PRZEMEK ŁOŚKO 1969 – 2019

Cztery dni temu około 13:30 szybowiec Jantar Std 2 runął pionowo na ziemię w miejscowości Szczury k. Ostrowa Wielkopolskiego. Pięćdziesięcioletni poeta – pilot zginął na miejscu.

Miałam pięćdziesiąt lat jak doczekałam takich cudowności jak portale literackie i chcąc nie chcąc świadkowałam ich burzliwym początkom. Jak się po latach okazało, był to okres ich świetności i już nigdy nie osiągnęły takiego stopnia twórczej autoagresji i autodestrukcji, co w sumie było ich jedyną zaletą.
Paradoksalnie, wojny portalowe, rebelie, bunty i grożenie prokuratorem na wirtualnych platformach, który nigdy nie zainteresował się łamaniem tam praw nie tylko poety, ale przede wszystkim człowieka, okazały się jałowe, niemniej były o wiele ciekawsze od prezentowanej twórczości.
Po komunistycznej wszechobowiązującej cenzurze, kiedy o druk absolutnie wszystkiego (np. katalogu wystawy) należało udać się do specjalnego urzędu i prosić o pozwolenie, beztroska możliwość natychmiastowej publikacji w Internecie zdawała się szczytem marzeń każdego artysty i niewyobrażalnym wcześniej poczuciem wolności.
I to właśnie pierwszy Przemek Łośko z hukiem opuścił portal Nieszuflada i na znak protestu założył swój własny portal, a za nim podążyli inni poeci obrażeni funkcjonującą tam coraz wyraźniej cenzurą. Nie, w wolnej sieci, w wolnym Internecie cenzurajest niedopuszczalna – głoszono na nowym portalu nazwanym Rynsztok, prowadzonym przez trzech założycieli, z których najważniejszy był Przemek Łośko.
Nigdy nie zapisałam się do Rynsztoka, a moje nieszufladowe nieudane występy całkiem mnie od tej formy wypowiedzi, którą bardzo sobie ceniłam, odstręczyły. Jednak to właśnie na Rynsztoku, być może skutkiem nieograniczanej wolności i braku cenzury, której nie dało się wprowadzić, gdyż jego powołanie właśnie było spowodowane tym, by jej nie było, wylęgło się najwięcej ordynarnych kreatur nie mających nic wspólnego ani z literaturą, ani z żadną twórczością.
Potem powstał portal literacki Truml i Liternet, gdzie rynsztokowe Trolle zatruwały życie portalowe sprawiedliwie obdzielając swymi inwektywami wszystkie cztery portale oraz blogi, między innymi mój blog.
Sam Przemek Łośko pisząc piękne wiersze przeistaczał się jak stevensonowski Doktor Jekyll w pana Hyde w dyskusjach portalowych używając zdumiewająco bogatego słownictwa rynsztokowego.

Do jego śmierci byłam pewna, że sam, dla ożywienia swojego portalu stworzył postać Tadeusza Borowskiego, którego przecież swego czasu bronił:

„(…) debbie: masz rację. problem z borowskim (? czy z nim? nie wiem, może mylę kilka osób w jednej) polega na tym, że nie mamy do czynienia z debilem jako takim, osobą nieinteligentną. problem z borowskim polega na tym, że inteligencja wszystkich jego “ja” wyżywa się w grze i dla gry żyje. popatrz: ciekawe często komentarze pod wierszami, dobre rozumienie sytuacji tej społeczności, nieźle wyczucie tempa sporów topi z powodu naczelnej zasady: “wszyscy kłamią zawsze, ja ledwie z tego dziobek wychylam i z miłości do Was mówię – nie wierzcie sobie”w atakach na osoby i ich utwory. pośrednio wyznaje zatem pogląd, że etyka (jakakolwiek, nawet najbardziej lokalna) bierze się z estetyki ogólnej. uważa się przy tym za ewangelistę, bo nie wierzy (poza drobnymi zawahaniami), że ktoś oprócz niego ww prawdy odkrył.

 troll ma zatem cel. cel proportalowy (jak sądzi zapewne, nikt poza nim nie widzi, że “proportalowy”). chcę powiedzieć w tym miejscu, że każdy popełnia błędy – mnie także, również i w tym portalu przydarzyło się, że uwierzyłem, iż cel uświęca środki (i osoby). ale tak nie jest.

 to jarek wyraził kiedyś taką myśl – jest nas już tak niewielu, że nie możemy niszczyć się nawzajem z powodu zwykłej zawiści. wyraził moje przekonanie. z różnych powodów, również osobistych, tracimy możliwość rozmowy. rozmowy z unikalnymi ludźmi. rozmowy pośredniej lub bezpośredniej. dlaczego mielibyśmy również i tu, w rynsztoku, tworzyć finalnie jednoosobowe, podmiotowe getta?

 znam romka i jarka, lepiej lub gorzej, ale znam od tej strony, że rozmowy z nimi są ciekawe i pełne pasji. nie znam tadka borowskiego – nie wiem co mógłby zaproponować jako rozmówca. ale to nie jest tak, że możemy się bezkarnie krzywdzić intelektualnie – niezależnie od posiadanych narzędzi administracyjnych. zresztą, pole walki o prawdziwą wolność intelektualną leży w całkiem innym miejscu, nie w jałowych sporach o pierwsze miejsce w grze erystyki.

 nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem ciekawy, święty, albo unikalny. dlatego, tadku (tak masz na imię?) nie jesteś w stanie mnie obrazić. nie interesuję się swoim wizerunkiem, bo w przyszłości bywał dość podły. czy nazwiesz mnie pijakiem, idiotą, czy pedofilem – nie robi to na mnie wrażenia. to miejsce marzy mi się jako małe wzgórze Pnyx (dziękuję Agato) – miejsce, w którym obywatele rozmawiają z obywatelami bez założeń o wyższości przejawów swojego biologicznego ego.

 piję za Was pliskę. kto nie umie wybaczyć błędu, moim zdaniem – błądzi.
przemek łośkoid:175 [2006-09-0317:33:08] (…)”

Cóż, nigdy się pewnie nie dowiem, czy Przemek Łośko był Trollem Tadeuszem Borowskim, czy jedynie Poetą, który pisał piękne wiersze. Chciałabym, by tylko to ostanie było prawdą, portal Rynsztok zniknął nagle z sieci i już niczego nie można dociec. Pozostały tylko piękne wiersze Przemka Łośki dostępne do czytania w wielu miejscach w Internecie i niech tak zostanie.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Jeden komentarz

Wanda Szczypiorska „Puciszka” Wydawnictwo Dużego Formatu (2016)

Trzydzieści rozdziałów książki, w zamyśle zbioru opowiadań – ale jak pewien krytyk zauważył, jest to raczej dygresyjna powieść (czasami autorka dopowiada, co stało się z przywołanymi postaciami po kilkudziesięciu latach) – stanowiąca kompozycyjną jedność, pisana jest niezmiennie na jednej nucie wstrzemięźliwej narracji.
Pisana pod koniec drugiej połowy życia zawiera dostrzegalny trud pisarski wydobywania przeżyć z pamięci, trud polegający na braku pewności, czy zdarzenia miały naprawdę miejsce, jakie imiona nosiły osoby, które zostały jeszcze ocalone z pożogi wymazujących się wspomnień.
Niepozorność warstwy faktograficznej paradoksalnie stanowi o sile przekazu książki. Bohaterka nie doświadczyła wszystkich tych spektakularnych traum popowstaniowych. Trochę jest o śmierci dziadków w palącej się Warszawie, ale jako dziewczynka nie przeszła kanałami, nie doświadczyła powojennych politycznych represji rodzinnych, skrajnej nędzy, czule osłaniana przez mamę i babcię. Nie umniejsza to jednak czytelniczego zaciekawienia.

Książka to też hołd złożony matce. Tytułowa puciszka – tak nazywana w mazowieckim czeremcha – zakwitła w ogrodzie w momencie śmierci jej matki, nauczycielki, która rozbudziła w małej Wandzie potrzeby artystyczne i potrafiła z tych niewielu rzeczy, jakimi dysponowała ludność wyrzucona z Warszawy, zbudować bezpieczny świat dorastającej dziewczynce.
Wzruszające są obrazki ze studiów na warszawskiej ASP studentki, krążącej młodzieńczo po prywatkach, po krańcach budzącej się prężnie, zawłaszczającej wszystkie strategiczne możliwości robienia kariery w Polsce Ludowej elity artystycznej stolicy.
Dojeżdżająca ze wsi, mająca jedynie urodę i inteligencję, nie umiejąca stawić czoła formującej się właśnie nachalnej rzeczywistości, bohaterka książki przyjmuje postawę obserwatora, często też stoickiego komentatora doświadczanych sytuacji. Opisy radzenia sobie z garderobą, butami, co właściwie wszyscy robili szyjąc, klejąc, farbując własnym pomysłem przez cały PRL, nabierają tutaj wagi egzystencjalnego aktu przetrwania, a nie sprawiania sobie przyjemności. Wiadomo, buty na słoninie w warszawskiej witrynie były dla bohaterki nieosiągalne, natomiast niezbędność posiadania tego co się aktualnie nosiło było koniecznością pozwalającą młodej dziewczynie uczestniczyć w życiu studenckim. O tym, jak wtedy wyglądała rozwydrzona młodzież warszawska wiemy z „Dziennika 1954” Tyrmanda. Świat Wandy Szczypiorskiej pozwala wniknąć w nią z całkiem innej strony, wcale nie mniej ciekawej.
Tak jest ze wszystkimi opisywanymi etapami stygmatyzowanymi Historią. Stalinizm w biurze inspekcji sanitarnej, gdzie, jak oświeceniowego bohatera przypowiastek filozoficznych, los rzucił narratorkę w czasie urlopu dziekańskiego między lekarkę Bułkę, a starzejącego się lekarza mającego na nią chrapkę, jest bezsensowny i głupi. Urzędnicza praca, polegająca na niemożliwej do uniknięcia konsolidacji zespołu pracowniczego na wspólnych wyjazdach w teren, popojkach w trasie i na domowych imieninach nabiera w opisie Wandy Szczypiorskiej złowrogiej prawdy. Pozbawiona hrabalowskiej witalności i cieszenia się życiem wbrew wszystkiemu, proza ta jest o tyle wartościowa, że nie pozostawia złudzeń co do istoty niszczącego zwykłego człowieka mechanizmu, jakiemu zostaliśmy poddani przez pół wieku. Wanda Szczypiorska nie ocenia, nie analizuje dziejących się spraw i mikro-spraw, jakimi zapełniono zwyczajne życie Polaka w ubiegłym wieku. Natomiast ilustruje swoim pisaniem bezradność.
Rozpaczliwe czytanie lektur przez narratorkę niewiele wnosi w edukację zablokowanych cenzurą lektur istotnych, ważnymi dla zrozumienia cywilizacyjnych przemian przeistaczającej się w nowoczesną cywilizacyjnie Europę. Przedostanie się do świata dysponującym większą swobodą, jaką była wówczas Łódzka Szkoła Filmowa jest nierealne, przyjmowani na studia są nieliczni. Wybiera w końcu założenie rodziny, mając za krewnych chłoporobotników niejednokrotnie będących milicjantami, członkami Partii, a nawet współpracowników SB i UB. Od tego momentu do stanu wojennego, w trakcie którego mąż bohaterki wydzierżawia szopę na druk samizdatów, zapładniana regularnie, niedoszła artystka wiedzie życie niepogodzone z otaczającą ją rzeczywistością i żmudną operacją budowania latami, wygospodarowanym z pensji sumptem i pomysłowością męża, swojego własnego domu. Dopiero ta mała, nielegalna drukarnia i zespół młodych opozycjonistów uwalnia w pięćdziesięcioletniej mężatce utracone przez codzienny wiejski trud marzenia o tworzeniu. Najprawdopodobniej dopiero otwarcie się przestrzeni wirtualnej umożliwiło Wandzie Szczypiorskiej tworzenie i prezentowanie swoich tekstów szerszej publiczności.

Nie wiadomo kiedy Wanda Szczypiorska zaczęła pisać swoje teksty. Znamy Ją od 2005 roku z portali literackich, znam jako autorkę komentarzy na moim blogu i słanych do mnie maili.
Zmarła tydzień temu, jako autorka tej jednej książki. Pozostała w literackim „kilwaterze”, w opowieści o jednym życiu. Tak mało, a jednak tak dużo.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | 6 komentarzy

Lata sześćdziesiąte. Wanda (11)

Gomułka pochylający się nad pulpitem, z którego wyczytywał swoje brednie nie był ani dla Wandy, ani dla Emila, ani dla Leśki, którzy przeżyli sowiecką okupację w Przemyślu śmieszny, a tylko straszny.
Jak wielki pająk w okularach kołysał się nad kartkami papieru wyrzucając z siebie słowa przerywane aplauzem siedzących w Sali Kongresowej Pałacu Kultury towarzyszy partyjnych.
Telewizor był mały, obraz niewyraźny, ale bardzo dobrze transmitował głos i Wanda nie mogła otrząsnąć sie z oburzenia. Właśnie pożyczała w nowej bibliotece na Słowackiego u Zosi, książki historyczne i przeczytała wszystkie Pawła Jasienicy, a teraz ten karzeł ośmielał się szczuć na jej ulubionego autora.
Starali się do tego dystansować i ironizować, zastanawiali się, czy Gomułka przemawiając w takim zacietrzewieniu, nie opluwa tego co czyta. Byłoby też symbolicznie i śmiesznie, ale wszystko z dnia na dzień stawało się coraz smutniejsze. Telewizja z biegiem dni zaczęła pokazywać masówki antyżydowskie w zakładach pracy i było to niestrawialne. Przeszli na słuchanie tylko Wolnej Europy, ta z kolei była słabo odbierana, zagłuszana skutecznie przez rządowe zagłuszarki.
Marzec 1968 roku w Przemyślu był wyjątkowo brzydki, zima nie kończyła się, ulice nie odśnieżane i brudne.
Wieści z połowy marca o demonstracjach pod pomnikiem Mickiewicza przy Rynku, z których byli dumni, docierały do nich opóźnione, przynoszone przez Ginalską z drugiego piętra, mającą rodzinę na Zasaniu. Ginalscy byli bezdzietni, ale Lena miała bliskie kontakty z licznymi studiującymi już chrześniakami. Demonstrację zorganizowali studenci studiujący w Krakowie i Rzeszowie, przyjeżdżający do rodziców na weekendy i zmobilizowali ulotkami przemyską młodzież licealną, głównie z Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego. Palili pod pomnikiem specjalnie kupioną w kiosku Ruchu „Komsomolską Prawdę”, pisali po pomniku kredą „precz z Moskalami” i SB natychmiast namierzyła ich i po rozmowach z ich rodzicami wszystko nagle w Przemyślu ucichło.
Cóż, Wolna Europa mówiła tylko o ważnych ośrodkach akademickich, gdzie studenci protestowali na ulicach, a tu co mogło być? Tylko była ta, nazywana pogardliwie „przemyska Sorbona”, czyli Studium Nauczycielskie, gdzie produkowano partyjnych aparatczyków i wcielano ich do szkół. Nic dziwnego, że spośród nich nikt się nie wychylił.
Wanda nie mogła się opamiętać z oburzenia po przemówieniu Gomułki. Nazajutrz poszła zaraz do biblioteki na Słowackiego do Zosi, której przezornie nie było, pewnie nie chciałaby z nią o tym rozmawiać. Zosia była przyjaciółką Krysi, razem chodziły do gimnazjum Konopnickiej. Kiedy im udało się uciec na niemiecką stronę na Zasanie, a stamtąd do Łańcuta, Zosia całą okupację przeżyła w Przemyślu. Zosia po wojnie pracowała w Wydziale Kultury, potem została krótko dyrektorką biblioteki na Grodzkiej, teraz wraz z całą biblioteką przeniosła się w ubiegłym roku tutaj, na Słowackiego 15, do budynku, gdzie przed wojną była synagoga żydowska. Wanda krytycznie popatrzyła po przemówieniu Gomułki na świeżo odremontowaną hitlerowską stajnię, której po wojnie miasto nie zgodziło się oddać Żydom na dom modlitwy z uwagi na zbyt małą liczbę wiernych.
Wanda, której przed wojną największą przyjaciółką była Meisgerowa, a Franek najbardziej cenił przyjaciółkę Krysi, Lunę Ajzerszer zamkniętą w przemyskim getcie, nie mogła opanować fali wspomnień. Najgorszy był los Luny, młodszej o kilka lat od Krysi, małej dziewczynki jeżdżącej z Frankiem na łyżwach w czarnym kostiumie. Jedyna ocalała z całej swojej rodziny z getta przemyskiego, po wojnie wyjechała do Jerozolimy, a tam przecież też była wojna… Nikt już o niej więcej nie słyszał.
Nie wyjechali na żadne wakacje 1939 roku, wszyscy wiedzieli, że będzie wojna.
Całe lato z kucharką i Krysią przygotowywały zapasy na wojnę: ogromne kamionki smalcu, w słojach kiełbasy, słoiki konserwowanych i suszonych warzyw. Zabezpieczyły mąkę, cukier, ryż i kasze przed myszami i znosiły do piwnicy.
Lato było wyjątkowo piękne i urodzajne, przemyślanie wracali z wakacji radośni i opaleni. Jednak wakacyjny tłok na stacji kolejowej był już inny. Z końcem sierpnia 1939 na peronach pojawili się mężczyźni niosący na plecach maski gazowe. Wanda jeszcze w niedzielę 27 sierpnia 1939 poszła ze swoją parafią na procesję, szli przez Rynek, Jagiellońską i Franciszkańską, ale idący z nimi żołnierze nagle się odłączyli i wrócili do koszar. Nim procesja wróciła z powrotem do Reformatów, ulice wypełniły ciężarówki i motocykle. Idący w procesji burmistrz Przemyski gorączkowo, nienaturalnie gestykulował.
Ostatniego sierpnia rozklejono afisze o stanie wojennym.
Ach, Przemyśl z początkiem września wyglądał przerażająco. Niezliczone masy uchodźców ciągnęły do Przemyśla ze wszystkich stron, po chodnikach szli ludzie obładowani swoim dobytkiem, tłumy tarasowały wszystkie drogi, którymi wojsko polskie wycofujące się z frontu nie mogło przejść blokowane przez uchodźców. 11 Karpacka Dywizja Piechoty o północy z 13 na 14 września wkroczyła do miasta od Grunwaldzkiej. Żołnierze wypełniali obszar od Bakończyc po Rynek, było ich pełno na Franciszkańskiej, Mickiewicza, Kazimierzowskiej. Podobno był wśród nich sam generał Kazimierz Sosnkowski. Nazajutrz wojsko polskie zniknęło tak gwałtownie, jak się pojawiło wymaszerowawszy na wschód.
Na niebie nad Sanem zaczęły pojawiać się coraz częściej samoloty Luftwaffe. W pierwszym tygodniu września bombardowania trwały nawet po trzy godziny. Tuż obok ich domu, za gmachem sądu zaczęła od bomby płonąć szkoła na Konarskiego. Wywożono pospiesznie zabitych i rannych.
Bomby padały wszędzie. Uszkodziły dach Reformatów, zmiotły z powierzchni ziemi kamienicę i sklepy przy Placu na Bramie. Kiedy zaczął płonąć Pasaż Gansa z przepięknym, reprezentacyjnym hotelem “Royal” naprzeciwko dworca kolejowego, mieszkańcy byli spanikowani i przerażeni.
W trakcie bombardowań cała ich kamienica schodziła do piwnicy. Franek z materiałów budowlanych zgromadzonych na podwórzu stworzył bezpieczny schron dla wszystkich mieszkańców. Podstemplował strop grubymi belkami i zbił z desek ławki.
Potem doszła i do nich wiadomość, że Niemcy zajęli Zasanie.
Nazajutrz, 15 września był pochmurny, jeszcze pociemniał od mundurów niemieckich.
Do nich na Pierackiego dochodził z Placu na Bramie warkot ciężarówek wojskowych, potem miarowy odgłos butów maszerujących i upiorny śpiew żołnierzy dochodzący z Mickiewicza.
Jeszcze 14 września 1939 Niemcy zajęli tylko lewy brzeg Sanu, nazajutrz już swobodnie chodzili po Rynku. Widzieli z okien jak na Dworskiego 26 do budynku policji granatowej Niemcy spędzali powyłapywanych z miasta Żydów. Wpychano ich na wojskowe ciężarówki i wywożono na cmentarz żydowski na Słowackiego. Tam ich rozstrzeliwano.
Po kilku dniach przyszło do nich gestapo i kazało im się wynieść z mieszkania. Niemcy poszukiwali co lepszych mieszkań na biura. Zamienili na nie gabinet Franka. Wszystkie zapasy w piwnicy przepadły. Mając tylko to, co mieli na sobie, uciekli do domu rodziców Franka na Czarnieckiego, gdzie udało się przedostać całej rodzinie. Isi mąż już uciekł do Rumunii z dwoma synami, ona została sama, a jej kamienicę na Słowackiego zajęli Niemcy.
Od Maniuśki, swojej siostry, Wanda dowiedziała się zaskoczona, że Stanisławów zajęli nie Niemcy, a Sowieci. Weszli 17 września napadając na Polskę. To zastanowiło też Franka, który nie zgodził się, by Leszek jechał z kuzynami do Rumunii, a teraz groziło im jeszcze większe niebezpieczeństwo. Kiedy Niemcy wycofali się 27 września na Zasanie paląc synagogi żydowskie na prawobrzeżnym Przemyślu, można było jeszcze przechodzić na stronę niemiecką. Zaczęto dekorować Plac na Bramie napisami rosyjskimi i kwiatami, przerzucać przez Franciszkańską transparenty.
Niemcy dali ludziom trzy dni na przejście przez San. Franek uprzedzony przez swojego robotnika, że jest na sowieckiej liście do aresztowania, przekroczył z Leszkiem mostem San i wynajął na Zasaniu mieszkanie.
Przemyśl rozdzielono na Deutsch Przemyśl i rosyjski Przemyśl, San oddzielał dwa nienawistne mocarstwa. Umówili się, że Wanda z Krysią dołączą do nich, ale droga była już zamknięta. Stali tak wieczorami po obu stronach Sanu, Franek z Leszkiem na Zasaniu, Wanda z Krysią po drugiej stronie rzeki machając do siebie, a żandarm sowiecki przeganiał je mówiąc: idi odkuda.
Dopiero w marcu, w ostatnim momencie przymrozków, po sześciu miesiącach rozłąki przeszły przez zamarznięty San unikając tym sposobem wywózki do Kazachstanu, dając przy moście kolejowym strażnikom niemieckim butelkę wypełnioną złotą biżuterię Wandy. Zaraz po nich przyszła odwilż, kra na Sanie ruszyła, a sowieci całe wybrzeże obwarowali zasiekami z kolczastego drutu.
Franek miał już polecony Łańcut jako miejsce do przeczekania okupacji sowieckiej. Wynajęli tam pokój z kuchnią u rodziny, która miała piękny ogród i sad, gospodarz był szewcem, a córka romansowała z niemieckim żołnierzem.
Nigdy nie widzieli hrabiego Potockiego, który podobno ubierał się elegancko, zawsze z goździkiem w klapie. Natomiast jego matkę Elżbietę z Radziwiłłów Potocką widywali w kościele na mszy w każdą niedzielę. Nie korzystali z darmowych obiadów organizowanych przez Elżbietę Potocką. Jadłodajnia z „głodną kuchnią” mieściła się u Sióstr Boromeuszek i wydawała 400 obiadów dziennie, ale było więcej bardziej potrzebujących, niż oni. Do Łańcuta ściągali uciekinierzy z całej Polski, najczęściej bez pieniędzy, ubrań i dachu nad głową. Natomiast cieszyli się, kiedy wóz ordynacji objeżdżał domostwa zsypując zimą przed drzwi na śnieg kartofle i opał. Wanda drżała, kiedy Krysia długo nie wracała z Wysokiej, gdzie chodziła z koleżanką udając ciężarne i przenosząc w wypchanych brzuchach kupioną tam wiejską nielegalną żywność. Pod karą śmierci było wszystko zabronione: hodowanie świń, zabijanie cielaków, mielenie zboża. Przeraziła się, jak w swojej szafie zobaczyła broń, ale nigdy z Leszkiem o tym nie rozmawiała.
Kiedy wrócili do niemieckiego Przemyśla, była już wiosna. Niemcy, którzy nie opuścili nigdy Zasania zajęli prawy brzeg Sanu po sowietach. Ich mieszkanie na Pierackiego zajęli po Niemcach bolszewicy, a po bolszewikach znowu Niemcy, tak, że musieli wynająć gdzieś sobie locum. Wynajęli na Smolki, niedaleko było stamtąd do komendy policji ukraińskiej Ukrainische Hilfpolizei przy Frankowskiego 3 gdzie działy się dantejskie sceny, a krzyki ludzi z łapanek dochodziły do ich okien. Blaue Polizei i Kripo były tuż, przy Dworskiego 26, ale Wanda odetchnęła, że już nie mieszkają jak na początku wojny na Czarneckiego, blisko getta.
Przemyśl po walkach rosyjsko niemieckich był w stanie opłakanym. Piękne kamienice na nabrzeżu Sanu były w ruinie jak i kamienice przy Dworskiego, Mickiewicza i Słowackiego. Spalono też dach katedry, skwer przed pomnikiem Mickiewicza zryto mogiłami radzieckich żołnierzy. Ucierpiało też Zasanie od rosyjskich dział, spłonął doszczętnie kościół i klasztor ss. Benedyktynek, piękne secesyjne kamienice.
W Przemyślu obowiązywało zaciemnianie mieszkań, od 19 godzina policyjna, zakaz posiadania aparatów fotograficznych, lornetek, nart. Głodowe racje żywnościowe z przydziału ledwo starczały na tydzień lub dwa. Wanda schudła 40 kg. Otwierano luksusowe sklepy „nur fur Deutsche”, ale handel był zabroniony pod karą śmierci.
Pogoda też nie sprzyjała. Całe lato 1941 lało, wylał San. Przyjechała ze Stanisławowa Maniusia, która uczyła przymusowo po ukraińsku w szkole, teraz w sierpniu weszli Niemcy i była przerażona, ale wróciła tam, błagana przez wszystkich, by w Przemyślu została…
Zaczęło się potworne prześladowanie Żydów, którzy musieli nosić białą opaskę szeroką na 15 cm z niebieską gwiazdą. Niemcy konfiskowali Żydom sklepy, mieszkania i kosztowności. Zakazano im wstępu do kin, lokali publicznych, nawet chodzić po chodnikach mogli tylko skrajem jezdni. Nakazano pod koniec 1941 roku oddanie futer, zimowych ubrań i butów. Ściągano z nich ubrania nawet na ulicy zostawiając rozebranych i bosych na mrozie. Zabronili im przekraczać San. Jesienią 1941 roku na Grabarzach powstało getto, do którego nakazano przenieść się wszystkim Żydom z całego miasta, a także z getta z Zasania co trwało do lata 1942 roku. Tłok był niewyobrażalny, od piwnic po strychy wszystkie pomieszczenia zajęli Żydzi i wtedy getto zamknięto, ogrodzono i postawiono posterunki policji. Przekroczenie granic getta groziło śmiercią, o czym informowały tablice na bramach przy Jagiellońskiej i W. Pola. Główne wejście Niemcy postawili na szczycie Mostu Kamiennego. Z przeludnieniem radzono sobie częstymi wywózkami do Bełżca i Oświęcimia, niezdolnych do pracy, chorych, kobiety i dzieci wywożono do lasku grochowieckiego koło Fortu VII Helicha i tam rozstrzeliwano.
1 listopada zniesiono granicę celną między dwoma brzegami Sanu. Wszyscy w Przemyślu dostali kennkarty, które trzeba było mieć zawsze przy sobie.
Całe lato i jesień trwały naloty samolotów radzieckich i trzeba było schodzić do piwnic. Ale najgorsze były ciągłe egzekucje i łapanie zbiegłych Żydów, rozstrzeliwania na żydowskim cmentarzu i wreszcie w następnym roku przeraźliwa likwidacja getta…
Wanda nawet nie lubiła teraz chodzić na ciuchy, wszystko stawało jej przed oczami, kiedy przechodziła Most Kamienny…
Ale jak było można się cieszyć, kiedy wkroczyli Rosjanie dwa lata potem? Przecież wszyscy już to znali, przecież tu już byli… Budynek Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego czyli polskie NKWD był znów na Krasińskiego, w którym jeszcze niedawno mieściła się siedziba Gestapo…

Wanda otrząsnęła się ze wspomnień. Miała dużo roboty z przygotowaniem domu na wakacyjnych gości.
Ewa zapowiedziała, że przyjadą w sierpniu, bo w lipcu miała praktykę licealną we Wrocławiu. Wanda napisała do Mirki, dlaczego tak zimno potraktowała swoją kuzynkę Ewę we Wrocławiu, ale Mirka jak zwykle nie odpisała. Natomiast Renia przysłała pocztówkę znad morza, znak, że do niej w to lato Leszkowie nie przyjadą.
Krysię z Ewą przywiózł Rudek białym fiatem i Wanda była bardzo dumna, że zięć zajechał przed jej kamienicę, a Emil otworzył bramę do ogrodu. Rudek z całą pompą na widoku siedzących w oknach sąsiadów wjechał na wewnętrzne podwórze kamienicy, tak, by autu się nic nie stało.
Czasami ktoś z krewnych zaułka Tuwima, które tak nazywało się teraz, przyjeżdżał by dać do wiwatu sąsiadom. Tak było z ogromnym krążownikiem szos, który pojawił się nagle pod kamienicą, gdzie mieszkała Pająkowa i Bandurska. Ginalska pogardliwie nazwała go „kobylak”.
Ale, jak uważała Wanda, żaden samochód nie mógł się równać z fiatem Rudka. Pierwsze Polskie Fiaty robiły sensacje na ulicach, ludzie się za nimi oglądali. Rudek też o tym wiedział i przyjechał tylko po to, by zaimponować teściowej, a nie ku wygodzie Krysi i Ewy. Po krótkim pobycie zaraz wrócił nim do Katowic pozostawiając żonę i córkę powrotowi kolejowemu.
Rudek jak zwykle nie przywiózł koszuli z krótkimi rękawami i chciał do wyjścia do kościoła podwinąć je po robociarsku, o co wybuchła zaraz okropna awantura. Wreszcie Emil pożyczył mu nowo kupioną na ciuchach białą amerykańską koszulę non iron i brzytwę, bo też maszynki do golenia nie zabrał.
Ewa, by oderwać się od rodzinnego miazmatu bez przerwy rysowała i malowała obrazy olejne, chodziła z blejtramem na Zamek i jeździła do Krasiczyna, ale nie chciała malować ruin zamku, tylko wierzby nad Sanem. Zresztą, baszty Zamku w Krasiczynie były obłożone drewnianymi rusztowaniami i przygotowaniami do remontu, zwiezionymi materiałami, ale nikogo z robotników nie było i wyglądało na to, że tak już pozostanie na zawsze. W Ewie, Zamki, podobnie jak popadający w ruinę z każdym rokiem Zamek w Przemyślu, tak i ten w Krasiczynie, budziły fale smutku, którego i tak miała w sobie wiele.
W Krasiczynie panował nastrój wakacyjny, domki kempingowe GS-u na 100 miejsc były przepełnione, wczasowicze zajmowali też kwatery prywatne prowadzone przez POSTiW „San” w Przemyślu. W Olszanach odległych 4 km od Krasiczyna tłok, hotel POSTiW „San” z 58 pokojami i 10 domkami kempingowymi oraz polem namiotowym pękał w szwach.
Ewa jadąc do Krasiczyna autobusem MPK nr 5 lub PKS-em w kierunku Birczy i Ustrzyk Dolnych podziwiała wspaniałe widoki i czuła się niemal szczęśliwa. Brała ze sobą przygotowane przez babcię jedzenie, pyszne kanapki z pokrojonym w plasterki kotletem schabowym z pomidorami. Była tu restauracja GS „Turystyczna” kat. II, ale brzydziła się tam jeść. W sklepie spożywczym mogła kupić oranżadę, a w kiosku „Ruchu”, sprawdzić, że żadnych gazet, które by chciała przeczytać, nie ma.
Wanda za każdym jej powrotem zachwycała się malunkami Ewy, wspierała ją jak mogła jako jedyna w rodzinie, która zwracała uwagę na to, że w ogóle istnieje.
Krystyna ubierała się tymczasem na ciuchach zaopatrując się na wszystkie pory roku, co nie było łatwe, bo przytyła, a wszystkie oszałamiające ciuchy z amerykańskich paczek pasowały tylko na Ewę. Ewa wracała obładowana rockandrollowymi spódniczkami, sukienkami w kształcie trapezu i op-artowych, czarno-białych wzorach.
Sonia Rebenowa mieszkająca na parterze dawała znać, kiedy dostawała paczki z Nowej Zelandii. Schodziły tam wszystkie trzy – Wanda, Krysia i Ewa i kupowały od niej sukienki i spódnice z velour chiffon, z jedwabiu i muślinu.
Andrzej przyjechał na ostatni tydzień do Przemyśla po taterniczej wspinaczce w Zakopanem, by wrócić z nimi pociągiem i przywiózł Ewie pocztówkę od Krystiana:
21 sierpnia 1968 Krystian pisał z Dąbków:
Serdeczne pozdrowienia z nad morza. Bardzo fajnie tutaj. W campingu ciasno. Zapomniałem już, co to pogoda i słońce często pada. Trochę maluję wzbudzając ogólną sensację szczególnie włosami. Byłem kilka dni temu na “Skaldach”, występowali w Darłowie. Wyobraź sobie ich autobus strzaskał się. Wszyscy w szpitalu ciężko ranni. Szkoda ich. cześć KT
Wszyscy w domu nasłuchiwali Wolnej Europy donoszącej, że Wojska Układu Warszawskiego w tym Ludowe Wojsko Polskie przekroczyły już granicę Czechosłowacji, ale całe szczęście żadnych krwawych wiadomości nie było. Wanda już niczego nie mogła spodziewać się innego, nie była tą napaścią na mały, bezbronny kraj zaskoczona i nawet przestała się już cieszyć tym, że jej zięć posiada samochód.

Kiedy wyjechali do Katowic, Wanda pogrążyła się w swoich samotniczych zajęciach, czyli czytaniu książek z biblioteki na Słowackiego, „Przekroju” i oglądaniu telewizji.
Książek jej ulubionych pisarzy, o których dowiedziała się, że są pochodzenia żydowskiego, a niejednokrotnie też kryminalistami i rozbójnikami z biblioteki nie usunięto, natomiast zniknęły z „Przekroju” śmieszne rysunki Sławomira Mrożka, który, jak doniosła Wolna Europa, wyemigrował i w „Le Monde” potępił inwazję na Czechosłowację.
W październiku w telewizji pojawił się pierwszy odcinek „Kobry” o Klosie, a film nazywał się „Stawka większa niż życie” i Wanda pomstując z początku na tego fałszywego patriotę granego przez urodziwego Mikulskiego, pogodziła się z takim wojennym bohaterem i wciągnęła w jego losy, czekając z niecierpliwością na następne odcinki.
Tymczasem z kamienicy wyjeżdżały rodziny żydowskie żegnając się z płaczem z Wandą. Mieszkanie rodziny Sthalów, których Halinka była w wieku Ewy, a jej brat w wieku Andrzeja i którzy postanowili jechać do Szwecji, wydział mieszkaniowy przydzielił małżeństwu Bortników z synem studiującym medycynę w Krakowie. Wanda szybko zaprzyjaźniła sie z panią Marią, nauczycielką w szkole głuchoniemych, która z racji zawodu mówiła głośno i nikt nie potrafił jej tego głośnego mówienia ograniczyć.
Andrzej 31 grudnia wysłał Wandzie pocztówkę świąteczną z nart: „Mieszkam w małym schronisku na polanie. Z okien widać Babią Górę, a dalej Tatry. Śniegu w bród. Cały czas świeci słońce. Cześć!! Andrzej.”
Ewa też przysłała pocztówkę z początkiem nowego roku z zimowiska szkolnego z Rycerki.

Wanda dowiedziała się o bohaterskim proteście przemyślanina, który mieszkał na Zasaniu na Okrzei 2 z Wolnej Europy, pół roku od jego śmierci. 59 letni Ryszard Siwiec z Przemyśla, jak donosiła Wolna Europa, podpalił się na Stadionie X-lecia podczas centralnych uroczystości dożynek na tymże stadionie w Warszawie, w proteście przeciw agresji na Czechosłowację.
Był wprawdzie o kilka lat od niej młodszy, ale poczuła pokoleniową dumę.
Chodziła teraz częściej do Reformatów, gdzie kazania były coraz ostrzejsze, od kiedy biskupem diecezji przemyskiej został Ignacy Tokarczuk. Zaprowadził w kościele całodzienną adorację Najświętszego Sakramentu.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (27)

Heniek od dawna interesował się Danką, ale ona nigdy na niego nawet nie spojrzała.
Był chłopakiem z rodziny śląskiej i przy byle okazji wyśmiewał się z Zagłębiaków, opowiadał niezliczone historie jak „hanysi” dokopywali „gorolom” na meczach piłkarskich i nie tylko tam, ale i w bramach i na ulicy. Trudno było zrozumieć dlaczego startuje do Danki, delikatnej dziewczyny z Sosnowca. Ewa nie dowierzała tym opowiadanym przez Heńka historiom, nikt w klasie nie antagonizował mieszkających w przeciwnych stronach Katowic. W Ewy domu nigdy się o czymś podobnym nie mówiło, a takie podziały stanowiły egzotykę.
Danka nie interesowała się Heńkiem, nie dlatego, że nie trawił Zagłębiaków jako 100 procentowy „Ślonzok” – jak twierdził, ale z czysto prozaicznych powodów: Dance marzył się smukły delikatny brunet, taki jak Bogdan. Heniek był wprawdzie też brunetem, ale o grubej kości i takim w obejściu bez żadnej finezji. Nie, Heniek nie mógł pasować do żadnego romantycznego wzorca mężczyzny zdechlaka pogrążonego w zawiłościach metafizyki i poezji. Heniek był plebejsko prostolinijny i praktyczny, do nauki się nie przykładał, ale dzięki wrodzonemu sprytowi zawsze jakoś wybrnął z najgorszych opałów przy braku jakiejkolwiek wiedzy na zadawane przez uczących pytania i braku odrobionych zadań domowych. Witalność Heniek demonstrował opowiadając o piłce nożnej i piwie, a pieśni biesiadne dominujące każdą ich wycieczkę szkolną pochodziły z rajdów górskich, na które chodził ze studentami jako ich najmłodszy uczestnik i naśladował ich zachowania. Wkrótce został przewodniczącym klasowego ZMS-u i profesorowie oceniali go zawsze łagodniej, a klasa akceptowała jego ludowy humor i celność ripost. Lubił się znęcać nad Piotrkiem z Kochłowic i dawać odczuć swoją wyższość katowiczanina – syna sztygara z bogatszego domu niż Piotrek, wychowywanego tylko przez matkę.
Ale te droczenia były w normie. Chłopaków rozsadzała energia i Ewa nie wiedziała, czy ma się ująć za Piotrkiem, czy to tylko ich gra wzajemnie pożądana. Różne powiedzonka Heńka typu: „pasuje ci to jak świni siodło”, „puknij się w ta gowa gumowym młotkiem” czy Krystiana „idę wylać wodę z kija”, były Ewie tak samo niemiłe jak wszelkie ugrzecznienia i podlizywania. Właśnie obserwowała, jak Heniek, by zbliżyć się do Danki, zakolegował się z Krystianem myśląc, że on tworzy z Ewą parę, a przecież był zupełnie inną osobowością i nie mieli nic ze sobą wspólnego.
Lecz Danka, która pomagała Ewie w unikaniu niechcianego towarzystwa Krystiana, ku zdziwieniu Ewy, biernie ulegała nieśmiałym zalotom Heńka udając, że nie wie, o co mu chodzi.
Ewa pamiętała jej list z ubiegłych wakacji, który dostała w Gdańsku Stogach i który popsuł jej cały słoneczny dzień na plaży. Danka pisała entuzjastycznie, że jest mnóstwo chłopców na kolonii, że jako jedyna wśród męskiego obozu cieszy się wielkim powodzeniem i na dodatek dostała list od Bogdana, bardzo ozdobny i bardzo czuły. Ewa odebrała wtedy ten list jako jakieś odgrywanie się na niej, a przecież teraz Bogdan, ani na jedną, ani na drugą nawet nie raczył spojrzeć przesiadując wszystkie przerwy z Izą.
Po tym liście gwałtownie zapragnęła też kogoś mieć, ale koledzy Andrzeja na nią nie zwracali uwagi, a chłopak, który mieszkał w ich nadmorskim domu był okropny. O rok starszy, niepozorny, dość niski blondyn, chodził na dodatek w krótkich skórzanych spodenkach tyrolskich, co już go w oczach Ewy na wstępie dyskwalifikowało. I to imię. Raz jego ojciec chcąc go zawstydzić zatrzymał Ewę jak wychodziła z łazienki i powiedział, że Hieronim krzyczy w nocy Ewa, Ewa, Ewa. A Hieronim, stojący obok zrobił się czerwony.
Wynajmowane pokoje prowadziły przedpokojem do wspólnej łazienki i chcą nie chcąc zawsze się na kogoś natykało. Kiedy Ewa w nocy wstała na siku, choć był mrok wyczuła czyjąś obecność. Otworzyła drzwi, ale nikogo nie zauważyła w ciemności. Spytała głośno, czy ktoś tu jest? Odezwał się cicho: “ja”. Hieronim stał skulony w rogu. Wtedy zauważyła go, jego błyszczące oczy i uciekła.
Ewa nie mogąc się zwierzać Dance, czując jej fałsz i złe intencje, radziła sobie ze sobą pisaniem czarnych wierszy i czytaniem. Przeczytała „Czerwone i Czarne” Stendhala i dowiedziawszy się, że wielka namiętność grozi śmiercią, poczuła się w swej samotności trochę lepiej. Napisała wiersz i zatytułowała go „Julianie Sorel!”, który rymował się ze słowem „cel”.
Ale jej cel kochania nie miał żadnych widoków i stawała się coraz bardziej smutna, nasiąkała nim, podczas gdy wszystko wokół kipiało młodością i życiem. W powietrzu czuć było, mimo swędu dymów z kominów nadciągającą wiosnę i Ewa wspomniała z nostalgią zaprzepaszczony związek z Bogdanem. Podobał jej się przyjaciel Andrzeja Maciek i od niemal roku często odwiedzający Andrzeja Marian, ale oni nie zwracali na nią uwagi, szybko wchodząc w połówkę pokoju Andrzeja, nie zamieniając z nią ani jednego słowa.
W klasie oprócz natarczywych zalotów Krystiana, które działały na Ewę odwrotnie, niż Krystian by sobie życzył, nikt się do niej nie zbliżał uważając, że jest tym Krystianem zajęta.
A Ewa zaczęła wzdychać do Janusza, idealizować go i dyskretnie obserwować jego indywidualistyczne zachowania, które przecież też nie miały nic wspólnego z młodzieńczym, romantycznym wyobrażeniem. Janusz nagminnie spał w końcu ostatnich ławek rzędu chłopców, nie interesował się życiem klasy, nie dogadywał, nie ripostował, nie rozśmieszał klasy, w miarę przygotowywał się na tyle, na ile było to potrzebne, by zaliczyć przedmiot i nikomu się nie narazić. Nie był to nawet konformizm, ale jakaś obezwładniająca smutna konieczność powszedniego marazmu, by w procesie degradacji i ubożenia zachować resztę swojego jestestwa być może na lepsze czasy. Wkrótce odniósł nie tylko klasowy, nie tylko szkolny, ale nawet ogólnoświatowy rozgłos wygrywając konkurs na plakat UNICEF-u, projektując kulę ziemską, na której przechylona belka symbolizowała huśtawkę, a na niej balansowały kolorowe dzieci.
Wszystkie klasy miały za zadanie na projektowaniu zrobić plakat, ale tylko plakat Janusza zdobył uznanie i szkoła, która miała mierne wyniki na tle innych szkół plastycznych nagle dzięki Januszowi wypłynęła na szerokie wody zajmując pierwsze miejsce. Profesor od malarstwa, który nie wiadomo dlaczego decydował o wygranej sumie 1000 złotych, którą Janusz z całego serca pożądał, kategorycznie się sprzeciwił wypłacie gotówki. Janusz zamiast pieniędzy dostał skierowanie na wakacyjny międzynarodowy obóz językowy.
Janusz nagle stał się sławnym człowiekiem i awanse Ewy stawały się jeszcze bardziej nierealne. Jednak po intensywnym wyeksploatowaniu swoich uczuć wobec kogoś, kto nie tylko jej nie dostrzegał, ale nawet nie zdawał sobie sprawy, że istnieje ktoś taki w klasie, przekonała się boleśnie niebawem, że po trzech latach wspólnego chodzenia do jednej klasy, że nie zna nawet jej imienia.

27 lutego wydalono ze szkoły Henię. Nie komentowano tego, a ona nawet się nie pożegnała. Ewa bardzo to przeżyła.

Powszednią nudę nagle rozproszył pożar szkoły, który stał się chwilową sensacją i ulgą w rutynie nauczania na przedwiośniu 1968 roku.
Jak się później okazało, uczeń ścigany przez Żabę – żonę dyrektora – uciekając, wyrzucił niedopałek papierosa gdzieś w pomieszczeniu najwyższego piętra budynku, lub, jak mówili inni, na strychu, choć to przecież niemożliwe, by Żaba poniżyła się do gonienia ucznia w takich miejscach. I kiedy wszyscy uczniowie wylegli na ulicę zobaczyli otwartą bramę garażu otwieraną codziennie jedynie tylko na chwilę, by wpuścić dekawkę z brezentowym dachem, którą dyrektor tam garażował. Z niej wynurzali się nauczyciele, taszcząc pod pachą dzienniki jako coś widocznie najcenniejszego do ratowania w chwili zagrożenia.
I kiedy z żalem zobaczyli ich wychowawczynię obładowaną dziennikami, wiedzieli już, że niestety i dziennik ich klasy się z pożaru uratował.
Straż pożarna, która pojawiła się na Wita Stwosza uporała się szybko z pożarem, gęsty dym towarzyszący całemu wydarzeniu wydobywający się z najwyższych kondygnacji przesłaniał języki ognia, które nie pokazały się zgromadzonym na dole tłumom młodzieży. Zwolniono wszystkich do domu i cały incydent stał się wydarzeniem raczej wstydliwym niż czymś, co miałoby jakieś konsekwencje w szukaniu winnego. Nigdy nie dowiedzieli się żadnych szczegółów o przyczynie pożaru.

Tymczasem poza szkołą Katowice brnęły w coraz większy rozgardiasz i końca nie było widać. Zamiast zapachu miodu z nielicznych drzew i krzewów puszczających pierwsze kwiaty i pąki, unosił się w powietrzu kurz wyburzanych domów, fruwające płaty czarnej sadzy z kominów mieszały się z pyłem betonu. Wyburzając domy przy Dworcowej i Kościuszki poszerzano 15 Grudnia, aż do skrzyżowania Kościuszki i Kochanowskiego.
Budowano cały czas dworzec zaplanowany na 1970 rok, ale nic nie wskazywało, że zostanie ukończony kiedykolwiek. Po wyburzeniu domów, nagle odsłonił się jakiś gigantyczny dół, a plac przed dworcem obniżył się o 2 metry. Ale powoli z nieładu zaczęły wyłaniać się odwrócone betonowe parasole na cienkich słupach.
Piął się też w górę widoczny dla Ewy, jak wychodziła z podziemia Ronda, 18-kondygnacyjny drapacz chmur, biurowiec centrali DOKP.
„Superjednostka” budowana dla 4 i pół tysiąca lokatorów jako największy budynek mieszkalny w Polsce miała już wszystkie kondygnacje i kryto ją dachem. Gigantyczny mrówkowiec między Armii Czerwonej, Dzierżyńskiego, Zawadzkiego i Piotra Skargi miał 16 pięter i Ewa mimowolnie liczyła je jadąc codziennie tramwajem.

Groza marcowej bieganiny Andrzeja i Mariana po ulicach Katowic udzielała się Ewie, ale niewiele z tego zrozumiała. Odczuła cały romantyzm protestu i zanotowała w swoim notesiku to, że prasa kłamie i trzeba przeciwko temu protestować, ale tak naprawdę, nie miała pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. Gazety były takie jakie były, nawet na zwykłej akademii szkolnej wszystko aranżowano i cenzurowano. Nawet na lekcji, kiedy miał przyjść wizytator „niespodziewanie”, polonistka poprzedniego dnia rozdawała role, które trzeba było wykuć na pamięć i wygłosić przed wizytatorem. A co dopiero w takiej „Trybunie Robotniczej” z tak monstrualnym nakładem. Pewnie że kłamie, jak ma nie kłamać?
Absurd tych studenckich postulatów nawet jej nie zaciekawiał, bała się tylko, że brat i Marian zostaną któregoś dnia pobici. Nigdy nie rozumiała tych scen w filmach, kiedy po brutalnej bójce aktorzy otrzepywali się, jak gdyby nigdy nic, podczas gdy w prawdziwym życiu byle upadek powodował kilka dni rekonwalescencji. A takie bicie pałką milicyjną może przecież trwale okaleczyć człowieka na całe życie.

W kwietniu były rekordowe temperatury i upały letnie dochodzące do 30 stopni i rozleniwiały wszystkich, a końca roku nie było widać. Po przebrnięciu akademii i pochodu pierwszomajowego, który z racji marcowych zamieszek był jeszcze bardziej okazały i absurdalny, Ewa skorzystała ze szkolnego ogłoszenia, że jest możliwość zrobienia prawa jazdy. W klasie zgłosiły się tylko trzy osoby i od początku czerwca spotykali się teraz – Romek, Jadźka i Ewa w starej Warszawie obok łysego, z brzuchem piwnym instruktora i obsesją seksualną.
Instruktor opowiadał cały czas o jakiś albumach z gołymi kobietami, w przerwach patrzył na ulicę i pokrzykiwał, jeśli Ewa zrobiła coś nie tak. Przesiadywali się do kierownicy, zawsze dwie osoby siedziały z tyłu i instruktor był sparaliżowany ich obecnością, co powodowało jego permanentną agresję i szydzenie ze swoich uczniów. Jeśli komuś z nich gasł silnik wpadał w szał, potem się opanowywał i ta huśtawka nastrojów była nie do zniesienia. Stara Warszawa dla Ewy, najniższej z całej trójki była jeszcze dodatkową katuszą, miała przednią szybę tak wysoko, że zapadając się w fotel nie widziała ulicy, a przez tylne, niewielkie okienko nic nie widziała.
Kurs prawa jazdy był drogi i gdyby nie to, że nie chciała zmarnować pieniędzy rodziców dawno by zrezygnowała. O wiele lepiej zapowiadały się jazdy na motocyklu, instruktor był przemiły i z tylnego siedzenia podczas jazdy delikatnie instruował. Mówił Ewie o jej pachnących włosach, które smyrgały jego twarz w czasie jazdy, ale niestety Ewa wjechała w płot z siatki i gdyby nie amortyzacja siatki, pewnie by się przewrócili. O rezygnacji z kursu na motocyklu instruktor dowiedział się po jej kilku nieobecnościach i bardzo ją przepraszał, a Ewa nie miała pojęcia za co, to ona przecież paliła się ze wstydu, że nie potrafiła tak ciężkiej dla niej maszyny opanować.
Za to teoretyczny egzamin zdała bardzo dobrze i nawet najtrudniejszy manewr – cofanie Warszawy zdała. Miała już prawo jazdy i w najbliższą rodzinną przejażdżkę Fiatem zaproponowała, że będzie kierować. Ojciec niechętnie oddał jej kierownicę. Cały czas ją strofował, a kiedy zdenerwowana wjechała w pobocze, kazał jej się przesiąść i już nigdy jej kierownicy nie oddał.

Dotarli wreszcie do rozdania świadectw na Piotra i Pawła. Ewie z Danką przydzielono praktykę uczniowską we Wrocławiu, z czego bardzo się ucieszyły.
Uczniowie Liceum Plastycznego o profilu zabawkarskim rozjechali się tego lipca po całej Polsce. Spółdzielczość zabawkarska od lat powojennych była ważna dla gospodarki Polski Ludowej, gdyż dostarczała dewizy. Nie widywano w sklepach zabawek produkowanych w kraju, wszystko szło na eksport. Ewa pamiętając zabawki z portu lotniczego w Gander i Shannon, ciekawa była tych zabawek i miała nadzieję, że dorównują tamtym. W sklepach panowała ogólna tandeta, zezowate misie i upiorne lalki, a Ewa zawsze odczuwała niedosyt zabawek mimo swojego z nich wyrośnięcia. Produkowano w Polsce zabawki z drewna, tworzyw sztucznych, metalu i tekstylne. Produkowano zazwyczaj za sprowadzane za cenne dewizy materiały, stąd brała się też ich nieosiągalność na polskim rynku, bo słano na zachód niemal wszystko, co wyprodukowano.
Spółdzielnie w poszczególnych miastach był sprofilowane. Kielecka spółdzielnia „Gromada” specjalizowała się w drewnie, „Częstochowskie Zakłady Zabawkarskie” w tworzywach sztucznych, a Spółdzielnia „Palart” z Wrocławia w metalu. I tam jechała Ewa z Danką.
Kiedy dotarły do Wrocławia skrupulatnie dobierając kilka miesięcy garderobę i starając się, by były do siebie z wyglądu podobne (zabrały identyczne białe mini spódniczki z białym plastikowym paskiem i białe bluzki). Pojechały z dworca tramwajem na Szczepin na Kruszwicką 26/28.
Szczepin był na zachód od Rynku, otoczony od północy Odrą. W czasie II wojny światowej Szczepin zbombardowano, po wojnie postawiono tu osiedla mieszkaniowe z betonu, ale poniemiecka fabryka z czerwonej cegły cudem ocalała i tam właśnie uruchomiono największą w kraju spółdzielnię wyrobu zabawek mechanicznych, wrocławski „Palart”.
Przywitał ich w administracji młody pracownik wręczając adres prywatnej kwatery państwa Chrzanowskich i bloczki na obiady.
Pojechały na drugi koniec Wrocławia niebieskim tramwajem na osiedle, gdzie stały domy podobne do tych na Koszutce, na ulicę Orzeszkowej. Kobieta wynajmująca prywatną kwaterę niewiele z nimi rozmawiała, pokój był niewielki, ale i tak większy niż te, które miały w swoich rodzinnych domach. Były bardzo szczęśliwe. Wpięły w swoje długie, rozpuszczone włosy sztuczne duże margerytki i ubrały mini spódniczki nie za krótkie, bo ani matka Ewy, ani matka Danki nie zgadzały się na długość jakie trzeba było w to lato nosić, by zwrócić uwagę na ulicy.
Stawiły się jak przykazano o świcie w fabryce i stanęły w kolejce do zegara przy wejściu z tłumem milczących, szarych kobiet. Skierowano je do niewielkiej brygady kilkudziesięciu młodych dziewcząt siedzących przy długim stole. Reszta fabryki furczała maszynami i swoim jednostajnym rytmem dnia, a tu w tej sali było względnie przyjemnie. Dziewczyny ich nie powitały, nikt nikogo nie zapoznawał, oceniły je tylko badawczo nic nie mówiąc. Młody brygadzista, popisując się podszczypywaniem swoich pracownic był widokiem Ewy i Danki usatysfakcjonowany.
Pracowały miesiąc tak jak wszystkie dziewczyny, poza jedną, która była do pilnowania pozostałych kiedy brygadzista wychodził i która ich nie lubiła. Miała bujny biust i na pierwszy rzut oka już było widać, że łączą ją z brygadzistą intymne stosunki.
Przestraszone wykonywały to, co im podkładano, zazwyczaj było to gradowanie, czyli obcinanie nożem pozostałości z plastikowych wytłoczeń. Kiedyś brygadzista przyniósł stoper i zmierzył ich pracę i ku konsternacji pozostałych pracownic przewyższało to jakąkolwiek normę, co spowodowało, że je jeszcze bardziej w zespole znienawidzono.
Po pracy wychodziło się długo, bo wszystkim wychodzącym sprawdzano torebki, obmacywano całe ciało szukając ukrytych części zabawek, które pracownice mogłyby w domu sobie same złożyć i sprzedać.
Wracały do domu zupełnie skonane, a chciały przecież skorzystać z Wrocławia.
Pierwszej niedzieli wyelegantowane w swoich białych spódniczkach pojechały na Sępolno do kuzynki Ewy, Mirki, ale ta przyjęła je chłodno i nie zamierzała poświęcać im czasu ani z nimi zwiedzać Wrocławia, trenując biegi na pobliskim stadionie i chodząc na pokazy żużlowe.
Zabrały się więc stamtąd szybko i chodziły po Wrocławiu same. Pewnej niedzieli w jednej z uliczek odchodzących od Rynku otoczyła je grupka młodych mężczyzn. Mieli ordynarne twarze i Ewa odczuła ten sam seksualny impuls, taki jak wtedy, kiedy zobaczyła Hieronima w łazience.
Siłą pociągnęli je do bramy, wszystko odbywało się błyskawicznie. Zaczęły krzyczeć i się wyrywać i zdawało się że już po nich. Jednak w pustej ulicy nagle ktoś się pojawił i to było ich wybawienie, chuligani rozpierzchli się i znikli.
Na pocieszenie Danka zaordynowała, że w poniedziałek kupią wspólnie elektryczną maszynkę do gotowania i patelnię, i zrobią sobie placki ziemniaczane. O skorzystaniu z kuchni w domu nie mogło być mowy, musiały kupić jeszcze tarkę do ziemniaków. Ewa uważała to za stratę czasu, i tak były wykończone i niedospane rannym wstawaniem i dojazdami, ale Danka pragnęła tych placków jak nikt nigdy i Ewa uległa posłusznie robiąc je z nią, a potem jedząc.
Listy przychodziły do nich tylko od Krystiana, czasami nawet dwa dziennie. Krystian miał załatwioną praktykę przez swojego ojca w jego pracy, który miał duże wpływy w Komitecie Rodzicielskim i chyba Krystian w kwestii wyboru praktyki nie miał nic do gadania. Po prostu jego ojciec nie zgodził się, by sam gdzieś wyjeżdżał z Katowic.
Ewa nie miała pojęcia, jak ojciec Krystiana zdołał przekonać szkołę, że Śląskie Zakłady Mechaniczno-Optyczne „OPTA” mogą zaliczać się do fabryki zabawek, ale też zazdrościła, czytając w listach Krystiana, że nic tam nie musi robić, skoro zabawek tam nie ma. One też zabawek przecież w swojej fabryce nie widziały, a musiały jechać 200 kilometrów i tyrać osiem godzin, oglądając tylko polistyrenowe światła przednie i tylne do Fiata 125 P, którego można było kupić tylko za dewizy zarówno prawdziwego, jak i zabawkę. Na dodatek nigdy nie było wiadomo, kiedy zaczną być obściskiwane. Brygadzista kilkakrotnie proponował Ewie wyjazd z nim samochodem do chałupników po części, a ona się jakoś wykręcała, mimo, że nie musiałaby w tym czasie gradować tych świateł.

„- Wiesz jak tak dziwnie traktują mnie i “koleżankę” (ta mała, tłusta i piekielnie ograniczona z IV) z szacunkiem cały czas per pan, pani, nawet częstują papierosami, pracy żadnej, czasem z łaski zaprojektuję plakat, nową formę okularów i to wszystko.”

Ewa pomyślała, dlaczego nie startuje do tej małej tłustej, a ją zmusza do odwzajemniania uczuć do niego, skoro też jej się przecież Krystian nie podobał. Brak partnera to jeszcze nie powód, by brać każdego, który się napatoczy, pomyślała ze smutkiem.
Krystian żalił się na ojca, który tak jak on codziennie z nim jechał w to samo miejsce i zmuszał go, by był codziennie w białej non-ironowej koszuli i prasowanych spodniach, a Krystian bojkotował ojca, na złość nie czesał się i nie golił. W rezultacie konfliktów z ojcem, który awanturował się, że w pracy przynosi mu wstyd, zachorował i dostał 5 dni zwolnienia nawet z tak niezobowiązującej pracy, a one musiały codziennie wykańczać się tym ośmiogodzinnym gradowaniem!
Krystian wspomniał, że wybiera się na koncertujący w Parku Kultury zespół NO TO CO. Ewa odpisała, że podoba jej się Piotr Janczerski i zaraz przyszły listy z wykonanymi specjalnie dla niej fotografiami Krystiana i jego autentycznym autografem po drugiej stronie.

„Na razie przysyłam ci trzy zdjęcia własnej roboty na tym z numerem 26 brak tego z bródką i Janczerskiego ale oni nie we wszystkich numerach grają. Nr 5 Grunwald i Janczerski śpiewają “Te opolskie Dziouchy”. Perkusista przypomina trochę Ringa.”
Kolejne listy, które przychodziły, opowiadały tylko o zespole „No to co”.
„Pierwszy raz widziałem ich we wtorek był to drugi dzień występów. Grywali sobie zwykle od 16-19 wstęp 10 zł. Cała ta impreza obliczona raczej na coś w formie potańcówki fajfo odbywała się w góry na tarasie (ten budynek koło basenu z falą) Początkowo jak gdyby się rozczarowałem, wyglądali zupełnie inaczej jak w Opolu no i zdjęcia na płytach, przeszedł mnie lekki dreszczyk że to przecież żywi NO TO CO. A oni tak normalnie spacerowali sobie po całym kąpielisku mieszali się w cały tłum, że można było ich nawet dotknąć. Zwykle kiedy przychodziłem Janczerski z jedną panną siedzieli przy stoliku popijali kawkę, kilku w restauracji jadło obiad a jeszcze któryś bliski omdlenia rozdawał nieliczną ilość autografów. Sądzę że powinni byli zaopatrzyć się w stemple z autografem szło by to na pewno szybciej. Jak wyglądali przede wszystkim dłuższe włosy ale na pewno nie peruki ubrani wesoło każdy inaczej (nieszczęśliwie w dniu kiedy robiliśmy zdjęcia był cholerny upał, poubierali się lekko i przez to nie tak efektownie! Ubrani byli zwykle w do przesady obcisłe spodnie a la „woda w piwnicy” do tego czerwone, fioletowe żółte skarpety na nogach sandały oczywiście nie wszyscy kurtki czy marynarki, sztruksowe, skórzane, Grunwald koloru fioletowego, mimo wszystko nie robiło to wrażenia pstrokacizny wręcz przeciwnie, bardzo charakterystycznie z gustem. Co do samej gry, panuje między nimi w tym czasie tak dalece swobodna atmosfera, rozmawiają ze sobą śmieją się, nic nie przejmując się tym co grają, a mimo to wszystko trzyma się kupy, tak dalece że piosenki śpiewane tam niewiele odbiegają od nagrań radiowych, płytowych (co u innych zespołów nie zawsze wychodzi). Najbardziej ciekawą rzeczą jest różnorodność instrumentów oprócz nieraz 6 gitar zmieniają ciągle instrumenty: organki ustne, banjo, flet no i najciekawsze skrzypce oczywiście “elektryczne” z przystawką aby było głośniej. Kapitalne brzmienie tego instrumentu nie mówiąc już o ich własnych utworach ale na przykład znanych szlagierach Betalesów Rolingstonsów (które też grali nieraz z własnymi słowami ciekawe) Wyobrażasz sobie “Satisfaction” tak znany utwór grany na skrzypcach. Skrzypce dodawały często efektu w momentach gdzie potrzebna było przeraźliwe jęcząca gitara (jak Jimi Hendrix) mają oni wiele swoich skifflowych utworów, które słyszałem tam dopiero pierwszy raz.
Wczoraj byłem tam ostatni raz (już sobie pojechali) namówiony przez siostrę zabrałem parę fotografii zdobyłem tylko trzy autografy Janczerskiego, tego z bródką i perkusisty. Tak im się podobały moje zdjęcia perkusista prosił abym mu podarował to zdjęcie to samo które ci posłałem autograf dał mi na innym swoim (wcale nie ładne) dla wewnętrznej satysfakcji dałem i ja jemu swój autograf na tym zdjęciu, śmieszne co? Z Janczerskim rozmawiałem nawet chwilę umówiłem się z nim że gdy wywołam nowe zdjęcia to mu poślę. Szkoda że te zdjęcia które miałem ty były tylko próbki, zapewnie zauważyłaś że trochę szare bo papier nieodpowiedni gdy zrobię je z pełną pieczołowitością będą na pewno fajniejsze). Kobieta ze zdjęcia, którą on za sekundę pocałuje to podejrzewam jego żona. Przyjechała razem z nim, zawsze z nimi a reszta zespołu odnosiła się do niej z pewnym szacunkiem.
Co do samego Janczerskiego to bardzo przyjemny facet mojego wzrostu, ciemny blondyn, zawsze taki spokojny pilnuje tych swoich notoco. Myślę że jest on o wiele starszy od swoich kolegów. Nie znam jego wieku ale wydaje mi się że tak koło 30. Gdy przypatrzeć się jego twarzy z bliska, wydaje się nie najmłodszy mimo długich swoich loków i młodzieżowego ubioru nie wiem może się mylę.
Jestem nieco dumny że mogłem zawrzeć z nim “znajomość”.
Dostałem też plakat ale nie ten co znasz z ich fotografią inny na czerwonym tle kolorowy napis “grupa skifflowa i Piotr Janczerski”, przeraźliwie kolorowy. Ale szkoda że mam tylko jeden na pewno by się Tobie podobał. Wiesz nieraz żałowałem że nie mogłaś tam też być, naprawdę szkoda.”

Krystian podpisywał listy „kochający Cię Krystian” i Ewa nie wiedziała co mu odpisywać, by nie czuł się zlekceważony za tak wielki wysiłek dla niej, a z drugiej strony nie chciała napędzać u niego nadziei.
Każde z jej strony podziękowanie listowne powodowało lawinę listów. W następnych Krystian wspomniał, że choruje w dalszym ciągu i lekarz zakazał mu palić, na co się oburzył i oczywiście nie zastosował. Pochwalił się też, że zarobkuje malując różne obrazy na sprzedaż dla całego personelu Opty.
Krystian w którymś z kolei liście wspomniał o korespondencji z Heńkiem, który słał do niego regularne prośby o przekazanie mu treści moich listów o praktyce we Wrocławiu. Heniek z Piotrkiem byli na praktyce w Kielcach, początkowo mieli ciężkie warunki, nie załatwili im mieszkania i w ogóle mieli ohydnie, prosił Krystiana, by napisał do Danki w jego imieniu, ale Danka żadnego listu nie dostała.
Ewa zaniepokojona tonem listów napisała długie tłumaczenie dlaczego nie jest w stanie się w Krystianie zakochać i szczerze, by nie sprawiać mu przykrości poleciła, by to co napisała natychmiast spalił. Kolejny list wrócił do niej ochłodzony.

„Jak prosiłaś spaliłem Twój list. Popioły zakopałem w ogrodzie, posypałem niegaszonym wapnem, polałem kwasem solnym, zasypałem ziemią i kamieniami. Listy relikwie były dobre w czasach naszych babek. Wiesz zmieniłem się trochę. Nie jestem już takim fanatykiem (jak sama mnie nazwałaś) i przykro mi trochę że nie zmieniłaś o mnie jeszcze zdania.
Życzę również samych przyjemności, dużo słońca etc. Krystian”

I to już był ostatni list Krystiana, z listów, które się Ewie nawet podobały, ale nie dało się zmusić Krystiana, by był jedynie jej przyjacielem, czego w swojej kosmicznej samotności tylko pragnęła.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (16)

Początek roku 1968 był śnieżny, pogoda sparaliżowała PKP, na drogach ostrzegano przed gołoledzią. Mimo to, Andrzej co tydzień jeździł z Marianem, Maćkiem i jego nową dziewczyną ze studiów Zosią na narty nie bacząc na opóźnienia pociągów i ciesząc się śniegiem.
Wraz z nimi waliły do Szczyrku tłumy licealistów, studentów i pracowników uczelnianych, które utrzymywały się od świąt poprzez całe ferie szkolne. Restauracje i sklepy pękały w szwach. Pełne były kawiarnie, a na dodatek ubyła restauracja Domu Wycieczkowego PTTK w drodze do Białej, gdyż była w rozbudowie i przyjezdni błąkali się po całym Szczyrku szukając coś gorącego do wypicia.
Kolejka do wyciągu krzesełkowego na Skrzyczne sięgała kilometra i ludzie milcząco stali zdesperowani nie próbując już ani się wciskać poza kolejnością, ani kłócić się z tymi, którzy wchodzili do znajomych w środku kolejki. Tylko takim sposobem można było wydostać się ze Szczyrku na jego masyw jadąc wyciągiem ze Szczyrku, przez Halę Jaworzyny i przesiąść się na drugą kolejkę krzesełkową w Jaworzynie, a stamtąd już na sam szczyt Skrzycznego. Po dojściu do wolnego krzesełka wyciągu obsługa milcząco podawała narciarzom nakrycia chroniące przed zimnem i był to najprzyjemniejszy moment, kiedy już się siedziało, oglądało czubki ośnieżonych świerków i sylwetki narciarzy jadących po nartostradach i wiedziało, że też będzie się tak zjeżdżać po całym dniu spędzonym na stoku. Na Dolinach było już kilka wyciągów orczykowych wybudowanych przez Przedsiębiorstwo Wyciągów Turystycznych, dlatego nie korzystali z nartostrad, by nie zjeżdżać jeszcze na sam dół i nie stać w astronomicznej kolejce.
Właśnie niedawno przeniesiono tu z Zakopanego wyciąg orczykowy, którym się jechało we dwójkę 1200 metrów, chwytając drewnianą belkę lecącą w powietrzu i podkładając pod siedzenie. Był on pierwotnie zakupiony przez Przedsiębiorstwo Imprez Sportowych od szwajcarskiej firmy GMD-Müller założonej przez inżyniera Gerharda Müllera zaraz po wojnie pod Zurychem. Na wyciąg składały się też wysokie wieże-bramy, przez które przejeżdżali siedzący narciarze.
Nie najlepiej jednak były przygotowane trasy zjazdowe. Andrzej zobaczył wprawdzie deptacza, który w pojedynkę pracował przygotowując trasę z Jaworzyny na Doliny, ale to było na potrzeby takiej ilości zjeżdżających za mało. Działał też jeden szwajcarski kombajn śniegowy na gąsienicach „Ratrac” utrzymujący się nawet na największych stromiznach na Skrzycznem. Andrzej podziwiał go na ścianie poniżej Hali Hyny, robił to niezwykle sprawnie i mógł zastąpić kilkudziesięciu deptaczy. Ale też był tylko jeden.
Dobrze przygotowane trasy narciarskie Andrzej śledził w telewizorze, których istotę pragnął za wszelką cenę uchwycić na małym ekranie, co nie było łatwe. Donoszono wprawdzie, że olimpiadę w Grenoble transmitowano bezpośrednio po raz pierwszy przez telewizję kolorową, ale on widział tylko ciągle plansze z napisem „przepraszamy za usterki” i właściwie można było coś zobaczyć tylko w Dzienniku TV.
Interesowało go najbardziej narciarstwo i cieszył się, że najczęściej pokazują alpejczyka Jeana-Claude Killy’ego, który był starszy od Andrzeja zaledwie o pięć lat i też był spod Znaku Panny.
Kiedy Olimpijski znicz został wygaszony 18 lutego, podczas ceremonii zamknięcia igrzysk, Andrzej zamarzył o goglach, kasku, i elastycznych trykotach, ale na nic takiego się w jego życiu nie zanosiło i wyglądało, że będzie jeszcze gorzej.
W telewizji mówiono o „Dziadach” wystawionych w teatrze warszawskim, które właśnie zdjęto nie wiadomo dlaczego. Wolną Europę słuchał tylko ojciec, a Andrzej polityką się nie interesował. Nie miał pojęcia kim był naprawdę Mieczysław Moczar, a „Barwy walki”, obowiązkowe w klasie maturalnej przerobili po łebkach dla formalności i nikt ich nie przeczytał, a polonistka też nie nalegała.
Ale na Fili Uniwersytetu Jagiellońskiego właściwie wszyscy wykładowcy i asystenci dojeżdżali z Krakowa i to oni dyskutowali coraz śmielej na tematy polityczne przy stołówkowych stolikach o najnowszych wydarzeniach, o których donosili emisariusze przyjeżdżający na UJ do Krakowa z Warszawy.
W nocy z 11 na 12 marca działy się jakieś wydarzenia w akademikach w Ligocie, studenci zaczęli z okien zrzucać na patrole MO płonące gazety. Nazajutrz poszła nawet do katowickiej KWMO delegacja w celu wyjaśnienia nocnych najść patroli, ale nie została przyjęta.
Natomiast pierwsze, masowe rozruchy wybuchły w Gliwicach.
Andrzej co tydzień w sobotę spotykał się z Maćkiem, który opowiadał, co się dzieje na politechnice. Tam na murach jednego z gliwickich akademików w nocy z 10 na 11 marca ktoś powiesił dwie odręcznie pisane ulotki wzywające studentów Politechniki Śląskiej do solidarności z Warszawą. Zerwał je natychmiast patrol MO.
W poniedziałek w gmachu politechniki wywieszono ulotki pisane na maszynie i Maciek je zdążył przeczytać: „Studenci Gliwic! Warszawa walczy! Nie może to pozostać w naszym środowisku bez echa! Wzywamy Was do akcji solidarności z Warszawą. Ogłaszamy manifestację w dniu 11.03.68 godz. 16.00 na Placu Krakowskim. Niech żyją studenci Warszawy!”
W dniu zapowiedzianego wiecu Rektor Szuba apelował jeszcze przez radiowęzeł o zachowanie spokoju i nieuczestniczenie w wiecu.
Przed Wydziałem Górniczym przy placu Krakowskim rozrzucono ulotki. Najpierw było około 50 studentów, ale z akademika przy Pszczyńskiej, gdzie też wywieszono ulotki, przyszło dwa razy więcej. Rektor telefonicznie wezwał oddziały MO, ale nie interweniowały przypatrując się zbiegowisku z boku.
Tymczasem tłum się powiększał, było ich już pół tysiąca. Demonstranci śpiewając Międzynarodówkę przeszli Marcina Strzody i Zwycięstwa do Rynku zabierając okrzykami „chodźcie z nami” kolejne grupy, tak, że było ich w sumie półtora tysiąca. Krzyczano „Precz z cenzurą”, „Wolność słowa”, „Żądamy wolności słowa i prasy”, „Niech żyje Konstytucja”, „Precz z czerwoną burżuazją”, „Niech żyje Warszawa”, „Warszawa”, „Niech żyje nasz Wieszcz”, „Niech żyją studenci”, „Precz z pałkami” idąc na Rynek. Maciek bał się tego tłumu i groźnych okrzyków, mimo to magnetycznie szedł z nimi. Z Rynku poszli pod pomnik Mickiewicza i krzyczeli „Cicho wszędzie, głucho wszędzie — co to będzie, co to będzie „Niech żyje Mickiewicz” „Wieszczu przemów”. Złożono kwiaty pod pomnikiem poety, odśpiewano hymn państwowy i Międzynarodówkę. Milicja w dalszym ciągu nie interweniowała. Zaczęto się rozchodzić, ale Maciek jeszcze z małą grupą poszedł na Rynek, by tamtędy wrócić Dworcową na pociąg do Katowic. Palono tu gazety, krzyczano „Prasa kłamie”, „Precz z czerwonym caratem”, „Precz z generałem Moczarem”.
Jednak nie wrócił, poszedł z nimi pod koszary, potem pod budynek Komitetu Powiatowego PZPR, a na końcu pod mieszkanie Rektora Szuby na ulicy Gottwalda gdzie wykrzyczano „Precz z rektorem”.
Kiedy wreszcie wracał na dworzec, widział niemal we wszystkich ulicach krzyczące grupki studentów biegające po Dolnych Wałów, Zwycięstwa, Kłodnickiej, Warszawskiej i Dworcowej. Mieszkańcy kamienic solidaryzowali się ze studentami wyrzucając z okien płonące gazety.
Nazajutrz, kiedy Maciek przyjechał na zajęcia, mówiono o nocnych rewizjach milicji w akademikach. Dowiedział się, że w dzisiejszej Trybunie Robotniczej ukazało się oświadczenie Rektora Politechniki Śląskiej Jerzego Szuby potępiające wczorajsze bunty studentów, nazywając ich mętami i chuliganami.
Z 11 na 12 nocą napisano na murach przy Wrocławskiej i Kłodnickiej „DZIADY”. Młodzież postanowiła po południu wczorajszą akcję powtórzyć.
O godzinie 4 przed klubem „Spirala” na placu Krakowskim zebrało się 150 studentów, trzymali transparenty „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie”, „Niech żyje Mickiewicz”, „Niech żyje demokracja”, „Żądamy wolności”. Ludzi przybywało, natychmiast zrobiło się pół tysiąca. Kiedy pochód ruszył, milicja przez megafony wezwała do rozejścia się. Zaraz po wezwaniu wkroczyły do akcji oddziały ZOMO i ORMO używając gumowych pałek. Maciek próbował uciec na dworzec, ale miał odciętą drogę. Część rozproszyła się chcąc się ukryć w akademiku „Piast” przy Łużyckiej, ale milicjanci blokowali przejścia. Tam próbowano sformować kolejny pochód. Milicjanci gonili studentów po Zwycięstwa i na Rynku. Krzyczano „gestapowcy”, „bandyci”. Bito zwykłych przechodniów i studentów nie uczestniczących w demonstracji, a idących ulicami.
Maciek przedarł się chcąc wracać pociągiem do domu, ale zauważył tłum studentów uciekających na Nowotki z Rynku. Milicja rozpędziła tłum gumowymi pałkami. W bocznych uliczkach, między placem Inwalidów i Dolnych Wałów i stały „Nyski” z okratowanymi oknami, stali milicjanci w płaszczach i kaskach, stały obok psy milicyjne w kagańcach. Przez megafony umieszczone na dachach samochodów milicyjnych wzywano do rozejścia się.
Ulicami jeździły „Nyski” z megafonami. Wrócił się, poszedł Strzody w kierunku placu Krakowskiego zobaczyć co się tam dzieje. Przy kinie „X” ulica była zalana wodą i stał wóz strażacki. Pod „Piastem” zbierali się rozproszeni studenci. Ale nadjechała polewaczka i Maciek wreszcie uciekł.

Andrzej dowiadywał się w stołówce o tym, co się działo w Krakowie.
Z Krakowa wykładowcy przywozili okropne wieści. 13 marca w Krakowie funkcjonariusze MO i SB rozpraszając demonstrację uliczną złamali zakaz i wdarli się do Collegium Novum UJ, pobili nawet profesorów.

14 marca Andrzej i Marian na zebraniu sprawozdawczo-wyborczym ZSP w auli Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii wraz z innymi głosowali za wyłonieniem delegacji, mającej pójść na zaplanowany na dzisiaj wielki wiec na Placu Dzierżyńskiego, gdzie Gierek miał ustosunkować się do wydarzeń warszawskich. Władze uczelni nakazały studentom przygotowanie rezolucji potępiającej warszawskich wichrzycieli, ale nie zgodzili się. Studenci wyższych lat sami napisali rezolucję potępiającą nie warszawskich studentów, a działania MO, domagano się w niej wolności słowa i zgromadzeń. Piętnastoosobowa delegacja, która miała dostarczyć rezolucję KW PZPR i przeczytać ją na masówce o godzinie 16 na placu Dzierżyńskiego nie została wpuszczona ani do Komitetu, ani na plac Dzierżyńskiego. Została pobita przez ZOMO i ORMO strzegące placu.
Solidaryzując się z delegacją w odpowiedzi na haniebne jej potraktowanie o godzinie czwartej popołudniu Andrzej z Marianem wraz z dwustu innymi studentami wyruszyli spod ulicy Bankowej, sprzed gmachu Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii Filii UJ. Wśród demonstrantów pokrzykujących co jakiś czas „żądamy wolności słowa”, „wolności literatury”, weszli na Warszawską i dotarli do Rynku. Tu przyłączyli się studenci innych uczelni. Do Andrzeja dołączył Edek z podwórka, starszy od niego o dwa lata student trzeciego roku Wyższej szkoły Ekonomicznej.
Poszli Mickiewicza, Słowackiego i 3 Maja i podążyli w kierunku Placu Wolności. Obok nich szli milcząco milicjanci nie ingerując, ale wyczuwalne było ich zdenerwowanie. Na placu Dzierżyńskiego właśnie przemawiał Gierek filmowany przez telewizję gdzie pokazywano pełne poparcie ludu śląskiego dla PZPR i jej Komitetu Centralnego i nie mogli dopuścić do równoległej kontrmanifestacji. Na dodatek część uczestników manifestacji przymusowo tam zwiezionych z zakładów pracy dowiadując się o pochodzie studentów próbowała przedostać się na Plac Wolności, a pochód studentów słychać było już na Placu Miarki.
Dlatego rzucono wszystkie oddziały ZOMO, MO I ORMO na Plac Wolności, równocześnie blokując wszystkie ulice. Przez megafony wzywano wielokrotnie do rozejścia się, ale tłum nie reagował.
Andrzej jeszcze spojrzał na pomnik, który stał na najpiękniejszym placu miasta i którego nikt nie lubił. Przyszli tu zapewne tyko dlatego, że pomnika Mickiewicza w Katowicach nie było. Ale czemu do tych żołnierzy radzieckich w tych blaszanych kaskach? Dawniej w miejscu Pomnika Wdzięczności Żołnierzom Armii Radzieckiej stał pomnik dwóch cesarzy Wilhelma I i Fryderyka III odsłonięty w końcu XIX wieku, potem w międzywojniu Nieznanego Powstańca Śląskiego, w czasie okupacji pomnik żołnierzy niemieckich, a na końcu ten, stojący do dzisiaj, popisany ordynarnymi wyrazami, obsrywany i oblewany czerwoną farbą.
Właśnie chciano odczytać nie przyjętą przez Gierka rezolucję, kiedy ktoś z tłumu obrzucił pomnik kamieniami. Było to jak sygnał do natarcia.
Bito pałkami wszystkich na oślep, najpierw po nogach, by upadli, potem wleczono pobitych do Nysek. Tłum rozpierzchł się, szukając ratunku w sklepach i w bramach kamienic, ale funkcjonariusze tym łatwiej ich stamtąd wywlekali.
Andrzej z Marianem i Edkiem zdołali przedrzeć się na Zawadzkiego skąd pędem pobiegli na Koszutkę do domu.

Nazajutrz wszyscy w Filii UJ zaczęli masowo oddawać legitymacje ZMS. W holu Filii UJ pojawił się afisz z rezolucją, podpisany przez kilku członków delegacji. Również na filarach w holu budynku zostały rozklejone odbitki maszynowe rezolucji studenckiej, w której potępiono działalność SB i MO.
Rano delegacja studencka ponownie poszła do Wydziału Nauki i Oświaty KW PZPR i jej nie przyjęto.
W odpowiedzi zorganizowano wiec w sali Wydziału Prawa, do którego przyłączyły się inne katowickie uczelnie. Domagano się odwołania nazywania ich w prasie chuliganami, ludzkiego traktowania studentów przez MO, zwolnienia zatrzymanych studentów, wolności słowa, ograniczenia cenzury. Zaplanowano demonstrację po południu, przejście przed gmachem Domu Prasy na Rynku w Katowicach. Od komendanta MO uzyskano zapewnienie, że studenci będą mogli wyjść z budynku i rozejść się do domów.
Ale wychodzących milicja zaatakowała, bijąc uciekających studentów i szczując psami. Zdesperowani wskakiwali do śmierdzącej Rawy, by uciec na drugi brzeg.
Wiec po południu jednak i tak się odbył.
O wpół do piątej na Rynku było już czterysta osób. Palono gazety, krzyczano „Moczar pod sąd!” „Prasa kłamie!”, „Żądamy wolności prasy!”, „Demokracji!”, „Swobody!”, „Gomułka do przytułku!”
Zablokowano Rynek, użyto armatek wodnych, pałowano demonstrantów i przechodniów. Mimo, że studenci rozproszyli się, część została aresztowana, milicja i oddziały ZOMO nie opuszczały Rynku do 20.

Nazajutrz odbyły się znowu rozruchy na Rynku, ale studenci już tam nie poszli. Podobno przyłączyli się zwyczajni chuligani i zaczęła się regularna bitwa, co miało dowieść, że studenci to jednak chuligani. Wybijano szyby w sklepach, rzucano doniczkami, wyrywano kostki brukowe.
Z biegiem dni studenci wrócili do zajęć. Zamieszki ucichły zarówno w Warszawie jak i w całym kraju. Przypieczętowało ich porażkę dwugodzinne przemówienie Władysława Gomułki 19 marca transmitowane w telewizji, gdzie jednoznacznie określono ich jako bandytów i wichrzycieli.
Nie było już ulotek, zaczęły się zwolnienia prowodyrów i uczestników zajść, zwalniano z pracy ich rodziców, pracowników naukowych i profesorów. Próbowano się o nich upominać, pisano rezolucje, planowano strajk.
20 marca, nazajutrz po przemówieniu Gomułki wywieszono w Katedrze Matematyki na ścianie rezolucję, ale szybko ją usunięto.
W kwietniu uchwalono likwidację Filii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od października miała być wcielona do nowopowstałego Uniwersytetu Śląskiego z nowymi wykładowcami, których ściągano z całej Polski kusząc mieszkaniami i pensjami. Zmieniono zasady przyjęcia na pierwszy rok studiów. Wprowadzono aż pięć punktów za pochodzenie robotniczo-chłopskie oraz dodatkowe punkty za służbę wojskową i pracę zawodową. W kwietniu i maju na uczelni zaczęto organizować dla dzieci robotników przyspieszone kursy maturalne i przygotowawcze na studia.

Rodziców Marian zwolniono z pracy. O tym, że jest Żydem dowiedział się niedawno i nie wiedział, co z tym zrobić. Kończyli już z Andrzejem kurs skałkowy w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, należał do uczelnianego Koła Śląskiego Klubu Wysokogórskiego Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Katowicach i bardzo lubił wyjazdy z Andrzejem do Podlesic. Jednak o decyzji wyjazdu z Polski najbardziej zaważyła wiadomość o powstaniu Uniwersytetu Śląskiego i to już od nowego roku akademickiego. Mariana nie zrażały argumenty rodziców, że jako Żyd będzie w Polsce obywatelem drugiej kategorii i będą hamowane wszelkie warunki jego rozwoju w zawodzie naukowca. W końcu nie wszyscy wyjeżdżali i przecież na uczelni nikt mu nie robił żadnych przykrości, ale z drugiej strony nie robiono, skoro nikt razem z nim nie wiedział że jest Żydem. Wiedziały o tym, nie wiadomo jak, tylko Służby Bezpieczeństwa.
Marian był przekonany, że bez zwolnionych wykładowców z Filii Uniwersytetu Śląskiego, w nowo powstałym uniwersytecie z nominacjami na docentów pracowników uniwersyteckich, o których niskim poziomie wszyscy wiedzieli, nie będzie żadnej nauki. I właśnie to zadecydowało, że zgodził się z rodzicami, że trzeba stąd wyjeżdżać.
Andrzej bardzo się przejął decyzją Mariana po cichu zazdroszcząc mu możliwości wyjazdu.
Nie było to takie proste. W czerwcu zdawali wyśmienicie wszystkie egzaminy, jako studentowi nie ukończonych studiów nie kazano za nie zapłacić, jednak formalności było mnóstwo. Rzecz rozbijała się o jakąś pieczątkę i nawet ojciec Andrzeja zaoferował się poprosić świeżo zaprzyjaźnioną kreślarkę o namalowanie jej na niezbędnym dokumencie. Jednak na całe szczęście (ku radości Krystyny, która nie znosiła tej kreślarki niszcząc prezenty od niej na imieniny Rudka) do fałszerstwa nie doszło, a rodzice Mariana poradzili sobie jakoś.
Ale formalności były astronomiczne. Jechał w nieznane do Wiednia, ale wiedział już, że Izrael daje stypendia, by można było kontynuować studia i finansuje naukę hebrajskiego w kibucu.
O zezwolenie na zmianę obywatelstwa polskiego na żydowskie – był to podstawowy warunek opuszczenia Polski: zrzeczenie się obywatelstwa – trzeba było wystąpić z pismem do Rady Państwa. Zamiast paszportu otrzymał dokument podróży taki jak dla bezpaństwowców, który kosztował 5000 złotych. Potrzebna była jeszcze zgoda na wyjazd z Wojskowej Komendy Rejonowej. Zaświadczenie z wydziału kwaterunkowego w Radzie Narodowej o zdaniu mieszkania. Trzy zdjęcia paszportowe. Skrócony odpis aktu urodzenia. Dowód osobisty. Promesa wizy z zaświadczeniem z „Orbisu” o obietnicy pokrycia kosztów podróży w dewizach. Znaczki skarbowe za 60 zł .Druk dla organów ewidencji ludności. Blankiety na 1, 5, 10 zł pobiera w MO z zaznaczeniem, że na stały wyjazd. Zaświadczenie z wydziału finansowego o braku zobowiązań finansowych. Wszystkie niezbędne dokumenty jak matura i indeks Marian musiał stwierdzić ich autentyczność w kuratorium Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego i przetłumaczyć na język obcy w Spółdzielni Tłumaczy, jak i odpis metryki urodzenia. Znaczki na kopii po 17 złotych, znaczki na każde tłumaczenie po 20 złotych.
Wszystko z dokumentem podróży trzeba było legalizować w Ministerstwie Sprawiedliwości na placu na Rozdrożu w dziale legalizacji dokumentów. Zresztą i tak do Warszawy trzeba było jechać, gdyż promesę wizową czeską i austriacką oraz docelową izraelską otrzymywało się w ambasadzie holenderskiej reprezentującej izraelskie interesy. Złożyć należało dokument podróży i 3 zdjęcia, otrzymywało się w niej bilety oraz pożyczkę na bilety.
Marian obleciał jeszcze całe Katowice by dostać pieczątki ze wszystkich bibliotek.
Najgorsze było pakowanie. Rodzice sprzedawali cały dobytek za grosze, ale Marian nie mógł rozstać się z książkami, które były najcieńsze. Za każde 10 kg płaciło się w cle 2 złote. Nie wolno było nic wywieźć wyprodukowanego przed 1945, a w urzędzie celnym były astronomiczne kolejki i nikt już nie wiedział, co wolno, a czego nie wolno było zabrać. Wszystko to w końcu pozostawił do rozstrzygnięcia rodzicom.
By otrzymać dokument pełniący rolę paszportu, trzeba było jeszcze otrzymać decyzję z MO drogą pocztową co trwało 3 dni, a potem od tego momentu wolno było do miesiąca opuścić Polskę i tak naprawdę nie wiedział kiedy wyjedzie. Andrzejowi i Marianowi przyznano jeszcze zimą z uczelnianego Koła Śląskiego Klubu Wysokogórskiego obóz letni w Zakopanem i liczył, że jeszcze pojedzie do Zakopca. Wpadał w coraz to gorszą depresję i kiedy Andrzej pod koniec czerwca odprowadzał go na dworzec, w pociągu z Gliwic było już dużo rodzin, które rodzinę Mariana rozpoznały i powitały owacyjnie.

Andrzej w Zakopanem jako bardziej zawansowany już wspinacz poznał mnóstwo wspinających się chłopców i dziewcząt.
Ponieważ wolno było się wspinać od 14 roku życia, przyjechały tu drużyny harcerskie, i uczelniane Koła Klubów Wysokogórskich z całej Polski, a w Morskim Oku przesiadywał kwiat przedwojennego taternictwa.

Sierpień spędził z Ewą i matką w Przemyślu nudząc się strasznie, ucząc kuzyna Witka matematyki. Witek miał nadzieję, że jeszcze przed jesiennym poborem do wojska zostanie przyjęty na jakąś uczelnię i jego sfingowane samobójstwo nie pójdzie na marne.

Wrzesień spędził w Katowicach wywołując zdjęcia zrobione nowo kupioną od Ruskich na ciuchach w Przemyślu „Zorką”.
Znowu do jego pół-pokoju zaczęli schodzić się znajomi. Teraz nowo zapoznani w Zakopanem studenci z uniwersytetu, między innymi Marek ze swoją dziewczyną Anielą zwaną Aśką i Michał, starszy o rok od Andrzeja student fizyki we fryzurze afro, zwany Gabrielem ze swoją dziewczyną Bożeną.
Wszyscy urzędowali także w mieszkaniu Maćka.
1 października 1968 roku w Hali Parkowej odbyła się uroczysta inauguracja pierwszego roku akademickiego na Uniwersytecie Śląskim, na której było 6 tysięcy studentów.
O godzinie 12 senat w purpurze przy śpiewanym przez chór studencki gaudeamus igitur wkroczył na widownię. Magnificencja Rektor Uniwersytetu Śląskiego Kazimierz Popiołek zasiadł z Józefem Cyrankiewiczem, Edwardem Gierkiem, Jerzym Ziętkiem, Henrykiem Jabłońskim, Zdzisławem Grudniem i Maciejem Szczepańskim.
Andrzej pogrążył się w transmisjach telewizyjnych. Olimpiada Letnia w Meksyku od 12 do 27 października zachwyciła go innowacjami: bieżnia i skocznie stadionu olimpijskiego pokryto sprężynującym materiałem syntetycznym zwanym tartanem.
Zaraz wyniki – a Andrzej interesował się tylko lekkoatletyką – były obłędne. Skoczek w dal Amerykanin Bob Beamon skoczył 8,90 m, poprawił poprzedni wynik światowy o 55 cm! Kalifornijczyk Richard Fosbury przelatywał nad poprzeczką plecami w dół z wynikiem 2,24 m!
Polacy byli świetni, zdobyli 18 medali, w tym pięć złotych.
Transmitowano olimpiadę po raz pierwszy dzięki telewizji satelitarnej w kolorze, ale nie dla Andrzeja.

Jesienią Andrzej dostał długi list od Mariana. Marian pisał, że po ulicach chodzą piękne dziewczyny, że jest już studentem fizyki Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Że bardzo tęskni za skałkami. List, jak Andrzej stwierdził z satysfakcją, był radosny.
Andrzej mu nie odpisał.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (15)

Skoro Rudek wreszcie dostał pracę, Krystyna przestała martwić się o byt rodziny i poszła na Pocztową wyjąć z konta bony towarowe, by kupić na Morcinka w sklepie Banku kilka motków włóczki. Ostatni raz wyciągała z konta bony towarowe na polecenie Rudka, by kupić zamówione rzeczy na prezenty dla Kubańczyków, kiedy jechała z dziećmi dwa lata wcześniej do Hawany na wakacje. Do tej pory nie ruszała pieniędzy Rudka, w odróżnieniu od takiej Heni przyjeżdżającej aż z Brynowa do jedynego w Katowicach sklepu znajdującego się akurat na Koszutce, blisko jej domu. Henia kupowała w sklepie P.K.O. wszystko na co miała ochotę, między innymi ogromne biustonosze w kolorach pastelowych, mówiła, że dla kobiety ta część garderoby jest najważniejsza i wyciągała je z szeleszczących nylonowych toreb z niebieskim nadrukiem Banku i jego logo z kulą ziemską, chwaląc się zakupami.
Krystyna niewiele wiedziała o tym banku, ale jak przez mgłę pamiętała z reklamy przedwojennej. Bank Polska Kasa Opieki S.A. powstał w międzywojniu by pomagać Polakom przebywającym za granicą chcącym słać do rodzin paczki i pieniądze. Wtedy oddziały banku powstały w największych skupiskach Polaków: w Paryżu, Buenos Aires, Tel Awiwie i Nowym Jorku. Prowadzono też działalność poza bankową, jak nagrody dla uczniów polskich szkół, stypendia, czytelnie, biblioteki. Kupiono „Księgarnię Polską” firmy Gebethner i Wolff, finansowano przytuliska dla ubogich, budowę Domu Starców, Wdów i Sierot.
Pod identyczną nazwą w Polsce Ludowej bank prosperował bardzo dobrze, uczestnicząc w transakcjach walutowych, zabierając obywatelom prawdziwą walutę i wypuszczając własną „bonów towarowych PeKaO” mających kształt kwadratu, nominowanych w dolarach amerykańskich. Odwrotna transakcja posiadaczy kont w banku była niemożliwa, gdyż posiadanie dolarów było zakazane.
Krystyna przeszła przez rozkopany, zastawiony ryczącymi kompresorami, dźwigami i koparkami Rynek. Zmieniono już trasy tramwajów łącząc Siemianowice, Wełnowiec i Koszutkę z południem. „13-tka”, „213″, „6″ i „11″ jechały teraz do parku Kościuszki przez Pocztową, wokół placu Miarki i w dół 15 Grudnia. Zlikwidowano właśnie szalet publiczny przed Zenitem, do którego schodziło się w dół po schodach i stanowił odrażające miejsce. Poszerzano jezdnię ulicy Pocztowej. Tory tramwajowe przy Pocztowej i 15 Grudnia przerzucono na lewą stronę, by tory pod wiaduktem biegły obok siebie. Kładziono kable telekomunikacyjne, energetyczne, kanalizacyjne i gazowe w związku z budową dworca kolejowego.
Kolejka do Banku P.K.O. była ogromna, ludzie stali na ulicy i tępo wpatrywali się w pracujących robotników. Kiedy nadeszła pora dojścia Krystyny do okienka okazało się, że ją Rudek usunął z upoważnienia.

Wracała do domu piechotą w nadziei, że coś po drodze kupi. Była wiosna i Krystyna nie chciała się już ciągle martwić. Wszystko stawało się monotonne w swej nieracjonalności. Dochodząc do rogu 3 Maja patrzyła na baby wiejskie z koszami pełnymi oscypków, jak szybko zwijają swoje niewielkie interesiki na widok pojawiających się w oddali milicjantów, by przeczekać gdzieś w bramie i znowu stawać z koszami w tym samym miejscu. Podobnie robiły kwiaciarki uciekając z bukiecikami leśnych fiołków i konwalii. Handel uliczny był nielegalny, a mandaty i łapówki były tak wielkie w porównaniu z utargiem, że handlarze woleli uciekać.
Martwiła się też o Andrzeja, który znikał na całe dni, chodząc na uczelniane wiece i demonstracje, o których wiedziała tylko z Wolnej Europy. Żadna gazeta nic o tym nie pisała, a cała afera z „Dziadami” pokazywana w telewizji ograniczała się tylko do Warszawy i zdawało się, że nic się w Polsce poza Warszawą nie dzieje, szczególnie, że Gierek w zagadkowy sposób kilka dni temu groził na wiecu przy jakiś nieprawdopodobnych tłumach spędzonych ludzi na plac Feliksa Dzierżyńskiego, że każdemu w Katowicach kto będzie „zawracać nurt naszego życia z obranej przez naród drogi, to śląska woda pogruchocze kości”. Krystyna nie miała pojęcia o jaką wodę Gierkowi chodzi. Właśnie przykrywano na Rynku jedyną rzekę płynącą przez to brzydkie miasto betonem, by nie śmierdziała, i chyba nie miał Gierek tej wody na myśli. Nic ją to właściwie nie obchodziło, poza tym, że Andrzej był teraz z tymi o których Gierek powiedział, że to są „pogrobowcy starego ustroju, rewizjoniści, syjoniści, sługusi imperializmu”. Krystyna bardzo bała się o Andrzeja.
Przeszła przez 3 Maja. W witrynach sklepów stały rzeczy nie do sprzedania, gdyż obowiązywała zasada, że można je sprzedać tylko po zmianie dekoracji, a nigdy nie było wiadomo, kiedy to może nastąpić. Zresztą i tak by ich nie kupiła, były piekielnie drogie.
Na wiosnę w modzie obowiązywała linia namiotu, ołówka, trąbki, safari, styl bojarski, myśliwski hubertus, redingot, materiał to tweedy, flausze, wełna mieszana z anilaną. Obowiązywały golfy, krój męskiej marynarki, szmizjerki, skóry baranie. Stroje wizytowe były eleganckie, obowiązywały sukienki czarne, coctailowe. Ach, wszystko to pokazywała co tydzień Barbara Hoff w „Przekroju” i co z tego. Krystyna bardzo lubiła się ładnie ubrać, ale teraz jej się wszystkiego odechciało.
Czuła się jak za okupacji, kiedy z Łańcuta przechodziły patrole niemieckie i szły na wieś kupować zmarznięte ziemniaki od chłopów. Teraz też szła do małych sklepików otoczonych stertą starych pudeł i skrzyń, gdyż towar przywożono o różnych porach, a znikał on błyskawicznie, pochłaniała go zawsze stojąca kolejka ludzi. Puste skrzynki zostawały i czekały na zabranie w kolejnej dostawie. Ludzie kupowali głwónie piwo i wódkę i wędlinę jaka była, a przecież Krystyna nie kupi salcesonu ani pasztetowej, nikt tego w jej domu jadł nie będzie.
Teraz nawet najmniejsze sklepy stawały się samoobsługowe, przez co towar stał na posadce łącznie z ogromnymi koszami z chlebem i bułkami. Ludzie pytają o dostawy ryb i jaj, nikt nie wie kiedy będą: kierowniczka nigdy nie mogła połączyć się z Centralą i dowiedzieć się, kiedy rzucą. A rzucali coś od rana i tylko dzięki życzliwości sąsiadek Krystyna wiedziała, gdzie rzucili coś popołudniu.
Luźno było przy Niebieskich Blokach w pawilonach na Dzierżyńskiego, ale tam były tylko sklepy z butami, Cepelia, Księgarnia. Idąc w górę w stronę kościoła na skrzyżowanie Armii Czerwonej, Marchlewskiego i Katowickiej, można zawsze było coś po drodze dostać, ale niewiele w maleńkich klitkach sklepików, gdzie sprzedaje się wszystko. W pawilonach po prawej stronie Armii Czerwonej nie było już prawie nic, pierwotny sklep mięsno—wędliniarski zamieniono na nabiałowy, bo nie było czym handlować i teraz stał pusty po wyprzedaży ostatnich serów, śmietany, masła i mrożonego drobiu. Obok skromny sklep cukierniczo-owocowy, w galeriowcu „Delikatesy” świeciły pustkami. Zawsze coś Krystyna przynosiła z rejonu sklepików „Górnika”, ale najłatwiej można było coś upolować w okolicy Morcinka, gdzie przebudowano starą mleczarnię i zamieniono na piekarnię. MHD zarządziło otwieranie o godzinie 6.00, a zamykanie o 20.00 i w ciągu tego czasu ciągle coś dowożono. Także sklep przy Okrzei od strony Tyszki sprzedający nabiał i artykuły chemiczne otwarty był też wieczorem.
Szczęśliwie Katowickie Zakłady Mięsne otrzymały importowany zestaw urządzeń do krajania i paczkowania wędlin z Holandii, które same wkładały plasterki do woreczków foliowych i je spawały. Krystyna była zachwycona i chętnie stanęła po nie w kolejce w Delikatesach na Armii Czerwonej, po 15 deko kiełbasy szynkowej. Asortyment obejmował 9 gatunków wędlin: szynkę gotowaną, mieloną, baleron, polędwicę, boczek, kiełbasę kujawską i szynkową oraz konserwę turystyczną, ale była tylko kiełbasa szynkowa, którą w domu Krystyny chętnie jedzono.
Po tak udanym zakupie poprawił się Krystynie humor i przyjaźniej popatrzyła na ludzi na ulicy. Kobiety nosiły wiosenne płaszcze laminowane, mężczyźni trencz „ocieplony” kolorową podpinką, albo płaszcz klasyczny o zapięciu jednorzędowym, przeważnie krytym, gdzieniegdzie przemykał ktoś w płaszczu z modnej jodły i elano-bawełny. Ale tylko ci, którzy nosili kapelusze byli, jak się mówiło w Przemyślu, porządnie ubrani. Robociarski proletariat nosił chustki i berety na głowie, co wyglądało biednie, szaro i brzydko. Krystyna pomyślała, że powinna poszukać czegoś do ubrania, szczególnie skarpetek helanco dla Rudka i Andrzeja. Botki Ewy zimę wprawdzie wytrzymały, ale filcowe buty są na jeden sezon.
Jednak trudno było tej wiosny utrzymać dobry nastrój. Gazety milczały o tym co się naprawdę dzieje na ulicach miast. Zadecydowano o budowie osiedla Paderewskiego na 6 tysięcy mieszkań dla 30 tysięcy mieszkańców i o tym się rozpisywano, chociaż przy takim trybie budowania była to dla oczekujących na mieszkania bardzo daleka przyszłość. Pomstowano też na anteny telewizyjne zakładane przez amatorów, niszczące rynny i dziurawiące dachy kryte delikatnymi ocynkowanymi blachami.
Rozpisywano się o triumfalnym sukcesie krakowskiej milicji w schwytaniu wampira Krakowa, maturzysty Karola Kota. Krystyna śledziła skąpe informacje o tragediach w Krakowie, gdzie Kot zamordował chłopczyka na sankach i dziewczynkę na klatce schodowej, którą rodzice posłali do skrzynki po list. Właśnie dowiedziała się, że chłopak dostał karę śmierci, ale nic nie było jawne i nikt tak naprawdę nie wiedział co się działo z Kotem.
Tymczasem nadszedł kwiecień i Rudek przyjechał z Warszawy samochodem.
Jak zauważyła Krystyna, Rudek nawet nie potrafił tym fiatem kierować i strach było z nim jechać. Bo kto to widział, by na starym, nieużywanym kilkadziesiąt lat prawem jazdy taki choleryk jak Rudek, który dostał swój pierwszy samochód po pięćdziesiątce, mógł dobrze jeździć. Wzbudzali wszędzie sensację samochodem, a trzymając auto przed klatką schodową Rudek, ku uciesze wszystkich sąsiadów siedzących w oknach nie potrafił go nawet uruchomić! Ciągle gasł mu silnik, a to przecież samochód na włoskich częściach, idealnie chodził, ale nie w rękach Rudka.
Pojechali nawet w Skałki zawieźć Andrzeja z Marianem, by się mogli wspinać, ale wszyscy umierali ze strachu w samochodzie Rudka. Po marcu okazało się, że Marian jest Żydem, o czym sam do tej pory nie wiedział i właściwie wszystkie teraz nasiadówki w pół-pokoju Andrzeja były smutne i Krystyna to odczuwała. Miała w klasie prawie same przyjaciółki Żydówki, wszystkie zginęły w czasie wojny. Aż żal było patrzeć, gdyż Marian bardzo dobrze czuł się na pierwszym roku studiów, przyjaźnił się z Andrzejem nie miał zamiaru nigdzie jechać, ale jego rodzice nalegali i perswadowali, że nie ma tu w Polsce przed nim żadnej przyszłości, skoro ich zwalniają z pracy. Krystyna starała się jak mogła umilać im czas zdobytym jedzeniem i namawianiem Rudka na podwożenie ich na narty do Szczyrku.
Nic nie wskazywało, by coś się miało zmienić. Gomułka podobno w pewnym momencie zakazał kontynuowania ataków antysemickich w prasie i telewizji, ale kolejny wiec na placu Dzierżyńskiego i mowa Gierka niczego nie naprawiła. Jak oglądała w telewizji, na 1 Maja prostokąt placu Dzierżyńskiego wypełniony był morzem sztandarów. Na gmachu Komitetu Wojewódzkiego wisiał portret Lenina z napisem „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”, hasło to podobno, jak mówił spiker, było wciąż aktualne od 120 lat. Na całą wysokość gmachu wisiały flagi bratnich państw socjalistycznych. Na budynku prezydium WRN wisiał gigantyczny portret Gomułki. Obok wielkie litery „PZPR symbol partii przewodniej siły narodu, która jest rozumem, honorem i sumieniem klasy robotniczej”. Na gmachu Związków Zawodowych olbrzymi transparent: “Czynem witamy V Zjazd Partii”. I w tym wszystkim przemówienie Gierka o tym, że jest dumny, że Śląsk zdołał pohamować bankrutów politycznych.

Krystyna postanowiła zapisać się na kurs dziewiarstwa, ale okazało się, że możliwe jest to dopiero od nowego roku akademickiego, czyli po wakacjach. Tymczasem mimo zamówień na spodnie od koleżanek Andrzeja i Ewy, potrafiła zrobić na maszynie z trudem tylko szalik.
W połowie maja na Zawadzkiego utworzono targowisko miejskie z 30 legalnymi, zadaszonymi straganami, z czego Krystyna bardzo się ucieszyła. Nie było to nic specjalnego, sprzedawano tu oprócz warzyw i owoców koszule non-iron, bluzki i płaszcze ortalionowe. Targowisko było brudne, zaśmiecone, z muchami i parkingiem w pobliżu, ale zawsze było to jakieś ułatwienie.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Rudek (16)

Zaraz po świętach Bożego Narodzenia Rudek pojechał autobusem do swojej macierzystej pracy, do „Elektrowni Łagisza w Budowie”, która po latach jego nieobecności dawno była zbudowana.
Łuna czarnego dymu nad Zagłębiem sygnalizowała, że zbliża się do obrzeży Będzina, gdzie oprócz nielicznych, rozpadających się chat krytych papą, stojących wzdłuż szosy, nie było nic. Powoli na horyzoncie widział z okna jak wyłaniają się czubki czterech chłodni, takie same jak te, które Rudek narysował ołówkiem i podkolorował kredkami Ewy na laurce dla Bolesława Gliksmana – dyrektora Łagiszy, na jego imieniny. Nie wpłynęło to na dobre w stosunkach z Dyrektorem, przez dwa lata kłócił się z nim i nawet był skłonny opuścić Łagiszę załatwiając sobie przeniesienie do Kopalni i Zakładów Przetwórczych Siarki „Tarnobrzeg”.
Ale jak doniesiono mu w listach na Kubę, Gliksmana też przeniesiono zaraz po wyjeździe Rudka na Kubę na posadę dyrektora w Zakładach Elektronicznej Techniki Obliczeniowej w Katowicach, gdzie skutecznie budował pierwsze w Polsce komputery i nie wiedział czy to był awans, czy przeciwnie.
Teraz kiedy wszedł do gabinetu nieznanego mu dyrektora, pożałował swoich konfliktów z lwowiakiem Gliksmanem. Były burzliwe, ale ludzkie. Za biurkiem siedział zimy urzędnik, który poinformował go, że przecież nie mogli czekać pięć lat na jego powrót i nie zwolni pracownika pełniącego jego funkcję. Ponieważ nie wolno było Rudka zwolnić, zaproponował mu tak podrzędne stanowisko, że Rudek znowu wpadł w niekontrolowany szał, po którym jedynym wyjściem było złożenie rezygnacji z pracy.
Rudek mając już pięćdziesiąt dwa lata nie miał siły na odległe od domu nowe miejsca pracy, a mimo, że jego pokój w domu także mu zabrano, to jednak pragnął już tylko stabilizacji nawet w tak ciasnym mieszkaniu bez własnego kąta. Nie zorientował się, nie przewidział, że jego koledzy z Politechniki pobudowali wille, wymościli sobie już stanowiska w zakładach, pozapisywali się do Partii i awansowali, a na ich poprzednie stanowiska przychodzili ciągle nowi absolwenci. Minął już czas niedoboru specjalistów w resorcie, teraz był ich nadmiar.
Wprawdzie niewiele się zmieniło i system centralnego zarządzania działał nieprzerwanie, elektroenergetykę podzieloną na sześć okręgowych zarządów energetycznych przejęło teraz Ministerstwo Energetyki, a Rudek należał do okręgu Południowego z siedzibą w Katowicach, który miał kompetencje by go z tak dużym dorobkiem zawodowym skierować na należny mu etat, jednak nic takiego się nie wydarzało. Rudek wściekły wracał z kolejnych rozmów na najwyższym szczeblu gdzie kierowano go do podległych dyrektorów, a tam go zbywano. Wszystkie etaty były pozajmowane, a na te zwalniane czyhali już pracownicy, by je natychmiast zająć.
Koledzy przestali go pamiętać i jeśli z początku mu zazdrościli wyjazdu na Kubę, teraz z satysfakcją obserwowali, jak z dnia na dzień traci nadzieję na znalezienie pracy.
A cóż to był za wyczyn wyjazd na kontrakt do obcego kraju? Teraz stało się to nagminne, nie trzeba było, jak Rudek, zdawać egzaminu z języka, Polservice zarabiał na wysyłanych w świat niewolnikach zabierając im dwie trzecie ich zarobków. Powiększał cały czas ofertę i dolarowe wpływy bez zbytecznych kosztów: wyjeżdżający mieszkali w osobnych enklawach w specjalnie zbudowanych dla nich barakach najczęściej nie kontaktując się z tubylcami. Tak było w Afryce, Azji, Ameryce, krajach Bloku Wschodniego i ZSRR. Inżynierowie budowali tam drogi, mosty, autostrady, fabryki i elektrownie, żołnierze polscy szkolili, lekarze leczyli. Dolar miał tak dużą wartość w przeliczeniu na złotówki, że wszyscy chcieli wyjechać i wrócić z pieniędzmi. Wystarczyło tylko urzędnikowi dać odpowiednią łapówkę, by znaleźć się na liście wyjazdowej.
Ale Rudek był już stary i nie chciał nigdzie jechać. Dostawał ciągle nostalgiczne listy z Hawany i tęsknił, ale cieszył się też, że jest w swoim domu. Wielu Kubańczyków na przestrzeni lat wyemigrowało do Miami i teraz mogli swobodnie bez strachu do niego pisać, a on z entuzjazmem im odpisywał. Dostał też list od Josefiny, kreślarki z jego pracowni. Przy okazji składania mu życzeń Navidad napisała dwie strony pochwał, jak to po jego wyjeździe pozostawione przez niego rozwiązania techniczne cieszą się aprobatą i podziwem.
Krystyna nic nie wydała z konta dolarowego żyjąc tylko z pensji wypłacanej przez Łagiszę, a on też był oszczędny i nie musiał kupować jedzenia i pasty do zębów w sklepie P.K.O. Zresztą, po ostatniej piekielnej awanturze zablokował Krystynie dostęp do konta dolarowego, potajemnie, gdyż sam się tego posunięcia zawstydził. By nie mieć aż tak dużych wyrzutów sumienia, poszedł do sklepu P.K.O. na Morcinka i kupił żonie za bony dolarowe zachodnioniemiecką walizkową maszynę elektryczną do szycia, która haftowała, szyła okrętką i nie zajmowała tak dużo miejsca jak stojąca. W krótkich momentach pojednania dogadali się. Krystyna powiedziała, że chciałby mieć własne pieniądze i zarabiać na robieniu swetrów na maszynie dziewiarskiej. Ciuchy właśnie robione maszynowo, a nie szydełkiem czy na drutach stawały cię coraz modniejsze. W związku z nadchodzącą z zachodu modą hipisowską wszelkie folkowe motywy, cygańskie i rodzime zakopiańskie stawały się szczytem elegancji, a Krystyna mając zachodnią nowoczesną maszynę dziewiarską mogłaby to robić szybko i w momencie, kiedy Rudek jest bez pracy, zarabiać.
Kupili więc maszynę długą na dwa metry i umieścili na stole w dużym pokoju. Instrukcja była po niemiecku, Rudek z początku coś tłumaczył, ale szybko się zniechęcił. Krystyna z Andrzejem rozgryzali ją powoli wyrzucając do śmieci kilogramy porwanej włóczki. Na dodatek maszyna pracowała jedynie na włóczce najwyższej jakości, której nie można było nigdzie dostać. W sklepie P.K.O. była piekielnie droga, a wszelkich włóczek z poprutych swetrów pełnych węzełków nie tolerowała, zacinała się i trzeba było żmudnie wydłubywać kłaki z prowadnicy. W powietrzu fruwały strzępy kolorowej wełny, cały dywan był nimi upstrzony. Z tak potraktowanego pokoju Rudek uciekał wczesnym ranem nawet w złą pogodę i wracał wieczorem. Nie było to żadne rozwiązanie, dlatego też obudziły się w nim zaniedbane potrzeby konstruktorskie i postanowił zbudować dla Krystyny warsztat pracy. Załatwił za butelkę wódki w jakimś zakładzie dwie stalowe rury łączone na cybanty wysokości pokoju, które umieścił obok framugi drzwi balkonowych. Do nich dołączył pionową rurę, na której umieścił deskę, a na niej maszynę dziewiarską. Żeby otworzyć balkon, trzeba było całą maszynę przy pomocy odpowiednich dźwigarów wysunąć pod sufit, poza obręb okna balkonowego. Całe szczęście można było uchylać okno balkonowe i wpuszczać trochę powierza bez windowania maszyny pod sufit. Krystyna siadywała teraz przed oknem balkonowym przy maszynie i miała przynajmniej światło.

Rudkowi wycieńczonemu poszukiwaniem etatu w końcu przyszedł z pomocą jego największy przyjaciel z czasów studiów, ojciec chrzestny Andrzeja. Rudek nie miał pojęcia, jak tego dokonał. Adam miał wprawdzie już pozycję w „Energoprojekcie”, dawno zapisał się do Partii i był w nim mocno zakorzeniony, jednak wszystko zależało od dyrektora i kadrowego.
„Energoprojekt” był blisko domu, przy ulicy Zawadzkiego, wystarczyło tylko przejść most nad ulicą Dzierżyńskiego, minąć Supersam, dworzec autobusowy i już było się w pracy. Rudek dostał kierownicze stanowisko, zobligowano go tylko do zapisania się do Związku Zawodowego Energetyków. Od 1 marca codziennie wędrował ze skórzaną teczką, w której miał suwak i kanapki Krystyny, do nowej pracy.
Tymczasem inżynier Oyżnowski, jego kubański kolega powiadomił go telefonicznie, że załatwił już wszelkie formalności w związku z zakupem Fiata 125 P, co nie było łatwe nawet jak posiadało się bony dolarowe w wystarczającej ilości. Wyjazd do Warszawy był niezbędny by osobiście zamówić samochód w Fabryce Samochodów Osobowych przy ulicy Stalingradzkiej 13, a datę wyznaczała fabryka.
Rudek pojechał rano „Górnikiem” 22 marca 1968 i od razu jadąc na Nowolipki do Oyżanowskiego natknął się na krążących studentów od Uniwersytetu Warszawskiego do Politechniki Warszawskiej, gdzie zaczął się właśnie strajk. Wokół bramy Uniwersytetu na Krakowskim Przedmieściu kłębiły się tłumy młodzieży i mimo, że Rudek wiedział z Wolnej Europy co się dzieje, nie przypuszczał, że jest to wszystko aż tak dramatyczne. Na bramie wisiały transparenty z napisami, ale Rudek nie mógł z taksówki ich dostrzec i przeczytać, zasłaniały drzewa i ludzie. Po pałowaniu 8 marca kiedy, jak donosiła Wolna Europa, autobusy z osobnikami podającymi się za jakiś aktyw robotniczy, zaopatrzonymi w białe pałki gumowe, zajechały pod Uniwersytet, a bramy się dla nich nagle otwarły i wtargnęli na dziedziniec. Pałowano podobno studentów, wykładowców i przechodniów, a było co, bo tłum wielki zebrał się wtedy na Krakowskim Przedmieściu, gdzie dotarli też prowokatorzy SB rzucając w tłum kamieniami.
Teraz jechał taksówką do Oyżanowskiego i oglądał to wszystko z niemałą satysfakcją. Coś się wreszcie w Polsce ruszyło, pomyślał i popatrzył z nostalgią na białe czapki studentów, takie same, jakie pamiętał sprzed wojny.
W telewizji 3 lutego w „Pegazie” Grzegorz Lasota i Witold Filler potępili warszawską inscenizację „Dziadów” dowodząc, że inscenizacja Dejmka „uległa istotnemu wypaczeniu i zasadniczemu zwichnięciu”. Rudek bardzo był przywiązany do Mickiewicza, skończył gimnazjum wadowickie o profilu humanistycznym i nie miał pojęcia, jak „Dziady” można było wypaczyć, szczególnie, że Wolna Europa mówiła tylko o prowokacjach jakiś grup rządzących, o czym też nie miał pojęcia. Wszyscy, łącznie z intelektualistą Cyrankiewiczem, który miał w związku z tym zawsze taryfę ulgową w społeczeństwie mimo swoich haniebnych politycznych posunięć, grzecznie siedzieli w trakcje ostatniego przemówienia Gomułki, stanowiąc jednolite martwe ciało rządzących urzędników. Widział ich w telewizyjnej transmisji 19 marca z Sali Kongresowej, gdzie przez dwie godziny ględził Gomułka śmiesznie się wykrzywiając przy pochylaniu się nad czytaną kartką. Głosy i okrzyki aprobaty z sali, Gomułka dobrotliwie uciszał pewien ich przychylności, gestem mówiącym, że nie ma się co trudzić, wszystko to wiemy i jesteśmy pewni słuszności naszych poczynań. Cały rząd siedzący przy stole gdzie stała mównica z mikrofonem dla Gomułki milczał i siedział nieporuszony. Jaki tam mógł być sprzeciw? Jaki rozłam? – zastanawiał się Rudek.
Potem, kiedy dojeżdżali z Oyżnowskim pod ośnieżoną, bramę FSO na Żeraniu, Rudek bał się ją przekroczyć. To tutaj 11 marca, jak pokazywał Dziennik Telewizyjny odbył się wiec poparcia dla Gomułki i jego rządu. Wzięło w nim udział 6 tysięcy ludzi. Film kręcony na potrzeby telewizji pokazywał złachmanionych robotników i robotnice ubranych ciepło w waciaki, chusty i berety z antenką trzymający niezrozumiałe transparenty „Literaci do pióra, studenci do nauki”, „Oczyścić partię z syjonistów”, „Żydzi do Syjamu”. Rudek wiele już przeżył, ale oglądając coś podobnego nie wierzył własnym oczom. Toteż dojechawszy aż tutaj, gdzie tydzień temu działy się rzeczy nieprawdopodobne dla zdrowego rozsądku, przestraszył się. Pamiętał tę bramę z innych okoliczności, rozsławioną na całą Polskę przemówieniem I sekretarza Komitetu Zakładowego PZPR w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu Lechosława Goździka z ciężarówki w październiku 1956 roku popierającym gorąco Gomułkę. I tak Historia zatoczyła koło.
Fiaty schodzące z taśmy ogromnych hal fabryki były natychmiast rozchwytywane, po dokonaniu koniecznych formalności kazano mu czekać na list powiadamiający go o ostatecznym odbiorze samochodu, co miało odbyć się już niebawem.
Wieczorem po powrocie w Katowicach słuchał przez całą noc przedzierając się przez zagłuszarki Wolnej Europy, co wydarzyło się na Uniwersytecie Warszawskim i na Politechnice Warszawskiej w czasie jego bytności w Warszawie. Rektor Politechniki tego dnia po południu wyrzucił ze studiów 1202 osoby. Planowany 24 godzinny strajk studentów Politechniki trwał, został jednak spacyfikowany i o 4 nad ranem, cztery godziny wcześniej niż planowano, wyszli studenci do pobliskiego akademika „Riviera” asekurowani przez wykładowców, by nie pobiło ich ZOMO. Ale strajk na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęty 21 marca rano jeszcze trwał.
Była sobota i Rudek mimo zmęczenia podróżą do Warszawy i całonocnym czuwaniem przy radiu poszedł do pracy. Jego syn przecież też uczestniczył tydzień temu w katowickich protestach, ale wszystko powoli zaczynało słabnąć.

Rudek jeszcze raz pojechał do Warszawy 23 kwietnia 1968, gdyż w wypadku nie stawienia się po samochód zakład wyznaczał nowy termin, o którym powiadamiał listownie klienta. Na godzinę 12:30 zgłosił się do Działu Sprzedaży na Stalingradzką 50 z ważnymi numerami próbnymi dla przeprowadzenia samochodu z F.S.O. do miejsca zamieszkania. Produkowany był „Polski – Fiat 125P” tylko w kolorach popielatym i popielato-niebieskim. Kolor czarny już się wyczerpał. W paliwo zakład zaopatrzył go w ilości potrzebnej do dojechania do najbliższej stacji C.P.N.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (26)

Mimozami zaczęła się dla Ewy klasa trzecia, chociaż nie miała pojęcia dlaczego Niemen śpiewa o mimozach, skoro kwitną jedynie na Kubie, a w Polsce nie ma ich nawet w kwiaciarniach. Nikt nie nazywał mimozami zwykłych żółtych chwastów na Diablinie, ale widocznie Tuwim miał je na myśli jak pisał wiersz rozsławiony śpiewem Niemena. Najbardziej działała na nią fraza o tym, jak przychodziła do cukierni ta dziewczyna, pod wpływem której Niemenowi rosły skrzydła. Ewa nie używała nawet słowa cukiernia, zawsze była to kawiarnia lub ciastkarnia, gdzie nie było stolików, tak jak w „Dianie” na Morcinka, wszystko tam było na wynos. A tu takie piękne słowo: cukiernia.
W czasie, kiedy Niemen dochodził do słowa „cukiernia”, przypominały się jej wakacje i Hieronim. Właściwie już samo imię ją odstręczało – jak można nazwać dziecko Hieronim?! Nigdy z nim nie zamieniła słowa, chociaż mieszkał w tym samym domu na ulicy Sówki w Gdańsku Stogach, tak jak oni, wynajmował tu z ojcem na lato pokój i nikt ich nie zapoznał ze sobą. Ale kiedyś weszła do kuchni po talerzyk i nie zapaliła światła, odczuła, że ktoś jeszcze tu jest. Szybko uciekła, dostrzegła jednak błyszczące oczy Hieronima i poczuła właśnie to samo, jak wtedy, gdy Niemen dochodził w swojej pieśni do słowa „cukiernia”.
Danka nie chciała nic słyszeć ani o Hieronimie, ani o Stogach, opowiadała w kółko o swoich doświadczeniach erotycznych na kolonii, która już się jej nie należała jako licealistce, ale jakoś ojciec w zakładzie, w którym pracował, jej to załatwił. Danka opowiadała tak zachęcająco, że Ewa żałowała, że nigdy w życiu nie była na kolonii i nigdy nie pojedzie tylko dlatego, że jej mama nie pracuje i się jej nie należą kolonie.
Sprawiły sobie elastyczne czerwone pończochy i do tego czerwone golfy, które wystawały spod białego kołnierzyka fartuszka, a nawet widoczne były, gdy szli na pływalnie i zostawiali fartuszki w klasie. Też na warsztatach, kiedy przebierały się w chałaty, a pod koniec dnia, kiedy nauczyciele zamknięci w kantorku pili i już ich nic nie interesowało, zdejmowały okropne chałaty i obowiązkowe chustki z głów, a chłopcy zdejmowali berety.
Ewa robiła golfy z różnych trykotowych bluzek, które farbowała na czerwono zszywając kołnierzyk i ubierając je do tyłu, tak, że spod długich włosów szwu nie było widać. Całe szczęście nie zakazywano dziewczętom noszenia długich, rozpuszczonych włosów, nie tolerowano tylko ozdób na uszach, dłoniach i palcach. Największym kłopotem były jednak botki, które musiały być białe, a takie botki miała tylko Halina. Jej rodzice mieli pralnię chemiczną w Zabrzu i była w klasie najbogatszą dziewczyną. Wiadomo, prywatna inicjatywa.
Przemalowywanie botków nic nie dawało, farba się złuszczała, ale samo posiadanie butów z wysokimi cholewami już było wielkim sukcesem. Krystynie udało się kupić w Cepelii ludowe, filcowe buty z przodu sznurowane do kolan w kolorze czerwonym i Ewa była nimi zachwycona, mimo, że musiała wstawać o 15 minut wcześniej by je zasznurować i bardzo uważać na kałuże.
Jednak kolor czerwony został natychmiast wyeliminowany ze stroju dziewczyn, wicedyrektor, który uczył ich też malarstwa, stawał rano na schodach i nie wpuszczał czerwonych pończoch, długich włosów u chłopców i tych z brakiem tarczy na ramieniu lub tych, którzy mieli je tylko na agrafce. Ale butów Ewy się nie czepiał, a pięknie komponowały się z czerwonym golfem. Do tego Krystynie udało się kupić dwa metry wełny w drobną brązową kratę i razem uszyły pelerynę z patką pod szyję zapinaną na duże brązowe klipsy wyprute ze starej kurtki. Ewa chodziła w pelerynie całą jesień aż do pierwszych przymrozków, uszyła też sobie aksamitny, miodowy bert z czerwonymi pomponikami.

Katowice po wakacjach bardzo się zmieniły i nadal zmieniały, co Ewa obserwowała przesiadając się na „16-tkę” na Rynku. Rozkopano ulicę Moniuszki i przykrywano betonem Rawę. Dla Ewy było niepojęte, dlaczego miasto rezygnuje z przepływającej przez nie rzeki, nawet takiej jak teraz, śmierdzącej. Na niej budowano oszklony pawilon nazwany „Elegancja”, podobny już przecież wystawiono na Koszutce u wylotu przejścia podziemnego pod Rondem. Wyburzono w związku z budową dworca kino „Śląsk” i planowano zbudować 8-piętrowy gmach instytutu Fizyki Filii UJ, gdzie miał się uczyć jej brat wraz z innymi studentami, gnieżdżącymi się z trudem przy ulicy Bankowej.

Ewa była bardzo przywiązana do Babci z Przemyśla i bardzo żałowała, że nie pojechali do niej w tym roku. Ale wyprawa nad morze była tak dużym przedsięwzięciem, że nie opłacało się tam jechać krócej niż na dwa miesiące, a wakacje już się skończyły. Opisała je Babci szczegółowo w liście i też otrzymała długi list. Nikt z Wrocławia do Przemyśla tego lata nie przyjechał, Leszkowie z Mirką byli w Krynicy Morskiej, o Witku nie napisali ani słowa. Był tam cały czas deszcz i Babcia zastanawiała się w liście, dlaczego jak jej synowa pisze pocztówki do niej, to zawsze wybrzydza na wakacje fundowane przecież przez jej syna i to nie byle gdzie.
Ale latem w Przemyślu nie byli samotni: nocowała u nich córka Smoktunowiczów, ich sąsiadów na Alamarze na Kubie. Widocznie ojciec podał im adres teściowej i córka, piękna dwudziestolatka jechała z Gdańska do Złotych Piasków na wakacje i potrzebowała na przejściu granicznym przenocować. Emil poszedł po nią na dworzec, niósł ciężkie walizy, dali jej środkowy pokój. Stała w nim dla gości modernistyczna kanapa z dawnego biura dziadka, pełniąca w salonie rolę sofy. Powiadomili też Janka Knota, celnika, że Smoktunowiczówna będzie przekraczać granicę. Smoktunowiczówna napisała do nich z Bułgarii, dziękując za tak nadmiarową gościnę i pyszne potrawy. Ewie przypomniała się z całym impetem nostalgii Hawana, szczególnie, że właśnie doniesiono o zabiciu Che Guevary, który – cokolwiek powiedzieć o jego pracy jako ministra finansów w rządzie komunistycznym – był przecież urodziwym, młodym mężczyzną. I taka strata.

W szkole w dalszym ciągu najważniejszymi przedmiotami była chemia i biologia, a Chemik zaczął uczyć ich jeszcze nowego przedmiotu: higieny. Wychowawczyni wprawdzie przeprowadziła na godzinie wychowawczej pogadankę dotyczącą higieny, osobno dla chłopców i osobno dla dziewcząt, ale to nie miało porównania z tym, co opowiadał im chemik. Kiedy wychowawczyni, zwana przez nich Mańcią nakazywała dziewczętom, by znajdowały w domu zawsze kąt, gdzie można się podmyć w „trudnych” dniach i robiły to kilka, a nawet kilkanaście razy dziennie, chociaż unikała słowa menstruacja, a nawet słowo „miesiączka” nie mogło jej przejść przez gardło, to Chemik dla odmiany mówił wprost, że kobiety perfumują się, bo śmierdzą. Dla Ewy były to egzotyczne tematy, Ewa nie miesiączkowała i nie miała pojęcia, jak to jest, a jej przyjaciółka Danka tak. Kąpała się codziennie w wannie nie ze względów higienicznych, a psychicznych, wchodziła do wanny zawsze po szkole by ochłonąć i cały stres szkolny z siebie zrzucić i nie wiedziała, czy śmierdzi, szczególnie, że nie znosiła żadnych perfum, a od wody kolońskiej typu radzieckiej „Carmen” zbierało jej się na wymioty. Chemik, będący w wieku babci Ewy, którego dwumetrowa sylwetka w garniturze, zawsze nienaganna, ze sztywno zawiązanym pod szyję krawatem, z ogromną łysą głową czerwieniącą się z gniewu od byle poruszenia się w ławce, przechadzał się między rzędami. Oczy jego zerkały spod okularów na wybujałe piersi dziewcząt. Grzmiał: jedyną antykoncepcją jest „NIE”.
Oczywiście większość rozpoczęła już dawno życie płciowe, szczególnie, że do klasy przybyła spora porcja uczennic i uczniów ze starszej klasy powtarzających rok i nikt się słowami Chemika nie przejmował, a kartkówki i tak przepisywano od razu z podręcznika, gdyż Chemik dyktował im na lekcji te same zdania i nawet nie prowadzili zeszytów, a tylko symulowali. Chemik, po publicznym potępieniu Danki za ściąganie na chemii myślał, że raz na zawsze pozbył się ściągających i w czasie klasówek zajmował się sobą przy stole nauczycielskim nie interesując się klasą. Nie sposób było przecież uczyć się na pamięć bzdur z podręcznika do higieny, a w czasie odpowiedzi ustnych można było śmiało podpowiadać. Chemika w 1940 NKW-dziści zabrali nocą do więzienia przy Łąckiego we Lwowie i podczas przesłuchań wybili gumową pałką oba bębenki, ale w czasie, kiedy ich uczył, głuchy był tylko na ucho lewe, a na prawe słabo słyszał.
Nikt nie wiedział, że Chemik, który zmienił imię i nazwisko po wojnie, był słynnym w całym przedwojennym Przemyślu harcmistrzem i założycielem hufców odznaczonym za uczestnictwo w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920. Nic dziwnego, że jak weszli do Lwowa sowieci, zabrali się zaraz za komendanta młodzieżowej organizacji kontrrewolucyjnej, „mającej na celu oderwanie Ukrainy Zachodniej od ZSRR”.
Był też starszym bratem lekarza, oficera Wojska Polskiego zamęczonego w stalinowskiej katowni w Krakowie na Montelupich, bohaterskiego obrońcy Westerplatte, który zmarł zaraz po wyjściu z więzienia w komunistycznej Polsce. Ponieważ Chemik ukończył przed wojną Politechnikę Lwowską i miał pedagogiczne kwalifikacje, gdyż uczył już w gimnazjach przedwojennych biologii i chemii, a po wojnie był kierownikiem sekcji biologiczno-chemicznej w Zespole Metodyczno-Programowym Szkół Artystycznych w Kuratorium Katowickim, a także był w Liceum Plastycznym nienagannym, nigdy nie spóźniającym się nauczycielem od 1952 roku, miał największe kwalifikacje, by zostać jej dyrektorem. Bezpartyjność i życiorys Profesora zdyskwalifikowały jego kandydaturę, o której dowiedział się rano, a już po południu na konferencji przyszedł z nominacją całkiem nowy, partyjny i przyjęty przez grono jako ubek, magister Wychowania Fizycznego.
Ewie nie pomogło, że była też z Przemyśla i że też urodziła się jak Chemik pierwszego stycznia. Ewy Chemik wyraźnie nie lubił i nie wiedziała za co, gdyż wszystkiego się uczyła. Nie miała pojęcia o szlachetnej przeszłości Profesora, a lubiła właśnie ich dyrektora zwanego Bukietem, wybranego na dyrektora zamiast Chemika. Bukiet w każdy poniedziałek wiódł ich ulicami Katowic do najmilszego miejsca, na basen.
Dryl, jaki zaprowadzał w klasach Chemik nie wywoływał zresztą w nikim żadnego sprzeciwu. Wszyscy marzyli wprawdzie, by się przenieść do „Zakopca”, do Kenara, gdzie, jak głosiła legenda o tej szkole, znali tam uczniowie tylko wzór chemiczny wody: H2O i nic poza tym, nie marnowali życia na takie rzeczy, potrafili jakoś manewrować i się ani chemii, ani biologii, a tym bardziej higieny, nie uczyć, a Ewa, spanikowana szkołą, była uczennicą wzorową i wszystkiego się gorliwie uczyła.
Ale Ewę ciągnęło do niepoprawności i spośród wszystkich chodzących z nią do klasy taką niepoprawną była właśnie Heńka.
Heńka siedziała wprawdzie kilka ławek dalej za ławką Ewy i Danki, ale była postacią wyrazistą i kolorową i Ewa się nią zainteresowała i często do niej podchodziła. Ewie mówiła:
– Ach jak jestem brzydka! Gdybym miała taką cerę jak ty! A Dance mówiła:
– Masz ładne pończochy!
Dlaczego? Dopytywała się zdziwiona Danka, która musiała przeprosić się do swoich bawełnianych starych beżowych pończoch, bo w czerwonych nie wpuszczali.
– Bo są na ładnych nogach! – odpowiadała Heńka.
– Popatrz, jakie mam grube nogi! – mówiła każdemu, kto przechodził obok jej ławki, a nogi wcale nie były ani grube, ani brzydkie.
Od pierwszej klasy Heńka lubiła przebywać wśród chłopaków, śmiało z nimi rozmawiała, podczas gdy byłe siódmoklasistki czerwieniły się przy każdej rozmowie. Potem mówiła Ewie:
– Popatrz jakie mam powodzenie, a przecież nie jestem specjalnie ładna!
Potem, kiedy dziewczęta zżyły się ze sobą, zawsze zapoczątkowywała w klasie jakiś styl, nowość.
Wprowadziła modę pisania powieści. Raz opowiedziała o swojej książce i dała się ubłagać. Nazajutrz na Warsztaty przyniosła odpisy ze swojego „dzieła”. Koleżanka, której przyniosła to do przeczytania czytając zaczerwieniła się, i powiedziała:
– Wyobrażam sobie ciąg dalszy, taki, jak początek!
Potem czytały dwójkami siedząc za wieszakami z ubraniami wymieniając gorszące uwagi. Opisywała tam wspólne życie młodego chłopca i dziewczyny, ich poznanie i wspólnie spędzone chwile. Dając do czytania zastrzegła sobie, że jeżeli będą krytykować, to tak, żeby ona nie słyszała. Przyniosła jeszcze jeden ustęp książki, a resztę opowiedziała. Zastanawiała się nad zakończeniem. Większość dziewcząt radziła zakończyć śmiercią dziewczyny lub chłopaka.
Nigdy tego nie skończyła. Potem pisała krótkie nowelki snując dalej wątek miłosny bohaterów. Nie robiła nigdy błędów na dyktandzie, a wypracowania na polskim miała bardzo dobre. Po niej wiele dziewcząt zaczęło ją naśladować pisząc powieści o Indianach i zwierzętach.
W pierwszej klasie mieszkała jeszcze u rodziców, raczej u matki i ojczyma, ojca nie miała. Opowiadała dużo o młodszej siostrze z drugiego małżeństwa mamy, która w czasie świąt Bożego Narodzenia domagała się „sznytki ze smalcem”.
Pod koniec roku w pierwszej klasie skradziono komuś pieniądze. Były podejrzenia i dwie dziewczyny włożyły jej do kieszeni kartkę w tej sprawie. Ale ona tego nie zrobiła. W dzień lub dwa po tym wydarzeniu wybuchła płaczem, płakała na przerwie długo z zakrytą twarzą. Gdy ktoś ją spytał dlaczego płacze, nagle zaczęła krzyczeć na całą klasę:
– Wszyscy jesteście wstrętni, nienawidzę was!
Koleżanki odsunęły się przestraszone, nikt nie wiedział, co się stało. Wyglądało to na jakiś rozstrój nerwowy, wybuch histerii, spazmowy płacz. Nikt nie wiedział, czy płacze z powodu podejrzeń, czy z jakiś innych powodów. Wybuchy Heńki powtarzały się kilkakrotnie, potem ustały.
Ale i tak Heńkę wszyscy mimo to lubili za jej ekscentryczność i odwagę. Przyszywała sobie wszędzie frędzle – do spódnicy, rękawów, butów, kołnierza i tak szła przez całe miasto maskując frędzle przed wejściem do szkoły. W malarstwie stworzyła nowy styl, potem nazwano to “krzyżykowym” bo prawie wszyscy przyjęli to od niej. Polegał na kładzeniu maleńkim pędzelkiem dużej rozmaitości kolorów na jednej płaszczyźnie, ale w tej samej gamie i wychodziły piękne efekty. Niezbyt była zadowolona z przyjęcia od niej „stylu”, więc po kilku miesiącach styl zmieniła na „pasy”. Powoli tamten styl w klasie zaczął zanikać.
W drugiej klasie była już zmieniona, wydoroślała, przytyła i wyrosła. Zaprowadziła modę na kolekcjonowanie notesów. W każdym co innego – dowcipy, złote myśli, anegdoty, kawałki prozy wielkich pisarzy, poezja. Dalej była bezpośrednia, miła, przeczulona na punkcie urody. Na warsztatach zawstydzała chłopaków wkładanymi pod bluzkę kawałkami drewna i pytając ich, czy tak ładnie. Chłopcy się czerwienili. Kiedyś przyniosła czarno-białe zdjęcie z dwiema nagimi postaciami odbywającymi ewidentnie stosunek płciowy, ale było tak małe i tak niewyraźne, że trudno było się zorientować. Mimo to, na Ewie zrobiło piorunujące wrażenie, Ewa nigdy czegoś podobnego nie widziała i bała się tego. Ale kiedy Ewa pokazała jej rysunek swojego ulubionego wówczas artysty, Aubrey’a Beardsley’a, była na etapie fascynacji secesją i znalazła go w albumie „Autoportret” Mieczysława Wallisa, gdzie artysta przedstawił siebie w łóżku z kimś i powiedziała Heniu, to coś dla ciebie, ale Henia się obraziła.
– Kto ci powiedział, że ja się tym interesuję?
– A czym? – spytała Ewa
– Wszystkim!
Pewnego razu przyszła na warsztaty z sensacyjną wiadomością – chłopcy charakteryzowali wady i zalety każdej dziewczyny w klasie, a ona podsłuchiwała i to opowiadała tej, co na jej temat słyszała. Jedne śmiały się z niej, nie dowierzały, inne złościły się na nią, że opowiada takie „brednie”. Ale we wszystkich wzbudziła ciekawość. Zaoponowała też Ewa.
– Nie wierzę w to. Ty to sobie wymyśliłaś.
– Nie wierzysz? Przecież pisałam ankietę!
Ewa nie miała pojęcia o jaką ankietę jej chodziło i jakoś to wszystko zblakło, a Heńka się rozkleiła. Henia była pojedyncza, podczas gdy wszystkie dziewczyny łączyły się w pary i chłopcy także łączyli się w pary. To Ewie też imponowało, że miała odwagę. Bo często miała dość Danki, a bała się być kompletnie sama. Heńka nie miała przyjaciółki, ani oficjalnie, ani tajnie. Przez wszystkich była lubiana za swoje wesołe usposobienie jednak przyjaciółki nie miała. Zresztą nie starała się o nią. Nikomu się nie zwierzała, mało wiedziano o niej. Raz Ewa usłyszała jej rozmowę ze Stanisławą zwaną Wiesią. Opowiadała o praniu w domu.
– Wiesz – zawsze jak pranie jest w domu wszyscy są zdenerwowani, źli. A u nas inaczej. My się śmiejemy, cała podłoga jest w pianie! – najlepszy dzień, jak jest pranie!
– Z kim ona mieszka? – Ewa spytała Wieśkę, kiedy Henia odeszła.
– A nie wiem, z jakimś kuzynem – odpowiedziała Wieśka, jakby nie wiedzieć takich rzeczy to była zwyczajna rzecz.
Tak, potem Heńka mówiła, że u mamy jest gościem. Kuzyn miał na imię Janusz. Wyposażenie domu to pralka Janusza, a telewizor to dar mamy.
Jak zwykle, żaliła się na swoje nogi. Często chodziła do Bogdana. Raz poszła i poprosiła, by zaśpiewał jej piosenkę. Niezbyt grzecznie ją odprawił. Potem o czymś rozmawiali – zeszli na temat dziewcząt.
– Dziewczyna nie musi być ładna, najważniejsza inteligencja – mówił Bogdan.
– Och, ja ani ładna, ani inteligentna – żaliła się z goryczą. Wtedy usiedli koło Ewy, Ewa zaraz zaczęła się sprzeczać z Bogdanem, wtedy Henia przyniosła jeden ze swych notesów i zaczęła czytać o miłości. Bogdan uderzył ją lekko po ramieniu, potem przeprosił i odszedł.
I to właśnie wtedy się rozkleiła. Pierwszy raz wtedy zaczęła się Ewie zwierzać. Mówiła, że jej nikt w klasie nie lubi, że wszyscy widzą w niej same wady. Gdy gorączkowo Ewa zaczęła zaprzeczać, mówiła:
– Oj Ewa, ty nie wiesz! Ty chcesz mnie tylko pocieszyć!
Ewa coraz bardziej zaczęła się wikłać nie wiedząc co powiedzieć, dała jej przykład Anki słynącej ze swoich opowiadań o jej nocnym życiu w Czeladzi, skąd dojeżdżała. Była faktycznie dość ordynarna i agresywna.
– Anię można nie lubić, ale ciebie? Ale szybko dodała, że Ania jest niewinna, bo wychowuje ją tylko babcia.
Henia zaczęła cicho popłakiwać, na przewieszonym sznurku u jej szyli drżała maskotka, miś granatowy z brzydkim, gumowym pyszczkiem i z olbrzymią, czerwoną kokardą w białe grochy. Najczęściej nosiła go w zębach mówiąc, że to prezent od chłopaka, teraz smutno zwisał, a ona łkała.
– Oj, – powiedziała – to jaka ja mam być – mnie po kolei wszyscy wychowywali – ciotki, babcie – wszyscy!
– Och Ewa, tobie to zawsze było dobrze, masz ojca – a ja?
Wtedy Ewa pomyślała o swoim ojcu, którego tak naprawdę nigdy nie widziała długo, gdyż zawsze gdzieś pracował i był w domu przelotnie. Ale teraz sytuacja się zmieniła, ojciec zjechał z Kuby na trwałe i nie tylko, że nigdzie nie wyjeżdżał, to jeszcze nic nie rokowało, by dostał jakąś pracę. W domu były codziennie awantury, ojciec miał pretensję, że zabrano mu pokój, ale kosztowna ścianka działowa umożliwiająca jej i jej bratu posiadanie „własnego kąta”, okazała się na szczęście odporna, niczym mur, na jego agresję.
Ojciec nie odważył się jej zburzyć i przywrócić stanu sprzed wyjazdu na Kubę, a naiwnie myślał, że jak na Odyseusza, będą po pięciu latach tu na niego wszyscy czekać. Zmarginalizowany pogodził się wreszcie i zamieszkał z Krystyną w dużym pokoju, gdzie Krystyna zrobiła mu kącik na małą deskę kreślarską i suwak. Jednak dopiero tam zaczęło się piekło. Dochodzące do Ewy awantury powodowały, że zaczynała się trząść na całym ciele i mdleć. Kiedy rodzice podnosili ją z podłogi w kuchni i cucili, rozpoczynali na nowo kłótnie, tym razem obwiniając się wzajemnie o pogarszanie się stanu zdrowia Ewy.
Krystyna z dnia na dzień, w miarę, jak Rudek przychodził do domu po kolejnej rozmowie z kolejnym dyrektorem, wpadała w coraz większą histerię, bojąc się, że nie będzie mogła utrzymać domu. W Łagiszy elektrownię już wybudowano, jego stanowisko było od dawna zajęte, wszyscy jego koledzy awansowali, a Rudek nie godził się na etat poniżej swoich kwalifikacji. Po radości z prezentów kubańskich nie było już śladu, a „Playboy” dokumentnie zaczytany przez kolegów Andrzeja smętnie leżał porzucony na jego biurku.
Ewa często brała go do ręki, ale oglądała tylko strony z ciuchami, reklamy kosmetyków oraz rysunkowe ilustracje opowiadań. Wszelkie nagości przy obracaniu stron przykrywała ręką, by ich nie oglądać.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz