Lata sześćdziesiąte. Wanda (10)

– I jak można było nazwać Plac na Bramie Placem Karola Marksa, albo Zamek Parkiem Lenina? – zastanawiała się Wanda idąc w niedzielę do Reformatów. Mijała z odrazą pomnik Wdzięczności i przechodziła szybko na drugą stronę, zerkając na świeże klepsydry wyklejone na obskurnej tablicy muru zabudowań i ogrodu zakonu. Wielu ludzi tu przystawało, bo było to najbardziej interesujące miejsce dla mieszkańców Przemyśla. Przystanęła też Wanda i z ulgą dowiedziała się, że nikogo ze zmarłych nie zna.
Zeszła schodkami w dół do barokowego kościoła pełnego jak zwykle kwiatów, białych koronkowych obrusów przy ołtarzach i całego tego złoconego przeładowania. Siadła w ławce i mimo pokaźnej tuszy przesunęła się, by zrobić miejsce nadchodzącym wiernym. Przychodziła zawsze pół godziny wcześniej, by mieć miejsce siedzące, gdyż o tej porze kościół był przepełniony, dlatego Leśka i Emil chodzili na „siódemkę”, ale ona nie chciała tak wcześnie wstawać. Znała wszystkich braci franciszkanów od reformatów i oni ją znali, i podobnie jak w telewizorze, kiedy pisała skarżące program listy do spikerek była pewna, że one dają jej jakieś znaki, że mimo telewizyjnej cenzury solidaryzują się z jej listami. Tutaj też wiedziała, że ksiądz wygłaszający kazanie patrzy tylko na nią i jej to wszystko przekazuje, co sam myśli, ale nie może tego na głos powiedzieć. Ale ona znała to już na pamięć i nie interesowała się ani kazaniem, ani mszą. Przebywając w domu nie napadały ją wspomnienia tak gwałtownie jak po przejściu zeszmaconych przemyskich ulic. Napadało ją wtedy wszechogarniające uczucie zmarnowania.
– Przecież Przemyśl kwitł, to było główne obok Krakowa i Lwowa miasto Galicji! Inaczej nie zamieszkali by tu z Franusiem, mogli zamieszkać we Lwowie, gdzie Franuś kończył politechnikę.
W Stanisławowie Laszlo kochał ją na zabój, ale rodzice krzywo patrzyli na oficera węgierskiego mimo, że był wyśmienitą partią i zaraz po wyzwoleniu, gdy będąc u Maniuśki we Lwowie poznała Franka, on już nie odpuścił. Ach, jak Franuś ją kochał! Nic nie było za drogie dla Wandeczki, mimo, że był goły po studiach, skłócony z rodzicami i siostrami dopiero zaczął zarabiać. Wynajęli po ślubie mieszkanie w Bóbrce, gdzie przyszedł na świat Leszek, ale już dzięki intratnym architektonicznym zleceniom zdołał kupić plac pod budowę kamienicy dla nich w Przemyślu. Za zaborów Twierdza Przemyska blokowała wszelkie budowy, ale w wolnej Polsce zaczął się niebywały boom budowlany. Nagle wszelkie zakazy przestały istnieć, Przemyśl, miasto o dwukondygnacyjnej zabudowie zaczęło wzrastać ku górze, a wszelkie nieużytki, wolne place zamieniły się w place budowlane i skwery. Ach, ile Franek miał roboty! Już nawet przestał malować, robić to, co najbardziej kochał, bo wbrew pewności, że karmiąca matka nie zachodzi w ciążę, Wanda natychmiast zaszła i urodziła Krysię. Miała dwie niańki, dwie służące i nie mogła sobie w Bóbrce dać rady. Tęskniła zresztą do wielkomiejskiego życia i w tej dziurze usychała z tęsknoty za Stanisławowem, kiedy tylko dzieci zaczęły chodzić, zaraz pojechała do mamy. Wtedy Franek przyspieszył budowę i zrezygnował z budowy drugiego skrzydła kamienicy skupiając się na wykończeniu tylko tego, pozostawiając drugą część na czas, kiedy już będą mieszkać w Przemyślu, a on nie będzie musiał dojeżdżać. Mieli więc na razie tylko trzy pokoje na pierwszym piętrze, z których pierwszy zajął Franek na biuro, a ona z dziećmi gnieździła się w sypialni z łazienką, po środku był salon. Resztę mieszkań kamienicy natychmiast powynajmowali.
Piękne było to nowiuśkie mieszkanie z parkietem ułożonym w wielokolorową mozaikę i drzwiami z mosiężnymi gałkami i okrągłymi listwami malowanymi na pastelowy różowy kolor. Franek zaprojektował nawet nowoczesne meble w stylu modernistycznym, jak ta kamienica, z niklowanymi, robionymi na zamówienie prostymi uchwytami, do tego gięte z rurek niklowanych krzesła. Takie same potem widziała w rezydencji prezydenta Mościckiego w Wiśle. Ach, jak Franuś kochał ten dom, jak lubił go urządzać!
Przemyśl zmieniał się z dnia na dzień. Wytyczano nowe ulice: Niewiadomskiego, Prusa, Reja, Sierakowskiego, Szymanowskiego nadając im nazwy sławnych Polaków. Mimo, że niedaleko dworca, tereny tutaj były zupełnie puste, ich zaułek nazwano Pierackiego, a Franek zaczął naprzeciwko ich kamienicy budować kamienicę dla swojej siostry Isi pogodziwszy się z nią, gdyż Wanda uwielbiała wszystkie siostry Franka i uparła się, by Isia trzymała Krysię do chrztu. Isi kupił ojciec kamienicę na Słowackiego gdzie zamieszkała z poślubionym sędzią, kapitanem Wojska Polskiego. Była to niewielka, jednopiętrowa kamieniczka secesyjna, z płasko zdobioną we wzory geometryczne fasadą, bogato malowanymi plafonami klatki schodowej i pięknym ogrodem, wygospodarowanym z części przeznaczonej na zabudowę cmentarza, gdzie wszystko bujnie kwitło i owocowało, szczególnie orzechy włoskie. Isia była o pięć lat młodsza od Wandy. Urodziła już syna, a z następnym była w ciąży.
Ach, jaki Przemyśl był wtedy piękny! Nowe ulice poobsadzano drzewami, stare drzewa troskliwie przycinano i pielęgnowano. Wiosną, jak się szło ulicami odurzał zapach akacji, kasztanów, potem lip i czeremchy. Jesienią Przemyśl zabarwiał się klonami i jesionami, czerwieniał jarzębiną. Najpiękniejszy był jednak Zamek, gdzie miasto z zagospodarowanego przez Austriaków parku zrobiło, poszerzając i zalesiając jego tereny, jeszcze piękniejszym. Odnowiono figurkę pastuszka i pobliskie popiersie Kościuszki, odrestaurowano domek ogrodnika zbudowany przez zaborcę na początku wieku w stylu neogotyckim wraz z przylegającą do niego oranżerią i palmiarnią.
Po 1918 wszędzie, gdzie tylko się dało, zakładano skwery i parki, latem kwitły klomby i kwiaty w oknach. Wytyczano nad Sanem przyszłe bulwary. Uporządkowano i zagospodarowano Wybrzeże Józefa Piłsudskiego sadząc dalsze drzewa i ustawiając ławki. Pomnik Mickiewicza w Rynku obmurowano od frontu i dano metalowe ogrodzenie. Wyczyszczono pobliski pomnik Sobieskiego. Na dotychczasowym skwerze na Placu Na Bramie rosły bujnie drzewa, wśród nich stał kiosk i ławki. Pasem zieleni połączono go z ulicą Mickiewicza, pomiędzy ulicami Konarskiego i Mariacką utworzono dwa pasy zieleni, obsadzając je drzewami. Zieleń dotarła i pod okno Wandy, w zaułku Pierackiego, gdzie teraz jest ogródek jordanowski oddany pod opiekę Pająkowej, był skwer miejski.
Plac Na Bramie, gdzie Armia Czerwona wyzwalając Przemyśl pokazała się mieszkańcom Przemyśla po raz pierwszy po zakończeniu II wojny światowej był wcześniej najważniejszym węzłem komunikacyjnym. Stąd wybiegała ulica Mickiewicza na Lwów, ulica Słowackiego na Dobromil, a Dworskiego, przy której był zaułek Pierackiego, na Bakończyce. Do kamienicy na Pierackiego Franek szybko podłączył wodę korzystając z ukończonych właśnie prac wodociągów i kanalizacji dla centrum Przemyśla, gdzie niedawno jeszcze były tylko studnie podwórzowe. Duży bojler miedziany podgrzewający wodę małym piecykiem na węgiel ustawionym blisko wanny ułatwiał Wandzie codzienne życie, szczególnie, że każde wyjście do miasta łączyło się ze starannym wyglądem, gdyż każdy tu się ze sobą znał i każdy każdego oceniał. Wanda robiła zakupy w luksusowych sklepach, ale wszystkich sklepów sprzedających odzież było w Przemyślu ponad dwieście. Do innych też zaglądała kupując służącym fartuszki i sukienki. Sklepów z butami było ponad sześćdziesiąt, były ciągle odwiedzane ze względu na stale rosnące stopy dzieci.
Sklepy luksusowe były na Rynku, wzdłuż Franciszkańskiej, Kazimierza Wielkiego, Jagiellońskiej i właśnie tutaj, na Placu Na Bramie, a także na Mickiewicza i Słowackiego. Wanda lubiła się dobrze ubrać, nosić coraz to nowe kapelusze i rękawiczki ku uciesze Franka.
Zaopatrzeniem w żywność się nie martwiła, codziennie rano furmanką przywożono do lodówki lód, a po bloki masła i głowy cukru jeździła z kucharką dorożką. Jarzyny i owoce przywoziły do domu chłopki z okolicznych wsi, a jak zjechali się niespodziewani goście, Wanda posyłała służącą do pobliskiej Adrii na Mickiewicza, po dania z ryb i mięs. Codziennie jedli proste potrawy, kucharka gotowała kaszę gryczaną, którą Franek uwielbiał i pierogi, których umiejętność szybkiego klejenia Wanda testowała w dniu przyjęcia nowej kucharki. Na słodkości, a przede wszystkim ciasto francuskie Wanda jechała z dziećmi do Stanisławowa, gdyż jej matka piekła je codziennie.
Franek wieczorami umawiał się z klientami w licznych miejscach, zależnie od zamożności klienta. W hotelu „Grand” przy Placu Legionów, w „City” i „Europejskim” przy Kolejowej, w „Polonii” przy Placu Na Bramie, „Narodowym” przy ulicy Dworskiego i „Victorii” przy Mickiewicza. Miał tak dużo zleceń, że Wanda musiała całe przedpołudnia pomagać mu w biurze, pisać kosztorysy, rozpisywać zarobki dla robotników na placach budowy, zamawiać materiały budowlane. Robiła to swoim pięknym, pochyłym pismem, które olśniewało już w studium nauczycielskim ukończonym z odznaczeniem w Stanisławowie. Ale tuż przed wojną Franek kupił jej maszynę do pisania, z której była bardzo dumna i z którą jeździła z Frankiem w teren. Była to mała, wyprodukowana na licencji szwajcarskiej firmy Paillard przez Warszawską Fabryka Karabinów. Maszyna była wyposażona w mechanizm dźwigniowo-czcionkowy z dwurejestrową klawiaturą i Wanda ją natychmiast polubiła.
Pracę ułatwiał też telefon z wiszącą na sznurku tubką do mówienia. Wprawdzie przed I wojną światową rozpoczęto zakładanie w Przemyślu sieci telefonicznej podziemnej, gdyż napowietrzne kable starczały dla garstki abonamentów telefonicznych, ale dopiero w 1934 roku je wznowiono i po ukończeniu prac podziemnych i zbudowaniu nowoczesnej centrali na poczcie przy Mickiewicza powiększono liczbę telefonów w mieście do 1200, w tym dla kamienicy na Pierackiego.
Ale teraz już telefonu nie miała.
Wanda zatraciła się we wspomnieniach tak bardzo, że z trudem wyszła z kościoła na przemyską rzeczywistość. Była jesień i powlokła się do domu mokrymi ulicami z konieczności mijając znienawidzony pomnik, innej drogi nie było.
Emil pewnie przyniósł jej z piwnicy wiadro węgla i rozpali w piecu, który niedawno przestawiała, a i tak źle ciągnął. Poczyta „Przekrój”. Nie, nie pojedzie na Boże Narodzenie ani do Krysi do Katowic, ani do Leszka do Wrocławia… Tam do Krysi zjechał Rudek z Kuby i awanturuje się, że zabrano mu jego pokój… U Leszka taka tragedia z Witkiem… To wina Renii, po co ona pracuje na tych bolszewickich etatach, skoro Leszek tak dobrze zarabia? Zaniedbała tego Witka, nie zdał matury i wdał się w takie środowisko… Krysia nie pracuje i są efekty, Andrzej na Uniwersytecie… Właśnie przysłał pocztówkę z Zakopanego…
Najnowszy „Przekrój” martwił się nowojorską młodzieżą, która chodzi boso i nosi w rękach i we włosach kwiaty. Dzieci-kwiaty, jak donosił zagraniczny korespondent, są niepokojącym zjawiskiem społecznym, gdyż martwią rodziców, którzy poszukując ich po ulicach nowojorskich zrzeszają się w organizacje.
Kto pomoże Witkowi we Wrocławiu? – martwiła się Wanda, która na wieść o próbie samobójczej wnuka, który skutkiem zażycia jakiś trucizn od wrocławskich hipisów pozostawiony był sam sobie. Leszek dzięki swoim znajomościom we Wrocławskim Urzędzie Miasta wydobył go ze szpitala psychiatrycznego, ale na wiosnę jak nic pójdzie do wojska, od którego tą drogą chciał uciec. I nic, żadnej przyjemności z tego nie miał, jak te Dzieci Kwiaty…
Wanda całymi nocami czytała książki bojąc się odgłosów dochodzących zza okna.
Podobno po zmroku nie można już wejść na Zamek. Biją na Basztowej, Śnigurskiego, Władyczu, Ratuszowej, a przede wszystkim na Smolki. Co noc Wanda słyszała ryki i wrzaski pijanych batiarów biegnących ze Smolki na 1 Maja i wpadali w ich zaułek. Wpadali też do nich i dobijali się do klatki. Czasami, któryś z lokatorów wracając nocą nie zamknął drzwi wejściowych na klucz i rano była dokumentnie zaszczana, rozbite butelki i krew.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (15)

Zaraz po powrocie znad morza Ewa poszła stać do kolejki po zeszyty do papierniczego za Podkową, a Krystyna próbowała doprowadzić dom do używalności, gdyż po dwóch miesiącach niemieszkania pokrył się kurzem i brudem z nieszczelnych okien, które też były brudne.
Wszystkie wystawy sklepowe na Koszutce pospiesznie dekorowano. Do zwyczajowego czerwonego i białego koloru dodano niebieski. W tym też kolorze specjalnie wyhodowane goździki sprzedawano w kwiaciarni pod Rondem. Danek, syn pani Danusi spod dziewiątki nosił teraz czapkę-degolówkę wyprodukowaną przez elastyczny sektor prywaciarski. Andrzej zaczynał zajęcia na Uniwersytecie dopiero za miesiąc, przeciągające się beztroskie wakacje spędzał w połówce swojego pokoju, gdzie całymi dniami przesiadywali jego koledzy i koleżanki z liceum z Maćkiem na czele. Ale nim 9 września zapowiadany przejazd prezydenta Francji z małżonką pod ich balkonem się ziścił, do mieszkania grubo wcześniej wtargnęły inne klasy ogólniaka im. Kawalca, roczniki niższe, znające francuski, dziewczyny i chłopcy, o których istnieniu Andrzej nie miał pojęcia. Wszyscy wyszli na balkon z francuskimi chorągiewkami rycząc na całe gardło po francusku i Krystyna obawiała się, że balkon się zerwie.
Od dłuższego czasu wszyscy w domu chcąc nie chcąc śledzili wizytę de Gaulle’a w Polsce. Jeszcze długo przed wizytą rozwodzono się w telewizji, co podać de Gaulle’owi, jak już zakwaterują go w pałacu w Wilanowie, gdyż podobno żadnych zielonych dodatków jak siekana pietruszka nie cierpi, a przecież Francuzi uwielbiają wszelkie jarzyny i zioła. Krystyna nie dawała wiary tym dywagacjom i słusznie, bo jak się okazało, całe jedzenie przygotowała ambasada francuska.
W piątek 8 września Generał Charles de Gaulle z żoną Yvonne rozpoczął 3 dniową podróż po Polsce z przewodniczącym Rady Państwa Edwardem Ochabem też ze swoją małżonką. Witany na ulicach tłumami warszawiaków, niedługo poleciał do Krakowa, gdzie tłumy na lotnisku w Balicach nie były mniejsze, niż w Warszawie. Po zwiedzeniu Krakowa przez generała, a przez Yvonne Wieliczki, nazajutrz wyruszyli kawalkadą samochodów przez Bieruń, Mysłowice, przekroczyli słynną granicę zaborów trzech cesarzy, przejechali Sosnowiec i wjechali do Katowic. Przy Rondzie i nowo odsłoniętym Pomniku Powstańców Śląskich byli o 11:45, potem wśród wiwatującego, nieprawdopodobnego tłumu katowiczan przejechali Armii Czerwonej, wjechali na Koszutkę, na Gustawa Morcinka. Jechali ulicą Zawadzkiego i kiedy byli przy niebieskich blokach, balkon Andrzeja zaczął histerycznie krzyczeć. Andrzej widział tyko plecy Maćka i Jolki, którzy dzięki swojemu wzrostowi widzieli wszystko, natomiast Andrzej nie zdołał dopchać się i nic nie zobaczył.
Konwój pojechał potem, jak donosiły telewizyjne wiadomości na Wita Stwosza, minął szkołę Ewy i ulicą Ligonia pojechał do rezydencji, ale nikt nie wiedział, gdzie de Gaulle miał nocować.
Po południu pojawił się w telewizorze, siedział w loży z Ochabem i razem oglądali występ zespołu „Śląsk”, czego Andrzej już nie wytrzymał. Bezpośrednia transmisja koncertu galowego zespołu pieśni i tańca „Śląsk” w sali Domu Muzyki w Zabrzu trwała kilka godzin.
Pogoda była przepiękna, Andrzej śledził jeszcze potem migawki pobytu de Gaulle’a w Gdańsku i bezpośrednią transmisję w sejmie, gdzie, podobnie jak w Zabrzu, generał uznał granice Polski wytyczone w Jałcie, a których RFN nie uznawała. Gomułka był bardzo zadowolony i promieniał.
Jak doniosła Wolna Europa, na wieczornym przyjęciu w Wilanowie na tarasach pod gołym niebem, gdzie było ponad 1000 gości, ambasada francuska podała kawior, raki i sery. Ubolewano w Wolnej Europie, że katolik de Gaulle nie spotkał się z kardynałem Wyszyńskim ani z kardynałem Wojtyłą.

Cały wrzesień w pokoju Andrzeja przebywali jego maturalni koledzy i koleżanki którzy regularnie stołowali się u niego w domu, gdzie w odróżnieniu od ich domów, jego matka nie pracowała. Wędrówki od sklepu do sklepu, w których za każdym razem rzucano co innego, Krystynę wycieńczały szczególnie po wakacjach, na których jedli bardzo dobre obiady i nie musiała gotować, a teraz gotowała na okrągło, gdyż koledzy Andrzeja pochłaniali wszystko, co Andrzej wyniósł z kuchni do swojego pół pokoju.
Z początkiem roku akademickiego pół-pokój Andrzeja jak ręką odjął, opustoszał. Wszyscy rozjechali się do swoich uczelni do Gliwic i Krakowa i Andrzej mógł pobyć trochę sam. Ucieszyła go wiadomość o uruchomieniu drugiego programu telewizji z założenia edukacyjnego i kulturalnego, co umożliwiało nieoglądanie audycji z polityczną nowomową i gadającymi głowami, programów tzw. publicystycznych. Wystarczyło tylko przełączyć telewizor na szósty kanał.
Andrzej poszedł na inaugurację roku akademickiego 3 października w poniedziałek. Miał blisko, ale nigdy tędy nie chodził, do szkoły chodził w przeciwnym kierunku. Były tu wielkie powakacyjne zmiany.
Minął świeżo zbudowany piętrowy pawilon z szyldem „Elegancja” złożony z dwóch lokali “Beata” i “Karol” gdzie na parterze można było kupić garnitur męski lub płaszcz damski dopasowywane na miarę, a na piętrze mieściły się zakłady usługowe: krawiecki, kuśnierski i modniarski, przyjmujący kosztowne zamówienia adresowane tylko do majętnych katowiczan. Andrzej chodził tylko w swetrze i z oporem ubrał maturalne granatowe ubranie na dzisiejszą inaugurację. Nim zszedł w dół ronda, zerknął na budowaną „superjednostkę”, która już utraciła przedwakacyjny wygląd piramidy schodkowej i stała się jednolitym prostopadłościanem nie zamieszkałym jeszcze, głuchym i martwym, otoczonym placem budowy.
Zszedł schodami w dół ronda. Bywał tu bardzo rzadko, mimo, że rondo zbudowane na skrzyżowaniu Armii Czerwonej i Dzierżyńskiego od dwóch lat było ukończone i stało się najmodniejszym miejscem spotkań, a do kwiaciarni i herbaciarni ustawiały się kolejki. Mijając je, wyszedł wyjściem na półkolistą ścianę będącą skarpą, na której stał złożony z trzech skrzydeł masywny pomnik uroczyście odsłonięty trzy dni temu.
Pomnik Powstańców Śląskich był niemal niewidoczny z dołu skarpy, na której była tablica z wyrytymi nazwami wsi i miast, gdzie toczono bitwy powstańcze. Za pomnikiem stała ażurowa konstrukcja na planie koła budowanej gigantycznej Hali Widowiskowo-Sportowej.
Filia Uniwersytetu Jagiellońskiego na Bankowej szczęśliwym trafem dla Andrzeja zdążyła powstać kiedy zdawał maturę. Miał blisko i nie musiał dojeżdżać. Filia powstała ze Studium Uniwersytetu Jagiellońskiego (studia matematyczne) i punktu konsultacyjnego Zawodowego Studium Administracyjnego w roku akademickim 1966/1967. Na ten cel miasto oddało jedną ze szkół „tysiąclatek” przy ul. Bankowej 12, gdzie utworzono wydział Fizyki, na który został przyjęty przy Oddziale Wydziału Matematyki Fizyki i Chemii. Prorektorem Filii UJ został Kazimierz Popiołek.
Jak się Andrzej dowiedział na inauguracji, rozpoczynał studia z niemałą liczbą studentów, lecz na Górnym Śląsku nie było ich wiele w porównaniu z innymi ośrodkami akademickimi w Polsce. W 16 wyższych technicznych, 7 uniwersytetach, 10 akademiach medycznych, 7 rolniczych, 5 ekonomicznych studiowało 270 tysięcy studentów w tym 100 tysięcy wieczorowych lub zaocznych.
W dalszej części prelegenci podkreślali, że młody człowiek powinien zjawić się na uczelni z ukształtowanym światopoglądem przez podstawówkę i średnią. Podkreślono niebagatelną rolę wychowawczą organizacji partyjnej i młodzieżowej. Jednostka musi brać czynny udział w życiu społecznym. Profesorowie powoływali się na swoje doświadczenia w ZMP. Ci studenci, którzy aktywnie działali w ZMP i ZSP teraz zajmują kierownicze stanowiska, zaznaczali sugerując, że warto się zapisać. Ich doświadczenia posłużyły Komitetowi Uczelnianemu Partii przy WSE i ZMS-owi organizować odczyty, pogadanki, oddziaływać w domach studenckich na dyskusje i spotkania dzięki specjalnie opracowanym programom komitetów uczelnianych Partii.
Zbliżająca się 50 rocznica Rewolucji Październikowej spowoduje sesje naukowe, setna rocznica pierwszego wydania tomu „Kapitału” Marksa uaktywni koła naukowe, zostaną odczytane referaty studentów. Organizowane będą konkursy międzynarodowe przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego ZSRR w związku z tymi rocznicami.

Andrzejowi bardzo podobały się zajęcia na wydziale Fizyki. Większość wykładowców dojeżdżała z Krakowa i Andrzej był zachwycony poziomem wykładów. Wracał do domu i nie wychodził z pokoju świecąc światło do późnej nocy.
Wkrótce zaprzyjaźnił się z czarnowłosym, urodziwym kolegą Marianem Kozakiem, który zaczął teraz wracać z nim do domu, przesiadywać u Andrzeja i razem się uczyć. Stali się w krótkim czasie najlepszymi studentami na roku. Zaprzyjaźnili się też z córką prorektora, Ewą Popiołkówną i we trójkę, z pierwszym śniegiem zaczęli jeździć do Szczyrku na narty.
Na narty jeździł cały Uniwersytet, większość wykładowców i studentów. Nie jeżdżenie na narty było chyba jakimś wstydem, chociaż Andrzej nigdy tak tego nie odbierał, nigdy nie jeździł ze snobizmu mimo, że musiał pokonywać wiele trudów by dotrzeć do Szczyrku, do którego w soboty jeździli wszyscy. Dworzec był w dalszym ciągu w budowie i żeby nie iść do odległego Placu Andrzeja, gdzie było jedyne ukończone wejście, mieszkańcy z Koszutki szli Mickiewicza, Stawową, przekraczali ulicę 3 Maja i wspinali się na nasyp nielegalnym przejściem uważając na sokistów, wdrapywali się na perony. Potem zbudowano prowizoryczne wejście w oszklonym baraku i mogli pójść pod peronem 14 do świeżo oddanej poczekalni, gdzie były kasy, kioski, aparaty telefoniczne. Imponujący strop z paneli betonowych, betonowe słupy, zegar, ławki drewniane z oparciami, palmy w donicach, lśniące posadzki, dużo szkła, wszystko to olśniewało i zapowiadało, że jak dworzec ukończą będzie piękny. Oczekując na opóźniający się pociąg do Bielska Białej oglądali wystawione w poczekalni tablice. Projekt ambitnie podejmował najnowsze panujące już w Europie Zachodniej kierunki architektoniczne. Miał mieć dwie kondygnacje połączone ciągiem schodów z niskim pasażem handlowym, z którego biegły trzy tunele prowadzące do peronów. Całość zwieńczał układ 16 połączonych żelbetowych kielichów, jak parasole na słupach betonowych. Żeby kontynuować budowę dworca, trzeba było wyburzyć kamienice i zburzyć wieżę wodną, potrzebną jeszcze dla pociągów niezelektryfikowanych. O tych ciągłych trudnościach w kontynuowaniu ambitnego planu budowy dworca Andrzej wiedział z telewizji.
Andrzej jeżdżąc całą jesień i zimę na narty do Szczyrku przebywając na stoku wśród bogatych elit zdołał wymusić na Krystynie zakup chociażby najtańszych butów narciarskich. W starych, licealnych, sznurowanych z brązowej skóry które trzeba było pastować przed i po jazdach, gdyż szybko przemakały, nie mógł się już pokazać. Niestety, udało mu się kupić w Supersamie jedynie buty wyprodukowane w Polsce plastikowe byty z wysoką cholewką ściśle przylegającą do nogi powyżej kostki zapinane na specjalne klamry, które niestety zaraz po pierwszym zjeździe się wyłamały. Natomiast narty, produkowane pod Nowym Targiem, plastikowe, na „metaliki” nie było go stać, okazały się wyborne. Najkosztowniejsze były wiązania z regulatorami dla podejść, by nie złamać nogi, które sam umocował do desek. Długość nart wybrał tak, by szpic dotykał środka dłoni, a kijki wbite w śnieg sięgały pachy. Nie musiał wydawać pieniędzy przynajmniej na strój narciarski, zjeżdżał ze stoku zawsze w swetrze i szaliku zrobionych przez Krystynę. Przywoził ze Szczyrku liczne dyplomy i oznaki biorąc udział w zawodach studenckich.
Andrzej z Marianem pozapisywali się do licznych kół sportowych. Kiedy zapisali się do koła wysokogórskiego, zaczęli też jeździć w skałki jury krakowsko-częstochowskiej i do Zakopanego, do Morskiego Oka.
Otwierały się dla nich granice. Wkładka paszportowa wielokrotna pozwalała na podróże turystyczne do Czechosłowacji, Bułgarii, NRD, Węgier, ZSRR którą można było trzymać w domu, ale wkrótce okazało się to pozorne. Trzeba było, pokonując kolejki, zgłosić się do organów paszportowych i przedłożyć zaproszenie i opłacić. Jedynym wyjściem dla studenta były organizowane przez studenckie biura podróży wycieczki do krajów socjalistycznych, o które Andrzej się nie starał. Natomiast świat wolnych krajów do których nie można było pojechać, a studenckie biura podróży takich nigdy nie proponowały, był systematycznie obrzydzany. Pisano o brudnych beatnikach i zaćpanych hippisach koczujących w San Francisco, których jest już tam 200 tysięcy, a teraz ta zaraza rozprzestrzeniła się na Kanadę, kraje skandynawskie, Wielką Brytanię.
Równocześnie wraz z potępieniem młodzieży zgniłego Zachodu donoszono, że dwieście pięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi protestują przeciw wojnie wietnamskiej w marszu na Pentagon w Waszyngtonie i o masowych demonstracjach w Berlinie, Londynie, Paryżu, Rzymie, Oslo, Amsterdamie i Tokio.
Tymczasem w Katowicach, nikt nie protestował i żadnych hipisów na ulicach się nie widywało, natomiast codziennie obchody Rewolucji Październikowej o sobie przypomniały. W październiku ukazał sie pierwszy numer “Studenta” organ prasowy Zrzeszenia Studentów Polskich, gdzie było dużo o Rewolucji Październikowej i kwestii adaptacji pierwszych roczników na uczelni. Andrzej nigdy już potem „Studenta” nie czytał.
Atrakcyjne filmy na wolnym powietrzu z okazji 50 rocznicy rewolucji wyświetlono na wolnym powietrzu 17, 18 i 19 listopada obok Separatora przy Armii Czerwonej, Były to składanki filmowe i reportaże z życia Kraju Rad, co Andrzej zauważył będąc w Rynku. Zauważył też nowość w handlu, z Zenitu wychodzili ludzie niosąc powiązane w kolorowe plastikowe siatki kilogramowe owoce i jarzyny, czego wcześniej nie widział.
Zauważył też tłumy pod Klubem Międzynarodowej Prasy i Książki przy 15 grudnia. Ludzie czekali już przed otwarciem o godzinie 10. Klub, do którego Andrzej raczej nie zaglądał bo nie miał na to czasu, zajmował dwa piętra. Na dole był niklowany ekspres do kawy i pisma kolorowe, na piętrze czytelnia bardziej skomplikowanych magazynów, których w kioskach nie można było dostać jak „Forum”. Empik zamykano o 21, ale trzeba było bardzo uważać, gdyż jak znienacka odbywała sie tam jakaś prelekcja czy wykład, zamykano od wewnątrz drzwi, by czytający tam ludzie nie pouciekali i by prelegent nie czytał do pustego pomieszczenia. Andrzej zauważył też działające od 1 września zegary z kurantem na przedwojennym, w stylu Art Deco, gmachu Banku Inwestycyjnego.
Przechodnie jesienne ortaliony i prochowce zamieniali na ciężkie płaszcze wełniane i nieliczne przywiezione z Turcji kożuchy. Wystające zza kołnierzy obowiązkowe golfy, których Andrzej nie lubił, ujednolicały tłum przełamywany grupami ludzi ze wsi lub robotnikami w waciakach ubranych po staremu.

Zbliżał się koniec roku, z początkiem grudnia kawiarnie Caffe Sport, Cyganeria, Delikatesy i Santos zaczęły wystawiać na ulice stoiska z pączkami z okazji zbliżającej się barbórki. „Przekrój” informował, że na sylwestra obowiązuje „mała główka”, ale z przypiętymi loczkami. Wolna Europa czytała fragmenty pamiętnika Swietłany Allilujewej, najmłodszej córki Stalina właśnie przetłumaczonego przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. O książce tej Trybuna Robotnicza napisała jako o niewypale wydawniczym ostatnich lat. Amerykańskie wydawnictwo Harper & Row wydając „Dwadzieścia listów do przyjaciela” według Trybuny podobno niemal nie zbankrutowało sprzedając zaledwie kilka egzemplarzy.
Na stołówce próbowano o tym wszystkim dyskutować, ale Andrzeja zaraz ostrzeżono, że wśród studentów i pracowników jest wielu agentów SB i właściwie wszyscy rozmawiali tylko o nartach.
Niestety w święta Bożego narodzenia był deszcz ze śniegiem, a potem zupełny brak śniegu. Ojciec Andrzeja, który zjechał właśnie z Kuby przywiózł jeden egzemplarz „Playboya” i Andrzej z Marianem oddali się dogłębnym studiom nad tą cenną i rzadką tutaj publikacją, a Maciek, który także dołączył do oględzin pisma, barwnie opowiadał o zajęciach na Automatyce Politechniki Gliwickiej, gdzie poznał Zosię, ku rozpaczy Jolki.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

DZIENNIK CHOROBY

3 maja 2018, czwartek.
Było to w nocy po wizycie u Lekarza w poradni urologicznej.
Znali się z Lekarzem, bo regularnie przychodził na wernisaże. Na ostatnim, kiedy wpadli w ostatniej chwili przed oficjalną mową Andy Rottenberg, już był, już wstawał z krzesła i witał się z mężem wyłuskując go z tłumu. Potem długo dyskutowali, a ona oddaliła się oglądając salę i przybyłych ludzi, ale kiedy wróciła, już rozmawiał z nią o sztuce.
Na tym ostatnim wernisażu spędzili po mowach powitalnych lokalnych notabli i samego Mariusza Bałki we trójkę kawał czasu, bo komisarz i autor polecili, by przejść się podziemnymi korytarzami kopalni w absolutnej ciemności, wchodząc w innym budynku, a one zaprowadzą nas tutaj, do tych sal z kieliszkami wina i tac z winogronami.
Tak też zrobili. Długo błądzili, nie wiedząc, do jakiego budynku wejść, czy do dawnego magazynu odzieżowego, maszynowni, stolarni czy łaźni głównej.

Ale Lekarz był bardziej od nich obrotny, popytał i pomachał im ręką kiedy znalazł odległy budynek i już w trójkę szli po ciemku rozmawiając. Mówił, że praca górnika była upiorna, potakiwała, chociaż w przeciwieństwie do niego nigdy nie była na dole. Bardzo chciała zjechać, kiedy pracowała w kopalni „Gliwice”, ale wtedy było to kobietom zabronione, przeszła tylko szkolenie przed przyjęciem, gdzie wszystkich równo traktowano jak bydło. Kadrowy nie mógł zatrudnić jej z tytułem magistra gdyż limit zatrudnianych po wyższych studiach był zablokowany i przyjęto ją jako górnika dołowego z minimalną stawką. Zatrudniono na trzy miesiące przed 1 Maja, o czym nie miała pojęcia i zwolniła się zaraz, jak się dowiedziała, że ma koordynować wystrój plastyczny pochodu pierwszomajowego, który w zamierzeniu dyrekcji miał być świetniejszy niż w Moskwie. Ale zdążyła w ciągu tych trzech miesięcy zobaczyć wszystkie szyby kopalni „Gliwice”, markownię i poczekalnię, gdzie górnicy po wyjeździe i prysznicu odpoczywali w dużej sali i łapczywie pili śmietanę ze szklanych, półlitrowych butelek. Mieli nie dające się domyć obwódki wokół oczu z węgla i dzięki temu makijażowi byli bardzo urodziwi. Ale pamiętała, jak byli tam zmęczeni i nieobecni, jak autobusy wywoziły ich z kopalni po szychcie. Natychmiast zasypiali w fotelach i te śpiące strzępy ludzkie widziała zza okien jak przyjeżdżała na motorowerze do kopalni na siódmą.
Lekarz też podzielił się swoimi, ale bardziej skąpymi wspomnieniami kopalnianymi i tak gaworząc, dotarli do końca korytarza.

Teraz Mąż, który od kilku lat się u niego leczył, po uprzednim badaniu UFL dostał od Lekarza skierowanie na operację.
Ale tego dnia rejestracja pacjentów do przyjęcia była już zamknięta. Nazajutrz stanął w olbrzymiej kolejce ludzi i po kilku godzinach czekania dostał termin operacji za 10 miesięcy.

W nocy zbudziła się i zobaczyła światło w przedpokoju. Myślała, że Mąż kładąc się spać zapomniał wyłączyć i z powrotem zasnęła.

4 maja piątek.
Rano Mąż był już zacewnikowany przez obrażonego, zbudzonego ze snu lekarza na nocnym dyżurze. Wrócił ze szpitala o drugiej w nocy i polecono mu, by zwrócił się do swojego lekarza prowadzącego z prośbą o przyspieszenie operacji.

Ale lekarz prowadzący przyjmował tylko raz w tygodniu w środy i to tylko stałych, planowych pacjentów, więc trzeba było czekać.

Nowi pacjenci musieli czekać na pierwszą wizytę pół roku.
Na nadmiarową wizytę rejestratorka nie chciała zapisać Męża, poradziła by przyjechać w środę, poprosić Lekarza i liczyć, że przyjmie.
Mąż chciał, by pojechała w środę z nim i Lekarza poprosiła.

9 maja 2018, środa.
Czyhali przed pokojem, w którym Lekarz przyjmował, by mogła się wśliznąć po wyjściu kolejnego pacjenta tak, by uniknąć sprzeciwu pozostałych oczekujących.
Wreszcie się udało, była już w gabinecie. Znudzonym gestem wskazał krzesło i milcząco wysłuchał, milcząco podał jej karteczkę z pozwoleniem na wizytę Męża w następną środę.

16 maja 2018, środa. W kolejce przed gabinetem byli przedostatni, ale i tak dzięki późnemu dotarciu skutkiem miejskich korków nie czekali długo.
Lekarz wyraźnie był zirytowany, obrażony i nic nie mówił. Milcząco podał Mężowi nowe skierowanie do sekretariatu i zlecenie na wymianę cewnika.

17 maja 2018 czwartek.
Kiedy Mąż wręczał recepcjonistce, mimo głośnego protestu kolejki nowe skierowanie, okazało się, że to takie samo skierowanie jak poprzednio i o żadnym przyspieszeniu operacji mowy tam nie ma.

Poczuł wielkie rozżalenie i rozczarowanie. Rok temu badanie UFL było tak samo złe i Lekarz wiedząc z pewnością o tak długich terminach operacji powinien już wtedy to skierowanie dać. Perspektywa 10 miesięcznego życia z tą kulą u nogi, a raczej u chuja, była przerażająca. Oczywiście szpital w którym mieściła się poradnia oferował operację za 6 tysięcy w trybie natychmiastowym, ale to wiązałoby się z rujnacją budżetu domowego.

Mimo zmian co 3 dni worków kupowanych w aptece, podtrzymywania ich klamerkami do bielizny przypinając je wewnątrz nogawek krótkich spodni i ciągłego mycia czuł się źle, perspektywa chodzenia z workiem przez 10 miesięcy i żal do Lekarza, z którym przez tyle lat miał tak dobry kontakt, powodowały zły nastrój. Odpadły już jazdy na basen i cały ten tegoroczny upalny maj przepiękny zamienił się w monotematyczny czas wokół uwięzionego cewnikiem kutasa.

W Internecie znaleźli jeszcze inne placówki, gdzie pracuje Lekarz. Może chce łapówkę? Może się z nim jakoś dogadać?
Jeden adres tajemniczej przychodni, gdzie wymieniano jego nazwisko był na ich osiedlu. Poszła tam, gdyż podany na stronie telefon nie odpowiadał. Mimo kilku tabliczek lekarzy, drzwi wejściowe były zamknięte na głucho. Przepisała telefony lekarzy z wywieszek i Mąż zaczął tam dzwonić. Były to telefony komórkowe bezpośrednio do lekarzy, i tylko jedna lekarka odpowiedziała w miarę grzecznie, że o żadnym urologu nie słyszała. Reszta była oburzona nękaniem telefonicznym, jedna ze złością się wyłączyła w pół zdania.
Poszła pod mieszkanie Lekarza, gdyż mieszkał na ich osiedlu. Ale ponieważ na klatce nie było żadnej wywieszki, że przyjmuje tu lekarz, jedynie jego nazwisko na domofonie, bała się zadzwonić i wróciła do domu z niczym.
– Może do Czech? Jeśli tam operują zaćmę na NFZ w jeden dzień, zrobiliby to też szybko. Laserem w ten sam dzień w Warszawie wychodzą pacjenci do domu! – jak zapewniają w Internecie.
Znalazła telefon do Urowity w Chorzowie i zaskakująco Mąż się tam szybko połączył bez melodyjek i łączeń tasiemcowych z poszczególnymi placówkami szpitala.
Kazali przyjechać ze skierowaniem w piątek. Klinika była prywatna, ale najwyraźniej z dużą liczbą kontraktów na operacje refundowanych z NFZ.

25 maja piątek.
Dotarli do Chorzowa z tym drugim skierowaniem od Lekarza, którego sekretarka nie zabrała mając wcześniejsze identyczne w kartotece.
Dało się za darmo zaparkować od drugiej strony kliniki na placyku z wiosennymi chwastami i zwałami nieuporządkowanych śmieci grubszego remontu budowlanego. Wśród warstw betonu i wystających drutów zbrojeniowych wił się wesoło, różowo kwitnący powój.
Przeszli przez obskurne podwórko z trzepakiem i białą ścianą pachnącego jaśminu. Wszystko to bardzo dobrze wróżyło.
Kompleks zwalistych budynków szpitalnych z początku XX wieku powstałych jeszcze w Königshütte w majowym słońcu wyglądał imponująco i baśniowo. Kiedyś budowano solidnie, monumentalnie, z czerwonej cegły. Zlecono projekt sławnemu berlińskiemu architektowi, który kochał budować wieże.
Huta Królewska nim stała się Chorzowem była wielkim przemysłowym miastem, miała kilka kościołów katolickich i ewangelickich, synagogi, szkoły, licea, sierocińce, teatry. Obiekty szpitalne przy dzisiejszej ulicy Strzelców Bytomskich upamiętniającej Powstanie Śląskie budowane były przez lata, ale te najstarsze w stylu historyzmu i secesji są najwartościowsze i dominują klimatem nad całą resztą. Stały tu: Pawilon I, Pawilon II, Pawilon III, Pawilon VII, Budynek Dyrekcji, Pawilon IV, Poradnia Przyszpitalna, Pralnia, Prosektorium, Pawilon V, Budynek Pogotowia; Budynek Kuchni, Kotłownia z Wieżą ciśnień. Budynki mają dekoracyjne fasady z ornamentów kwiatów i secesyjnymi witrażami. Wieżę Arnolda Hartmanna widać już z daleka jak się jedzie samochodem, przypomniana wieżę kościelną, ale obok kotłowni pełni równocześnie funkcję komina, wieży wodnej oraz wieży zegarowej o charakterystycznej secesyjnej bryle. Komin miał wewnątrz zbiorniki wodne z samoistnie ogrzewającą się wodą rozprowadzaną po pomieszczeniach szpitalnych.

Odnaleźli Urologię i zeszli do piwnic, gdzie była rejestracja. Niestety pacjentów, najczęściej bardzo młodych przybyłych do rozbijania kamieni nerkowych było bardzo dużo, a recepcjonistki miały też za zadanie przyjętych odwozić windą na oddział. Nawet chcieli już zrezygnować bojąc się o pozostawioną na tak długo samą w domu mamę. Ale szczęśliwym trafem wezwano ich do młodego lekarza na końcu korytarza, który na miejscu zrobił Mężowi USG i zaordynował natychmiastową operację.
– Laserowo? Spytała z niedowierzaniem.
– Nie, my tu robimy pętlą – wyjaśnił grzecznie lekarz.
Pętla zabrzmiała złowieszczo, choć okazało się, że to taka sama elektro resekcja jak w Katowicach. Mąż dostał skierowanie na zrobienie badań krwi w przychodni i termin operacji za 10 dni.

28 maja 2018 , poniedziałek.
Przychodnia urologiczna, gdzie pobierano przedoperacyjnie krew Mężowi do badań mieściła się w pawilonie zbudowanym już po wojnie, ale zaraz za nią widać było tę dziwaczną wieżę szpitalnej kotłowni zaprojektowaną przez Arnolda Hartmanna z bliska.
– Wyglądem nawiązuje do męskiego członka – zauważył Mąż, a więc była jak najbardziej na miejscu.
Przychodnia była bardzo zatłoczona, mimo wczesnych godzin rannych. Ludzie siedzieli na ławkach na zewnątrz uciekając od zaduchu stłoczonego korytarza. Pobierała krew tylko jedna pielęgniarka, ale jak niosła kolejkowa plotka, był tam ktoś jeszcze do zapisywania i podawania próbówek. W kolejce zobaczyła znajomego chorzowskiego malarza, ale nie miała ochoty się w takich okolicznościach z nim witać po latach. I chyba z wzajemnością.

Z Chorzowa pojechali do Katowic do kliniki na zmianę cewnika, gdyż minęły już trzy tygodnie. Tłumy przed rejestracją czekały na godzinę otwarcia okienka. Inny tłum z walizkami i torbami czekał na procedurę przyjęcia do szpitala.
Okazało się, że nikt w szpitalu nie może wymienić cewnika oprócz Lekarza prowadzącego i może zrobić to tylko w środę.
– Nie mamy wyznaczonej wizyty – powiedziała do siostry która obsługiwała komputer, gdzie się sika.
– Nie szkodzi, przyjadą państwo i ja wywołam lekarza bez kolejki – zapewniała.

30 maja 2018, środa.
Kiedy przyjechali, pogotowie przywiozło na noszach starego człowieka i ustawiło go przed gabinetem zabiegowym lekarza. Obok siedziała para staruszków, a u drzwi młoda dziewczyna. Nikt nie wychodził i żadne drzwi się nie otwierały. W ciasnym korytarzu stały tylko dwa krzesła, na których siedzieli staruszkowie. Poszła na koniec korytarza i ukradła dwa krzesła z recepcji, kiedy chwilowo nikogo nie było. Ale i tak siedzenie na nich nie ulżyło. Był zaduch, leżący na noszach skarżył się temu, który go przywiózł, że zostawił otwarty gaz. Obiecał, że tam pojadą i wyłączą, ale tymczasem cała ekipa silnych mężczyzn z pogotowia poszła na papierosa. Kiedy siostra, która obiecała nam, że lekarza wywoła, poszła ich szukać, wnieśli nosze do gabinetu.
Po godzinie podeszłam do gabinetu, gdzie przyjmował pacjentów Lekarz i nieśmiało poprosiłam, by do nas przyszedł. Za drzwiami rozległy się jakieś wściekłe okrzyki, potem on sam wyskoczył i skierował się do zabiegowego prosząc do środka stojącą u drzwi dziewczynę. Po jakimś czasie wyszła pielęgniarka i wzięła na zabieg Męża.

– I jaki był? – spytała, jak wracali z nowiutkim cewnikiem piechotą do samochodu zostawionego przy gmachu ASP, bo tylko tam można było zaparkować.
– Antypatyczny. Skarżył się pielęgniarce, udając gniew, że odciąga go od pacjentów i burzy plan dnia, nie zważając na mnie, jakby mnie tam wcale nie było, choć ja byłem adresatem tych słów, jakby moja obecność była jakąś złośliwością wymierzoną w niego. Było to zwyczajnie chamskie.

Wracali przez miasto udekorowane odświętnie, na schodach kościołów stały już ukończone ołtarze na jutrzejsze Boże Ciało.

1 czerwca 2018, piątek.
W izbie chorzowskiej urologii przyjęć oczekiwano z walizkami na kółkach na przyjęcie na oddział. Nim zrobiono Mężowi EKG wdała się w rozmowę z kobietą, która była tu na kruszenie kamienia. Był to jej już kolejny pobyt i wiedziała wszystko.
– Ubierają wszystkich w czarne piżamy, rano już wiadomo, kto ma operację – śmiała się.
Z Izby pojechali windą do anestezjologa. Młody lekarz zauważył, że Mężowi skutkiem długiego noszenia cewnika wdało się zakażenie i przepisał antybiotyk.
– Jak dzisiaj pan zażyje, to do operacji zdąży pana wyleczyć.

4 czerwca 2018, poniedziałek.
Rano Mąż zamówił taksówkę. Zdążył jeszcze w Biedronce po drugiej stronie ulicy kupić dwie butelki wody kiedy zajechała.
Zajął zabytkowy pokój o wysokich sklepieniach i ogromnych, secesyjnych oknach półkoliście zakończonych, które sączyły ostre słońce narastającego upału. Wszystkie łóżka były zajęte przez milczących młodych mężczyzn, ten obok nawet nie odpowiedział na dzień dobry. Innego w czarnej piżamie właśnie przywieźli po operacji, był trzeźwy, ale zaraz zasnął. Do jeszcze innego przyszła młoda kobieta, z którą się całował. Potem przyszła druga z dzieckiem.
Nikt się nikim nie interesował. Mężowi zmierzono temperaturę. Sąsiad po operacji spał niedługo i teraz leżąc na wznak, komórkę trzymał nad sobą.
Mąż zjadł zupę jarzynową i rozgotowany ryż z jabłkami, był głodny i wszystko mu smakowało.

Napisał do niej, żeby pilnowała przyjścia paczki od syna: młynek do kawy słuchawki i krem dla niej oraz lampki do laptopa.

Wszyscy jego sąsiedzi z wyjątkiem tego, którego niedawno przywieźli zaczynali chodzić, ale nie wiedział, na co byli operowani.

Wieczorem przeznaczonym do operacji zrobiono zastrzyk w brzuch jak cukrzykom, dali po Lorafenie na sen i tę złowieszczą czarną piżamkę. W USA w wesoły rzucik, a tu grobowy dizajn, aby klienci jeszcze bardziej się stresowali.

5 czerwca 2018, wtorek.
Dobrze spał po Lorafenie, sam się obudził, zażył Letrox. Pobrali krew dla oznaczenia TSH.

Kazali się wykąpać, ale kabina była zajęta. Czekał, ale nie zdążył.
W bardzo małej sali dostał duże porcje jakiegoś płynu w żyłę i tabletkę, a potem zastrzyk w kręgosłup i znieczulono go od pasa w dół. Leżał na łóżku zakończonym samolotem ginekologicznym. Nic nie czuł. Potem było mu już tylko przyjemnie.

Przywieźli go do pokoju, kazali leżeć płasko i nie podnosić głowy przez godzinę.

Nie czuł dołu. Bolało go gardło. Najlepiej było w czasie operacji. Nie wolno mu było pić. Odłączono go od kroplówki. Chciał zmienić pozycję, bo robił się coraz cięższy, ale nie mógł.
Rozglądnął się po sali. Bigamista poszedł już do domu.

Było wcześniej bardzo przyjemnie, teraz gorzej, jak wracało czucie. Uczucie bezwładu nóg całego dołu to rzecz straszna. Tak wygląda paraliż.

Ten pod ścianą jeszcze czekał. Czekanie jak na egzekucję. Ten środkowy poszedł na operację, a ten czekający na operację poszedł do kibla, pewnie ze strachu. Był sam na sali.
Przyszedł lekarz. Powiedział, że wszystko w porządku.
Wstał i poszedł wylać worek. Mocz był różowy. Położył się, czucie wróciło. Wieczorem zmierzyli gorączkę, nie miał.

Ten pod ścianą najgorzej to zniósł, mnóstwo kroplówek, miał gorączkę. Ale po chwili wstał i poszedł do kibla. Potem przyszła żona z córką i cały czas wzywały pielęgniarki.
Był głodny, na trzech kromkach cały dzień.

6 czerwca 2018, środa.
Dobrze spał, ale dość krwisto, bo w nocy nie pił i dopiero teraz mocz zaczął się klarować. Póki leci krew, pewnie go nie wypuszczą, ale jeszcze nie było obchodu, może coś powiedzą.

Wyjęli cewnik, nakazali pić i napełnić pęcherz i jak będzie mocne parcie miał pójść na izbę przyjęć, gdzie mu zrobią UFL. Skończył swój antybiotyk i dali mu nowy.

Fajnie bez cewnika, tylko zakaża. Oby nie było skrzepu. Może się zacisnąć że stresu.
Poszedł pochodzić po szpitalu. Kupił sobie kawę w automacie.
Badanie. UFL świetny!!! Aż za szybko mocz poleciał.

Był obchód, obiecali wypis jutro. Sikał co pół godziny, ale też bardzo dużo pił wody. Ci dwaj poszli, a przyszedł tylko jeden, cały czas bawi się na smartfonie pasjansem. Bardzo się przerzedziło.
Pyszny obiad: makaron z grzybami i pyszna zupa warzywna.
W pokoju było pusto, operowali szybciej niż przychodzą pacjenci.
Wyszedł na zewnątrz, pochodził po placu, oglądał budynki, ten w którym przebywał był po remoncie, inne były w bardzo złym stanie.
Nowy pacjent około czterdziestki wykupił TV. W menu był login i hasło do Internetu. Ponieważ miał Internet w telefonie, to ten podarował Mężowi.
Wybrali „Dwoje do poprawy” z Meryl Streep, film jakich pełno w koszach supermarktetów nawiązujący trochę do ich sytuacji, bo też z dziedziny moczo-płciowej. Scenariusz równie niesmaczny co absurdalny, o ile nie chciał być satyrą na konsumpcyjne społeczeństwo, które w nieskończoność i na wszelkie sposoby chce utrzymać młodość, a śmierć wyeliminować. Niestety reżyser nie miał takich ambicji, za to niezmierzone pokłady nudy. Takoż znudzone sobą i nudne małżeństwo w wieku emerytalnym jedzie 1500 mil na psychoterapię, aby za 4000 dolarów przywrócić młodzieńcze pożądanie i szał zmysłów. Widz z zażenowanie asystuje podczas ćwiczeń jakie im zadaje lekarz. Ale ani zaordynowany handjob, ani blowjob, nie wiedzieć czemu wykonywany w kinie, nie wychodzą. Na przeszkodzie stają nazbyt gryzące zęby, okulary i babcina podomka. Ale wiara przenosi góry i w końcu dzięki kolejnej inwestycji w romantyczną kolację i wynajęcie kolejnego pokoju operacja się udaje, przypominają sobie rytuały z młodości i jakimś cudem udaje im się wywołać dzikie żądze choć na szczęście szczegóły zostają widzowi oszczędzone, bo nie miał to być pornol geriatryczny, a film familijny. A szkoda.

Przyszła pacjentka z sąsiedniej sali, krucha staruszka zwabiona odgłosami z telewizora. Chce z sąsiadkami zrzucić się po 8 złotych, ale nie potrafią obsłużyć wpłatomatu na korytarzu. Odradzamy ze względu na zdrowie. Wyszła, poszła się zastanowić.
Jego szpitalny towarzysz w czasie filmu cały czas rozmawia przez telefon. Tymczasem dają szpitalną kolację: duża buła z rozmaitą zawartością i sosikiem, zawinięta w folię. Pycha. Ewenement jak na szpitalne menu. Raczej catering niż miejscowa kuchnia.
Sąsiad ma niedosyt więc namawia na kolejny film. Mąż proponuje polski „Moje córki krowy”, który jest w menu i podobno świetny, nagradzany. On odradza, bo jego żona była na tym w kinie i dostała raka piersi. Oglądając obawiają się o swoje zdrowie.

7 czerwca 2018, czwartek.
Dobrze spał, był lekarz sali i powiedział, że ordynator powie co dalej. Wczoraj długo rozmawiał z sąsiadem. Jest z Katowic Ochojca. Żonie od tego raka po filmie, usunęli prywatnie bo NFZ dawał termin 3 miesiące. I nawet nie ucięli piersi, tylko zrobili jakąś kieszonkę.
On też ma raka w nerce, odsyłają go od Annasza do Kajfasza, a tu od razu się podjęli. Katowice omija z daleka. Mówi że też go traktowali obrzydliwie. Miał RTG z kontrastem i goły leżał godzinę, bo lekarz nie przychodził.
Teraz zaczęli go golić. Założyli wenflon. To nie żadne kruszenie, tylko poważna operacja, chyba laparoskopowa, bo znieczulenie do krzyża. Oni nie wiedzą co to jest, ale wytną.
Nowy pod ścianą jest z Koziegłów za Siewierzem i żona codziennie przyjeżdża 50 km. Miał chłoniaka czyli raka krwi, skakała mu gorączka. Ale tego właśnie lekarze nie rozumieli, bo to objaw nietypowy. Zmienia co noc kilka razy podkoszulek i żona mu te podkoszulki musi wozić. Leje się z niego woda, ale najpierw ma drgawki z zimna. Przenoszą go na oddział onkologiczny.
Teraz przyszedł nowy, ze 75 lat, zacewnikowany krwiście, prostata.
Mąż poszedł zrobić sobie herbatę, gdy wrócił, zaczął się obchód. Zaordynowali wypis, nie ma przez miesiąc nic ciężkiego robić, ani pływać.
Kolegę w czarnej piżamie zabrali właśnie, a on poczekał na śniadanie i wypis. Potem zadzwonił po taksówkę.

Zaszufladkowano do kategorii 2018, dziennik ciała | Jeden komentarz

Joseph Jacobs “Baśnie angielskie” ilustracje Bogdan Zieleniec (2018)

Właśnie dostałam z wydawnictwa Dwie Siostry bardzo ładnie wydaną książkę dla dzieci wznowioną przede wszystkim z uwagi na artyzm pracy Bogdana Zieleńca i wydanej w serii Mistrzowie Ilustracji. Faktycznie, tych zalewie kilka linorytów Bogdana Zieleńca robionych oszczędnie, zaledwie dwoma lub trzema matrycami dla dodania koloru w opozycji do przegadanych ilustracji z XIX wieku wydań angielskich, powoduje, że książka ma wymiar uniwersalny eliminując jej staroświeckość.
Odebrałam książkę z niemałą satysfakcją, gdyż wielokrotnie pisałam na blogu o Bogdanie Zieleńcu, który mieszkał i przyjaźnił się z moim ojcem. Będąc na pracowniczym kontrakcie na Kubie uczył studentów hawańskiej Narodowej Akademii Sztuk w świeżo wybudowanej szkole Escuelas Nacionales de Arte, arcydziele budownictwa rewolucyjnego.

Joseph Jakobs był przede wszystkim umysłem ścisłym, podchodził do swoich bajek z precyzją naukowca, badając przekazy i podania ludowe drobiazgowo, jednak nie sposób dociec, skąd pochodzą i kto jest autorem najsłynniejszych, powielanych w opowieściach bajkopisarzy na całym świecie ich pierwotnych motywów. Angielskie opowieści ludowe należą kulturowo do Europy, ale mają też hinduskie korzenie. Jednak w odróżnieniu od francuskiego wdzięku baśni Charlesa Perraulta i mrocznych horrorów braci Grimm, Jacobs wzbogaca je specyficznym angielskim humorem. Warto zwrócić uwagę na występującą niemal w każdej krótkiej baśni głupotę, która ma tu wymiar niemal polityczny i czytając kojarzyła mi się niezmiennie z dzisiejszymi działaniami populistycznych rządów.
Przypominają mi się z lapidarnych, krótkich opowieści Jacobsa wspaniałe rozbudowane kreskówki Walta Disney’a. Baśń „O Jasiu i łodydze fasoli” opowiedział Disney swoimi bohaterami: Jaś jako Myszka Mickey z Kaczorem Donaldem i Goofy’m mieszka na farmie “Happy Valley” zawsze zielonej dzięki magicznym dźwiękom złotej harfy.
„Historia Tomcia Paluszka”, „Trzy małe świnki” i „Trzy niedźwiadki” znane są z licznych wariantów. Podobnie niezliczoną liczbę razy przewija się motyw „Kopciuszka”, który ma swoje odbicia u Szekspira (w „Królu Learze”), jak i inne baśniowe elementy (w „Burzy”).
Można też odnaleźć je w „Fauście” Goethego (rymowanki Małgorzaty), a inne w mitach greckich (Niewidzialny Hełm Perseusza), czy u Sofoklesa ( problem Antygony pochówku brata).
Baśnie odbijają się echem w powieściach Sir Waltera Scotta, jest też ich wiele u Jeana Cocteau (w filmie „Piękna i bestia”).
Ja np. czytając „Leniwego Janka” skojarzyłam go z „Trupą Pana Dropsa” Jana Brzechwy.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , | Dodaj komentarz

LIST Z KUBY

24 maja 2018. No i już po Trynidadzie. Byliśmy tam z polecenia koleżanki Emily która zaprzyjaźniła się z lokalnym przewodnikiem turystycznym Jorge. Chyba 5 godzinna podroż do tej miejscowości była trochę kiepskim pomysłem ale przynajmniej ponurkowaliśmy. Jorge podobno został wywalony ze szkoły za to, że nie wspierał komunizmu jako 14-sto latek i jego rodzice zostali wysłani do obozu koncentracyjnego z powodu niejasnej przynależności politycznej. Nie wiem, czy nie ściemniał, ale uważa, że należy mu się status uchodźca. Znal dużo słów po polsku i był zachwycony tym, że Rudek znal papieża.

Stare miasto Trinidad bardzo malownicze, brukowe ulice i stare kościoły i kawiarnie z tańczącymi parami do tych dwóch pierdolonych piosenek z Benua Vista Social Club wszędzie i w kolo Macieju. W Hawanie też. Chyba każdy turysta tego wymaga i grają. Cały czas.

Mieszkaliśmy w domu z Airbnb i należał do faceta o imieniu Tony a lokalnie nazywany był jako Tony muzyk. Jak ten sąsiad z działki dziadka. Dom Tonyego był w porządku, ale sąsiedzi z jednej strony trenowali koguty do walk i te koguty cały czas piały bez ładu i składu w ciągu dnia, w nocy, cały czas. Z drugiej stronie domu sąsiedzi oglądali telewizor na cały głos do późna w nocy. Nie wiemy, czy było tam wielu ludzi, czy też jedna głucha babcia, ale o spaniu nie było mowy. Prysznic też miał elektryczną przystawkę w głowie prysznica która przepływowo nagrzewała wodę i Tony wspomniał, że jak się da za blisko głowę, to można poczuć prąd i ze jest to normalne. Ja będąc o dwie głowy wyższy od Tonyego miałem chyba znacznie bardziej intensywne symptomy elektryczności, bo jak za każdym razem woda poleciała po zamkniętych powiekach, to w oczach się świeciły elektryczne światła i raz nawet przeskoczyła mi iskra z prysznica na rękę. Więc BHP przestrzegane po Sowiecku.

W morzu też powiedziano nam, że nic nie ma, co by nam zrobiło krzywdę ale po 30 sekundach wodzie zostaliśmy oboje poparzeni przez meduzy, które podobno nie są meduzami (wyglądały jak meduzy i raziły bardzo mocno jak pokrzywa).

I  tyle z Trynidadu. Jedzenie też było średnie, głównie je się na ulicy pizzę z chujowego chleba z chujowym serem i surowa cebula polana wodnistym ketchupem. W restauracji można zjeść rybę i homara i krewetki z ryżem i fasola więc znacznie lepiej. Sałatka owocowa i wiele innych rzeczy w menu niedostępne dziś, więc mango tylko w formie soku można było spożyć. Bareja by zrobił dobry kubański film, jak by miał okazję.

Jeszcze dziś pojedziemy na cmentarz Colon i do Placu Rewolucji, bo nasz hotel jest na ulicy Paseo i Linea, chyba w Hawanie centralnej. To konwencjonalny hotel, bardzo ładny. Będzie wypas, a jutro już po południu lecimy do domu przez Atlantę. Oboje jesteśmy zadowoleni z wyprawy, ale będzie miło zjeść coś dobrego i zdrowego w domu. Ja w przyszłym tygodniu nie mam pracy, więc może mi się uda nadrobić trochę zalęgłości i zdrowo pożyć.

Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze. Trzymajcie się! Zadzwonię jutro rano jak się uda przed odlotem.
g

Zaszufladkowano do kategorii 2018 | 2 komentarze

Lata sześćdziesiąte. Rudek (15)

Nikt nie wiedział, jak się naprawdę ma gospodarka kubańska. Na kartki było już wszystko oprócz jaj i chleba, w przyszłym roku zapowiedziano reglamentację cukru. Ale, jak zapewniał Fidel w przemówieniach, na Wyspie nikt nie był głodny, latem Kubańczycy dostawali trzy funty ryżu na osobę miesięcznie i sezonowe owoce bez kartek. Było to i tak lepiej niż, jak zapewniał Fidel, przed Rewolucją, kiedy tylko 5 procent ludności wiejskiej jadło mięso, a 10 procent piło mleko. Obecnie wszystkie dzieci poniżej 9 roku życia i starcy powyżej 65 dostawali mleko. Na rozwój gospodarki Fidel przeznaczył to, co dostawał od ZSSR: milion dolarów dziennie.
Rewolucyjny rząd kubański dążył do wzrostu gospodarczego, ale go nie było. Cierpiał na poważną recesję i problemy z zadłużeniem międzynarodowym. Gospodarka Kuby była zależna od jednego produktu – trzciny cukrowej i jednego kraju – ZSRR.
Jednak poprawiło się życie Kubańczyków na wsi i Rudek to dostrzegał. Ale opowieści w pracowni Rudka o powstawaniu wiejskich ośrodkach edukacyjnych, mających na celu, zgodnie z zaleceniem Ernesto Guevary, stworzenie na wzór sowiecki „nowego człowieka” – były alarmujące. Edukacją i socjalizacją dzieci i młodzieży zajęło się Państwo.
Fidel Castro wezwał do stwarzania „wyższego człowieka” przez organizowanie szkół z internatem na wsiach w całym kraju, gdzie wdrażano ich do pracy od najmłodszych lat. Oddzielano dzieci od rodziców tworząc nową, wielką rodzinę złożoną z uczniów i wychowawców. W organizowanych placówkach panowała więzienna dyscyplina i przemoc.
Na początku roku Fidel grzmiał z trybuny usatysfakcjonowany, że jankesi zaaresztowali 70 terrorystów, którzy chcieli stworzyć na Haiti bazę operacyjną przeciwko Kubie. O inwazji na Haiti, która miała pochodzić z punktu położonego w Coco Beach Plum, siedem kilometrów od Cayo Marathon na Florydzie, CIA dowiedziała się natychmiast. Główny wróg Castro, Masferrer, teraz wódz rebeliantów haitańskich, uciekł z Kuby zaraz po rewolucji na swoim jachcie Olakum II ze świtą 26 podobnych sobie i 17 milionami skradzionymi z kubańskich funduszy publicznych. Dostawszy w USA azyl, nawiązał kontakt z mafią Cosa Nostra i gangsterami Santos Traficante i Meyer Lansky. Na Kubie ścigany był za zbrodnie na 2000 bezdomnych chłopach na wschodniej Kubie za rządów Batisty, którego uwielbiał i stworzył dla niego brygady „Tygrysów” polujące na ludzi. Masferrer i jego tygrysy działali w prowincji Oriente, mieli siedzibę w Victoria de las Tunas, Santiago, Manzanillo i Bayamo. Przeczesywali wzgórza Sierra Maestra, napadali i zabijali sprzyjających partyzantom Fidela chłopom.
W przeciwieństwie do Fidela, był za młodu marksistą, brał udział w wojnie domowej w Hiszpanii i po powrocie na Kubę wyrzucono go z Partii Komunistycznej Kuby za popieranie zbliżenia ze Stanami Zjednoczonymi i krytykę stalinizmu.
2 lutego 1967 roku został aresztowany na Florydzie wraz z grupą zwolenników i haitańskimi zesłańcami, którzy chcieli obalić Duvaliera, przyjaciela Castro. Wśród broni skonfiskowano 5 karabinów AR-15, 7 karabinów M-3, 2 karabiny Bren Mark II, FAL karabin, 3 pistolety Beretta, 40 belgijskich strzelb, jeden karabin Mauser, 80 M-1 strzelb, 3 wyrzutnie Enfield, 4 karabiny M-2, 7 pistoletów 30 gauge, 8 karabinów Browning, 50 karabinów gauge, 2 maszynowe pistolety Thompson, karabin Schmeisser, kilka pistoletów 8 kalibru 6,0 mm, 1 kalibru 81 mm, 2 wyrzutnie rakietowe kalibru 3,5, granaty ręczne, celowniki teleskopowe, a także haubice. To wszystko miało być wymierzone najpierw w reżim Duvaliera, a potem w komunistyczną Kubę.
W następnym przemówieniu Fidel zaatakował Komunistyczną Partię Wenezueli. Oskarżył ją o ignorowanie woli własnego narodu, o prawicowe odchylenie, a także o służenie amerykańskim imperialistom. Podkreślał w nim, że Kuba nigdy nie będzie niczyim satelitą, zawsze będzie sama stanowiła o sobie, choć była to daremna aluzja do Związku Radzieckiego.

Tymczasem Rudek szykował się do definitywnego powrotu do Polski. Podpisany w ubiegłym roku kontrakt z Polservice kończył się jesienią i jego pięcioletni pobyt na Kubie był widocznie da polskiego pośrednika zbyt długi, w kolejce na wyjazd czekali nowi specjaliści, a każde wypuszczenie z granic kraju było dla polskiego obywatela nagrodą. Za Rudkiem nikt nie stał, nie należał do Partii, a na jego miejsce czekali towarzysze partyjni, czekali na swoją nagrodę. Ponieważ na konto PKO Rudek mógł wysyłać ze swojej pensji tylko określoną sumę pieniędzy, a jego wydatki, ciągle zapracowanego inżyniera rozwiązującego po pracy służbowej problemy na suwaku, były minimalne, wyruszał coraz częściej do centrum Hawany na poszukiwanie czegoś, co mógłby do Polski przywieźć i wydać niepotrzebne mu pieniądze.
Po ostatnim napiętym okresie nie wychodzenia z biura – spędzał tylko czas w autobusie i w domu na Miramarze – Rudek dziwił się oglądając teraz ulice miasta. Mijał piękne Kreolki w pełnym umundurowaniu milicyjnym i mocnym makijażem, z karabinami, mijał młode Kubanki w obcisłych sukienkach z lokówkami na głowie.
Wszedł na ulicę Dwudziestą Trzecią i podążał do hotelu „Habana Libre”. Wchodząc spojrzał na neon reklamujący „Tropicanę”: „gran show, paraiso bajo de las estrellas”.
W rozległym sklepie wydzielonym z holu za recepcją były tylko wyroby z sizalu, güir i skór z krokodyla. Nic nie kupił, wsiadł do autobusu 82 i pojechał do sklepu hotelu „Riviera”, ale tam też niczego nie znalazł.
Wrócił do śródmieścia i postanowił przejść się Prado w kierunku morza zaglądając do bocznych uliczek. I tam odnalazł małe komisy sprzedające luksusowe przedmioty skonfiskowane Kubańczykom wyjeżdżającym z Kuby. Wybrał białą etolę z jakiś niesłychanie delikatnych, białych zwierzątek obszytą białym lisem. Nie miał pojęcia, gdzie Krystyna będzie chodzić w takiej etoli, ale ją kupił. Kupił też pelerynkę z brązowych norek, taką, jakie aktorki na amerykańskich filmach nosiły narzucone na suknie wieczorowe. Także kurtkę z norek z ogromnymi rękawami i poszerzonymi ramionami poduszkami, pamiętające jeszcze lata czterdzieste. Do tego kupił posrebrzany komplet sztućców na 12 osób w mahoniowej, drewnianej walizce.
Tak obładowany skręcił w ulicę Neptuno i wszedł do autobusu 27, który zawiózł go na Malecon. Tam przesiadł się na autobus wiozący go codziennie pracy.
Nazajutrz wieczorem powtórzył swoje miejskie eskapady, tym razem w wąskich uliczkach starej Hawany, gdzie właśnie pozamykano wszystkie bary w podcieniach w ramach walki z prywatną inicjatywą.
Przed drzwiami domów stali w wojskowych strojach z karabinami wartownicy Komitetu Obrony Rewolucji. Chodził długo, ale niewiele znalazł. Kupił dla Krystyny ciężką bransoletkę z kolorowych kamieni, nie znał się zupełnie na tym i nie wiedział, czy były prawdziwe, czy sztuczne.

W pracy teraz o niczym innym się nie mówiło tylko o najnowszym pomyśle Fidela zwiększenia ilości kawy na Wyspie. Narodowa Grupa Urbanistyczna Przedmieść i Rolnictwa wyznaczyła linię wokół stolicy Kuby na obsadzenie milionów sadzonek kawy Robusta na setkach akrów ziemi. Akcję nazwano Cordón de La Habana. Sam Fidel Castro pracował przez dwie godziny sadząc krzaki i mówił dziennikarzom, że będzie jej tak dużo, że zaspokoi potrzeby mieszkańców, którzy nie będą jej musieli znikąd przywozić i zaoszczędzą na transporcie. Nadwyżki przeznaczą na eksport. Planował, że ziemie blisko morza zostaną wykorzystane do uprawy ryżu.
Brygady trabajo voluntario i setki tysięcy młodzieży i dzieci przez miesiąc pracowało sadząc siedemdziesiąt milionów krzewów wokół Hawany. Ogółem 25 tysięcy pracowników zmobilizowano do codziennej pracy. Wywieszano w pracy karteczki: „jestem na Cordonie”. Jak donosiła gazeta, koszt sadzonek i ich transportu wyniósł 105 mln. pesos.
Szaleństwo rolne Fidela niestety nie kończyło się na Cordonie. Planował w mieście sadzenie drzewek owocowych, podczas gdy wiejskie żyzne tereny uprawne leżały odłogiem.

Rudek nie mógł przeznaczyć zarobionych na Kubie pieniędzy na zakup samochodu. Prace nad Fiatem na włoskiej licencji rozpoczęty się w Polsce już w lutym 1967 wraz z modernizacją samochodów osobowych, ciężarowych i autobusów. Modernizowano 8-tonowy Żubr, modernizowano Star na sześciotonową ciężarówkę Star-200 i autobusy z napędem na tylne koła na 12 metrowe na zagranicznej licencji. Zmniejszono produkcję Warszaw i Syren, wypuszczono na rynek tylko 26500 samochodów osobowych by całe środki produkcyjne przeznaczyć na Fiata, oznaczonego liczbą „200”.
Przeczytawszy to w Trybunie Ludu w ambasadzie Polskiej, Rudek zamarzył, by mieć Fiata, ale mógł go kupić tylko z pieniędzy przelanych na konto banku polskiego, a tych które miał tutaj, nie mógł przelać.

Na Kubie już dawno zmieniła się obyczajowość, pozamykano wszystkie domy publiczne. Kobiety wcielano do zawodów dawniej wyłącznie dla mężczyzn i jeśli kobieta kubańska skorzystała z rewolucyjnego procesu wyzwalając się z tradycyjnych form zależności od mężów, to stracili na tym geje, których ujawniono i napiętnowano jako objaw upadku społecznego. W Europie ogłoszono Raport Wolfendena i parlament Wielkiej Brytanii uchwalił ustawę Sexual Offences Act 1967 depenalizującej stosunki homoseksualne pomiędzy mężczyznami w wieku powyżej 21 lat. Ustawa weszła w życie 28 lipca 1967 roku po zatwierdzeniu przez królową Elżbietę II. Tymczasem na Kubie wyśmiewano w „Bohemi” gejów amerykańskich. Od kilku lat aresztowano na Kubie „pims i „pájaros”, robiono naloty na odwieczną rozrywkową dzielnicę Colón i na prywatne mieszkania. Dzięki informacjom służb specjalnych polowano na „dewiantów seksualnych”. Od dwóch lat w obozach UMAP byli skoszarowani homoseksualiści wraz ze Świadkami Jehowy, katolikami, członkami tajnych stowarzyszeń afro-kubańskich Abakua. Utworzono też Centrum Edukacji Specjalnej mającej na celu wyłapywanie chłopców zniewieściałych i oddzielanie ich od zdrowej części uczniów. Na Uniwersytecie organizacja Młodzieży Komunistycznej występowała zarówno przeciwko “kontrrewolucjonistom”, jak i homoseksualistom. O tym wszystkim opowiadano Rudkowi, który zaczął cieszyć się, że z Kuby wyjeżdża.

Kubańczycy, którzy nie wiedzieli już od dwóch lat, gdzie podziewa się ich ukochany Che, nagle dowiedzieli się, że Kuba chce uratować Wenezuelę przed panującym tam imperializmem. Był to jedna z zaplanowanych propagitek Fidela Castro w celu rozprzestrzenienia się panujących na Kubie idei w Ameryce Łacińskiej.
W maju dwie małe łodzie z tuzinem ciężkozbrojnych bojowników wyszkolonych na Kubie wylądowały na plaży wioski Machurucuto położonej 100 mil na wschód od Caracas, w celu podburzenia chłopów przeciwko rządowi na rzecz rewolucji socjalistycznej. Ale miejscowy rybak zawiadomił wenezuelskie wojsko. Incydent zakończył się trzydniową walką i całkowitą porażką kubańskiego desantu.
Na arenie międzynarodowej działy się poważne rzeczy. To, co polskie gazety odnotowały na pierwszych stronach, czyli na początku czerwca wojna między Arabami a syjonistami, która rozpoczęła okupację terytoriów Gazy i Zachodniego Brzegu, Kubańczycy jakby nie dostrzegli interesując się swoimi sprawami. W hotelu Nacional w sali „Aguiar” rozpoczął się Turniej Szachowy Przyjaznych Armii na Kubie.
Po przemówieniu Fidela Castro trwającym kilka godzin transmitowanym przez telewizję i drukowanym w gazetach na zakończenie Trzeciego Kongresu Narodowego ANAP w Instituto Tecnologico Ruben Martinez Villena, nastąpiło następne w teatrze Chaplina w Hawanie z okazji pierwszego posiedzenia organizacji latynoamerykańskiej OLAS.
19 lipca w prasie w Hawanie ukazało się ogłoszenie: “Habana Libre” będzie zamknięte dla publiczności aż do odwołania”. Przed podziemnym parkingiem stanęły milicjantki w zielonych spodniach i niebieskich koszulach z karabinami. Innych wejść strzegli żołnierze piechoty w zielonych mundurach.
Pierwsza konferencja Organizacji Solidarności Ameryki Łacińskiej była podobno burzliwa i pełna napięcia.
Czarnoskóry amerykański opozycjonista Stokely Carmichael został przedstawiony widowni na początku przemówienia Fidela jako jeden z najwybitniejszych przywódców praw obywatelskich w Stanach Zjednoczonych.
Na konferencji mówiono o potrzebie wyzwolenia się z jankeskiego imperializmu. Głównie pytano o metody, czy walczyć z bronią w ręku. Carmichael nawoływał do walki zbrojnej, którą uważał jedyną drogą do wyzwolenia Ameryki Łacińskiej. W odpowiedzi na sprzeciw niektórych delegacji – między innymi Wenezueli i Urugwaju – Fidel nazwał ich międzynarodową mafią, bandą tchórzy, zdrajców i kontrrewolucjonistów.
Na szczycie najwyższego budynku w Hawanie jarzył się turkusowy neon „Habana Libre” i ogromny napis na całym budynku OLAS. Wzdłuż frontu nad wejściem do hotelu transparent z wizerunkiem wszelkiej broni i karabinów maszynowych i napis: “Obowiązkiem każdego rewolucjonisty jest robienie rewolucji”.

Kilka miesięcy później nastąpiło tragiczne wydarzenia. 5 września w Gander Czechosłowacki samolot Ił-18D , w drodze z Pragi do Hawany, rozbił się minutę po starcie, 37 z 69 osób zginęło.
A potem, 8 października Fidel powiadomił o zabiciu Che w Boliwii przez wyszkolonych przez Stany Zjednoczone leśniczych w wiosce Vallegrande.
Rudek w niedzielę wieczorem słuchał, jak Castro ze wzruszeniem mówi do narodu: “doszliśmy do przekonania, że informacje o śmierci Guevary są niestety prawdziwe…” Następnie odczytał fragmenty dziennika znalezionego przy zabitym. Potem powiedział, że zdradził go dezerter z szeregów partyzanckich, Antonio Rodriguez Flores, partyzant który uciekł z oddziału Guevary. Wyjaśnił też, że nie zginął od ran, lecz został zastrzelony już będąc pojmany.
Zarządzono trzydniową żałobę, a przez 30 dni flagi kubańskie zostały opuszczone do połowy masztu. 8 października ogłoszono „Dniem bojownika” w hołdzie Che.

Rudek 21 października 1967 złożył sprawozdanie ze swojej pracy do Ministerstwa w Instytucie Projektów. W odpowiedzi dostał pisemną pochwałę, jego szef, inginiero Luis Perez Cid, Dyrektor Instytutu Projektów podkreślił wielki entuzjazm Rudka i oddanie dla pracy. Wyraził żal z powodu odejścia Rudka i nadzieję, że w pewnym momencie Rudek wróci do współpracy z nimi ponownie. Życzył wielu sukcesów i pozdrowił rewolucyjnym sloganem.
Przeszedł się jeszcze po wszystkich drogich mu miejscach. Wstąpił do Capitolu, gdzie odbywała się w Muzeum Akademii Nauk w National Capitolo wystawa miast uczestniczących w konferencji Tricontinental:
VIET-NAM DEL SUR LAOS MONGOLIA
WIETNAM NORTH ANGOLA KOLUMBIA
KAMBODŻA GHANA MALI
Odwiedził też muzeum, wystawy naukowe, hale, Planetarium, salony mikroskopii i filmu, a także dużą wystawę o życiu Julio Antonio Mella, kubańskiego komunisty, założyciela w 1925 Komunistycznej Partii Kuby, który przygotowywał zbrojne wystąpienia przeciwko Gerardo Machado i został skrytobójczo zamordowany.
Capitol otwarty był do 11 w nocy, wstęp był zawsze bezpłatny, jednak oprócz niego nikogo tam nie było. Wyszedł, jak już było ciemno na Gran Escalinta i poszedł na Paseo de Marti, stamtąd na Malecon pożegnać się z morzem.

Idąc do ambasady pożegnać się z Polakami, przeczytał w Trybunie Ludu, że 28 listopada 1967 w Fabryce Samochodów Osobowych zjechał z linii montażowej pierwszy Fiat 125p. Auto napędzane było silnikiem czterosuwowym, czterocylindrowym chłodzonym wodą, silnikiem o pojemności 1,3 litra. Hamulce tarczowe były na obydwu osiach, fotele obite sztuczną skórą.

Rudek wracał w grudniu samolotem do Polski z grupą artystów z pierwszego Międzynarodowego Festiwalu Pieśni Varadero. Zaproszono artystów z 19 krajów, którzy uczestniczyli w 15 koncertach w Varadero. Polska wysłała Ewę Demarczyk.
Wracali zachwyceni gościnnością kubańczyków. Varadero było przepełnione. Ludzie wypełnili wszystkie pokoje dostępne w domach i hotelach, przybyli z całej Wyspy. Spali wszędzie, w drzwiach domów, na trawie, pustych parcelach i na plaży. Tysiące ludzi wypełniały amfiteatr każdej nocy, żywiołowo reagowali na występy piosenkarzy, tańczyli, pili, jedli, cieszyli się. Wejście na koncerty było bezpłatne, było 150 tysięcy widzów.
Rudek nieśmiało poprosił panią Demarczyk, by wybrała rajstopy dla jego córki. Wybrała w kolorze fosforyzującej zieleni i Rudek Ewie takie rajstopy kupił. Andrzejowi kupił najświeższy numer Playboya.
Wracał z pociągu z Warszawy taksówką, która wiozła go z placu Andrzeja przez ulicę 3 Maja, gdzie Centrala Obsługi Przedsiębiorstw Estradowych i Artystycznych miała nad drzwiami nowy neon: pawia mieniącego się kolorami tęczy. Nad nocnym lokalem “Melodia” powstałym w miejscu kina Gwardia też połyskiwał mrugający nowy napis, a nad barem mlecznym jarzył się “Pingwin”.
Przejechali Rynek i skręcili w Armii Czerwonej. Stał już szkielet Spodka, a za nim ogromna bryła Pomnika Powstańców Śląskich.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (14)

W maturalnej klasie wszyscy zżyli się jeszcze bardziej. Andrzej pomagał w matematyce Aldonie i wszyscy traktowali ich jako parę, ale nic z tego nie wyszło. Robił Smieną zdjęcia dziewczynom klasowym przed Santkiem i pod wykafelkowanym niedawno pomnikiem Rodzina, dawał do wywołania u fotografa na SDKPiL i im je dawał, ale nie miał stałej dziewczyny. Maciek chodził z wysoką jak on, chudą Jolką o długich prostych włosach, ale wakacje spędzał na jugosłowiańskiej plaży z Dylewską, z którą wraz z Andrzejem jeździli na narty do Szczyrku, gdyż Jolka na nartach nie jeździła. Słał Andrzejowi z tych wakacji pocztówki, gdzie opisywał koncerty zespołów rockowych takich jak Dave Dee, Dozy, Beaky, Mick & Tich i Andrzej mu tych zespołów zazdrościł. Nigdy nie był na żadnym rockowym koncercie.
Najpiękniejsza dziewczyna w klasie – Basia mieszająca na parterze w bloku po drugiej stronie Zawadzkiego, miała okna na wprost balkonu mieszkania Andrzeja i Andrzej widział, jak się do późna uczy i pali się u niej światło. Odwiedzali ją całą klasą w kuchni. Rodzice przepołowili dla niej kuchnię przegrodą ze sklejki i podobnie jak Andrzej z Ewą miała tylko pół okna. Basia była zajęta uczuciowo przez ich wychowawcę – Fizyka, i nikt nie miał odwagi startować do Basi. Na wycieczkach szkolnych niańczyła mu dzieci, pomagała jego żonie i wszyscy właściwie współczuli Basi, która bała się, że nie zda matury z matematyki i robiła wszystko, by wychowawcy nie rozgniewać.
Starli się przebywać z klasą razem jak najdłużej, toteż Andrzeja albo nie było w domu, albo do jego połówki pokoju schodziło się tak wiele osób, było tak dużo dymu papierosowego, że Ewę chroniło tylko to, że bardzo późno wracała ze szkoły, kiedy oni już przenosili się do Santka.
W lutym wystawszy się w kolejce po bilety poszli do Kosmosu na „Greka Zorbę”, gdzie po seansie ludzie wstali z krzeseł i oklaskiwali Anthonyego Quinna. Oni też byli wzruszeni wolnościową filozofią Greka i tańczyli na studniówce jego taniec.
Andrzej śledził w telewizji biegi i skoki Ewy, Ireny i Wiesława czyli Kłobukowskej, Kirszenstein i Maniaka, ale jak wiosna rozkwitała, wracał coraz później do domu i telewizora już nie oglądał. Chodzili całą bandą po Koszutce i te ostanie chwile wspólnoty klasa Andrzeja próbowała w pełni wykorzystać nie bojąc się ani matury, ani egzaminów wstępnych na wyższe uczelnie. Wprawdzie codzienne gazety donosiły o wspaniałych warunkach uczenia się w ZSRR, gdzie można strać się do 750 wyższych uczelni i studiować z czterema milionami uczących się, co, jak donoszono, było trzy i pół razy więcej, niż wszystkich studentów w krajach Europy Zachodniej. Podawano oszałamiające liczby: w samym Leningradzie było 77 członków zwyczajnych i członków-korespondentów Akademii Nauk ZSRR, około 900 profesorów i doktorów nauk, przeszło 6 tysięcy docentów i kandydatów nauk oraz 15 tysięcy wykładowców.
Na Uniwersytet Moskiewski im. Łomonosowa na pierwszym roku uczyło się trzy tysiące studentów rekrutujących ze szkół średnich ukończonych złotym medalem, najczęściej przybyłej młodzieży z różnych stron świata z chłopskich i proletariackich rodzin, przyjętych tylko na podstawie wzorowego świadectwa. Państwo radzieckie na podstawie międzynarodowych umów pomagało krajom rozwijającym się, kształciło za darmo studentów na specjalnie utworzonych uczelniach, jak na Uniwersytet Przyjaźni Narodów Imienia Patrice’a Lumumby, gdzie byli studenci z Somali, Konga, Zjednoczonej Republiki Arabskiej, Afganistanu, Nigerii, Indonezji, Kenii czy Ghany.
Ale 50 procent obcokrajowców pochodziło z państw socjalistycznych. Studenci otrzymywali stypendia w wysokości od 20 do 60 rubli, a najlepsi nawet 80 rubli. Mieli zniżki na bilety kolejowe i lotnicze, zniżki na obozy letnie, do baz turystycznych i alpinistycznych.
Andrzej nie wiedział, czy ktoś z XI klasy B, zdecyduje się na zagraniczne studia, u nich w A z 36 dopuszczonych do matury nikt się do ZSRR nie wybierał. Chłopcy w większości szli na Politechnikę Śląską do Gliwic, gorsza w rankingu była Wyższa Szkoła Ekonomiczna i AGH w Krakowie. Fila Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie szły dziewczyny na filologie i najlepsi z matematyki i fizyki. Tacy jak Andrzej i Soból wybierali drogę naukową. Jolka, dziewczyna Maćka szła na medycynę, Sikora szedł do seminarium duchownego.
Ale i tak było już za późno na naukę i raczej przeznaczano czas na włóczenie się po Koszutce i wypady w odleglejsze rejony miasta. Oblegany był o tej porze roku park Kościuszki. W niedzielę, jak donosiły gazety, było w nim 80 tysięcy mieszkańców Katowic. Nie było wolnej żadnej ławki, do jedynie dwóch otwartych punktów gastronomicznych ustawiały się gigantyczne kolejki. Przy „Zielonym Oczku”, by kupić oranżadę trzeba było stać pół godziny. Lodów nigdzie nie sprzedawano.
Jeździli też do Parku Kultury. Mimo upałów kąpielisko Fala ukończone w połowie czerwca ubiegłego roku kiesy Andrzej był na Kubie, jeszcze nie było otwarte i większość z nich jadąc na wakacje nie miała okazji latem doświadczyć nowoczesnych 5 basenów, gdzie w jednym przepływała sztuczna fala morska. Wznoszono właśnie słupy pod napowietrzną kolejkę linową „Elkę” mającą jeździć już we wrześniu.
Wracali późno nie wysiadając z tramwaju na Koszutce, lecz jadąc jeszcze do Rynku, gdzie wymieniono jarzeniówki na rtęciówki i o czym szumnie donosiły gazety nie czyniąc wcale, jak się chwalono, z Katowic rzęsiście oświetlonej metropolii.
Andrzej się cieszył, że kończąc szkołę ominą go jesienią obchody 50 rocznicy Rewolucji Październikowej, mimo, że rusycystka zawiedziona, że prawie wszyscy na egzaminy wstępne wybrali język francuski, dręczyła ich zaleceniami plenum Zarządu Wojewódzkiego TPPR zachęcając do śledzenia w telewizji Festiwalu Sztuk Rosyjskich i Radzieckich oraz Festiwalu Muzycznego z udziałem wybitnych artystów i zespołów radzieckich.
Niestety, pod groźbą nie dostania świadectwa maturalnego musieli przejść w tym roku wyznaczoną tym razem trasę pochodu pierwszomajowego przez ulicę 3 Maja, wśród 250 tysięcy idących przez dwie godziny pod trybuną, za którą stał otoczony wieńcem członków aparatu partyjnego i przyjezdnych ze Związku Radzieckiego gości Edward Gierek.
Zakończenie roku szkolnego odbyło się w upalne czerwcowe południe na dziedzińcu szkoły. Rozdano im świadectwa na tle dwumetrowych portretów Władysława Gomułki i Aleksandra Zawadzkiego zawieszonych na elewacji drugiego skrzydła pawilonówki. Mieściła się tam podstawówka i swoją uroczystość celebrowała równocześnie po drugiej stronie, przy boisku szkolnym.

Andrzej z matką i siostrą wybrali pociąg nocny 3 lipca, by uniknąć dnia rozpoczęcia turnusów i koloni letnich, a i tak na peronie działy się dantejskie sceny. Krystyna wobec nalegań Andrzeja, by być na wakacjach tam, gdzie będzie Maciek, wyszukała w „Dzienniku Zachodnim” ogłoszenie o wynajmie pokoju na wakacje kilka miesięcy wcześniej. W Gdańsku byli rano i tramwajem pojechali do Stogów. Łatwo odszukali ulicę Sówki.
Mimo, że w Stogach na większości domów wisiały tablice „pokoje do wynajęcia”, Krystyna nie mogła ryzykować przyjazdu bez wcześniejszej rezerwacji. Pokój okazał się maleńki, ale z dostępem do kuchni i miłym właścicielem parteru, który wynajmował jeszcze dwa pokoje wczasowiczom w swoim pięknym przedwojennym domu, który stał jak inne, takie same wzdłuż ulicy. Wolnostojące domy wzdłuż ulicy miały dachy kryte czerwoną dachówką, wszystkie identyczne w kształcie odwróconych łodzi i pan Soboraj objaśnił, że domy wybudowano w latach dwudziestych dla rzemieślników-budowniczych okrętów, a architektem był sławny w Wolnym Mieście Gdańsku Erwin Lentz. Okazało się że w sąsiednim domu gotują dla wczasowiczów obiady, czym się ucieszyli.
Uderzyło ich krystalicznie czyste powietrze napływające tu od strony lasu rozciągającego się po drugiej stronie ulicy Sówki i jak tylko wstawili swoje walizki, mimo zmęczenia i całonocnego niespania, wypadli z domu instruowani przez gospodarza, gdzie iść do morza.
Las z piaszczystą ścieżką porośnięty był owocującymi czarnymi jagodami zwanymi w ich domu borówkami, na które się łakomie rzucili opóźniając dojście do plaży. Błądząc po lesie przy zbieraniu borówek, natknęli się na leśne jezioro. Andrzej przed wyjazdem wyczytał z małego niemieckiego leksykonu ojca przy pomocy słownika że zwane było Groß Heid See (Puste Jezioro). O głębokości 3 metrów, bez żadnego dopływu, zasilane jedynie deszczówką, oblegane było w XIX wieku, kuracyjne i wypoczynkowo zagospodarowane, przypływali tu łódkami gdańszczanie z miasta do wybudowanej tu kiedyś restauracji i kręgu tanecznego. Teraz nie było tu nikogo, śladu jakiejkolwiek zabudowy.
Liściasto-iglasty las, w którym się znaleźli był kontynuacją zalesionego wybrzeża, oddzielał ciągnące się wydmy z Sopotu do Sztutowa od łąk na Wyspie Sobieszewskiej na Stogach i rozciągających się po Ostrów. Od początku XIV wieku panoszyli się tu Krzyżacy i potrzebowali do swoich konnych rozbojów tak dużo siana, że musieli mieć na nie specjalną wieś. Stąd Stogi.
Weszli na piaszczystą drogę na plażę powstałą w 1925 roku, plaża okazała się przepiękna, z dużym, piaszczystym odstępem od morza, z wyrzuconymi przez morze konarami i patykami. Była płatna, stały wiklinowe kosze i grała muzyka z tranzystorów plażowiczów, ale wystarczyło przejść się kawałek dalej na wschód i już identyczna plaża była bardziej pusta i bezpłatna i tam postanowili codziennie przychodzić.
Wzdłuż wydm ciągnęła się żwirowa promenada i droga dla rowerzystów od ujścia Martwej Wisły (Westerplatte) do Górek Zachodnich. Na horyzoncie widać było betonowe bloki osiedla, punktowce, które zaczęto budować od północy.
Andrzej z matką i siostrą codziennie przemierzał lasem – coraz bardziej ku morzu sosnowym – piaszczystą ścieżką i próbując kąpać sie w lodowatej wodzie, ale cały czas oczekując przyjazdu Maćka i Bogusia. Mieli tu przybyć z namiotem jak tylko ukończą zdawanie egzaminów na wyższe uczelnie i doczekają wyników. Nim doszła karta od Maćka zaczynająca się od słów „ty tam w stogu”, Andrzej, po jednorazowej wspólnej wycieczce na mszę niedzielną do katedry oliwskiej z matką siostrą, codziennie po obiedzie wymykał się do Gdańska tramwajem sam.
Andrzej był po raz drugi nad polskim morzem, a w tej części wybrzeża był po raz pierwszy. Tu ziemie zagarnięte przez Krzyżaków wróciły do Polski po 160 latach i całą szkołę mówiło się o polskości Gdańska. Nim weszła tu Armia Czerwona, Gdańsk zniszczono, spalono, zerwano wszystkie mosty. Dużo w szkole uczyli się o trudach odbudowy przed otwarciem portu gdańskiego do powrotu do życia miasta. Jak pamiętał, usuwano nie tylko gruz, ale i trupy, cztery tysiące zwłok ludzkich i dwa i pół tysiąca zwierzęcych, przeważnie koni, przy pomocy Armii Czerwonej i Milicji Obywatelskiej. Porządkowano też mieszkańców. Kaszubów wytępiono lub wywieziono jeszcze w czasie wojny do Rzeszy, Niemcy pouciekali, wagony przywoziły repatriantów z Wileńszczyzny, z Warszawy, z Pomorza i Poznańskiego i jak pisano, „niebieskich ptaków” z całego świata.
Postanowił najpierw kolejką miejską objechać Trójmiasto i zobaczyć wszystko z okna. Pracownicy stoczni jeszcze nie wracali z pracy i kolejka nie była przepełniona.
Jechał z Gdańska do Chylonii 35 minut, a do Wejherowa godzinę. 30 kilometrów przejechał pociągiem złożonym z czterech wagonach w dwu jednostkach. Wsiadł na stacji Gdańsk – Główny, mijał przystanki: Gdańsk Stocznia, Politechnika, Wrzeszcz, Lotnisko, Przymorze, Oliwa, Wyścigi, wysiadł w Sopocie. Poszedł na plażę i na drewniane molo, zobaczył stamtąd ogromną bryłę Grand Hotelu z czerwonym dachem. Mijał ubranych w zagraniczne ciuchy spacerowiczów.
Wsiadł z powrotem do kolejki i pojechał dalej, mijał Kamienny Potok, Orłowo, Redłowo, Wzgórze Nowotki i wysiadł w Gdyni Głównej. Poszedł zobaczyć okręt ORP Burza zamieniony niedawno na Muzeum znany mu z wielu „Tygrysów” i książek o drugiej wojnie światowej. Zobaczył też przycumowany Dar Pomorza i kołyszące się dwumasztowe jachty Opal.
Poszedł na Polankę Redłowską skąd roztaczał się widok na Zatokę i nowoczesne baseny oraz amfiteatralnie ustawione trybuny, boiska do koszykówki, 10 metrową wieżę do skoków z trampoliny pamiętał z filmu „Jutro Meksyk” z Cybulskim. Zszedł z tarasu widokowego krętymi schodami na bulwar nadmorski. Potem wrócił na Świętojańską i szedł ulicą pełną zapachów palonej kawy dobywających się z małych sklepików kolonialnych. Na witrynach komisów było pełno zagranicznego towaru, o którym Andrzej mógł tylko pomarzyć: magnetofony szpulowe, radia, buty, prawdziwe dżinsy, zegarki, płyty z okładkami najsłynniejszych zespołów rockowych, czasopisma. Po ulicy chodzili marynarze w swoich strojach, przechodnie też najczęściej w białych spodniach modnie poszerzanych u dołu.
Dotarł do Hali Targowej, gdzie na stoiskach były wszystkie niedostępne na Śląsku luksusy po horrendalnych cenach. Mijał po drodze restauracyjki, knajpki i kawiarnie o egzotycznych nazwach. Od zwykłych sprzedających piwo w kuflach i lodziarnie, były luksusowe i bardzo drogie lokale jak „Myśliwska” z wypchanymi zwierzętami na wystawie. W niektórych stały szafy grające takie same jakie widział w filmach amerykańskich i na Kubie. Na postoju taksówek obok Warszaw i Moskwiczów stały zagraniczne samochody, a po ulicach jeździły nawet Cadillaki. Szedł teraz ulicą 10 lutego dawniej Hermann-Göring-Straße, gdzie w czasie wojny odbywały się parady wojskowe i doszedł do skweru Kościuszki nazwanego wtedy Adolf Hitler Platz.
Wrócił na dworzec, pojechał jeszcze kolejką mijając stacje: Gdynia Stocznia, Grabówek, Chylonia, Janowo, Rumia, Reda, Śmiechowo, Nanice, Wejherowo, Nowe Szkoty, Kolonia, Zaspa, Brzeżno, Nowy Port. Tam się przesiadł na kolejkę powrotną: Tczew, Miłobądz, Pszczółki, Skowarcz, Różyny, Cieplewo, Pruszcz, Św. Wojciecha, Lipce, Orunia, Gdańsk – Główny.
Wchodził w Gdańsku na mosty, oglądał z ich perspektywy spichlerze i pierzeję kamieniczek nad Motławą. Zwiedził starówkę przeszedł przez Bramę Złotą, przechadzał się ulicą Długą do Długiego Targu, zobaczył, gdzie mieszkała Kalina Jędrusik i gdzie jest kino radzieckie, co oglądał w Kronice w telewizji. Przystanął pod fontanną z Neptunem i Dworem Artusa. Przyglądał się kamieniczkom odbudowanym po wojnie od nowa, bo tylko nieliczne były oryginalne. Budowane były w małych odstępach między sobą z miejscem na deszczówkę. Murowane, rzeźbione malowane. Ze względu na pożary zakazano już w renesansie budowania domów drewnianych.
Renesans ozdobił domy dekoracją rzeźbiarską zróżnicowaną, każda był inna. Patrycjat gdański prześcigał się w splendorze zdobienia swoich domów o wyrafinowanym smaku, o wpływach włoskich. Piękne były portale, do których prowadziły ogrodzenia z rzeźbami i kutymi kratami zapoczątkowane od ulicy przez dwie symetryczne granitowe kule.
Ratusz, kościół N.P. Marii, i Zbrojownię otaczały te wszystkie wspaniałe kamieniczki i Andrzej, jak każdy mieszkaniec Górnego Śląska zapragnął zamieszkać w Gdańsku. Szedł Podwalem Staromiejskim, Wałami Jagiellońskimi i Leningradzką i nie mógł się napatrzeć, aż doszedł do Świerczewskiego do Prezydium MRN, potem zobaczył budynek RSW „Prasa” przy Targu Drzewnym mieszczącym redakcje gdańskich pism i całą powojenną zabudowę w nowoczesnym stylu. Oś poprzeczna od placu Świerczewskiego, przedłużała się ulicą Marchlewskiego do gmachu Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej. Na ścianie placu Świerczewskiego stał 17-kondygnacyjny punktowiec. Wiedział, że powstają nowe osiedla, takie jak Karola Marksa we Wrzeszczu, Czytał na planie Gdańska nazwy nowo powstających dzielnic i wiedział, że tam przecież nie chciałby mieszkać. Były tu zresztą ulice jak w całej Polsce: Aleja Leningradzka, Aleja Marksa, Juliana Marchlewskiego, Hanki Sawickiej, Czerwonego Sztandaru, Lumumby, XXX-lecia PRL, Dzierżyńskiego, Świerczewskiego. A morze i tak zimne. Jak przyjadą jego koledzy z klasy, będą chodzić tylko do tych piwniczek na Długiej, gdzie były kluby sudeckie, przecież byli już studentami. Wstydliwie nie przyzna się im, że jest po raz pierwszy w Trójmieście, oni nie będą tak jak on zwiedzać, gdyż byli tu niejednokrotnie.

Po kartce zaadresowanej na adres p. Soboroja Gdańsk-Stogi ul. Sówki 4/1 długo Maćka nie było widać, przyjechał natomiast Boguś z plecakiem , namiotem i pierwszym tomem „Dziejów grzechu” pod pachą.
Boguś mieszkał na parterze klatki, gdzie mieszkała Marzenka i jak fama na Koszutce głosiła, matka Bogusia była silnie partyjna, natomiast Boguś, o wyjątkowej urodzie bruneta, jak Łukasz Niepołomski z kart Żeromskiego, był dowcipnym, prześmiewczym kolegą, którego Andrzej bardzo lubił, mimo, że dzielił z nim Maćka, którego z Bogusiem łączyło harcerstwo, a Andrzej do harcerstwa nie należał. Boguś rozbił namiot na polu namiotowym „Na wydmach”, który okazał się laskiem mocno zatłoczonym już przez samochody, motocykle i namioty.

Kiedy wreszcie wszyscy spotkali sie na plaży, opóźnienie Maćka się wyjaśniło. Maciek po szczęśliwym dostaniu się na wydział automatyki politechniki gliwickiej poszedł na dworzec z plecakiem w japonkach i nogi zaczęły mu krwawić od otarcia. Zresztą, była zmiana turnusu, połowa lipca i tak by się do pociągu nie dostał. Wrócił więc i zgodził się na nalegania Jolki, by zabrał się z nimi Syrenką. Niestety, Syrenka nie wyjechała w uzgodnionym dniu, ojciec Jolki naprawiał ją przez całą noc i wyruszyli następnego dnia. Po drodze Syrenka psuła się pięciokrotnie i po wielkich nakładach sił i pieniędzy dotarli wreszcie do Domu wczasowego PKP w Gdańsku Stogach, skąd Jolka po kryjomu wynosiła Maćkowi swoje i rodziców porcje obiadowe, czyli kotlety schabowe ze stołówki, które zjadali z Bogusiem w namiocie.
Lato było piękne i upalne. Rano wszyscy spotykali się na plaży w Stogach, Boguś czytał im na głos co pikantniejsze fragmenty z Żeromskiego, a oni go pędzili z tą lekturą wyśmiewając się. Co to w ogóle jest. Raz padło nazwisko markiza de Sade’a, ale reszta była pruderyjnie niewinna i w końcu doszli do wniosku, że dobrze się stało, że nie weszła do kanonu lektur szkolnych.
Na plaży rozkładali trzy koce, na jednym siedziała Krystyna z Ewą, tak Ewa ogrodziła go żółtym wiatrochronem uszytym jeszcze na wakacje w Międzyzdrojach. Dalej koc rozkładali Andrzej, Maciek i Boguś, pośrodku siedziała Jolka w kostiumie bikini z długimi, w kolorze słomy, włosami. Jolka nie dostała się wprawdzie na wydział lekarski, ale można było jeszcze starać sie o miejsce na stomatologię i tak zrobiła. Była dumna i zadowolona. Ewy do paczki nie wpuszczano, nigdy jej nie zauważano. Dalej na kocu siedzieli rodzice Jolki nie próbując z Krystyną nawiązać żadnych cieplejszych kontaktów oprócz grzecznościowych powitań.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | 6 komentarzy

WIELKANOC 2018

Zaszufladkowano do kategorii dziennik ciała | Dodaj komentarz