1 czerwca 2017, czwartek. Zobaczyliśmy wczoraj zalaną wieś na Facebooku. Ktoś dał zdjęcia obok naszego domu, kapliczka była do połowy zalana, woda podchodziła pod stację benzynową. Zadzwoniliśmy do Jana do stacji benzynowej. Uspokoił nas, dom nasz stoi.
Nazajutrz zaraz po tym, jak robotnicy ukończyli montować okno w pokoju, pojechaliśmy z całym ekwipażem wakacyjnym na wieś. Zabieram z balkonu pelargonie, begonie, bazylię, tymianek i pietruszkę wysianą w marcu.
Ulica przed domem pokryta była kurzem, podobnie żywopłot i cały ogród. Wdarł się do wnętrza, wszystko wysprzątane przed przyjściem zimy pokryte było warstewką brunatnego kurzu. Kurz unosił się przy każdym powiewie wiatru i spadał z żywopłotu, a jadące jezdnią samochody wzbijały nową porcję. Mógłby sytuację uratować deszcz, ale on nie spadał i nastały dni suszy. Woda musiała iść z Grzmiączki, gdyż w sąsiedniej posesji utworzyła się skarpa z usuwającej się ziemi. Ta, która gromadziła się w rzece, na całe szczęście do nas nie doszła.
9 czerwca 2017, piątek. Mama zadzwoniła przez swoją komórkę do pani Stasi, że już jest i przyszła z Kazią i panią Władzią. Pani Stasia usłyszała głos rozmawiającej na chodniku Łysakowej, zawołała ją i po chwili dołączyła do nas Łysakowa.
Kazia opowiadała dużo o powodzi, zalało jej siostrę Elę, która ma dom przy samej rzece. Woda wyrwała drzwi garażu, w ostatnim momencie jej mąż Krzyś wjechał do nich na górkę i samochód nie został zalany, natomiast drzwi są do wyrzucenia. I tak dobrze, bo sąsiadowi woda zatrzasnęła drzwi garażu jak był w środku i gdyby w domu nie zorientowali się, że go nie ma i nie uwolnili go, byłby zginął. Ela miała pralkę w piwnicy zupełnie nową, kilka półek przetworów, które mimo, że były szczelnie zamknięte musiała wyrzucić na jeżdżący po wsi wóz zbierający wersalki, dywany i wszystko to śmierdziało oblepione szlamem. Najgorszy był smród błota oblepiającego piwniczne ściany i elewacje domów. Pani Stasia i Kazia cały tydzień chodziły z łopatami pomagać Eli usunąć błoto z piwnicy i ogrodu. Pani Stasia dodała, że zaczęło się kompletną ciemnością i woda lała się z nieba ponad godzinę, a oni stali oniemiali przed oknami przerażeni. Jadąca ulicą dziewczyna wpadła do Regulanki i nie mogła wyjść z samochodu. Uratowali ją ludzie jadący za nią autobusem, wybiegli z niego i ją wyciągnęli.
Zalało dwa komisy samochodowe, mają dawać jakieś odszkodowania, ale trudno deklaracje zredagować.
Łysakowa mieszkająca pod Grzmiączką ma do wymiany całą podłogę i wersalki do wyrzucenia. Woda łączyła się na szczycie w rwące strumyki-rzeki i zabierała ze sobą wszystko niosąc kłody drewna i taranując po drodze ogrodzenia. Ucierpiała też rodzina syna pani Władzi, Edeka, który miał zupełnie nowo postawiony dom na miejscu zburzonego domu po teściowej zalewanego przed uregulowaniem rzeki Regulanki. Mimo, że przezornie zlikwidowali piwnicę ze względu na położenie tuż przy rzece, musieli wyrzucić pralkę, lodówkę i wymienić podłogę w całym domu.
Podałam ciasta jeszcze przywiezione z Katowic, ale nie miały powodzenia, był upał i piły tylko wodę.
10 czerwca 2017, sobota. Przyjechał Marek i zaraz pojechaliśmy na basen do Chrzanowa. Był pusty i bardzo dobrze się pływało. Po zakupach w Tesco w Chrzanowie i w warzywniaku w Alwerni, gdzie zobaczyliśmy nowo postawiony kiosk Edka z lodami, zabraliśmy się za żywopłot, który od ubiegłego roku, kiedy nie mieliśmy prądu, zarósł zupełnie. Marek ryzykownie stał na drabinie od ulicy ścinając grube już gałęzie elektryczną piłą, a ja zbierałam gałęzie. Ledwo zakończyliśmy od ulicy lunął deszcz gwałtowny i tropikalny, całe szczęście krótki.
12 czerwca 2017, poniedziałek. Zalało mi przybudówkę, woda dostała się przez szpary drzwi i płynęła aż do okna mocząc rulony papieru. Suszę je na stole ogrodu ciągle zakrywając je folią, gdyż upalne słońce przerywają przelotne deszcze, ale nie tak intensywne, by zmyć pył z ogrodu i żywopłotu, a przede wszystkim z szosy, skąd do naszej posesji przenika.
13 czerwca 2017, wtorek. Cały tydzień będę remontować przybudówkę, pokrywać ściany i sufit tkaninami i wynosić zgromadzone tu dla Amelki zabawki na strych. Maciuś napisał, że przyjedzie z Nowego Jorku 14 czerwca do Warszawy, a do Krakowa 26 czerwca do Dominika, gdzie się prześpi i Dominik go tutaj przywiezie. Może potem przespać się w przybudówce.
Po deszczu plewię już od szóstej rano, nic tak nie wycieńcza, jak prace ziemne. Mam już cztery worki do wywiezienia rozłogowych korzeni chwastu, który mamy tu od trzydziestu lat i nie udaje się go zwalczyć. Jak czytam w Wikipedii, jest to podagrycznik pospolity nadający się nawet do jedzenia, ale jego widok zawsze przyprawiał mnie o mdłości. Leczy podobno podagrę, nigdy jakoś nie dowiedziałam się co to jest podagra, na którą cierpiała Wirginia Woolf.
14 czerwca 2017, piątek. Przyjeżdża Marek z tortem z mascarpone. Tnie żywopłot od strony ogrodu i nie muszę go już asekurować. Przychodzi pani Stasia z Kazią, przynoszą zdjęcia ze chrztu małego Jasia, wnuczka Eli. Kopiuję je aparatem do mojego archiwum gdyż są tam wszyscy w grupie, stoją wyprostowani i patrzą do obiektywu.
Po obiedzie jedziemy do Bolęcina, nikogusieńko nie ma na plaży i boimy się takiej pustki, skażonej wody lub jakiegoś innego katastroficznego powodu. Woda jest rześka i pływam z przyjemnością w jeziorze, otwartej przestrzeni z zapachem końskim od pobliskiej stadniny i szumem przybrzeżnych szuwarów.
Potem jedziemy do Alwerni do pensjonatu dla osób starszych „Opieka”. Mieści się w domu, gdzie zawsze była apteka, teraz od lat jest tu Dom Starców. Jeśli przyjedzie Maciuś, moglibyśmy pojechać na dwa dni do Przemyśla i na jedną noc zostawić tu mamę.
Wchodzę po schodkach za szybą widzę korytarz zastawiony butlami wody. Miła dziewczyna trzymająca w ręce telefon z przerwaną rozmową mówi, że jest to niemożliwe, gdyż woda pitna w Alwerni jest skażona i mają teraz duże utrudnienia w kuchni, ale jak to minie to owszem, doba kosztuje sto złotych.
15 czerwca 2017, czwartek, Boże Ciało. Proboszcz zarządził, że z powodu zniszczonych nawierzchni asfaltowych ograniczają procesję tylko do stacji wokół kościoła.
Wieczorem, przed zapowiedzianym deszczem ośmielam się spalić patyki z żywopłotu, na co zaraz przychodzi do płotu Ewa z domu, któremu kilka lat temu daliśmy nasze drzewa do spalenia, cztery jabłonie ścięte przez Marka. Daliśmy im klucze do furtki, by sobie je mogli swobodnie porąbać i zabrać. I teraz ta Ewa z takim pyskiem. Podobno przeszkadza to choremu Ciołczykowi, który ma dziewięćdziesiąt cztery lata i jest niesłychanie agresywny w swoim Alzhaimerze. Przygląda się temu z oddali jego córka, to ona wysłała Ewę do mnie. Idę po resztkę deszczówki, którą miałam na podlewanie kwiatów i chlustam nią na ognisko. Ale przy okazji spaliłam ślimaki nagie, bardzo okazałe po zjedzeniu całej mojej pietruszki ukrywających się pod patykami.
22 czerwca, wtorek, 2017. Rano mama poszatkowała na stolnicy młodą kapustę i byłam bardzo zadowolona, bo jestem tu bez malaksera i nigdy ręcznie tego nie robię.
Przyjechał Marek i zabrał mnie na Bolęcin, tylko myśmy się kąpali i było na plaży jak poprzednio, zupełnie pusto. Po jakim czasie weszły na piasek dzieci prowadzone przez opiekunkę. Najpierw postały przy kaczkach i ich młodych, a potem powlokły się wzdłuż brzegu, minęły nas i poczekały, aż opiekunka da im znak do powrotu. Były zadziwiająco martwe, trzymały w dłoniach chipsy, prażynki i słomki z soczkami, miały zakaz zdejmowania butów i skarpetek. Ale ich neonowe kolory strojów działały optymistycznie i wesoło.
Po obiedzie poszliśmy na spacer na Czarną Górę, po drodze widzieliśmy posesje Edka z pozostawionym jeszcze szlamem na ogrodzeniu i widać było, dokąd sięgała woda. W ogrodzie było już uprzątnięte, podobnie jak i we wszystkich domach wzdłuż rzeki. Idąc do kamieniołomu, gdzie zwożono gruz z rozbiórki strych domów widzieliśmy, jak woda z Czarnej Góry zabierała ze sobą ciężkie betonowe części i wlokła je na pola i na domy wybudowane poniżej.
W kamieniołomie przy zanieczyszczonym jeziorku zawieszono huśtawkę, między kupami śmieci, w szczelinach głazów rosły dorodne, smażące się na słońcu poziomki.
26 czerwca 2017 napisałam w poczcie wewnętrznej na facebook pytanie do Dominika, czy Maciuś przyjechał i on odpowiedział, że nie i że jutro jadą w tournée po Europie i go już nie będzie. Mamy nie mieliśmy gdzie dać, więc zaplanowaliśmy wycieczkę jednodniową do Muzeum w Oświęcimiu i do domu rodzinnego papieża do Wadowic, skoro on taki pobożny.
Zaczęłam szukać Maciusia na Faceebooku i okazało się, że mnie odjął od znajomych i zmienił nazwę swojego profilu. Tajemnicza sprawa. Mam tu oszczędnościowy Internet, za każdym razem muszę się łączyć i nie mam czasu na to śledztwo. Chyba się obrazili, jak mu listownie przypomniałam, że piętnaście lat temu brzydko potraktowali Kajtka, kiedy odwiedził ich, kiedy był na Camp America. Jego starsza siostra ze starszym bratem wkładali mu szczoteczkę do muszli klozetowej i sypali proszek swędzący do ubrania. Zarykiwali się ze śmiechu, dzieci jak dzieci, ale widać, nie wolno mi było tego przypominać. Nic, dobrze, że zmobilizowałam się i odremontowałam przybudówkę.
Wieczorem jestem tak skonana, że mogę tylko czytać. Przeczytałam całego Paula Johsona, od czasu „Intelektualistów” wychodzą jego dalsze książki. Strasznie jest prawicowy, pisze dobrze o Pinochecie i Thatcher, z którą się przyjaźni i pisze, że ma piękną cerę i zaróżowione policzki. Nie znam kobiety polityka, by miała jakieś powaby erotyczne i brzmi to jakoś niesmacznie. Ciekawe, że wtedy, w latach dziewięćdziesiątych wszyscy byliśmy prawicowi i co się teraz porobiło.
28 czerwca 2017, środa. Mama ma opuchnięte nogi i nie potrafi ich podnieść wchodząc do łóżka, muszę je podnosić czym się jeszcze bardziej meczę. Zrobiłam zdjęcie nóg mamy, Marek ma pokazać dzisiaj lekarce, jeśli zgodzi się na taką formę diagnozowania. Mama, by nie chodzić często do ustępu prawie nic nie pije.
Okazało się że bez oglądania zdjęcia lekarka przepisała środki na odwodnienie i na serce, Marek jutro wraz z receptą na pieluchy dowiezie.
29 czerwca 2017, czwartek. Szukamy w chrzanowskim szpitalu sklepu z pieluchami, jest na parterze, ale trzeba przejść mnóstwo korytarzy, minąć kaplicę i stołówkę. Szpital jest super nowoczesny, stoją na rogach automaty z napojami, osobno butle z darmową wodą do picia, sklepy z piżamami i książkami. Nie to co dwadzieścia lat temu, kiedy przejeżdżałam do Marka na rowerze jak miał zerwane ścięgno Achillesa, na ogromnej sali gdzie leżał palili papierosy wszyscy łącznie z lekarzami i personelem.
Wieczorem jedziemy na gliniak do Bolęcina, jest już więcej ludzi, a woda jest ciepła. Marek przywiózł film „Ostania rodzina” i oglądamy na laptopie.
30 czerwca 2017, piątek. Marek nocuje w przybudówce, nazajutrz mamy zabrać się za prace ziemne w ogrodzie, ale widły i grabie oderwały się od trzonków. Na dodatek popsuła sie głowica kosiarki i jedziemy kupić to w „Majstrze” w Trzebini.
Piękny sklep, gdzie na piętrze, nad główną powierzchnią handlową na gałęziach siedzą papugi i ptaki śpiewające na tle płyt wiórowych w kolorze miodu i cały czas się odzywają uprzyjemniając zakupy.
Przed sklepem młody chłopak sprzedaje tanio bób, chyba jedyne co obrodziło w tym roku.
3 lipca 2017, poniedziałek. Przyjeżdża Dominik samochodem, mówi, że na skuter jest zbyt zmęczony. Jest krótko, wieczorem na występ i znowu jadą w trasę z Dikandą. Mówi, że chórki są bardzo religijne i trudno mu nie odzywać się, kiedy jadą ze sobą tak długo.
18 lipca 2017, wtorek. Pani Stasia z Kazią przynoszą z niedzielnego odpustu Matki Boskiej Szkaplerznej miśki z wafli z pianką w środku i odpustowe cukierki. Sprzedawała to Łysakowa.
Mówiły, że Jasiu, ojciec Kuby i mąż Krysi kwiaciarki, kuzyn Władzi, bardzo źle się czuje i przestał mówić.
24 lipca 2017, poniedziałek. Imieniny mamy. Pani Władzia przychodzi już o ósmej z żółtą różą, kiedy sprzątałam łazienkę i myłam muszlę klozetową. Mieszka teraz u córki w czasie remontu jej domu, odwiedzała by nas częściej, ale jest skazana tylko na podwożenie samochodem. Przynosi widomość, że Krysia kwiaciarka w dniu swoich imienin zawiozła Jasia do szpitala, gdzie powiedzieli jej, że choroba jest zaniedbana i że przyjeżdżają za późno. Jest diagnozowany, ale co mu jest, nie chcą mówić. Jasiu jak każdy mężczyzna na wsi palił i pił. Zaraz po niej o dziewiątej przychodzą pani Stasia z Kazią, przynoszą dużo prezentów dla mamy. Pijemy ajerkoniak, jemy tort i daję im do oglądania zdjęcia mamy sprzed wojny mając nadzieję, że mama przy tej okazji powie mi więcej niż zwykle i coś sobie jeszcze przypomni, czego nie wiedziałam.
29 lipca 2017, sobota. Mimo alarmujących braków pieniędzy w kasie gminy, Alwernia są jednak Dni Regulic, ale tylko jeden dzień, a nie jak dawniej dwa. Zawsze baner nad ulicą zawiadamiający o tym z kolorowymi trójkątnymi chorągiewkami malował Jasiu w czynie społecznym.
Ale nie idę pod strażnicę, słyszę tylko dobiegające dźwięki disco polo i muszę spać w ten upał przy zamkniętym oknie, by tego nie słyszeć. Ruch na ulicy wzmożony, po chodniku całą noc przechodzą młode dziewczyny w krótkich spodenkach z chłopakami i jest bardzo energetycznie i jakoś uroczyście.
31 lipca 2017, poniedziałek. Ponieważ Ela nie mogła przyjść na imieniny mamy, przyszła teraz z mamą i siostrą i przyniosła prezenty. Pokazuje w telefonie zdjęcia małego Jasia, rozmawiamy jeszcze o powodzi, ale już powoli się wszystko zabliźnia, zamówione są już nowe drzwi do garażu i kupiona nowa pralka. Oby się nie powtórzyło, mówimy i powtarzamy to jak echo.
1 sierpnia 2017, poniedziałek. Dzisiaj w nocy ma przelecieć Kajtek, Jarek już w niedzielę wrócił całą rodziną z Londynu do swojego nowo wybudowanego za pieniądze tam zarobione domu w Porębie i przyszedł spytać kiedy Kajtek będzie. Długo rozmawia z Markiem przy płocie, aż ostry głos żony zza żywopłotu wzywa go do powrotu do domu jego matki Dorotki. Dorotka wyszła w tym roku za mąż po pięciu latach wdowieństwa za Niemca, u którego pracowała. Właśnie niedawno przyjechali z Niemiec odkrytym szewroletem i mąż jej zstąpił syna Pawła przy koszeniu trawnika.
Czekamy przy Hangout’cie, aż Kajtek da nam znać czy jechać do Balic, ma kilka przesiadek i może na którąś nie zdążyć i faktycznie, lot do Berlina spóźniony i nie może dzisiaj lecieć do Krakowa. Dali mu hotel przy Alexanderplatz, jest bardzo zmęczony, nie spał całą dobę.
2 sierpnia 2017, wtorek. Jedziemy po Kajtka w południe, jesteśmy trochę wcześniej i po zostawieniu samochodu na parkingu, zwiedzamy lotnisko, dużo egzotycznych pasażerów. Mija nas wysoka, piękna dziewczyna ogolona na łyso w krótkiej tunice i legginsach. Zjeżdżamy zobaczyć kolej łączącą lotnisko z miastem schodami w dół, nie ma tam już klimatyzacji lotniskowej i bucha nagle żar upalnego lata. Samolot z Berlina ląduje o czasie, ale Kajtek nie wychodzi. Nie przywieźli jego bagażu i po wystaniu do ostatniej torby podróżnej na taśmie i upewnieniu się, że bagażu jego na pewno nie ma, musiał wypełnić formularze poszukiwań. Obiecali, że dostarczą bagaż za kilka godzin następnym samolotem z Berlina, ale Kajtek wiedział z doświadczenia, że pod wskazany adres i tak go nie przywiozą i szybciej będzie, jak po niego przyjedzie.
Po objedzie pojawił się Jarek i zabrał go do Poręby, by poznał jego rodzinę i zobaczył dom. Kiedy go odstawił z powrotem, pojechaliśmy na Bolęcin, w którym Kajtek kąpał się z lekką odrazą nie pokazując tego i wolał jeździć nad jeziorem dronem.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Simotę, która po kolejnej zmianie właściciela i kataklizmie powodziowym, zerwanym mostku przedstawiała żałosny widok.
Dominik już na nas czekał w domu, zjadł obiad i zabrał Kajtka do Krakowa. Kajtek jeszcze godzinę rozmawiał z Berlinem, bagażu w dalszym ciągu nie ma i nie ma naszych prezentów, podobno same moje kremy do twarzy kosztowały koło 100 dolarów, a za zgubiony bagaż płacą góra 200.
Kajtek nazajutrz pojechał z Dominkiem na motorze do Zakopanego, tam mieli bankiet w knajpie członka zespołu Dikandy i spanie.
4 sierpnia 2017, piątek. Kiedy wrócili i Kajtek kupił sobie nowe ciuchy i kosmetyki na wyjazd do Warszawy do filmowców amerykańskich, którzy tam od miesiąca już pisali scenariusz dla najnowszego filmu ze Sthurem, bagaż się znalazł. Przyjechał po niego motocyklem w nocy i przywiózł dla mnie, tata i babci prezenty. Musiał szybko wracać, by Dominika odebrać z grania. Nazajutrz rano jedzie pociągiem do Warszawy.
8 sierpnia 2017, wtorek. Kajtek wrócił z Warszawy do Katowic i Marek z Kajtkiem przyjeżdżają jeszcze do Regulic. Przyjechał Dominik przed wyjazdem do Warszawy, gdzie miał odebrać zapomniane w mieszkaniu Sama tenisówki Kajtka.
Po obiedzie jedziemy kąpać się na Bolęcin i potem na Grzmiączkę. Idziemy modrzewiowym lasem, który mimo zwalonych drzew po powodzi w dalszym ciągu jest piękny i dostojny. Pod krzyżem zbieram lebiodkę, dziki tymianek i miętę do zasuszenia na zimę, Kajtek wypuszcza drona, a Dominik robi komórką zdjęcia zbiorowe.
Po wyjeździe Dominika, Kajtek jedzie do Jarka do Poręby na bankiet i kąpać się w ich basenie, a my oglądamy w ogrodzie na laptopie filmy. Markowi rośnie ciśnienie, na niebie rośnie księżyc i sypią się sierpniowe gwiazdy. Kajtek wreszcie przyjeżdża i odjeżdżają do Katowic.
9 sierpnia 2017, środa. Przyszły pani Stasia z Kazią, by się pożegnać i życzyć do zboczenia w przyszłym roku. Przyniosły smutną wiadomość, że po wypisaniu Jasia ze szpitala, dzisiaj rano Krysia zawiozła go tam z powrotem. Nie może mówić ani jeść, a Krysia ma w kwiaciarni mnóstwo zamówień i nie może cały czas być w szpitalu w Chrzanowie, prowadzi kwiaciarnię sama.
Usiłuję się spakować, myję lodówkę i nie mogę rozmrozić jeszcze zamrażarki, bo wszystko się popsuje. Nie udało się tak wycyrklować, by wszystko zużyć do wyjazdu.
Popołudniu przybiegła Kazia z wiadomością, że Jasiu nie żyje. Był tylko dwa lata młodszy ode mnie i był najmilszym, uczynnym człowiekiem we wsi.
10 sierpnia 2017, czwartek. Marek z Kajtkiem o trzeciej w nocy pojechali na lotnisko do Balic. Ma tylko dwie przesiadki, w Belinie, skąd startuje bezpośredni samolot do Los Angeles.
Marek przyjeżdża do Regulic o piątej rano i próbuje przespać się w przybudówce. Koło dziewiątej przychodzi pani Władzia, jej dzieci są nad morzem i nie będą mogły pójść na pogrzeb Jasia w sobotę. Dzisiaj krewni będą odmawiać różaniec w Brodłach, gdzie przewieziono ciało Jasia.
Po obiedzie zamykamy dom i ja jeszcze ostatni raz chcę pływać w gliniaku w Bolęcinie, podczas gdy mama z Markiem czekają na mnie w samochodzie. Jest piekielny upał.
Udaje się nam mamę niemal wnieść na czwarte piętro, ledwo w trójkę mieścimy się na schodach. Niemal nieprzytomną rzucamy na łóżko, podaję mamie szklankę wody i włączam wentylator. Po chwili dochodzi do siebie.