarem hawańskich ulic poszli na piechotę do Coppeli. Lodziarnię o olśniewającej architekturze rewolucyjnej otwarto zaledwie kilka dni temu, Rudek już tam był i chciał ją pokazać rodzinie.
Wyszli na Malecón i minęli kopułę kasyna hotelu Riviera w kształcie ogromnego rzecznego kamienia-otoczaka. Niebieskawa sylwetka Riviery jeszcze długo widniała za ich plecami jak oglądali się wstecz, by obserwować słońce chylące się do wód oceanu. Szli wzdłuż kamiennego muru o który waliły fale niejednokrotnie przedostając się na chodnik mocząc przechodniów i jadące samochody. Po drugiej stronie wznoszone kamienice jeszcze w początku XX wieku miały neoklasycystyczny i secesyjny charakter wprowadzając nostalgiczny nastrój egzystencjalnego smutku. Na ruchliwej, sześciopasmowej autostradzie mknęły amerykańskie samochody jadące od granic Miramaru, do fortyfikacji Castillo de San Salvador de la Punta. Minęli u wylotu Avenida de los Presidentes pomnik weterana kilku wojen o niepodległość Kuby Calixto García na koniu, a dalej, gdzie ulica Línea kończyła swój bieg na Malecónie, dwie kolumny pomnika Ofiar USS Maine. Rewolucja powstrzymała się od zniszczenia pomnika ograniczając się do zdjęcia wieńczącego kolumny orła jako symbolu imperializmu.
Na specjalnie w tym celu wybudowanych na Malecónie wysepkach grały i śpiewały zespoły muzyków z dużą liczbą instrumentów perkusyjnych, wybijając lekko kubańskie melodie i powodując, że atmosfera sobotniego popołudnia zaczynającego się tropikalnego lata robiła się coraz radośniejsza i swobodniejsza.
Minęli majestatyczną skarpę, na której wzniesiono Hotel Nacional de Cuba świecący w oddali czerwonymi dachami, wysadzaną agawami, krotonami, kwitnącymi krzewami i skręcili w Calle 23.
„La Rampa” wydawała się im jeszcze piękniejsza niż dwa lata temu, pełna barów, sklepów i klubów. W dali dominował widziany zewsząd przy rogu Calle M i Calle 17 seledynowy budynek mieszkalny Focsa.
Lodziarnia Coppelia, nazwana tak przez sekretarkę Fidela, nazwą jej ulubionego baletu zbudowana naprzeciwko hotelu Havana Libre w rogu Calle 23 i Calle L wyrastała nagle spośród wątłych jeszcze, niedawno posadzonych drzewek i palm. Białe, rozkraczone żelbetonowe słupy wielkiego pająka lśniły bielą i nowością. Stała gigantyczna kolejka, ale ponieważ lodziarnia pracowała całą dobę i obsługując w tym czasie 1000 gości, przesuwała się szybko i wkrótce znaleźli się pod wielką betonową platformą. Betonowa posadzka wyszlifowana przez tysiące klientów była poprzecinana klombami bujnej roślinności egzotycznej. Prowadziły tu obszerne, kręte schody do jedynej sali na planie koła o średnicy 40 metrów, poprzedzielanej jednak – dla stworzenia intymności – na pięć kwater w kształcie kół o średnicy 12 metrów z ażurowymi przegrodami, w których witrażowo wmontowano barwne szyby, powtórzone w świetliku kopuły zwieńczającej całą konstrukcję. Biały dach kopuły podzielony po gotycku na żebra uwydatniające konstrukcję sprawiał wrażenie czystości, nieskazitelności i lekkości. Cały personel był ubrany w jednakowe charakterystyczne mundury, a na piękne kelnerki wołano „coppelianas”.
Pamiętano jeszcze, że przed Rewolucją były trzy marki lodów: Guarina, Hatuey i San Bernardo, które lodziarze obwozili w dwukołowych wózkach po ulicach Hawany. Tutaj wszystko jak w socjalizmie przystało, był lepsze, większe, dostępne, tanie i demokratyczne. Nie trzy smaki, a dwadzieścia sześć smaków z dwudziestoma czterema dodatkami, i to za niecałe peso, a dodatki po 50 centavos.
Podane w wysokich szklankach, gdzie syrop mienił się kolorami słanymi z sufitowego świetlika, smakowały wybornie mimo, że nie zdążyli jeszcze skosztować pozostałych zestawów z migdałów, mleczka kokosowego, czekolady, orzechów, brzoskwiń, tutti frutti, kawy, karmelu, pomarańczy ananasów, truskawek, bananów, wanilii, guayaby i mango. Zamówili najdroższy zestaw, sałatkę lodową składającą się z pięciu gałek różnych smaków polanych syropami z dużą czapą bitej śmietany i kremu. Na sąsiednich stolikach Kubańczycy zamawiali wyłącznie lody truskawkowe, truskawek nigdy nie było w sprzedaży w sklepach i była to jedyna możliwość poznania ich smaku. Sprowadzone przez Fidela maszyny do lodów z Holandii były najnowszą zdobyczą technologiczną. Wszyscy siedzieli przy marmurowych stolikach na białych, pięknych krzesłach z drutu Harry Bertoia.
Szybko zjedli lody skonsternowani czekającymi na ich stolik Kubańczykami. Rudek położył na talerzyku, leżącym w tym celu dwadzieścia centavos napiwku, które kelner w białym, nieskazitelnym uniformie zbierając puste szklanki natychmiast schował.
W lodziarni była klimatyzacja, chociaż ze względu na ażurową konstrukcję, było to wielkie marnotrawstwo. Po zejściu po schodach i wyjściu na żar ulicy zaraz odczuli tę różnicę temperatury. Postanowili już wracać autobusem na Miramar, gdyż Rudek umówił się z Zieleńcem, że w czasie jego wyjazdu do Warszawy będzie się opiekował jego mieszkaniem, a Zieleniec wylatywał nazajutrz. Zabierze od niego klucze i będzie podlewał mu kwiatki i karmił ryby w akwarium.
Nim nadjechała guagła, Vedado rozbłysło neonami. Na całej fasadzie hotelu Habana Libre świecący się napis informował o kolejnej rocznicy Rewolucji.
Zieleniec powitał ich bardzo serdecznie. Pokazywał im najnowsze prace malowane na dużych kartonach temperami. Były to zawsze motywy kubańskie z rozbitymi na różnorakie faktury płaszczyznami, bardzo dekoracyjne i Ewa była zachwycona. Na półce ciągnącej się nad oknami stały jego drewniane rzeźby w syntetycznych, ale wyraźnych kształtach ludzkich. Obrazki z muszli i wszystkiego, co znalazł na wybrzeżu morskim podmalowane były farbami tak, że tworzyły płaskorzeźby o harmonijnych, barwnych tonacjach. Wszędzie w mieszkaniu, na stołach i półkach stały w dużych słoikach holenderskie farby o fantastycznych kolorach, o których Ewa mogła tylko marzyć.
W kilka dni po tej fascynującej wizycie Ewa wykradła Rudkowi klucze do mieszkania Zieleńca i pojechała dwa przystanki do jego mieszkania. Tam otworzyła właz na taras na dachu i z dużym wysiłkiem wniosła po drabinie sztalugi. Widok z dachu był imponujący. Widać było morze i białe skrzące się w słońcu Vedado. Ale było właśnie południe i upał był tak upiorny, że porozkręcane tubki farb Zieleńca poskładała resztkami sił. Ratując się ucieczką z dachu przeliczyła się. Taszcząc na dół sztalugi już była bliska omdlenia. A musiała jeszcze pozacierać ślady swoje wizyty.
Po powrocie do domu nie mogła się ze zmęczenia ruszać i zdziwiony Andrzej sam pojechał na basen.
Już nigdy sama nie wróciła do mieszkania Zieleńca dziwiąc się, że bez klimatyzacji tak wiele namalował. Ale nim Zieleniec wrócił z Polski z żoną i trzema córkami, pojechała tam raz jeszcze, przedarła się przez żywopłot na podwórze, gdzie między starym żelastwem pod domem powyciągała wyrzucane przez okno nieudane według niego szkice Zieleńca na cienkim papierze rysowane piórkiem i czarnym tuszem tak dobrej jakości, że pod wpływem wilgoci się nie rozpuścił. Były tam muszle, ornamenty z kubańskich owoców, ryby i ptaki, i tańczące pary Kubańczyków. Ewa to wszystko jak relikwie wyprostowała i zabrała do domu.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Rudek (13)

Jadąc na liczne delegacje do prowincji Oriente Rudek musiał przyznać rację kolegom ze swojej pracowni: Kuba zrobiła ogromny postęp poprawiając warunki bytowe kubańskich wsi. Od 1959 zaczęły sprawnie działać chłopskie spółdzielnie mieszkaniowe, edukacja i opieka zdrowotna w Sierra Maestra, efekty były widoczne. Kolonie domków dla pracowników związanych z rolnictwem i hodowlą zwierząt wyposażone w podstawowe usługi socjalne zastąpiły tradycyjne bohíos. Przeprowadzono ważne prace infrastrukturalne, w tym bardzo potrzebne tamy wodne dla pozyskiwania słodkiej wody pitnej.
Projekty realizowane w Ministerstwie Budownictwa przez kadry architektów, którzy powoli zaczynali z Kuby uciekać, zaczynały się już zmieniać na gorsze. Zanim jednak całkowicie zapanował sowiecki model gospodarczy na Kubie zdążono wybudować wiele wspaniałych, konstruktywistycznych budynków zaprojektowanych wbrew wytycznym postępującej sowietyzacji. Zachwycały one tropikalną spontanicznością Rosjan przybyłych do biur projektowych.
Kuba nigdy właściwie nie zrealizowała wytycznych komunistycznego państwa omijając biurokratyczne zalecenia i zachowała początkowo indywidualność utalentowanych architektów. W każdym razie jeszcze zaraz po Rewolucji było to widoczne. Charakterystyczną sztywność socjalistycznego państwa, ukrytą w decyzjach pochodzących od władzy centralnej nie mogła złamać indywidualnej potrzeby twórczego wyrażania humanistycznych treści José Martíego i zaakcentowania tożsamości kulturowej postulowaną przez przedrewolucyjną awangardą artystyczną.
W ciągu pierwszych czterech lat po Rewolucji, w etapie romantycznym, wyraźna swoboda planowania gospodarczego i wdrażanie utopijnego modelu „nowego człowieka” wymyślonego przez Che Guevarę pod wpływem marksistowskich idei zaowocowała wielkimi osiągnięciami architektonicznymi. Jeszcze w oparciu o amerykańskie plany i solidne materiały powstały osiedle Havana del Este, sąsiadujące z nim Alamarem, osiedle małych domków w którym Rudek mieszkał, wielki, złożone z czterdziestu budynków campus uniwersytecki Instituto Superior Politécnico José Antonio Echeverría, oraz wszystkie pięć szkół artystycznych w sielankowej scenerii Country Club, obiektów Szkoły Narodowe Sztuki, w której Zieleniec uczył, gdzie umiejętnie połączono nowoczesność z tradycją kolonialną powiązaną z architekturą afrykańską o wolnych, wyrazistych formach.

Rudek, który opuścił Alamar raz na zawsze myślał o tym wszystkim kiedy jechał właśnie zajmować duże mieszkanie w ekskluzywnej dzielnicy Miramar. Kibicowali temu szczękliwemu trafowi jego koledzy z pracy ciesząc się z zakończonej bezdomności Rudka. Mówili mu, że przed Rewolucją nie wolno było wchodzić do tej dzielnicy biedocie z Hawany Vieja, by nie brudzili chodników. Batista, poszerzający Hawanę na wschód i na zachód stworzył Miramar na zachodzie z potrzeby nowego centrum administracyjnego dla nowej klasy bogaczy. Pobudowali tu swoje rezydencje magnaci cukrowi i tytoniowi, przedsiębiorcy budowlani i właściciele nocnych klubów.
Quinta Avenida, dwupasmowa, szeroka arteria z pasm zieleni, po której jechał guaguą była piękna i zachwycił się przede wszystkim jej otwartą przestrzenią szosy ciągnącej się wzdłuż niskiej zabudowy.
Rudek poczuł się wspaniale w zatłoczonym autobusie. Nikt w niej nie jechał brudny lub ubrany nieelegancko. Mężczyźni byli w kapeluszach, w jasnych garniturach, krawatach lub w koszulach guayabera z krótkimi rękawami noszonymi na spodnie, spoza których prześwitywał biały podkoszulek i pasek od spodni. Kobiety w kapeluszach na głowie, obcisłych spódniczkach lub perkalowych sukienkach miały małe torebki lub kuferki na kosmetyki, pończochy i zawsze wysokie obcasy.

Jadąc mijał poprzycinane równo wysokie krzewy rosnące w środku autostrady, brzuchate palmy i kwitnące rabaty. Skierował się na podany adres. Calle 30 była cichą uliczką łączącą Piątą Awenidę z wybrzeżem morskim. Niedaleko, dwie ulice dalej przy Awenidzie Piątej pod numerem 4405 była Embajada Republica Popular de Polonia. Na Piątej niedaleko niej były ambasady Belgii, Kenii, a w uliczkach dalej kilkanaście innych ambasad, i całą dzielnicę nazywano dzielnicą ambasad.
Zastał mieszkanie splądrowane.
Mieszkania w tej dzielnicy dostawali wyżsi urzędnicy państwowi przy rządzie Fidela Castro, którzy grasowali nocami i okradali domy opuszczone w ubiegłym roku przez emigrujących Kubańczyków przez port w Camarioca. Wtedy tysiące budynków na Miramarze wśród rozłożystych flamboyanów i olśniewających ogrodów zamieniono na internaty dla młodzieży ze wsi, na szkoły, kliniki i domy wypoczynkowe dla partyjnej nomenklatury. Średnie i małe domy, rezydencje i pałacyki w różnorodnych stylach architektury kolonialnej, od barokowych po modernistyczne, stały się ambasadami. “Właściciele nieobecni” zmuszeni zostali do rezygnacji z własności domów i wszystkiego, co się w nich znajdowało. Przydzielano je dygnitarzom, personelowi dyplomatycznemu i takim jak Rudek, zagranicznym specjalistom.
Przyznane Rudkowi eleganckie i przestronne mieszkanie zajmowało pierwsze piętro niskiego budynku w stylu Le Corbusiera. Budynek czterokondygnacyjny posiadał windę i wszelkie udogodnienia. Do klatki schodowej wiodły obszerne schody z poręczą. Na piętrze (parteru nie było, gdyż dom stał na palach między którymi parkowano samochody) były tylko dwa mieszkania, oba z balkonem wzdłuż całego mieszkania z drewnianą, wycinaną w geometryczne wzory balustradą.
Mieszkanie Rudka było doszczętnie zrabowane, w kuchni stała ogromna amerykańska lodówka, piecyk gazowy i ładne nowoczesne kuchenne meble. Widocznie nocami nie zdążono wszystkiego wynieść kradnąc bardziej wartościowe przedmioty. Trzy pokoje były kompletnie puste, na ścianach i na podłodze były jeszcze ślady po meblach i obrazach. W jednym stało masywne, barokowe łóżko z baldachimem na którym Rudek zawiesił moskitierę.
Cała dzielnica o niskiej zabudowie, tonąca w kwiatach przy budynkach ambasad, wysadzana palmami, powstała w drugim okresie wielkiej przebudowy Hawany. W pierwszym, za czasów prezydenta Machado budowano w stylu francuskim, za Batisty zrobiono tu drugie Miami na modłę amerykańską korzystając z pieniędzy amerykańskiej mafii.
Od kiedy Rudek zamieszkał na Miramarze, często szedł klika ulic dalej do ambasady, gdzie w czytelni białego pałacyku z kolumnami czytał polskie gazety i konfrontował je nazajutrz w biurze z Kubańczykami. Porównywano informacje z polskich gazet z Granmą. Korespondent PAP w Hawanie red. Piotr Ikonowicz umieszczał w polskich dziennikach krótkie notki z Hawany ukazujące się niemal codziennie. Kuba była dla Polski bardzo ważnym krajem, skoro dawano je na pierwsze strony obok wieści z Moskwy. Po ubiegłorocznej wizycie Raula Castro na Górnym Śląsku, skąd przywiózł do Hawany popiersie Staszica, dar kopalni Staszic, Kubańczycy w jego pracowni uznali go za wyrocznię w ocenie bieżących na Kubie wydarzeń. A było ich mnóstwo.
Siódma rocznica zwycięstwa Rewolucji, kiedy pod koszarami Moncada załopotała flaga zwycięstwa castrystów przebiegła w Hawanie tak jak co roku na wielogodzinnym pomstowaniu Fidela na imperializm amerykański. Pod pomnikiem José Martíego na Placu Rewolucji wśród owacyjnie przyjmowanych jego słów przez tłum i skandowania przy każdej nadarzającej się przerwie w słowotoku Rudek się dowiedział, że za wszystkie bolączki świata jest odpowiedzialne CIA, od huraganów, katastrofy na oceanie i sekty religijne po klęski w gospodarce Kuby. W ubiegłym roku osadzono w więzieniach 53 baptystów oskarżonych o działalność szpiegowską na rzecz CIA, co było konsekwencją prześladowań religijnych od momentu, kiedy po katolikach, kiedy większość zakonnic i kapłanów wysłano do Hiszpanii, przyszła kolej na Seminarium Baptystów w Hawanie, które stanowiło najsilniejszą grupę ewangelicką, gdzie zmuszono studentów do służby w wojsku w wyniku czego opustoszało.
Kiedy w styczniu Fidel Castro zorganizował w Hawanie Pierwszą Konferencję Solidarności Narodów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej, zwaną w skrócie Konferencją Trzech Kontynentów, siedmiuset pięćdziesięciu delegatów z osiemdziesięciu dwóch krajów wypowiedziało się przeciwko imperializmowi, czyli Stanom Zjednoczonym, Fidel nie omieszkał wesprzeć ugrupowań, które USA właśnie u siebie zwalczała. Obecny był przywódca Czarnych Panter poszukiwany w USA listem gończym.
Pod koniec marca próbowano bez powodzenia uprowadzić samolot z Santiago de Cuba do Stanów Zjednoczonych w wyniku czego pilot został zabity, samolot wylądował w Hawanie, a porywacza ujęto i skazano.
Wiosenny incydent z ekipą kubańskich sportowców, których udziałowi w regionalnych Igrzyskach Krajów Ameryki Łacińskiej prezydent USA Lyndon Johnson sprzeciwił się, zakończył się udanym przerzuceniem ich barkami mimo amerykańskiej blokady i wzięciem udziału w igrzyskach, w wyniku czego przywieźli do Hawany mnóstwo medali owacyjnie witani.
Ale to były tylko nieliczne sukcesy. Kuba wolno pogrążała się w coraz większym kryzysie gospodarczym, przydziały kartkowe stawały się coraz mniejsze, a kolejki przed sklepami się wydłużały. Zlikwidowano wszystkie uliczne sprzedaże obwoźne, zniknęły wózki z owocami, sokami, napojami, lodami, ostrygami, piwem i ciastkami. Zniknęły z ulic charakterystyczne fotele pucybutów. Pozamykano wszelkie zakłady rzemieślnicze, fryzjerów, krawców i szewców, fotografów, ciastkarzy i piekarzy. Kioski z kawą parzoną na oczach przechodniów na rogach ulic Hawany na modłę wszystkich wielkich miast Ameryki Łacińskiej oblegane były teraz kilometrowymi kolejkami, które czekały na ich nowe dostawy, a jak była, znikała w ciągu paru minut. Kawa przydziałowa, uzależnionemu od kawy ludziom południa i tropików nie wystarczała.
Zieleniec też dostał mieszkanie na Miramarze i spodziewał się, podobnie jak Rudek, przyjazdu rodziny z Polski. Rudek miał do nowego domu Zieleńca tylko kilka przecznic. Zajmował piękne mieszkanie na najwyższym piętrze i z racji swojego zawodu artysty grafika, mógł jeszcze bardziej poszerzyć ogromny metraż i wyciągać na dach, na obszerny taras otoczony białym murkiem, sztalugi.
Korzystając jeszcze z wolności, nim przylecą LOT-em z Warszawy rodziny, w rzadkich wieczorach, kiedy Rudek nie był na delegacji, wypuszczali się w długie wędrówki Piątą Aleją aż do rzeki Almendares, gdzie Zielenic chodził często sam po ryby na obiad, a nawet za rzekę do Akwarium, ogromnego betonowego obiektu badawczego zbudowanego po Rewolucji, by szkicować do swoich grafik ryby. Piękna i majestatyczna Quinta Avenida przecinała dzielnicę mieszkaniową Miramar i zdawała się dzięki nasadzeniom roślin w jej środku i deptakowi być tropikalnym ogrodem. Wytyczona przez sławnych amerykańskich architektów Piąta Aleja z tunelu, którym jeździli do Alamaru łączącego ulicę Calzada w Vedado ciągnęła się kilometrami przekraczając rzekę Santa Ana i kończyła sie w małym nadmorskim miasteczku w Santa Fe.
Były przy niej przed Rewolucją kluby nocne, cyrk i parki, które także polikwidowano.

Zeszli ulicami bardziej na południe, doszli do Calle 23, rzeka Almendares u wylotu ulicy był płytka, a nurt wody płynął w przeciwnym kierunku, morze wlewało się do rzeki. W szesnastym wieku gubernator wyspy Juan Davila nakazał budowę wodociągu na brzegach rzeki zwanej Mayanabo, którą przemianowano na cześć biskupa Enrique Almendarisa. Stąd miasto brało wodę przez 250 lat.
Był tu na nabrzeżnej skarpie park zwany El Bosque ale nie przypomniał lasu, w każdym razie w polskim znaczeniu. Był jednym z pierwszych projektów zrealizowanych przez rząd rewolucyjny, gdyż resztki zachowanego lasu chciano udostępnić wszystkim, szczególnie dzieciom. Pobudowano, jak na Cojímarze małe zamki warowne z betonu i pełno atrakcji placu zabaw dla dzieci z betonowymi zjeżdżalniami i huśtawkami na łańcuchach. Przy brzegu przymocowane były łódki i motorówki różnej wielkości, a z wody nadciągał przyjemny dla Zieleńca odór zepsutych ryb.
W barze kupili sobie piwo, sok pomarańczowy, Rudek lody w płynie podane w szklance, lubił w takiej właśnie formie. Sprzedano cygara, ale oni ich nie potrafili palić, były za mocne.
Potem wspięli się na łukowaty most o nazwie rzeki, przed Rewolucją nocowali pod nim bezdomni, teraz było to zakazane. Z mostu rzeka wyglądała nadzwyczaj tropikalnie z gęsto zalesioną dżunglą wśród mangrowych bagien. Most prowadził do bramy kremowego hotelu El Bosque. Mogli jeszcze pójść do ekskluzywnej restauracji na cyplu u ujścia rzeki Almendares do oceanu, do restauracji „1830″, gdzie Rudka raz zaproszono kiedyś na bankiet z pracownikami jego pracowni w ministerstwie – było tam bardzo ekskluzywnie, lustra w barokowych złoconych ramach i z burżuazyjnymi wyfraczonymi kelnerami – ale szkoda mu było pieniędzy. Zbierał na samochód.
Wracali, jak słońce już kąpało się w oceanie, i podziwiali wyprzedzające ich długie cienie, których w południe wcale nie było. Zielenic z nostalgią patrzył w kierunku, gdzie był a Yacht Club, ale wszelkie opowieści o tym, jak złowił makrelę kawalę, czy tuńczyka z czego był niesłychanie dumny, Rudka nie interesowało.
Poprzestawali więc na rozmowach o kardynale Wyszyńskim i Gomułce. Rudek bardzo lubił przebywać z Zieleńcem, byli rówieśnikami i wiedzieli o Polsce to samo. Zieleniec był z Sosnowca, a Rudek spod Krakowa. Lubił jego ciepły, zrównoważony głos i humor, który nie opuszczał go nigdy.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Ogólnopolski Konkurs Poetycki „O Granitową Strzałę” 2017 Grand Prix (wydanie tomiku poetyckiego) Waldemar Kazubek „Wchodzę w to” Strzeliński Ośrodek Kultury

Jestem pewnie jedną z nielicznych czytelniczek poezji Waldemara Kazubka, która wie dokładnie o czym on pisze. Nawet jak wszystko jest w domniemaniu i zawieszeniu, to ja to wszystko wiem, wiedziałam, nim Kazubek swoje wiersze napisał. Po prostu mieszkając na Górnym Śląsku tyle lat, się samo wie, wszyscy o tym wszystkim do bólu wiemy, a jednak wyrazić tę wiedzę jest bardzo trudno. Nie każdy ma odwagę w to wejść. Pisanie o dzieciństwie, o przodkach, o tym wszystkim w co los chcąc nie chcąc nas rzucił, uwikłał, w czym tkwimy jego koleją i z biegiem czasu kochamy miłością z pewnością masochistyczną, jednak zawsze miłością, jest trudne poprzez celny wybór z natłoku przeżyć, przez selekcję, by wybrać, to, co to określa i determinuje.
Kazubkowi udało się przechować w dzisiejszej poezji, gdzie nagradzana jest awangardowa ekwilibrystyka obrosła nierzeczywistym światem symulakrów tę archaiczną prostotę nazywania rzeczy po imieniu, szczerość pierwszego spojrzenia, która w wierszu pozostaje do końca żywa.
Tak jest z obrazem wznoszonego w Katowicach dworca kolejowego w miejscu starego, który jedynie dopełnia rozpacz po śmierci przyjaciela, kiedy bezradny podmiot liryczny szuka go po całym świecie w miejscach, gdzie razem byli [Pożegnanie z bramką Rafałowi S. (1977-2011)].
I tak jest z niemieckimi nazwiskami mieszkańców na „piastowskiej ziemi”, gdzie wiedza historyczna w końcówce PRL-u nie miała nic wspólnego ze szkolną propagandą[Ballada z Mickiewicza o wuju Helmucie].
Małe śląskie miasteczka, których Kazubek w przeciwieństwie do Bursy nie ma w dupie, chociaż jego ironię sobie bardzo ceni, to nie żadne polskie Macondo, to po prostu nasze futerały, inkubatory pozwalające nam dojrzewać dostarości. Nie jest łatwo w kilku słowach jak trafionymi kreskami rysownikaoddać mnogość aspektów śląskiej egzystencji, bezbrzeżną brzydotą otoczenia,skontrastować je z wielkim światem, z Paryżem, Toronto, Kadyksem, Pragą,gdzie się bywa, jest się przechodniem i wraca zawsze tu, do tego emocjonalnego miejsca w pamięci, gdzie męczy się jaszczurki, kopie w workach związane prosiaki jak piłkę i doświadcza kobiecej miłości zawsze okupionej cierpieniem.
W erotykach, w lirycznych, nostalgicznych obrazkach pisanych zawsze mimochodem, Kazubek jest czuły, ale nie romantyczny. W jego mocno skonstruowanych frazach zawsze jest furtka dla innego spojrzenia na nie zawsze przychylne okoliczności, w których przemierzając życie, podmiot liryczny się znalazł, jest ocalająca moc poezji, z jej melancholią i artystycznym spełnieniem.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Nobel 2017 Kazuo Ishiguro

To pisarz mojego pokolenia, bardzo się cieszę! Przeczytałam 7 jego książek:

(1)Pejzaż w kolorze sepii (A Pale View of Hills, 1982), wyd. polskie – 1994
Nie ustępuje nastrojem wszystkim książkom noblisty, nie posiada ani jednego dowcipu, oczywiście jeśli ktoś pobicie żony kijem baseballowym za to, że nie głosowała tak jak mąż, uzna za śmieszne.
Wszystkich fejsbookowych miłośników kotków wstrząśnie scena topienia skrzynki kociąt w rzece na oczach ich opiekunki, małej dziewczynki, przez jej matkę.
A wszystko połączone z szaleństwem cesarza Hirohito i bombą atomową w Nagasaki, cóż, jak sugeruje pisarz, nic w przyrodzie nie ginie i płacą za wszystko następne pokolenia.

(2) Malarz świata ułudy (An Artist of the Floating World, 1986, wyd. polskie – 1991)
To o samozakłamywaniu się, wyparciu i do samej śmierci pójściu w zaparte bez wyrzutów sumienia. Dostojewszczyzna tu nie ma czego szukać.
Malarz na emeryturze Masuji Ono, niegdyś utalentowany chce wydać najmłodszą córkę Noriko w końcówce lat czterdziestych, ale jak mówi (książka jest pisana w pierwszej osobie, narratorem jest właśnie on), niedoszli teściowie szybko zorientowali się, że ich rodzina jest jej niegodna i zerwali zaręczyny.
O wszystkich wojennych świństwach malarza dowiadujemy się mimochodem, wynika to z jego opowieści tylko w domniemaniu, on zawsze jest czysty i nieskazitelny. To, że malował prace nacjonalistycznej propagandy, denuncjował kolegów na policji w wyniku czego byli torturowani, a ich bezcenne obrazy palone, dowiadujemy się z różnych naprowadzających sytuacji. Malarz twierdzi, że każdy wierny obywatel japoński powinien tak postąpić i pokazać lojalność wobec Japonii i Cesarza, ale też niekoniecznie były to jedyne powody takiego postępowanie. Zagadkowa jest śmierć syna Kenjiego, wysłanego na pewną śmierć na wojnie w Mandżurii.
Tytuł, to podobno nazwa dzielnicy Nagasaki, która uległa przekształceniu pod okupacją amerykańską, nad czym malarz ubolewa. Symboliczny, sugerujący uwiedzenie dzielnicą rozpusty, nie dającej nic trwałego.
Piękna książka, aktualna i dla naszych malarzy będących teraz na emeryturze.

(3) Okruchy dnia (The Remains of the Day, 1989, wyd. polskie – 1993
Ishiguro powiedział w wywiadzie, że Anthony Hopkins nie nadawał się na kamerdynera Stevensa, którego odtwórca powinien być bardziej introwertyczny. Niemniej, zekranizowana w 1993 roku powieść uznano za arcydzieło i według mnie jest bardzo jej wierna.
W powieści superlokaj Stevens to urzędowa, bezduszna postać. Mimo wielu sugestii, że tak żyć się nie powinno, że to nieludzkie i nieczłowiecze, do końca ma się on dobrze, a jego nieskazitelna, perfekcyjna konsekwencja zawodowa jest pod koniec życia nagrodzona. Jedzie jak panisko na wakacje budzącym zazdrość i podziw samochodem swojego pana i wspominając podczas podróży minione życie zakłamuje się bezkarnie.
Książka jest pisana w pierwszej osobie, narratorem jest Stevens i ta jego monotonna, samousprawiedliwiająca się relacja czyni ją jeszcze bardziej złowieszczą.
Pośrednio dowiadujemy się o faszystowskich sympatiach arystokracji angielskiej lat dwudziestych i trzydziestych i w konsekwencji o zwolnieniu ze służby Sary i Rut, wiernych, wieloletnich pokojówek Żydówek.
Rezydencję Darlington Hall odwiedza wiele znaczących postaci dopowiadających czasy w których Stevens służył. Lord Darlington zaprasza na uroczyste przyjęcia nie tylko arystokratki Lady Carolyn Barnet i Lady Astor – członkinie organizacji „blackshirt” (Brytyjskiego Związku Faszystów) ale i samego Ribbentropa, który przyjeżdża do Darlington Hall z misją pozyskania sojuszników dla niemieckich planów militarnych.
Stevens po II wojnie światowej, po śmierci swojego pana, kiedy zostaje wraz z rezydencją sprzedany demokratycznemu Amerykaninowi Farradayowi przyznaje się jedynie do znajomości z Winstonem Churchillem – Premierem Wielkiej Brytanii podczas II wojny światowej, który wielokrotnie odwiedzał Darlington Hall, zanim nim został i z pisarzem Georgiem Bernardem Shaw, również częstym gościem.
To drobiazgowe studium konformizmu, gdzie śmiertelnie zakochana w kamerdynerze Miss Kenton pracująca na podobnym co Steven stanowisku w rezydencji, stanowi odniesienie i zarazem ocenę obrzydliwej postaci Stevensa dając czytelnikowi do zrozumienia że się da, że można być człowiekiem w każdej sytuacji życiowej, wystarczy tylko chcieć, ale po co chcieć, skoro właśnie takie postawy jak Stevens w konsekwencji wygrywają.
I to kolejna, smutna książka Kazuo Ishiguro.

(4) Niepocieszony (The Unconsoled, 1995, wyd. polskie – 1996)
Ze wszystkich siedmiu powieści Ishiguro, jakie udało mi się przeczytać, ta 500 stronicowa książka podobała mi się najbardziej i żałowałam, jak się już skończyła.
Z początku myślałam, że pisarz ambitnie próbuje dokończyć „Zamek” Kafki (w książce jest to hotel) ale ponurość sennego koszmaru powoli ustępuje i narracja skierowuje się bardziej w stronę pozornie wprawdzie, ale jednak pozytywnych zakończeń wątków. A ich jest mnóstwo, rozgałęziają się, mnożą, by konsekwentnie jednak do nich wrócić i powiązać w całość.
Trudno w kilku słowach pisać o tej książce, podobno konfucjańskiej, jednak dla prostego odbiorcy, jakim ja jestem, mnogość i wieloznaczność przywołanych obrazów nie zawsze jest rozszyfrowalna i jedynie zachwyca.
W tej postmodernistycznej prozie znalazło się wszystko co się człowiekowi w życiu przydarza od urodzenia po śmierć. Nagle koleżanka z klasy jest kontrolerką, sprawdza bilet tramwajowy narratora – głównego bohatera, w złotej karocy jadą rodzice, zdycha zapomniany chomik w pudełku, komizm cmentarnego pochówku z miętówkami i ciastem owocowym, wreszcie koncert głównego bohatera, na który dociera tak, jak dzieje się we śnie, kiedy wyrastają mury, drzwi się zamykają lub ich nie ma, a trzeba zdążyć.
Przenika, jak wszędzie u Ishiguro, głębokie rozczarowanie miłością, sztuką, tym wszystkim, z czego ludzkość od zarania była dumna i co uważała za panaceum na swoje bolączki.

(5) Kiedy byliśmy sierotami (When We Were Orphans, 2000, wyd. polskie – 2000)
To piąta powieść noblisty, podobno najgorsza i tak o niej mówi sam autor.
Mimo, że każda z nich to inny gatunek – ta jest detektywistyczna – to jednak po filmach, do których pisał scenariusz (tutaj zaraz przypomina się „Biała Hrabina”, gdzie akcja też toczy się w latach trzydziestych w Szanghaju) cały czas mam wrażenie, że Ishiguro pisze wciąż jedną, tę samą książkę.
Ta postmodernistyczna proza, mieszająca się z onirycznymi, surrealistycznymi, do końca nie wyjaśnionymi opisami zdarzeń, jest ciągle o poszukiwaniach zagubionych osób, wspomnień, rekonstrukcji przeszłości indywidualnej i historycznej, zawsze w niedopowiedzeniu, domniemaniu, wielorakości.
Przyznam, że bardzo ciężko mi się czyta Ishiguro, który nie stał się Europejczykiem i którego wschodnia egzotyka jest wciąż dla mnie duszna, by nie powiedzieć, straszna.
Ishiguro niepokoi, chociażby poprzez ten nienaganny, monotonny, uprzejmy ton, ale przynajmniej zawsze jest po właściwej stronie Mocy.

(6) Nie opuszczaj mnie (Never Let Me Go, 2005, wyd. polskie – 2005)
Czytając, przypomniała mi się moja szkoła, gdzie nikt nam nie powiedział, że nasz ulubiony przedmiot „Wiedza o sztuce”, to zasłona dymna, że przygotowują nas do dekorowania wystaw sklepowych i pierwszomajowej czerwonej propagandy, a spośród ponad czterdziestu maturzystów na ASP dostaną się tylko dwie osoby.
Ishiguro w książce s-f o wiele bardziej szczegółowo niż w filmie opisuje szkołę z internatem, zamknięty obiekt otoczony drutem kolczastym, gdzie klony ludzkie hodowane na części do przeszczepów miały edukację na najwyższym możliwym w ich położeniu poziomie, inne ośrodki tego typu w Wielkiej Brytanii miały się o wiele gorzej.
To książka o tym, że ludzkość miłość ma za nic, talent artystyczny ma za nic, wszelkie platońskie wartości służą jedynie temu, by jedni ludzie mogli wykorzystywać innych, słabszych od siebie. Brak duszy u klonów, to przecież odwieczny argument usprawiedliwiający przedmiotowe traktowanie. Argument ten u polityków może pojawić się zawsze, odrodzić się i znaleźć sprzymierzeńców.
To najsmutniejsza książka, jaką czytałam w życiu. I lepiej ją czytać po zobaczeniu filmu o tym samym tytule.

(7) Pogrzebany olbrzym (The buried giant 2015, wyd. polskie 2015)
Ostatnio napisana i natychmiast przetłumaczona dwa lata temu książka Ishiguro jest o smoczycy Querig, której wydech powoduje amnezję.
Czytelnik brnie w permanentnej mgle starożytnej Anglii czasów króla Artura niejednokrotnie klaustrofobicznym, podziemnym korytarzem, któremu mnisi zaraz po wejściu zatrzaskują klapę. Ach, wtedy o śmiesznym filmie „Monty Python i Święty Graal” z 1975 roku trzeba natychmiast zapomnieć.
Ponad czterysta stron nieprawdopodobnych trudów pary małżeńskiej staruszków idących piechotą do łódki Charona, by wbrew woli (boją się, że mgła blednie) jednak przypomnieć sobie o wszystkich bezeceństwach, jakie w życiu wyrządzili swojemu synowi, bardzo mnie zmęczyło, szczególnie, że gatunek fantasy nie jest moim ulubionym.
Najprawdopodobniej jest to książka właśnie o zapominaniu, o wyborze zapominania, zarówno historycznego, jak i indywidualnego ludzkiego losu. Jak widać z książki, nie jest to bezkarne, wbrew mniemaniom moich szkolnych koleżanek. A przywrócenie pamięci, to nic przyjemnego (nasuwa się Primo Levi), niemniej jak sugeruje Ishiguro, konieczne, byśmy byli ludźmi, a nie automatami.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (20)

Zaczęły się zimne miesiące codziennych jazd tramwajami, które Ewa bardzo lubiła. Krystyna nieprzytomną Ewę ubierała w rajtuzy jeszcze w łóżku, co ją rozbudzało. Kiedy wychodziła na gorącą od kaloryferów klatkę schodową niosąc ciężką torbę na ramieniu, gdyż tornistrów w tym wieku już nikt nie nosił, powoli pozbywała się snu i przytomniała.
Szła miarowym krokiem w kierunku Ronda w szarzyźnie ulic, domów i ludzi przemykających się ze spuszczonymi głowami z nieodłącznymi teczkami w rękach, nijakich i niemych, a nadjeżdżające, czerwone tramwaje traciły też kolor i wtapiały się w permanentną szarość.
Dotarcie do szkoły zajmowało jej pół godziny, a i tak była jedną z pierwszych. Na końcu sali w ławkach siedzieli już chłopcy, którzy przyjechali pociągiem z Gliwic i Zabrza. Spali. Klasa powoli zapełniała się. Późniejszymi pociągami przybywali ci z Rudy Śląskiej, a potem z Sosnowca, Gołonoga, Będzina i Czeladzi. Najpóźniej, w ostatniej chwili dołączali nieliczni z tramwajów z Chorzowa, Ligoty i Ochojca. Kiedy lekcja się zaczynała, wchodziła wysoka, ruda dziewczyna, Ania Mrówka witana zgryźliwie przez zdumionych nauczycieli wyrwanych nagle jej najściem. Ania mieszkała w budynku naprzeciwko szkoły i każde jej codzienne wejście piętnaście minut po dzwonku wywoływało salwy śmiechu. Śmiali się też z reakcji nauczycieli, gdyż pierwsza lekcja o godzinie ósmej była w ciągu tygodnia prowadzona za każdym razem przez innego profesora. Zapominali po tygodniu o zwyczajach Mrówki i najśmieszniejsze było ich zdumienie taką bezczelnością uczennicy. Jednak Ania Mrówka nie zapominała spóźnić się ze swoim spóźnieniem, była w tym niezwykle konsekwentna, ale nikt nie wiedział dlaczego.
Nim dotarli do swoich ulubionych przedmiotów praktycznych, które nigdy nie były w planie tygodnia umieszczane na początku, musieli przeczekiwać w męce przedmioty ścisłe zaczynające się od odpytywań i przeglądu prac domowych. Spisane na przerwach wypracowania, które Ewa zawsze miała i chętnie dzieliła się z innymi, tak, że jej zeszyt krążył długo po klasie i na przerwach, i na innych lekcjach, a także jej zadania matematyczne rozwiązane przez brata, ku zadowoleniu obu stron tego swoistego procesu edukacyjnego.
Profesor, który udając, że nie słyszy licznych podpowiedzi przeznaczonych dla stojącego, zaspanego ucznia, sam niejednokrotnie naprowadzał go na właściwą odpowiedź, wygładzając zniekształcone i niewyraźne podpowiedzi. Starano się nie stwarzać nadmiernych kłopotów, nie stawiać za dużo dwój, bo miało to również negatywne konsekwencje dla nauczycieli, więc chętnie stawiano „tróję na szynach”. Po odpytywaniu zaczynała się lekcja i te pozostałe pół godziny każdy z uczniów próbował zagospodarować jako swoją wolność przeznaczając ją na nareszcie swoje sprawy. Monotonny głos nauczyciela, który najczęściej, by też pogrążyć się we własnym marazmie i oddzielić od klasy, dyktował z podręcznika wyrwane zdania, a nawet całe ustępy jak leci, bez zrozumienia treści. Ponieważ najczęściej nie ruszał się z krzesła przy profesorskim stole, wszyscy symulowali notatki, by nie marnować cennego, rannego czasu. Można było je uzupełnić jadąc pociągiem lub w innych momentach zmarnowanego dnia przepisując coś z podręcznika. Jeśli się tego nie robiło, można było wykręcić się zgubą zeszytu, lub liczyć na to, że profesor nie poprosi o zeszyt. Wszyscy minimalizowali gesty i słowa do absolutnej niezbędności i dzięki temu można było dużo zaoszczędzić z energii upływających leniwo godzin lekcyjnych, opracowując sobie tylko wiadomą strategię, by być na lekcji, a zarazem nie być. „Po ławkach” krążyła wówczas książka „Dag, córka Kasi” Ewy Lilian Seymour-Tułasiewicz, ale Ewa nigdy jej nie przeczytała, przynosiła natomiast kolejne tomy „Sagi rodu Forsyte’ów” kładąc je na kolanach, dzięki czemu mogła czytać udając, że spisuje słowa profesora, co było dość ryzykowne, bo z Danką siedziały blisko stołu nauczycielskiego. Ale trzy ławki dalej Heńka Bomska pisała kolejny odcinek swojej powieści pornograficznej, czytany potem na warsztatach, gdzie swoboda była o wiele większa. Jeszcze dalej dziewczyny szydełkowały kołnierzyki z białej nici bawełnianej, zawiązywane z przodu na kokardki z fantazyjnymi kutasikami, jedyny znak indywidualności w obowiązujących granatowych fartuszkach. Dalsze ławki już swobodnie oddawały się szeptom rozmów lub grą w karty, albo oglądaniem czasopism. Profesor czasami wywoływał na środek uczennicę, gdyż tylko uczennice potrafiły płynnie czytać, by dyktowała tekst, a sam zasypiał w nieznośniej czujności dla niego i dla klasy.
Często odbywały się tzw. sprawdziany, na które odpowiadało się przepisując teksty z otwartej na kolanach książki lub kartki puszczonej przez kogoś w obieg, metodą podaj dalej.
Ale tak nie było niestety zawsze. Wysoki, łysy, przedwojenny profesor zwany Chemikiem, mający swoją pracownię chemiczną na najwyższym piętrze budynku, robił z lekcji całe misterium pełne rytuałów, wyrywających z błogiego marazmu, aplikując serię wstrząsów dezorientujących. Chemia wkrótce stała się dolegliwym, acz nikomu niepotrzebnym przedmiotem, na który trzeba było uważać.
Chemik zaczynał lekcję od czytania z namaszczeniem wszystkich nazwisk znacząco wpatrując się w oczy każdego powstałego z krzesła ucznia surowo, bez taryfy ulgowej, pozostawiając w każdym poczucie winy. Po kilku szybkich dwójach na wstępie, rozpoczynał jak wszyscy pozostali nauczyciele dyktowanie formułek chemicznych do zeszytu. Mimo nazwy „pracownia chemiczna”, nie było mowy o żadnych chemicznych eksperymentach. Oprócz reakcji chemicznych przepisywanych z podręcznika, wdrażał pamięciowo całą tablicę Mendelejewa, z której przepytywał na wyrywki jak tabliczkę mnożenia.
Nie wiadomo czemu Ewę podkusiło, by powiedzieć Dance, że skrót glinu to MO i dlatego policjantów nazywa się gliną. Nie wiedziała tak naprawdę, kto jej to powiedział i być może było to od Andrzeja, który drwił z niej przy byle okazji, dość, że wierzyła w to święcie i przy kolejnej negacji i niedowierzaniu Danki upierała się, że tak jest. Zdesperowana Danka wstała na jednej z ponurych lekcji chemii i spytała profesora, jaki jest wzór na związek gliny, bo słyszała, że MO. Chemik, sądząc, że to jakaś prowokacja polityczna, a był rodem z Przemyśla i niejedno już przeszedł, zaczerwienił się, potem stał się purpurowy, zielony, i pieniąc się ze złości, spytał, skąd ona to wie. Danka wskazała na Ewę, o której Chemik wiedział, że też była z Przemyśla i jakoś się powstrzymał od furii i totalnego wybuchu. Potem, jak ochłonął, powiedział, że glina składa się z wielu związków chemicznych i że na pewno niej jest to MO. Ewa bardzo się zawstydziła, a Danka, która była przyczyną wybuchu profesora, też pożałowała swojego wystąpienia.
Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Uczniowie, przyzwyczajeni do ściągania na innych lekcjach, nie zdołali jeszcze wykształcić sposobów na ściągi z chemii. Dotychczasowe sposoby kładzenia zeszytu na kolanach stały się niemożliwe od kiedy przechadzający się między rzędami Chemik z furią wyciągnął z kolan Danki zeszyt, rzucił nim o ścianę i wyrzucił Dankę z klasy. Na następnej lekcji, dając jej ze sprawdzianu dwóję, wywołał ją i w półgodzinnym kazaniu o jej złodziejstwie, haniebnym postępku i licznych inwektywach, w których „szuja”, „kanalia” należały do łagodnych, pastwił się nad nią, aż zaczęła cicho płakać i drżeć na całym ciele. Bezradna Ewa nie mogła na to patrzeć, kochała Dankę i takie postępowanie z jej przyjaciółką nie mieściło się w głowie, szczególnie, że jak opowiadała, pastwił się też nad nią jej ojciec w domu. Klasa zamarła w bezruchu i tylko zbawienny dzwonek przerwał tę kaźń.
W domu przygotowywano się już do Bożego Narodzenia, z Przemyśla Wanda w paczce przysłała Krystynie ogromne, ciężkie syberyjskie sztuczne futro radzieckie w kolorze beżowym, z monstrualnym kołnierzem. Wanda pisała w liście, że pasuje i na nią, więc nie ma problemu, ale Krystynie bardzo się podobało i poszła w nim z Ewą do Teatru Wyspiańskiego na operę, gdyż na ostatniej wywiadówce wychowawczyni Ewy upominała rodziców, że ich dzieci chodzą do liceum artystycznego i powinni chodzić do teatrów, muzeów i być na wszystkich kulturalnych imprezach.
Ewa po raz pierwszy była w Teatrze Wyspiańskiego, a Krystyna kupiła bilet na spektakl Opery Śląskiej, która gościnnie przyjeżdżała do Katowic z Bytomia. Bilety można było kupić łatwo, dostali w najlepszym, środkowym miejscu na balkonie, tak, że Ewa, dzięki radzieckiej lornetce, przy swoim krótkowidztwie mogła wysmakować cały dwugodzinny spektakl. Grano właśnie „Cyrano de Bergerac”, operę stworzoną przez powracającego ze stypendium z Paryża Romualda Twardowskiego, gdzie główną rolę Roksany miała odśpiewać była żona dyrektora liceum Ewy.
Już samo rozsunięcie ciężkiej kurtyny wprawiło Ewę w drżenie i zapartym tchem nie odrywała oczu od rzęsiście oświetlonego, mieniącego się kolorami prostokąta sceny.
W antrakcie, ku jej zdziwieniu, w nielicznej garstce melomanów zobaczyła kolegę szkolnego Bogdana z ojcem. Bogdan był najładniejszym chłopcem w klasie, wysokim, szczupłym brunetem, takim samym, o jakim marzą wszystkie dorastające dziewczyny. Powściągliwie podał Ewie rękę, ojciec jego z Krystyną znali się z wywiadówek, gdyż został wybrany klasowym skarbnikiem i zbierał pieniądze na imieninowy prezent dla wychowawczyni (w tym roku kupili budzik radziecki), więc ich spotkanie przebiegło o wiele bardziej wylewnie, niż ich dzieci. Drewniany dialog z Bogdanem dał Ewie tylko taką informację, że Bogdan, mieszkający na Teatralnej, czyli za rogiem Teatru Wyspiańskiego, ma wykupiony karnet na wszystkie przedstawienia i jest tu bardzo często. Ewa przyznała się, że jest po raz pierwszy otrzymując natychmiast kolejnych kilka pogardliwych zdań wywyższającego się i tak wysokiego już Bogdana.
W klasie nikogo nie obchodziła żadna opera, ani była żona dyrektora. Nikt nic nie miał do dyrektora, co tydzień prowadził wszystkich na basen do Pałacu Młodzieży, były to cudowne dwie godziny zerwane szkole, gdyż po pół godziny przeznaczano na przejście ulicami miasta w parach i wszyscy byli mu wdzięczni. Druga żona dyrektora zwana Żabą, profesorka od malarstwa, ich klasy nie uczyła, narażała się tylko tym, których śledziła po ustępach palących papierosy.
Na polskim prowadzonym przez ich wychowawczynię postanowiono wystawić „Krzyżaków” Sienkiewicza. Film „Krzyżacy” mimo, że nakręcony kilka lat wcześniej, był cały czas aktualny, szkoły regularnie na niego prowadzono i w czasie zimnej wojny rocznicę zwycięstwa pod Grunwaldem nad Niemcami celebrowano hucznie we wszelkich mediach. Władysław Gomułka, wieloletni wicepremier i minister Ziem Odzyskanych naciskał, by szkoły przy każdej okazji akcentowały na korzyść Polski relacje polsko niemieckie. Na dodatek w związku ze „skandalicznym” listem biskupów polskich do biskupów niemieckich w każdej codziennej gazecie dziennikarze pytali, dlaczego mamy prosić Niemców o wybaczenie i kto biskupom dał prawo mówić w imieniu narodu.
Przedstawienie miało być wystawione na akademii na koniec roku i jeszcze nie wiadomo było, kto będzie Danusią, a kto Zbyszkiem z Bogdańca. Ewa nie wyobrażała sobie Danusi innej niż jej Danka, ale w klasie na 43 uczniów było kilka Danek i nikt nie wiedział, na którą wychowawczyni się zdecyduje, i czy będzie to uczennica o imieniu Danka. Póki co, Komitet Rodzicielski wyasygnował pieniądze na sznurek na peruki dla aktorów na wniosek Ewy, która na godzinie wychowawczej, cała drżąca, ośmieliła się zaproponować, by kupić w pasmanterii sznurek ozdobny i go odkręcić z rdzenia. Po tym procesie powstawały loczki.
Sznurek zakupiono i Ewa z Danką pracowicie uwalniały poszczególne żółte (dla Danuśki) i czarne (dla Jagienki) włókna z białego, bawełnianego rdzenia.
Tymczasem Ewa coraz bardziej wpatrywała się w Bogdana i kiedy siedział na stole wybrany do pozowania na lekcjach rysunku, uchwyciła go, rysując patykiem maczanym w czarnym tuszu, bardzo trafnie, za co została pochwalona przez profesora. Bogdan chodził całą podstawówkę na zajęcia plastyczne do Pałacu Młodzieży i wszystkich wyprzedzał swoją techniką rysowania właśnie taką, jaką profesor z malarstwa kazał, syntetycznymi kreskami z ominięciem wszelkich szczegółów. Ta kubistyczna maniera obowiązywała oficjalnie, była narzucana i po jakimś czasie wszyscy rysowali tak samo.

W 1966 roku była gwałtowna, późna zima i w lutym już przyszła wcześnie wiosna. Na rogu „Skarbka” powieszono gigantyczny plakat z filmu „Faraon”. To z niego zaglądał do niej przystojny brunet Jerzy Zelnik podobny do Bogdana, kiedy na Rynku przesiadała się z jednego tramwaju do drugiego. Jednak szkoły szły na filmy dopiero jak mijała premierowa gorączka i mogli się spodziewać klasowego pójścia na film dopiero pod koniec maja. Tymczasem, na przeciwko „Zenitu”, postawiono jeden z pięciu zakupionych w ZSRR automatów mających w czasie pochodu pierwszomajowego rozwiązać palący problem wody sodowej. Szklanki „musztardówki” były umocowane łańcuchem do blatu, które obrócone do góry dnem, za naciśnięciem guzika, płukały się tryskającą wodą. Potem wrzucało się 50 groszy, tyle ile kosztował bilet tramwajowy, lub 1zł za wodę z sokiem malinowym. Przy Supersamie postawiono drugi taki automat, tak, że pochód pierwszomajowy miał je w zasięgu. Obok, na dworcu kolejowym Wars sprzedawał kiełbasę pieczoną.
W tym roku przed godziną 10 wszyscy uczniowie Liceum Plastycznego z wychowawcami mieli się stawić u wylotu 3 Maja zaraz przy Rynku i plakacie z Zelnikiem. Była piękna pogoda. Wychowawcy klas sprawdzali obecność i pod karą wyrzucenia ze szkoły pilnowali, by nikt nie uciekł przed ukończeniem pochodu.
Ewa z Danką w białych bluzkach i granatowych spódniczkach miały na nogach po raz pierwszy kupione od prywaciarzy w poukrywanych na podwórkach ulicy 3 Maja sklepikach białe, koronkowe pończochy. Pończochy w miarę chodzenia wyciągały się i dziewczynki bały się, że pończochy nie wytrzymają tyle godzin pochodu. Pochód trwał trzy godziny, szedł w kierunku placu Wolności, trybuna ustawiona była przy Stawowej gdzie podobno siedzieli już na trybunie Gierek, Ziętek i delegacje z Komunistycznej Partii Francji i Ukrainy. W ciszy zagrzmiała „Jeszcze Polska nie zginęła”. Z głośników popłynęło przemówienie Gomułki. Podniesiono szturmówki, chorągiewki, wypuszczono w niebo balony, pochód liczył ćwierć miliona manifestantów, gdzie każda grupa miała swoje miejsce ustalone przez Dzielnicowe Komitety Obchodu Święta Pracy.
Ewa, pilnująca, by opadające pończochy nie wysunęły się zza spódniczki, niczego nie widziała. Otaczał ją jazgot tłumu niebywale, nadmiarowo radosnego, jakby pod wpływem jakiegoś narkotyku, co Ewę napawało rosnącym przerażeniem. Ścisk, pohukiwania porządkowych, młodych chłopców w białych koszulach i czerwonych krawatach powodował, że Ewa myślała, że zaraz zemdleje. Biała jak ściana podeszła do wychowawczyni, a ta, widząc w jakim jest stanie, zwolniła ją do domu.
Na drugi dzień na Koszutce przygotowywano się do kolejnej uroczystości przypadającej na 3 maja: 45 rocznicy III Powstania Śląskiego. Salut artyleryjski oddano między 17-tą a 18-tą próbnie, wszyscy mieszkańcy musieli otworzyć okna, by się nie potłukły. Idąc nazajutrz do kościoła w niedzielę mijała transparent wiszący pod dachem całego biurowca na Placu Grunwaldzkim z napisem „1000 lat państwa polskiego”.
Na drugi dzień, 3 maja co trzy minuty pociągi dowoziły ze wszystkich miast demonstrantów tak, że uzbierało się ich pod Rondem pół miliona. Na manifestację na całe szczęście Ewa nie musiała iść, był tylko Andrzej ze swoją szkołą. Między 16-tą, a 17-tą zdetonowano powtórnie jakieś artyleryjskie pociski, które jeszcze donośniej wstrząsnęły Koszutką.
Wszystkie dekoracje – oflagowany wznoszony właśnie szkielet „Spodka”, transparenty na budynkach widziała jeszcze idąc do tramwaju w poniedziałek. Te trzy święta, obchodzone równocześnie spowodowały, że całe miasto obwieszone było różnej wielkości płóciennymi tkaninami z przewagą martwej, ceglanej barwy, które przy w wyjątkowo pięknej pogodzie stawały się jeszcze bardziej metalowe i zniewalające.
Ale wyjazd na Kubę, w który Ewa do końca nie wierzyła, przybliżał się stopniowo, aż wreszcie pod koniec maja, kiedy było jeszcze ciemno, znieśli walizki z trzeciego piętra i w trójkę wsiedli do taksówki, by zdążyć na ranny ekspres „Górnik” do Warszawy. Tym razem „Polservice” zakwaterował ich w hotelu „Polonia”, blisko dworca i warszawski taksówkarz nie mógł ich już oszukać i wieźć godzinę po Warszawie. W holu hotelowym starszy mężczyzna obsługi hotelowej, który nie proszony pomógł im wnieść walizki do windy i pojechał wraz z nimi, czekał na napiwek. Oprócz napiwku Krystyna wyjęła z walizki pudełko zagranicznych papierosów kupionych w PKO, żeby go poczęstować, a on zamiast wziąć jednego, zaczerpnął z pudełka całą garść.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Guillermo Cabrera Infante „Trzy pstre tygrysy” 1967 (w Polsce 2016)

Nareszcie „Tygrysy” są, i wbrew sporej kolejce do nich w Bibliotece Śląskiej, udało mi się już przeczytać.
Książka jest gruba – 500 stron, ale i tak trzeba ją czytać wielokrotnie, powoli i z Wikipedią by zrozumieć o co chodzi.
Naszpikowana licznymi odniesieniami, chociażby do nie tłumaczonych w Polsce tekstów literatury latynoskiej, jest lekturą przede wszystkim czasochłonną. Czytałam z filmikamina YouTube, by zobaczyć i usłyszeć jak nieziemsko śpiewa bolera gruba, czarnoskóra Freddy (Fredesvinda García) zwana w książce Estrellą Rodríguez, która jest jedną z głównych postaci książki (Cabrera Infante na wieść o śmierci 26 letniej Freddy postanowił ją uwiecznić). Przy okazji zobaczyłam śpiewającą Elenę Burke również opisaną w książce, ale dla pełnego obrazu sceny muzycznej nocnego życia Hawany przywołanej przez pisarza musiałam jeszcze zaliczyć pieśniarki takie jak: Celia Cruz, La Lupe, Olga Guillot, Leonora Rega, Omara Portuondo, Celeste Mendoza, Marta Valdés, Doris de la Torre, Moraima Secada, Marta Strada, Francis NápolesEstherBorja, Marta Justiniani, , Paulina Álvarez, Gina Martín, Ela Calvo, AmelitaFrades, Xiomara Alfaro, Gina Leon, Juana Bacallao, Isolina Carrillo, Merceditas Valdés, Celina González, Olga Rivero, Maria Luisa Morales i wiele, wiele więcej.

Mimo obszernych tłumaczeń o zasadności dziwacznego tytułu („pstre”) powieści, tłumacze mnie nie przekonali, szczególnie, że traci się to charakterystyczne TTT które jest w hiszpańskiej („TresTristesTigres”) i angielskiej („Three TrappedTigers”) wersji powieści. Ale dobre i to, i tak mieli astronomiczne trudności, powieść napisana jest językiem kubańskim a nie hiszpańskim z charakterystycznym zlewaniem się słów, dzięki czemu hiszpański na Kubie jest taki śpiewny i pełen wtrąceń z innych języków i hawańskiego slangu.
Hawanę, mimo, że nigdy po niej nie jeździłam nocą,odnajduję na każdym kroku. I wiem, że książka jest adresowana dla takich jak ja, która przeżyła Hawanę lat sześćdziesiątych.
Fabuła to jedna sierpniowa hawańska noc 1958, kiedy już Fidel z rebeliantami jest w górach Sierra Maestra, a którą „trzy tygrysy” przemierzają. Jak tłumacz objaśnia, nazywają tak między innymi Kubańczycy mężczyzn o wielkim temperamencie.
Tropikalne ogrody, arkady, zapach kawy parzonej na rogach ulic, luksusowe Veadado z wieżowcami i szafirowym niebem, to wszystko, do czego wracam z dzieciństwa, ta cała nostalgia za tym, czego najszczęśliwiej doświadczyłam w „Trzech pstrych tygrysach” jest, przywraca mi miasto i żyje we mnie na nowo. Wyczuwa się ją u Cabrery Infante, który niczym Mickiewicz na paryskim bruku, usiłuje odtworzyć ojczyznę w Madrycie, na definitywnym już wygnaniu, po pożegnaniu się z ukochaną Kubą, którą ostatni raz odwiedza dostając zezwolenie na pogrzeb matki, odtworzyć z ulicznych zapachów, nocnych spelunek, a przede wszystkim z muzyki.

Pomysł powieści wyszedł z filmu młodszego brata pisarza, 17 letniego Alberto Sabá, malarza i producenta filmowego „P.M.”Czarnobiały film został zrobiony na zamówienie telewizji Lunes de Revolucion i dodatku kulturalnego gazety Revolution, organu Ruchu 26 lipca. 14 minut filmu „P.M.”pokazuje łódź wypełnioną Kubańczykami płynącą nocą z dzielnicy Regla do barów Mariano omijając dzielnice burżuazyjne Vedado i Miramar, by po całonocnych tańcach i piciu w barach wrócić z powrotem do Regli. Uchwyceni ukrytą kamerą widzimy jak Kubańczycysię bawią, słychać dźwięki muzyki, rozmowy i odgłosy zbliżającego się świtu.
Kiedy film zostaje potępiony i zakazany przez premiera Kuby Fidela Castro, a telewizyjna emisja z 23 marca 1953 roku wstrzymana, edytor „Lunes”, 32-letni wówczas pisarz Guillermo Cabrera Infante protestuje przeciwko cenzurze, za co magazyn zostaje zamknięty w listopadzie 1961 roku.
Zbanowany film był początkiem restrykcyjnej polityki kulturalnej rządu Fidela. Zadawał kłam mitowi rewolucji, która uwolniła ciemiężony naród kubański od nocnego, grzesznego życia. Obraz tropikalnych knajp nie mieścił się w jego propagandzie głoszącej, że tylko przedrewolucyjna Kuba wiodła życie rozwiązłe.
Książka zresztą ma atmosferę tego filmu. Mimo, że jej akcja dzieje się 11 sierpnia 1958 roku jeszcze za rządów Batisty, to jednak rewolucja wisi w powietrzu i rebelianci za 5 miesięcy wejdą do Hawany. Pozostawią ją jeszcze długo taką, jaką była przed rewolucją.
Książka w czytaniu łatwa nie jest, pisana nowocześnie, podobna do „Gry w klasy” Cortazara, ze wszystkimi wynalazkami nowofalowymi nie zawsze fortunnymi, pod wyraźnym wpływem stylu Joyce’a, a także krótkiej, oszczędnej frazy Hemingwaya, więc trudno się czasami połapać. Czułam się w takiej mieszance niepewnie, szczególnie, że co chwilę byłam bombardowana aluzjami do bohaterów światowej literatury, aluzjami nie zawsze potrzebnymi, bo kto wie, to wie, a że pisarz wie, to nie musi się tym popisywać.
Ale dla mnie cudowne są właśnie proste, nie udziwnione opowiadania o dziewczętach skrywających się pod ciężarówką, jak i o lasce Amerykanina Campbella (nie mającego nic wspólnegoz producentem słynnej zupy, jednak chętnie przyznającego się do pokrewieństwaz milionerem). Śmieszny jest rozdział o śmierci Lwa Trockiego w Meksyku literacko sparodiowanej rzekomo przez siedmiu pisarzy kubańskich, między innymi Joségo Martíego, Joségo Lezamę Limę, Virgilię Pińerę czy Alejo Carpentiera lub poetę Nicolása Guilléna.
Powieść składa się z 9 rozdziałów, prologu i epilogu. Trzy części, przetykane sesjami psychoanalizy jednej z bohaterek rozpoczyna konferansjerka w Legendarnej Cabana Tropicana w Hawanie, co odczytałam jako powitanie czytelnika, który zaraz wejdzie w tę książką jak do tropikalnego teatru pełnego tańca, muzyki i gorących kolorów.
Kończy się pożegnalnym rozdziałem zatytułowanym „Bachata”. Podobno oznacza to jakąś zabawę słowną, ale jadące Maleconem w kabriolecie pijane tygrysy słuchają przez radio koncertu Bacha. To pożegnanie, zakończone świtem, traktowane jest przez krytyków jako metaforyczna zapowiedź nadchodzącej rewolucji.
Tygrysy to Codac – fotograf; ArsenioCué – aktor telenoweli; Silvestre -dziennikarz i równocześnie narrator, oraz muzyk Eribó – Mulat, który nie ma szans z powodu koloru skóry u nastolatki Vivian Smith-Corona, mieszkającej w luksusowej Fosce na dwudziestym siódmym piętrze. Ważną, tajemniczą postacią jest Bustrofedon na którego wszyscy się powołują, ale nigdy się nie pojawia.
Piją cały czas rum, daiquiri, whisky, mojito, kawę i herbatę. Bywają w barach sławnych hoteli „Capri”, „Sierra”, „National Hotel”, gdzie w każdym była własna orkiestra, najczęściej damska.
Rzęsiste i kolorowe oświetlenie ulic i ogrodów komfortowej dzielnicy El Vedado i Miramar lat 50, kawiarnie na świeżym powietrzu, czynią z tej nocy pełen energii i radości czas zabawy i intelektualnych dysput okraszonych dykteryjkami, kalamburami i najwyższej próby humorem.
Dla mnie najciekawsze są wędrówki bohaterów po Hawanie, które mogę prześledzić na Google Maps, gdyż autor drobiazgowo wymienia nazwy ulic opowiadając równocześnie co było przed wielką przebudową za rządów Batisty, kiedy dzięki mafijnym pieniądzom inwestowano w budowę drapaczy chmur, parki, autostrady i tunele. Dokumentuje dalsze śmiałe plany upiększania miasta:
„Na parkanie przedsiębiorstwa Robót Publicznych było napisane: Plan robót publicznych Prezydenta Batisty, 1957–1966”.
Panorama Hawany jest pokazana poetycko, wszystko było właśnie takie, nic, żadne fotografie żaden film nie odda jej tak, jak Guillermo Cabrera Infante.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , | Jeden komentarz

MILI MORENA

Pomnik Tadeusza Kościuszki stoi tu od lat dwudziestych ubiegłego wieku, ale festyny w tym miejscu parku, gdzie dojeżdża się nie od ulicy Kościuszki, a od Pięknej, są chyba nowością.
W tę pochmurną sobotę postawiono tu zadaszoną estradę i kilka namiotów z książkami, napojami i kebabami. Wszystko po to, by czytać publicznie „Wesele” Wyspiańskiego zarządzone przez prezydenta Andrzeja Dudę. Syn nam dał znać, że będzie tu grał z Kubanką i przyjechaliśmy.
Zespół grający latino jazz w antraktach między czytaniami miał być chyba wabikiem, ale i tak przyszło na całą imprezę niewiele ludzi.
Wielkie różowe kwiaty na obcisłej sukience Mili Moreny poruszające się na jej zwinnym, pięknym ciele czarnoskórej Kreolki były dziwnym zjawiskiem w szarości parku, na tle legendarnego Kościuszki, jego kosynierów i chamskiego rogu czyhającego z tekstu Wyspiańskiego.
W antrakcie poszliśmy do namiotu, gdzie zespół się ogrzewał kawą z termosu i posilał pięknie przygotowanymi przez organizatorów zakąskami. Mili siedziała w rogu z komórką i kiedy podeszliśmy, serdecznie się po polsku przywitała. Wydukałam swoje kila słów po hiszpańsku i spytałam, czy domy na Alamarze, nim wkroczyły tam minibrigade i sowiecka wielka płyta fabryki domów były budowane przed, czy po Rewolucji. Okazało się, że po. A więc mieszkaliśmy w bungalowach już nie amerykańskich. Mili chodziła do szkoły z pionierską chustą, a ja nie, za moich czasów uczniowie szkół chodzili jeszcze po ulicach parami w ubrankach w pastelowych kolorach, pewnie jeszcze z amerykańskich magazynów bez pionierskich chust. Znała rosyjski tak samo, jak ja hiszpański.
Marek zrobił mi zdjęcie z Mili i powiedział, że teraz rozumie, dlaczego jego żona tak kocha Kubę. Mili była o głowę ode mnie wyższa, miała czarne loki, a jej piękna, rasowa twarz promieniała radością i życiem.
W domu po powrocie wysłał jej na komórkę „Tres tristes tigres” Guillermo Cabrery Infante, książki, którą chciałam przeczytać po hiszpańsku i nie dałam rady. Wysłał, by się nie zmarnowała.
Ale „Trzy pstre tygrysy” nareszcie w ubiegłym roku spolszczono, już czytam, coraz więcej Kuby jest w Polsce.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz