Lata sześćdziesiąte. Ewa (20)

Zaczęły się zimne miesiące codziennych jazd tramwajami, które Ewa bardzo lubiła. Krystyna nieprzytomną Ewę ubierała w rajtuzy jeszcze w łóżku, co ją rozbudzało. Kiedy wychodziła na gorącą od kaloryferów klatkę schodową niosąc ciężką torbę na ramieniu, gdyż tornistrów w tym wieku już nikt nie nosił, powoli pozbywała się snu i przytomniała.
Szła miarowym krokiem w kierunku Ronda w szarzyźnie ulic, domów i ludzi przemykających się ze spuszczonymi głowami z nieodłącznymi teczkami w rękach, nijakich i niemych, a nadjeżdżające, czerwone tramwaje traciły też kolor i wtapiały się w permanentną szarość.
Dotarcie do szkoły zajmowało jej pół godziny, a i tak była jedną z pierwszych. Na końcu sali w ławkach siedzieli już chłopcy, którzy przyjechali pociągiem z Gliwic i Zabrza. Spali. Klasa powoli zapełniała się. Późniejszymi pociągami przybywali ci z Rudy Śląskiej, a potem z Sosnowca, Gołonoga, Będzina i Czeladzi. Najpóźniej, w ostatniej chwili dołączali nieliczni z tramwajów z Chorzowa, Ligoty i Ochojca. Kiedy lekcja się zaczynała, wchodziła wysoka, ruda dziewczyna, Ania Mrówka witana zgryźliwie przez zdumionych nauczycieli wyrwanych nagle jej najściem. Ania mieszkała w budynku naprzeciwko szkoły i każde jej codzienne wejście piętnaście minut po dzwonku wywoływało salwy śmiechu. Śmiali się też z reakcji nauczycieli, gdyż pierwsza lekcja o godzinie ósmej była w ciągu tygodnia prowadzona za każdym razem przez innego profesora. Zapominali po tygodniu o zwyczajach Mrówki i najśmieszniejsze było ich zdumienie taką bezczelnością uczennicy. Jednak Ania Mrówka nie zapominała spóźnić się ze swoim spóźnieniem, była w tym niezwykle konsekwentna, ale nikt nie wiedział dlaczego.
Nim dotarli do swoich ulubionych przedmiotów praktycznych, które nigdy nie były w planie tygodnia umieszczane na początku, musieli przeczekiwać w męce przedmioty ścisłe zaczynające się od odpytywań i przeglądu prac domowych. Spisane na przerwach wypracowania, które Ewa zawsze miała i chętnie dzieliła się z innymi, tak, że jej zeszyt krążył długo po klasie i na przerwach, i na innych lekcjach, a także jej zadania matematyczne rozwiązane przez brata, ku zadowoleniu obu stron tego swoistego procesu edukacyjnego.
Profesor, który udając, że nie słyszy licznych podpowiedzi przeznaczonych dla stojącego, zaspanego ucznia, sam niejednokrotnie naprowadzał go na właściwą odpowiedź, wygładzając zniekształcone i niewyraźne podpowiedzi. Starano się nie stwarzać nadmiernych kłopotów, nie stawiać za dużo dwój, bo miało to również negatywne konsekwencje dla nauczycieli, więc chętnie stawiano „tróję na szynach”. Po odpytywaniu zaczynała się lekcja i te pozostałe pół godziny każdy z uczniów próbował zagospodarować jako swoją wolność przeznaczając ją na nareszcie swoje sprawy. Monotonny głos nauczyciela, który najczęściej, by też pogrążyć się we własnym marazmie i oddzielić od klasy, dyktował z podręcznika wyrwane zdania, a nawet całe ustępy jak leci, bez zrozumienia treści. Ponieważ najczęściej nie ruszał się z krzesła przy profesorskim stole, wszyscy symulowali notatki, by nie marnować cennego, rannego czasu. Można było je uzupełnić jadąc pociągiem lub w innych momentach zmarnowanego dnia przepisując coś z podręcznika. Jeśli się tego nie robiło, można było wykręcić się zgubą zeszytu, lub liczyć na to, że profesor nie poprosi o zeszyt. Wszyscy minimalizowali gesty i słowa do absolutnej niezbędności i dzięki temu można było dużo zaoszczędzić z energii upływających leniwo godzin lekcyjnych, opracowując sobie tylko wiadomą strategię, by być na lekcji, a zarazem nie być. „Po ławkach” krążyła wówczas książka „Dag, córka Kasi” Ewy Lilian Seymour-Tułasiewicz, ale Ewa nigdy jej nie przeczytała, przynosiła natomiast kolejne tomy „Sagi rodu Forsyte’ów” kładąc je na kolanach, dzięki czemu mogła czytać udając, że spisuje słowa profesora, co było dość ryzykowne, bo z Danką siedziały blisko stołu nauczycielskiego. Ale trzy ławki dalej Heńka Bomska pisała kolejny odcinek swojej powieści pornograficznej, czytany potem na warsztatach, gdzie swoboda była o wiele większa. Jeszcze dalej dziewczyny szydełkowały kołnierzyki z białej nici bawełnianej, zawiązywane z przodu na kokardki z fantazyjnymi kutasikami, jedyny znak indywidualności w obowiązujących granatowych fartuszkach. Dalsze ławki już swobodnie oddawały się szeptom rozmów lub grą w karty, albo oglądaniem czasopism. Profesor czasami wywoływał na środek uczennicę, gdyż tylko uczennice potrafiły płynnie czytać, by dyktowała tekst, a sam zasypiał w nieznośniej czujności dla niego i dla klasy.
Często odbywały się tzw. sprawdziany, na które odpowiadało się przepisując teksty z otwartej na kolanach książki lub kartki puszczonej przez kogoś w obieg, metodą podaj dalej.
Ale tak nie było niestety zawsze. Wysoki, łysy, przedwojenny profesor zwany Chemikiem, mający swoją pracownię chemiczną na najwyższym piętrze budynku, robił z lekcji całe misterium pełne rytuałów, wyrywających z błogiego marazmu, aplikując serię wstrząsów dezorientujących. Chemia wkrótce stała się dolegliwym, acz nikomu niepotrzebnym przedmiotem, na który trzeba było uważać.
Chemik zaczynał lekcję od czytania z namaszczeniem wszystkich nazwisk znacząco wpatrując się w oczy każdego powstałego z krzesła ucznia surowo, bez taryfy ulgowej, pozostawiając w każdym poczucie winy. Po kilku szybkich dwójach na wstępie, rozpoczynał jak wszyscy pozostali nauczyciele dyktowanie formułek chemicznych do zeszytu. Mimo nazwy „pracownia chemiczna”, nie było mowy o żadnych chemicznych eksperymentach. Oprócz reakcji chemicznych przepisywanych z podręcznika, wdrażał pamięciowo całą tablicę Mendelejewa, z której przepytywał na wyrywki jak tabliczkę mnożenia.
Nie wiadomo czemu Ewę podkusiło, by powiedzieć Dance, że skrót glinu to MO i dlatego policjantów nazywa się gliną. Nie wiedziała tak naprawdę, kto jej to powiedział i być może było to od Andrzeja, który drwił z niej przy byle okazji, dość, że wierzyła w to święcie i przy kolejnej negacji i niedowierzaniu Danki upierała się, że tak jest. Zdesperowana Danka wstała na jednej z ponurych lekcji chemii i spytała profesora, jaki jest wzór na związek gliny, bo słyszała, że MO. Chemik, sądząc, że to jakaś prowokacja polityczna, a był rodem z Przemyśla i niejedno już przeszedł, zaczerwienił się, potem stał się purpurowy, zielony, i pieniąc się ze złości, spytał, skąd ona to wie. Danka wskazała na Ewę, o której Chemik wiedział, że też była z Przemyśla i jakoś się powstrzymał od furii i totalnego wybuchu. Potem, jak ochłonął, powiedział, że glina składa się z wielu związków chemicznych i że na pewno niej jest to MO. Ewa bardzo się zawstydziła, a Danka, która była przyczyną wybuchu profesora, też pożałowała swojego wystąpienia.
Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Uczniowie, przyzwyczajeni do ściągania na innych lekcjach, nie zdołali jeszcze wykształcić sposobów na ściągi z chemii. Dotychczasowe sposoby kładzenia zeszytu na kolanach stały się niemożliwe od kiedy przechadzający się między rzędami Chemik z furią wyciągnął z kolan Danki zeszyt, rzucił nim o ścianę i wyrzucił Dankę z klasy. Na następnej lekcji, dając jej ze sprawdzianu dwóję, wywołał ją i w półgodzinnym kazaniu o jej złodziejstwie, haniebnym postępku i licznych inwektywach, w których „szuja”, „kanalia” należały do łagodnych, pastwił się nad nią, aż zaczęła cicho płakać i drżeć na całym ciele. Bezradna Ewa nie mogła na to patrzeć, kochała Dankę i takie postępowanie z jej przyjaciółką nie mieściło się w głowie, szczególnie, że jak opowiadała, pastwił się też nad nią jej ojciec w domu. Klasa zamarła w bezruchu i tylko zbawienny dzwonek przerwał tę kaźń.
W domu przygotowywano się już do Bożego Narodzenia, z Przemyśla Wanda w paczce przysłała Krystynie ogromne, ciężkie syberyjskie sztuczne futro radzieckie w kolorze beżowym, z monstrualnym kołnierzem. Wanda pisała w liście, że pasuje i na nią, więc nie ma problemu, ale Krystynie bardzo się podobało i poszła w nim z Ewą do Teatru Wyspiańskiego na operę, gdyż na ostatniej wywiadówce wychowawczyni Ewy upominała rodziców, że ich dzieci chodzą do liceum artystycznego i powinni chodzić do teatrów, muzeów i być na wszystkich kulturalnych imprezach.
Ewa po raz pierwszy była w Teatrze Wyspiańskiego, a Krystyna kupiła bilet na spektakl Opery Śląskiej, która gościnnie przyjeżdżała do Katowic z Bytomia. Bilety można było kupić łatwo, dostali w najlepszym, środkowym miejscu na balkonie, tak, że Ewa, dzięki radzieckiej lornetce, przy swoim krótkowidztwie mogła wysmakować cały dwugodzinny spektakl. Grano właśnie „Cyrano de Bergerac”, operę stworzoną przez powracającego ze stypendium z Paryża Romualda Twardowskiego, gdzie główną rolę Roksany miała odśpiewać była żona dyrektora liceum Ewy.
Już samo rozsunięcie ciężkiej kurtyny wprawiło Ewę w drżenie i zapartym tchem nie odrywała oczu od rzęsiście oświetlonego, mieniącego się kolorami prostokąta sceny.
W antrakcie, ku jej zdziwieniu, w nielicznej garstce melomanów zobaczyła kolegę szkolnego Bogdana z ojcem. Bogdan był najładniejszym chłopcem w klasie, wysokim, szczupłym brunetem, takim samym, o jakim marzą wszystkie dorastające dziewczyny. Powściągliwie podał Ewie rękę, ojciec jego z Krystyną znali się z wywiadówek, gdyż został wybrany klasowym skarbnikiem i zbierał pieniądze na imieninowy prezent dla wychowawczyni (w tym roku kupili budzik radziecki), więc ich spotkanie przebiegło o wiele bardziej wylewnie, niż ich dzieci. Drewniany dialog z Bogdanem dał Ewie tylko taką informację, że Bogdan, mieszkający na Teatralnej, czyli za rogiem Teatru Wyspiańskiego, ma wykupiony karnet na wszystkie przedstawienia i jest tu bardzo często. Ewa przyznała się, że jest po raz pierwszy otrzymując natychmiast kolejnych kilka pogardliwych zdań wywyższającego się i tak wysokiego już Bogdana.
W klasie nikogo nie obchodziła żadna opera, ani była żona dyrektora. Nikt nic nie miał do dyrektora, co tydzień prowadził wszystkich na basen do Pałacu Młodzieży, były to cudowne dwie godziny zerwane szkole, gdyż po pół godziny przeznaczano na przejście ulicami miasta w parach i wszyscy byli mu wdzięczni. Druga żona dyrektora zwana Żabą, profesorka od malarstwa, ich klasy nie uczyła, narażała się tylko tym, których śledziła po ustępach palących papierosy.
Na polskim prowadzonym przez ich wychowawczynię postanowiono wystawić „Krzyżaków” Sienkiewicza. Film „Krzyżacy” mimo, że nakręcony kilka lat wcześniej, był cały czas aktualny, szkoły regularnie na niego prowadzono i w czasie zimnej wojny rocznicę zwycięstwa pod Grunwaldem nad Niemcami celebrowano hucznie we wszelkich mediach. Władysław Gomułka, wieloletni wicepremier i minister Ziem Odzyskanych naciskał, by szkoły przy każdej okazji akcentowały na korzyść Polski relacje polsko niemieckie. Na dodatek w związku ze „skandalicznym” listem biskupów polskich do biskupów niemieckich w każdej codziennej gazecie dziennikarze pytali, dlaczego mamy prosić Niemców o wybaczenie i kto biskupom dał prawo mówić w imieniu narodu.
Przedstawienie miało być wystawione na akademii na koniec roku i jeszcze nie wiadomo było, kto będzie Danusią, a kto Zbyszkiem z Bogdańca. Ewa nie wyobrażała sobie Danusi innej niż jej Danka, ale w klasie na 43 uczniów było kilka Danek i nikt nie wiedział, na którą wychowawczyni się zdecyduje, i czy będzie to uczennica o imieniu Danka. Póki co, Komitet Rodzicielski wyasygnował pieniądze na sznurek na peruki dla aktorów na wniosek Ewy, która na godzinie wychowawczej, cała drżąca, ośmieliła się zaproponować, by kupić w pasmanterii sznurek ozdobny i go odkręcić z rdzenia. Po tym procesie powstawały loczki.
Sznurek zakupiono i Ewa z Danką pracowicie uwalniały poszczególne żółte (dla Danuśki) i czarne (dla Jagienki) włókna z białego, bawełnianego rdzenia.
Tymczasem Ewa coraz bardziej wpatrywała się w Bogdana i kiedy siedział na stole wybrany do pozowania na lekcjach rysunku, uchwyciła go, rysując patykiem maczanym w czarnym tuszu, bardzo trafnie, za co została pochwalona przez profesora. Bogdan chodził całą podstawówkę na zajęcia plastyczne do Pałacu Młodzieży i wszystkich wyprzedzał swoją techniką rysowania właśnie taką, jaką profesor z malarstwa kazał, syntetycznymi kreskami z ominięciem wszelkich szczegółów. Ta kubistyczna maniera obowiązywała oficjalnie, była narzucana i po jakimś czasie wszyscy rysowali tak samo.

W 1966 roku była gwałtowna, późna zima i w lutym już przyszła wcześnie wiosna. Na rogu „Skarbka” powieszono gigantyczny plakat z filmu „Faraon”. To z niego zaglądał do niej przystojny brunet Jerzy Zelnik podobny do Bogdana, kiedy na Rynku przesiadała się z jednego tramwaju do drugiego. Jednak szkoły szły na filmy dopiero jak mijała premierowa gorączka i mogli się spodziewać klasowego pójścia na film dopiero pod koniec maja. Tymczasem, na przeciwko „Zenitu”, postawiono jeden z pięciu zakupionych w ZSRR automatów mających w czasie pochodu pierwszomajowego rozwiązać palący problem wody sodowej. Szklanki „musztardówki” były umocowane łańcuchem do blatu, które obrócone do góry dnem, za naciśnięciem guzika, płukały się tryskającą wodą. Potem wrzucało się 50 groszy, tyle ile kosztował bilet tramwajowy, lub 1zł za wodę z sokiem malinowym. Przy Supersamie postawiono drugi taki automat, tak, że pochód pierwszomajowy miał je w zasięgu. Obok, na dworcu kolejowym Wars sprzedawał kiełbasę pieczoną.
W tym roku przed godziną 10 wszyscy uczniowie Liceum Plastycznego z wychowawcami mieli się stawić u wylotu 3 Maja zaraz przy Rynku i plakacie z Zelnikiem. Była piękna pogoda. Wychowawcy klas sprawdzali obecność i pod karą wyrzucenia ze szkoły pilnowali, by nikt nie uciekł przed ukończeniem pochodu.
Ewa z Danką w białych bluzkach i granatowych spódniczkach miały na nogach po raz pierwszy kupione od prywaciarzy w poukrywanych na podwórkach ulicy 3 Maja sklepikach białe, koronkowe pończochy. Pończochy w miarę chodzenia wyciągały się i dziewczynki bały się, że pończochy nie wytrzymają tyle godzin pochodu. Pochód trwał trzy godziny, szedł w kierunku placu Wolności, trybuna ustawiona była przy Stawowej gdzie podobno siedzieli już na trybunie Gierek, Ziętek i delegacje z Komunistycznej Partii Francji i Ukrainy. W ciszy zagrzmiała „Jeszcze Polska nie zginęła”. Z głośników popłynęło przemówienie Gomułki. Podniesiono szturmówki, chorągiewki, wypuszczono w niebo balony, pochód liczył ćwierć miliona manifestantów, gdzie każda grupa miała swoje miejsce ustalone przez Dzielnicowe Komitety Obchodu Święta Pracy.
Ewa, pilnująca, by opadające pończochy nie wysunęły się zza spódniczki, niczego nie widziała. Otaczał ją jazgot tłumu niebywale, nadmiarowo radosnego, jakby pod wpływem jakiegoś narkotyku, co Ewę napawało rosnącym przerażeniem. Ścisk, pohukiwania porządkowych, młodych chłopców w białych koszulach i czerwonych krawatach powodował, że Ewa myślała, że zaraz zemdleje. Biała jak ściana podeszła do wychowawczyni, a ta, widząc w jakim jest stanie, zwolniła ją do domu.
Na drugi dzień na Koszutce przygotowywano się do kolejnej uroczystości przypadającej na 3 maja: 45 rocznicy III Powstania Śląskiego. Salut artyleryjski oddano między 17-tą a 18-tą próbnie, wszyscy mieszkańcy musieli otworzyć okna, by się nie potłukły. Idąc nazajutrz do kościoła w niedzielę mijała transparent wiszący pod dachem całego biurowca na Placu Grunwaldzkim z napisem „1000 lat państwa polskiego”.
Na drugi dzień, 3 maja co trzy minuty pociągi dowoziły ze wszystkich miast demonstrantów tak, że uzbierało się ich pod Rondem pół miliona. Na manifestację na całe szczęście Ewa nie musiała iść, był tylko Andrzej ze swoją szkołą. Między 16-tą, a 17-tą zdetonowano powtórnie jakieś artyleryjskie pociski, które jeszcze donośniej wstrząsnęły Koszutką.
Wszystkie dekoracje – oflagowany wznoszony właśnie szkielet „Spodka”, transparenty na budynkach widziała jeszcze idąc do tramwaju w poniedziałek. Te trzy święta, obchodzone równocześnie spowodowały, że całe miasto obwieszone było różnej wielkości płóciennymi tkaninami z przewagą martwej, ceglanej barwy, które przy w wyjątkowo pięknej pogodzie stawały się jeszcze bardziej metalowe i zniewalające.
Ale wyjazd na Kubę, w który Ewa do końca nie wierzyła, przybliżał się stopniowo, aż wreszcie pod koniec maja, kiedy było jeszcze ciemno, znieśli walizki z trzeciego piętra i w trójkę wsiedli do taksówki, by zdążyć na ranny ekspres „Górnik” do Warszawy. Tym razem „Polservice” zakwaterował ich w hotelu „Polonia”, blisko dworca i warszawski taksówkarz nie mógł ich już oszukać i wieźć godzinę po Warszawie. W holu hotelowym starszy mężczyzna obsługi hotelowej, który nie proszony pomógł im wnieść walizki do windy i pojechał wraz z nimi, czekał na napiwek. Oprócz napiwku Krystyna wyjęła z walizki pudełko zagranicznych papierosów kupionych w PKO, żeby go poczęstować, a on zamiast wziąć jednego, zaczerpnął z pudełka całą garść.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *