Kubanki w wieku Ewy ubierały się jak kobiety, nosiły buty na obcasach i lokówki na głowie, robiły makijaż, a Ewa w dalszym ciągu nie tylko nie dojrzewała, nie miesiączkowała , ale nawet nie wiedziała dokładnie, jak rozmnażają się ludzie. I właśnie wtedy, kiedy pół roku temu skończyła czternaście lat, łaskawy los rzucił ją powtórnie na Kubę, gdzie wszystko zdawało się dążyć ku rozmnażaniu i dojrzewaniu w scenerii rajskiego piękna.
Miramar oszołomił ją dostojnym tropikiem. Królewskie palmy były arystokratyczne, a przystrzyżone krzewy na 5-ta Avenida przypominały otoczenie pałacu w Wersalu. W to, że dostała swój własny pokój, z którego zza szklanych żaluzji widać było ocienioną niskimi palmami ulicę, nie mogła w pierwszych dniach po przylocie uwierzyć i cały czas dotykała okna, i sprawdzała, czy nie jest to przypadkiem sen, z którego się brutalnie obudzi. Nie było tu wprawdzie całodobowego szumu morza jaki towarzyszył jej na Alamarze i który bardzo lubiła jak i wchodzących przez patio pająków i skorpionów, ale za to były baseny ze słoną wodą w dzielnicy Vedado, do której z Andrzejem jeździli sami autobusem za darmo kilka przystanków w kierunku centrum.
Wszystkie baseny przyhotelowe były dostępne dla obcokrajowców. Portierzy, którzy zobaczyli ich po raz pierwszy nie pytali o nic, gdyż jakimś zmysłem wiedzieli, że nie są Kubańczykami, mimo, że Andrzej na Kubańczyka wyglądał.
Najbardziej lubili basen przy hotelu Riviera.
Niemal wszystko, oprócz hotelu Nacional w dzielnicy Vedado zbudowano w latach pięćdziesiątych i lśniło jeszcze bielą nowości bez patyny czasu. Nagła zmiana właścicieli wznoszonego przez mafię i skorumpowanego prezydenta Batistę kubańskiego Las Vegas niczego nie zmieniła zarówno względem wyglądu ekskluzywnych hoteli, jak i ich pracowników.
Tak było i w hotelu Riviera. Nie wszyscy fachowcy wyjechali z Kuby, pozostali w hotelach wspaniali kucharze jak i portierzy, którzy pracowali tak samo sumiennie z perfekcyjną galanterią jak w czasach, kiedy przez obrotowe szklane drzwi wchodzili amerykańscy mafiosi do największego na Kubie kasyna stworzonego tutaj przez gangstera Meyera Lanskyego, właściciela hotelu, którym cieszył się tylko dwa lata, nim Fidel Riviery nie znacjonalizował.
Może właśnie wtedy, gdy Ewa z Andrzejem przechodzili przez szklane, obrotowe drzwi wiodące na wielki, obrośnięty krotonami, agawami i palmami betonowy teren rekreacyjny z dwoma turkusowymi basenami otoczonymi kabinami przebieralni, do hotelu przybył z Bogoty, też na wakacje Gabriel García Márquez, by spotkać się ze swoim przyjacielem Fidelem Castro, zajmując tu najdroższy apartament, zjeść z nim jako fan kuchni kubańskiej owoce morza, homara i bulion z żółwia.
W małym, okrągłym basenie kąpały się dzieci, ale w tym z trzypiętrową skocznią, z której Andrzej wykonywał salta, bo wiedział, że piękne Czeszki go obserwują, pływała cała młodzież komunistycznej Europy Wschodniej, a w weekendy słychać było słowiańskie i niemieckie rozmowy brzuchatych, łysiejących specjalistów, którzy wypoczywali tutaj w dniu wolnym od pracy leżąc na wygodnych amerykańskich łóżkach plażowych.
Zawsze, kiedy Ewa wypływała na powierzchnię – najprzyjemniej nurkowało się poszukując z głębokiego dna rzucany turkusowy, wyszlifowany słoną wodą szklany kamyk znaleziony na brzegu morza – widziała te same kolory na powierzchni. Fasada hotelu Riviera z 20 piętrami i 352 pokojami była tak samo, jak ten kamyk, błękitna, złożona z takich samych kamyków, a za białymi poręczami basenu rozciągało się atramentowe morze.
Już po kilku dniach wszyscy się znali i można było ścigać się w łowieniu kamyka, a przede wszystkim nie wychodzić ze słonej wody basenu aż do momentu, kiedy gwałtowny głód nie sygnalizował potrzeby powrotu do domu, do Krystyny na Miramar czekającej z obiadem na Rudka i dzieci.
Jednak przed powrotem wchodzili do hotelu kupić w sklepie z pamiątkami chińskie i kubańskie znaczki pocztowe. Pakowane były w foliowe, przeźroczyste torebki po jedno peso za torebkę. Przy okazji nieśmiało chodzili po korytarzach, jeździli windami, podziwiali kasetonowe ściany z nowoczesną plecionką, zegary w kształcie słońc za biurkiem recepcji i rozłożyste, wygodne kanapy oraz wielkie, jasne przestrzenie holu, w którym stała kilkumetrowa rzeźba z brązu podobna do pomnika „Rodzina” na Koszutce i przedstawiała umownie ciała tancerza i tancerki splecione we wściekłym, erotycznym tańcu.
W sobotę przyjechali na basen całą rodziną i Rudek zapoznawał Krystynę z leżącymi na łóżkach plażowych polskimi inżynierami i ich żonami, najczęściej z Gdańska i Warszawy. Kuba była tylko ich kolejnym etapem prac na zagranicznych placówkach, zdawali się być ponad nią jako ludzie obeznani z zagranicą i wszelkie zachwyty Krystyny kwitowali pobłażliwym uśmieszkiem.
Po południu opuścili basen i skwarem hawańskich ulic poszli na piechotę do Coppeli. Lodziarnię o olśniewającej architekturze rewolucyjnej otwarto zaledwie kilka dni temu, Rudek już tam był i chciał ją pokazać rodzinie.
Wyszli na Malecón i minęli kopułę kasyna hotelu Riviera w kształcie ogromnego rzecznego kamienia-otoczaka. Niebieskawa sylwetka Riviery jeszcze długo widniała za ich plecami jak oglądali się wstecz, by obserwować słońce chylące się do wód oceanu. Szli wzdłuż kamiennego muru o który waliły fale niejednokrotnie przedostając się na chodnik mocząc przechodniów i jadące samochody. Po drugiej stronie wznoszone kamienice jeszcze w początku XX wieku miały neoklasycystyczny i secesyjny charakter wprowadzając nostalgiczny nastrój egzystencjalnego smutku. Na ruchliwej, sześciopasmowej autostradzie mknęły amerykańskie samochody jadące od granic Miramaru, do fortyfikacji Castillo de San Salvador de la Punta. Minęli u wylotu Avenida de los Presidentes pomnik weterana kilku wojen o niepodległość Kuby Calixto García na koniu, a dalej, gdzie ulica Línea kończyła swój bieg na Malecónie, dwie kolumny pomnika Ofiar USS Maine. Rewolucja powstrzymała się od zniszczenia pomnika ograniczając się do zdjęcia wieńczącego kolumny orła jako symbolu imperializmu.
Na specjalnie w tym celu wybudowanych na Malecónie wysepkach grały i śpiewały zespoły muzyków z dużą liczbą instrumentów perkusyjnych, wybijając lekko kubańskie melodie i powodując, że atmosfera sobotniego popołudnia zaczynającego się tropikalnego lata robiła się coraz radośniejsza i swobodniejsza.
Minęli majestatyczną skarpę, na której wzniesiono Hotel Nacional de Cuba świecący w oddali czerwonymi dachami, wysadzaną agawami, krotonami, kwitnącymi krzewami i skręcili w Calle 23.
„La Rampa” wydawała się im jeszcze piękniejsza niż dwa lata temu, pełna barów, sklepów i klubów. W dali dominował widziany zewsząd przy rogu Calle M i Calle 17 seledynowy budynek mieszkalny Focsa.
Lodziarnia Coppelia, nazwana tak przez sekretarkę Fidela, nazwą jej ulubionego baletu zbudowana naprzeciwko hotelu Havana Libre w rogu Calle 23 i Calle L wyrastała nagle spośród wątłych jeszcze, niedawno posadzonych drzewek i palm. Białe, rozkraczone żelbetonowe słupy wielkiego pająka lśniły bielą i nowością. Stała gigantyczna kolejka, ale ponieważ lodziarnia pracowała całą dobę i obsługując w tym czasie 1000 gości, przesuwała się szybko i wkrótce znaleźli się pod wielką betonową platformą. Betonowa posadzka wyszlifowana przez tysiące klientów była poprzecinana klombami bujnej roślinności egzotycznej. Prowadziły tu obszerne, kręte schody do jedynej sali na planie koła o średnicy 40 metrów, poprzedzielanej jednak – dla stworzenia intymności – na pięć kwater w kształcie kół o średnicy 12 metrów z ażurowymi przegrodami, w których witrażowo wmontowano barwne szyby, powtórzone w świetliku kopuły zwieńczającej całą konstrukcję. Biały dach kopuły podzielony po gotycku na żebra uwydatniające konstrukcję sprawiał wrażenie czystości, nieskazitelności i lekkości. Cały personel był ubrany w jednakowe charakterystyczne mundury, a na piękne kelnerki wołano „coppelianas”.
Pamiętano jeszcze, że przed Rewolucją były trzy marki lodów: Guarina, Hatuey i San Bernardo, które lodziarze obwozili w dwukołowych wózkach po ulicach Hawany. Tutaj wszystko jak w socjalizmie przystało, był lepsze, większe, dostępne, tanie i demokratyczne. Nie trzy smaki, a dwadzieścia sześć smaków z dwudziestoma czterema dodatkami, i to za niecałe peso, a dodatki po 50 centavos.
Podane w wysokich szklankach, gdzie syrop mienił się kolorami słanymi z sufitowego świetlika, smakowały wybornie mimo, że nie zdążyli jeszcze skosztować pozostałych zestawów z migdałów, mleczka kokosowego, czekolady, orzechów, brzoskwiń, tutti frutti, kawy, karmelu, pomarańczy ananasów, truskawek, bananów, wanilii, guayaby i mango. Zamówili najdroższy zestaw, sałatkę lodową składającą się z pięciu gałek różnych smaków polanych syropami z dużą czapą bitej śmietany i kremu. Na sąsiednich stolikach Kubańczycy zamawiali wyłącznie lody truskawkowe, truskawek nigdy nie było w sprzedaży w sklepach i była to jedyna możliwość poznania ich smaku. Sprowadzone przez Fidela maszyny do lodów z Holandii były najnowszą zdobyczą technologiczną. Wszyscy siedzieli przy marmurowych stolikach na białych, pięknych krzesłach z drutu Harry Bertoia.
Szybko zjedli lody skonsternowani czekającymi na ich stolik Kubańczykami. Rudek położył na talerzyku, leżącym w tym celu dwadzieścia centavos napiwku, które kelner w białym, nieskazitelnym uniformie zbierając puste szklanki natychmiast schował.
W lodziarni była klimatyzacja, chociaż ze względu na ażurową konstrukcję, było to wielkie marnotrawstwo. Po zejściu po schodach i wyjściu na żar ulicy zaraz odczuli tę różnicę temperatury. Postanowili już wracać autobusem na Miramar, gdyż Rudek umówił się z Zieleńcem, że w czasie jego wyjazdu do Warszawy będzie się opiekował jego mieszkaniem, a Zieleniec wylatywał nazajutrz. Zabierze od niego klucze i będzie podlewał mu kwiatki i karmił ryby w akwarium.
Nim nadjechała guagła, Vedado rozbłysło neonami. Na całej fasadzie hotelu Habana Libre świecący się napis informował o kolejnej rocznicy Rewolucji.
Zieleniec powitał ich bardzo serdecznie. Pokazywał im najnowsze prace malowane na dużych kartonach temperami. Były to zawsze motywy kubańskie z rozbitymi na różnorakie faktury płaszczyznami, bardzo dekoracyjne i Ewa była zachwycona. Na półce ciągnącej się nad oknami stały jego drewniane rzeźby w syntetycznych, ale wyraźnych kształtach ludzkich. Obrazki z muszli i wszystkiego, co znalazł na wybrzeżu morskim podmalowane były farbami tak, że tworzyły płaskorzeźby o harmonijnych, barwnych tonacjach. Wszędzie w mieszkaniu, na stołach i półkach stały w dużych słoikach holenderskie farby o fantastycznych kolorach, o których Ewa mogła tylko marzyć.
W kilka dni po tej fascynującej wizycie Ewa wykradła Rudkowi klucze do mieszkania Zieleńca i pojechała dwa przystanki do jego mieszkania. Tam otworzyła właz na taras na dachu i z dużym wysiłkiem wniosła po drabinie sztalugi. Widok z dachu był imponujący. Widać było morze i białe skrzące się w słońcu Vedado. Ale było właśnie południe i upał był tak upiorny, że porozkręcane tubki farb Zieleńca poskładała resztkami sił. Ratując się ucieczką z dachu przeliczyła się. Taszcząc na dół sztalugi już była bliska omdlenia. A musiała jeszcze pozacierać ślady swoje wizyty.
Po powrocie do domu nie mogła się ze zmęczenia ruszać i zdziwiony Andrzej sam pojechał na basen.
Już nigdy sama nie wróciła do mieszkania Zieleńca dziwiąc się, że bez klimatyzacji tak wiele namalował. Ale nim Zieleniec wrócił z Polski z żoną i trzema córkami, pojechała tam raz jeszcze, przedarła się przez żywopłot na podwórze, gdzie między starym żelastwem pod domem powyciągała wyrzucane przez okno nieudane według niego szkice Zieleńca na cienkim papierze rysowane piórkiem i czarnym tuszem tak dobrej jakości, że pod wpływem wilgoci się nie rozpuścił. Były tam muszle, ornamenty z kubańskich owoców, ryby i ptaki, i tańczące pary Kubańczyków. Ewa to wszystko jak relikwie wyprostowała i zabrała do domu.