Lata sześćdziesiąte. Ewa (25)

Udało się Komitetowi Rodzicielskiemu z klasy wyżej załatwić autobus wycieczkowy do Pszczyny.
Zabrał przed obchodami pierwszomajowymi dwie klasy – ponad 80 uczniów – do zapraszającego ich do siebie profesora Płazaka.
w dniu, kiedy Muzeum było zamknięte dla zwiedzających, portier obuwszy uczniów w muzealne kapcie zaprowadził wszystkich majestatycznymi schodami na piętro do solidnych, rzeźbionych drzwi i zapukał. Po chwili otworzył im Płazak niemile zaskoczony ich widokiem, też w pantoflach i stroju bardzo domowym.
Płazak był mężczyzną drobnym, kruchym, o rzadkich blond włosach nad wysokim czołem i z pewnością o urodzie nie będącej marzeniem kobiet, na dodatek o obliczu chmurnym, zasępionym, z bijącą z całej postawy hamowanej z całych sił wewnętrznej irytacji. Nie speszyło to jednak nikogo – osiemdziesiąt par oczu spojrzało na niego z bałwochwalczym uwielbieniem i podążyło za nim na zwiedzanie pałacu, do czego przystąpił jak stał.
Tylko chyba Krystian mieszkał w ekskluzywnej willi na południu Katowic, reszta wywodziła się z ciasnych, górniczych familoków przedwojennych koloni dla górników pobudowanych przy kopalniach z komórkami na węgiel i chlewikami zamienionymi teraz na kanciapę na narzędzia. Inni, tak jak Ewa, gnieździli się z rodzeństwem w domach wybudowanych tuż po wojnie w czasie wyżu demograficznego, kiedy cały naród zaczął się radośnie rozmnażać i wypełniać już podrosłym przychówkiem „substancje mieszkaniowe”.
Płazak idąc przepastnymi korytarzami z mahoniowymi boazeriami pod porożem wiszącym na ścianach, dyskretnie napomknął o stacjonującej tu po Wermachcie Armii Czerwonej, która paliła książkami z biblioteki ognisko.
Muzeum utworzono w pałacu już w 1946. Mimo, że klasa Ewy była dopiero na średniowieczu, Płazak zrobił równocześnie wykład dla nich i bardziej zawansowanej klasy trzeciej.
Przeszli salami od renesansu poprzez barok, regencję, rokoko, klasycyzm, empire i biedermeier, aż po style historyczne drugiej połowy dziewiętnastego wieku.
Zeszli najpierw w dół. W piwnicach była zbrojownia: armaty, granatniki, kusze, ogromna ilość broni myśliwskiej oraz zbroje i halabardy. Szli potem w górę i Ewa poczuła się w tych wielkich przestrzeniach nareszcie wyzwolona z klaustrofobii. Schody kręcone prowadziły z piwnic przez parter i wszystkie kondygnacje na strych. Po drodze nacierały na nich z obrazów portrety arystokratycznych Niemców, dawnych właścicieli pałacu: groźne, surowe, teraz zneutralizowane i bezradne. Wszędzie przestrzenie grodziły renesansowe krużganki: wewnątrz pałacu, na zewnątrz, na tarasach, balkonach i ogrodzeniach widniejącego z okien wiosennego parku.
Gobeliny, żyrandole, lichtarze, figurki na kominkach, wazy, misy w renesansowych wnętrzach zastąpiły elementy barokowe, rozpasanie po lekki styl rokoka Ludwika XIV. Pierwsze piętro, najpiękniejsze, o układzie amfiladowym, pozwoliło im przechodzić z jednej scenografii w drugą. Marmury, rzeźby, przemieszanie stylów kotłowało się aż po Salę zwierciadlaną – największe, dwupiętrowe pomieszczenie z przeszklonymi drzwiami i nad nimi balkonami o zdobionych, brzuchatych, metalowych balustradach. Zegary, rzeźbione meble, obrazy olejne, wszystko wraz z osiemdziesięcioma uczniami multyplikowały gigantyczne lustra wprawione w kosztowne ramy.
Dalej Bawialnia, Salon niebieski, kobierce, putta, Salon szary, Komnata z tajnym przejściem, Pokój chiński, Pokój klasycystyczny, Sypialnia rokokowa, Łazienka o ścianach wyłożonych białym, różowym i zielonym marmurem. Dalej styl empire, posążki bogów greckich, porcelana o motywach mitologicznych, potem poduszki haftowane na sofach stylu biedermeier, potem secesja.
Na drugim piętrze cztery pokoje, Pokój muzyczny, Gabinet, Pokój stołowy, Sypialnia małżeńska. W skrzydle wschodnim w trzech pokojach wszystko, co upolowano w pszczyńskich lasach wypchane wypreparowane wraz z narzędziami zbrodni. Olejne obrazy z krwiożerczymi scenami myśliwskimi, także z Afryki, Ameryk i Euroazji. Wszędzie figurki egzotycznych zwierząt, kły słoni, poroża i skóry tygrysie z łbami i kłami.
Ukończywszy wykład Dyrektor pałacu i równocześnie ich profesor wrócił do siebie, a oni wybiegli do parku przypałacowego z romantycznymi mostkami, stawem i ścieżkami, ogrodowymi rzeźbami, kamiennymi grobowcami i altankami.
Ewa poznała tam Gienka z trzeciej. Znała go wcześniej z widzenia. Pamiętała, że gdy razem jechała z nim w tramwaju, bardzo prędko z niego wychodził i w dwie minuty był już w szkole. Co za chód! – myślała z podziwem.
Powrotną drogą w wycieczkowym autobusie siedział naprzeciwko niej o jedną ławkę dalej. Odwrócił się do niej i cały czas się w nią wpatrywał. Czy się mu podobam? – Ewa była wycieńczona Bogdanem i myślała z lekką nadzieją. Wycieczkę widocznie uważał za zawarcie znajomości, bo teraz zaczął z nią rozmawiać.
Ale minął miesiąc od wycieczki jak go nie widziała. Dopiero, gdy stała w korytarzu obok biblioteki z Wieśką, przechodził z kolegami. Zatrzymał się koło niej i… popatrzył. Patrzył jej prosto w oczy. Odwróciła głowę, nie mogła tego znieść i spytała, czy uczy się hipnotyzować. Odpowiedział, że uczy się przecież chemii. Gdy Elżbieta otworzyła bibliotekę, Ewa weszła. On zaczął krzyczeć do Elżbiety: po coś to otworzyła, czy nie widzisz, że mi ucieka?
Po jakimś czasie przyszedł do jej klasy. Trzymała w ręce tulipan. Wziął go i powiedział: – Ewa, ty mi go dałaś, prawda?

Powiedziała, że powinno być odwrotnie.
Kiedy znowu go spotkała na korytarzu zaczepiła go i spytała, kiedy jej przyniesie kwiatek. Powiedział, że przecież mu go dała. Zaprzeczyła.
– O, ty prędko zmieniasz zdanie!
Zmieniła temat przestraszona, że jej żartobliwy ton wziął poważnie. Miał już iść na lekcje, gdy powiedział: – Ewa ty nie udawaj czapli!

Ewa nie wiedziała co to miało oznaczać. Spytała Dankę która podumała, uśmiechnęła się i potem powiedziała, że chyba wie o co mu chodziło, tylko że nie powie, bo Ewa by się obraziła.
A więc ze wszystkimi jest zawsze to samo, nikt wprost nie powie o co mu chodzi, doszła do wniosku Ewa. Z Gienkiem też było niepotrzebne zawracanie głowy, a z Bogdanem sprawa była nie skończona.

W połowie maja Ewa czuła się samotna i była bliska odebrania sobie życia. Danka nic nie wspomniała o całowaniu się z Bogdanem na wycieczce, a Ewa nic nie powiedziała ani jej, ani Bogdanowi, że ich widziała.

W szkole nie miała nikogo bliskiego. Danka miała być jej przyjaciółką, tak się w każdym razie nazywało. Chyba ona była głównym powodem jej goryczy. Dawniej to jeszcze siedziała z Ewą na lekcji i chociaż wtedy mogły pogadać, co nigdy nie było trudne w czterdziestoosobowej klasie, gdzie lekcje służyły przede wszystkim do kontaktów między siedzącymi ze sobą. A od czasu, kiedy z Aśką zaczęły wiać nałogowo z lekcji, Ewa siedziała sama. Teraz Dance była potrzebna tylko jako pośredniczka między klasą, a miejscem wiania, czyli ustępem, lub dentystą. Odpowiadała za nią na lekcji w czasie sprawdzania list obecności i pytając się uczącego „czy mogę wyjść”, szła je zawiadomić, jak jest w klasie. A Aśkę i Dankę łączy chyba więcej niż z nią. Przecież jeździły razem pociągiem, razem przychodziły i wychodziły ze szkoły. Widocznie to im nie wystarczało i przebywały ze sobą na przerwach i na wagarach. Ale czy to usprawiedliwia Dankę? Czy jej wolno tak ją porzucać? – rozczulała się sobą Ewa. Ale najgorsze było to, że uważała się za wierną przyjaciółkę, co było sprzeczne z jej zachowaniem.
Aśka miała całkiem inne usposobienie niż Ewa – śmiały się razem całymi dniami, podczas gdy Ewa była smutna. Chciała być taka, jak one.
Poszła z nimi na stację, by jakoś się z nimi połączyć. Droga na stację stanowiła jedno wielkie pobojowisko. Domy na Dworcowej i Pocztowej zostały wyburzone, za barierkami leżał tylko gruz. Zniknęły domy przy Młyńskiej i Słowackiego i Stawowej. Zostały wysadzone w powietrze „Delikatesy” przy Dworcowej i przylegający budynek od strony Pocztowej. Wyburzenia odbywały się w newralgicznym punkcie miasta, blisko dworca kolejowego, na skrzyżowaniu, przez które przejeżdżał tramwaj wstrzymywano co chwilę na kilka dni normalny ruch.
Wychodzące z dworca tłumy przeciskały się przez parkany na Pocztowej. Pełno milicjantów. W oknach pobliskich domów, jak na Kubie przed cyklonem paski taśm na szybach okiennych, witryny sklepów otulone słomą. Wiadukt przy 15 Grudnia zamknięto, gdyż wyburzano domy na Kościuszki.
Znikł już pawilon-barak przy Stawowej gdzie znajdowały się kasy biletowe, biuro rezerwacji miejsc i poczekalnia dla podróżnych, nie było nawet gruzu.
Ale kiedy szła z nimi na stację – ich zachowanie było skandaliczne. Wraz z Jadźką, też Zagłębianką, śmiały się ciągle, albo się biły „żartobliwie”, albo z siebie wyśmiewały. Według Ewy na te sceny wszyscy przechodnie patrzyli z politowaniem. Wszystko to dobre w szkole, ale nie na zewnątrz.
Kiedy po lekcjach Ewa poszła z dziewczynami po szkole opalać się, w ubraniu położyły się na trawniku. Jadźka podniosła wysoko spódnicę żeby opalić nogi. Jakiś facet coś powiedział na ten temat. Obsypały go ordynarnymi wyrazami, śmiały się z niego. Ewa śmiała się także, ale było jej żal, że Danka jest w tym towarzystwie. Że tak mówi. Gdy ją poznała na egzaminie wstępnym była porządną dziewczyną grzecznie stojącą przy ojcu.
Ewa rozważała odizolowanie się od nich, ale przestraszyła się samotności. I tak już w klasie uchodziła za najprzyzwoitszą, gdy coś mówiły, jakiś dowcip, a ona to słyszała, mówiły: nie gorsz Ewy.
Raz Danka mówiła jakiś ohydny dowcip i powiedziała: muszę ściszyć, bo Ewa tu jest. I Ewie było przykro.
Z Bogdanem po półrocznym „chodzeniu” wszystko sprowadzało się do nieustannych złośliwości z jego strony. Nazajutrz ją przepraszał, potem wszystko się powtarzało. Raz, gdy ją odprowadzał, szedł w milczeniu i nagle powiedział, że Danka jest od Ewy rozmowniejsza. Wymieniał jej wszystkie zalety i Ewa wściekła spytała dlaczego nie chodzi z Danką. Powiedział, że to chyba jego sprawa i się uśmiechnął. Było to już pod jej domem, podała mu rękę i weszła bez słowa do klatki schodowej. Na drugi dzień Ewa była smutna, on miał nastrój całkiem przeciwny. Przysiadł się do niej i pytał o powód smutku. Powiedziała, że jej nic nie jest.
Ewa nie miała pojęcia, jak to rozegrać. Z jednej strony bardzo jej na nim zależało, ale wywyższanie Danki ją upokarzało i postanowiła doprowadzić do tego, by odprowadzał Dankę na dworzec. Pod koniec lekcji, gdy szykował się Ewę odprowadzić, podeszła do niego, podała mu rękę na pożegnanie i poszła. On został z Danką. Chciała, żeby spytał, dlaczego z nim nie idzie. Nic. Na drugi dzień nie odzywał się do niej.
Po tygodniu zaczęła tego żałować, Bogdan nie odzywał się do niej w dalszym ciągu, a Danka nie mówiła nic o ich relacjach. Ewa była zrozpaczona. Nie wiedziała, czy ma go przeprosić, nie miała też pojęcia za co, bała się jego docinków i złośliwości, a on milczeniem dowodził jej, że jest wszystkiemu winna.

Tymczasem na ostatnich lekcjach rysunku jego zachowanie było całkiem inne. Wtedy profesor wyznaczył Ewę do pozowania. Na krześle stojącym na stole siedziała nieruchomo i patrzyła na klasę. Chyba najczęściej patrzyła na Bogdana i Janusza, porównywała ich ze sobą. Bogdan rysował cały czas, gdy wpatrywała się w niego, kiwał głową smutno i uśmiechał się, a może jej się tylko wydawało? Iza powiedziała na głos, że Ewa doskonale pozuje. Na to Bogdan dodał, że łatwo pozować na siedząco. Potem zadzwonił dzwonek na koniec lekcji i Bogdan ukłonił się Ewie i powiedział, że rysunek ukończył. W pewnym momencie dorysował na tablicy kółko, tak, że wyglądało, że Ewa jest świętą. Popatrzyła na to z politowaniem i starła. Wtedy Janusz krzyknął, żeby dorysować koronę. Ale Bogdan narysował słońce. Taka aureola bardziej ją zadowoliła i już jej nie ścierała. Bogdan powiedział, że Ewa wygląda jak faraon i Ewa bardzo się ucieszyła.
Ale zaraz potem był taki jak przedtem – patrzył ponuro i jej docinał. Z jego zachowania Ewa wywnioskowała z rozpaczą, że chce jej zrobić tylko przykrość, a nie wie, jak. Były jego urodziny, była skłonna dać mu jakiś prezent, ale jak w takiej sytuacji, kiedy wszystko było na ostrzu noża.
Za to Krystian wzmógł starania o Ewę, co jeszcze bardziej ją denerwowało. Chodził za nią ciągle, nie ustępował jej na krok. Dawniej, gdy wracała do domu z Bogdanem, często im towarzyszył. Wtedy jeszcze palił, chodził z najgorzej uczącymi się uczniami. Potem rzucił kolegów, a z nimi palenie. Został sam – nie miał przyjaciół. Chyba jej największym błędem wobec niego było to, że w czasie gdy pierwszy raz pogniewała się na Bogdana, chciała, by widział ją z innymi chłopakami. Krystianowi powiedziała, żeby z nią wracał. I… zaczęło się. A potem pogodziła się z Bogdanem. Niestety, Krystian zawsze im towarzyszył, gdy znowu zerwała z Bogdanem, ten już jej nie odstępował. Czekał na schodach gdy wychodziła. Była uprzejma, ale robiła wszystko, żeby z nim nie wracać. Co Bogdan pomyśli? Że zerwała z nim dla Krystiana? Jej ucieczki przed Krystianem nie dawały rezultatów. Kiedyś wiedząc, że zatrzymał się w szkole, skorzystała z okazji i uciekła z dziewczętami w innym kierunku (odkąd Krystian zaczął jej towarzyszyć, chodziła zawsze z dziewczętami) poszedł za nimi. Pięć dziewcząt i jeden chłopak. Czy się nie wstydził? Zaczęła z nim rozmawiać – nie wypadało. Dziewczyny poszły do sklepu z bielizną damską na Kościuszki. Poczekała z nimi przed sklepem. Potem Danka opowiadała, że ekspedientka w sklepie powiedziała: czy on musi z wami nawet majtki kupować?!
Na Placu Andrzeja powiedziała mu, że idzie przez dworzec. Powiedział, że mu tamtędy nawet bliżej. Czy on nie rozumiał, o co jej chodziło? Ale posunęła się jeszcze dalej – powiedziała, że jedzie z Danką do Sosnowca. Wtedy dopiero skapitulował.
Z początku myślała, że się wygłupia. Ale nie. To wyglądało coraz poważniej. Czasami podchodził do okna w klasie i wpatrywał się gdzieś daleko. Był smutny. Najczęściej patrzył na Ewę. Unikała jego wzroku.
Zrobił jej prezent z farby drukarskiej. Posiadanie farby drukarskiej dla Ewy było szczytem marzeń. Bardzo się ucieszyła.
Krystian był bardzo ładnym, harmonijnie zbudowanym chłopcem, pochodził z inteligentnego domu, bardzo dobrze malował i Ewa właściwie nie wiedziała, dlaczego odrzuca jego zaloty, dlaczego ją coś odpycha od niego z taką samą siłą, jak pcha w kierunku Bogdana. Bardziej od Krystiana podobał jej się Janusz, wprawdzie dziewczyny uważały go za „nie-chłopca”, chyba jeszcze ani razu nie odezwał się do dziewczyny z żadnej klasy. A z klasy to całkiem się wyłączał, nie brał udziału w wycieczkach, imprezach, w niczym. Najczęściej w pozycji siedzącej z założonymi rękami patrzył na klasę z politowaniem dumnie i wyniośle. Idąc kiwał się w jedną, to w drugą stronę udając kowboja. Z malarstwa był bardzo dobry, z matmy i fizy jeszcze lepszy. Miał wielkie poważanie u chłopaków. Na ankiecie organizowanej na godzinie wychowawczej na pytanie „co sądzisz o zespole klasowym” ktoś napisał: Janusz dowodzi pewną grupą chłopaków. Czy to była prawda? Nie wiadomo. Ewa nie miała pojęcia, co się dzieje między chłopakami. Na pytanie dlaczego nie jedziesz na wycieczkę, Janusz odpowiadał: „jestem słaby fizycznie”. W pierwszej klasie jeszcze opowiadał dowcipy, w drugiej całkiem zamilkł. Rozmawiał i śmiał się tylko w kręgu swoich kolegów.
Ewa coraz bardziej zamykała się w sobie. Pisała wiersze w wyniku rozpaczy po Bogdanie. Uważała pisanie wierszy jako najgłupszą rzecz pod słońcem. W przecenie książek w księgarni na Mickiewicza widziała całe stosy książeczek współczesnych poetów. Cena obniżyła się aż do 1 zł, a i tak nikt nie kupował.
Czytała romantyków, z oprawionymi w niebieskie płótno dwoma tomami Słowackiego spała w łóżku, by zawsze móc otworzyć na dowolnej stronie i móc przeczytać. Wiersze pisała w podstawówce, począwszy od 4 klasy. Jeden na Dzień Kobiet, a potem ballada o jakimś królu… ten pierwszy to nawet wisiał na gazetce szkolnej… Potem z Marzenką układały wiersze na przerwach, na lekcjach. W pierwszej klasie na polskim napisała wiersz „Matka” i był recytowany na akademii. I teraz znowu wszystko wróciło. A przecież nie chciała ich pisać. Przeciętnie 1 wiersz dziennie. 30 miesięcznie. 360 rocznie. Utopi się we własnych, bezwartościowych wierszach. Głupota. No i jeszcze temat: o rozstaniach, smętne, płaczliwe tematy. Koniec! Dno, jakby określił Bogdan.

Wychowawczyni zaniepokojona zagrożonymi uczniami i nie przejściem do następnej klasy, co obniżyłoby ogólnopolskie statystyki, zobligowała Krystynę, by Andrzej przyszedł dawać im w czynie społecznym korepetycje. Andrzej był już właśnie po maturze i nie musiał się jak inni jego koledzy przygotowywać do egzaminów wstępnych, gdyż jako olimpijczyk miał wstęp wolny na uniwersytet. 29 maja przyszedł umówiony do szkoły zgodnie z propozycją mamy Ewy na zebraniu. Andrzej miał udzielać korepetycji z matmy i fizy. Czekał na półpiętrze. Ewa zeszła i zaprowadziła go do klasy. W szkole był bałagan, w ich klasie chemik ucinał pogawędkę, nikt na Andrzeja nie zwracał uwagi i nikt na niego nie czekał. Wyglądało na to, że Andrzej z nudów gwałtem chce tu kogoś czegoś nauczyć. Ewa była niezadowolona, że tak potraktowano jej brata, który w końcu znalazł kogoś, kto wyraził jakieś zainteresowanie nauką, natomiast nim i jego niekonwencjonalnym strojem – Andrzej zawsze chodził w swetrze – zainteresowała się Asia.
13 czerwca, nazajutrz po klęsce krajów arabskich z Izraelem zwołano do sali gimnastycznej całą szkołę na apel i historyk zwany Goofym wywiesił na drabinkach mapę i długim patykiem usiłował coś objaśnić. Ewa nic z tego wszystkiego nie zrozumiała. PRL zrywała stosunki dyplomatyczne z Izraelem na mocy decyzji zapadłej na Kremlu tydzień wcześniej. Goofy odczytał przemówienie Gomułki o jakiejś piątej kolumnie, a Bogdan jak już się wszyscy zaczęli rozchodzić powiedział coś o „żydkach”, co się Ewie bardzo nie podobało.
Niestety, oburzenie na Bogdana nie spowodowało wzrostu sympatii do Krystiana.

Po lekcjach znowu chciała uciec od Krystiana, to znaczy nie wracać z nim. Poszła z Anią inną drogą, Krystian wrócił i poszedł za nimi. Ania była nową uczennicą w ich szkole, przyszła z liceum plastycznego z Kielc skutkiem przeprowadzki jej matki do Katowic i jej ojczyma, który, jak opowiadała Ania, trudnił się pokątnym handlem samochodami. Jak sprzeda Warszawę, będą miały z mamą pieniądze. Na razie mieszkała w internacie i Ewa, zachwycona jej delikatną anielską urodą i wzruszona sytuacją rodzinną bardzo ją polubiła.
Skręciły w boczną uliczkę. On za nimi. Tak lawirowały, aż uliczkami wyszły na Rynek gdzie w trójkę się spotkali. Krystian powiedział, że nie mogą się zgubić. Ania poszła w stronę internatu, a Ewa musiała z nim wracać. Była oschła. Próbował coś opowiadać, Ewa mu dogadywała. Nie mogła go znieść. Wreszcie spytała dlaczego jest bez ambicji, przecież wiedział, że nie chce z nim iść. Zaczerwienił się. Powiedział, że on już jest taki, że chodzi z tymi którzy nie chcą, na przekór. – Ze mną się to chyba nie uda – powiedziała Ewa. Potem rozeszli się.
Tymczasem Bogdan przeżywał fazę nietłumionej nadaktywności. Latał na przerwach, wygłupiał się, zaczepiał dziewczyny. Od Danki dostał w twarz i dalej jej dokuczał. W sobotę na chemii siedział przed Ewą, ciągle się obracał, dogadywał. Zaczęła się na niego patrzeć. Wpatrywali się sobie długo w oczy, raz, i potem, i tak jeszcze kilka razy. Myślała, że się zmienił. Danka po lekcji powiedziała: Ewa ty się bujasz w tym Bogdanie.
Nazajutrz Krystian zareagował. Już w ogóle na nią nie czekał, od razu pojechał do domu. W ciągu dnia nie wiedziała, czy się gniewa, czy nie. Strasznie się wygłupiał. Prawdę mówiąc, to robił to samo, co Bogdan. Oddał jej podręcznik od fizyki, który pożyczył w poprzedni dzień. Położył delikatnie na ławce i odszedł. Krzyknęła, czy nie chce na fizykę, odpowiedział ponuro, że nie.

Bezmyślnie otworzyła okładkę. Tam leżała kartka z makabrycznym rysunkiem. Chciała z początku mu to oddać, ale pomyślała, że ta kartka jest celowo. Zostawiła ją w książce, żeby oglądnąć w domu. Nie chciała, żeby widział, że ją zauważyła. W domu ją zaczęła oglądać.
Na kredowym papierze czarnym tuszem Krystian narysował jakieś kamienie, gałęzie, w jednym kamieniu oko, z dużą łzą, w innym drugie, też płaczące. A po drugiej stroni kartki szyfrem … litery pisane w ten sposób, że każda była powtórzona, jak odbicie w lustrze. A treść: Ewka kocham Cię Krystian.

Z początku myślała, że się wygłupia, a teraz to poważne było. Tyle razy dawała mu do zrozumienia, żeby się odczepił, a tu znowu ta kartka. Ewie było bardzo przykro, że oprócz współczucia nic do Krystiana nie czuła, ona w końcu też cierpiała i nikt nikomu nie potrafił pomóc.
Zaraz po apelu potępiającym Izrael za napaść na Arabów pojechali klasą na dwudniową wycieczkę do Zakopanego. Dla Ewy nie była przyjemna. Dowiedziała się o tylu plotkach i intrygach i miała dość. Danka powiedziała, że jej wszystko opowie, choć nigdy nie chciała się zwierzać. Opowiedziały sobie będąc w łóżkach w nocy o Bogdanie. Danka powiedziała, że go kocha, że nie mogła się Ewie zwierzyć, bo przecież chodzili ze sobą. Że rozmawiała z Bogdanem o miłości, że pytała się, czy Ewę kocha i że powiedział, że nie. Że był z nią na wystawie, okazało się, że był bardziej szczery z Danką, niż z Ewą. Ewa też powiedziała swoje, jak się z nim ostatnio pogniewała, i że nie o nią. Na końcu zaczęły się strasznie śmiać z własnej głupoty. Ewa nie wiedziała, czy śmieją się szczerze.

Tymczasem Bogdan zaprzyjaźnił się z Anką z Czeladzi, dziewczyną nieładną, najgorzej uczącą się. Tydzień temu była wielka awantura, uderzył ją w twarz, beczała, poskarżyła się profesorce. A teraz wielka przyjaźń! Chodzili trzymając się za ręce, cały czas gadali, jedli razem śniadanie. Anka była wniebowzięta, opowiadała potem dziewczynom, jak ściskał jej rękę. Potem Bogdan powiedział w wielkiej tajemnicy, że najprzyjemniejsze dziewczyny to (tu wymienił dwa imiona, ale Ewa nie dosłyszała które) i Anka. Oczywiście to do nich dotarło, Danka powiedziała, że za to wszystko się z nim policzy, że mu wszystko powie, co o nim myśli. Ewa poparła ją, mimo wszystko, zazdrościła jej, że może z nim rozmawiać. A Bogdan wyglądał bardzo ładnie. Miał czarno-czerwoną bluzę, do jego czarnych oczu i włosów…

Krystian już na wycieczce się na Ewę nie gniewał. Jak gdyby nigdy nic. Chodził sam, lub koło Ewy. Nawet z Danką żal im się zrobiło i zaprosiły go na wycieczkę na Gubałówkę. Ciągle powtarzał, że jest „wyrzucony ze środowiska”.

Uzyskały od wychowawczyni zgodę na pojechanie kolejką na Gubałówkę w czasie, kiedy cała klasa w oczekiwaniu na pociąg do Katowic poszła z wychowawczynią na angielski film według powieści Agathy Christie „A… B… C…” z Anitą Ekberg i Tonym Randallem w roli Herculesa Poirot. To Ewa wymyśliła tę wycieczkę, bo nie znosiła kryminałów i ulubionej pisarki jej mamy, za to chciała zobaczyć Zakopane, do którego jej brat ciągle jeździł, a ona była tu pierwszy raz. Pojechali kolejką w grupie, ona z Danką i z Haliną, Ewką oraz Krystianem. Bogdan w pociągu powrotnym był bardzo rozmowny i dowodził im, że powinny bardzo żałować, że filmu nie widziały.

Nazajutrz Danka rozmawiała z Bogdanem, po co robi plotki, o jego zachowaniu na wycieczce, itp. Powiedział, że to było celowe, a jak, to jej nie powie, bo straci kolegów… co to miało oznaczać? Ewa nie wiedziała. Potem powiedziała o zachowaniu wobec Ewy – przecież mógł się zachować kulturalniej chociaż na znak dawnej przyjaźni. Powiedział, że niech ją nie interesują cudze sprawy. A zresztą, powiedziałby Ewie, gdyby go o to spytała. A teraz jest już za późno. Najgłupszą minę zrobił wtedy, gdy Danka powiedziała mu, że wszystko sobie mówią z Ewą. Pochwalił – dziewczęta powinny sobie wszystko mówić.

W Piotra i Pawła było rozdanie świadectw. Potem Ewa miała z matką i Andrzejem jechać nad morze.
Po skończeniu wszystkich ceremonii związanych z zakończeniem roku szkolnego poszli dużą grupą na lody do Rynku. Tam spotkali jeszcze Bogdana i Bronka, którzy się z nimi połączyli. Bogdan szedł milcząco z boku. A wszyscy śmiali się, żartowali. Było ich dużo, pięć dziewcząt: Joasia, Asia, Ania, Danka i Ewa oraz pięciu chłopaków: Krystian, Piotrek, Bogdan, Bronek, Romek. Piotrek na swoje imieniny fundował lody, po dużej porcji lodów dziewczętom. Łazili po mieście kompletnie zdemolowanym wyburzeniami pod nowy dworzec kolejowy. Ewa powiedziała, żeby odprowadzili ją na Rondo. Po Rondzie też łazili, patrzyli na miejsce, gdzie, jak zapowiadały gazety, postawią „dar warszawiaków dla Śląska” w święto 22 lipca -trzy skrzydła Pomnika Powstańców Śląskich odlanych i czekających na transport w Gliwicach. Patrzyli na wznoszoną „superjednostkę”, która wyglądała jak po bombardowaniu mając całe skrzydło poszarpane wznoszonymi kondygnacjami. Towarzystwu zachciało się pić. Ewa zaproponowała, że przyniesie z domu syfon. Siedzieli na ławce i czekali, aż Ewa wróci z syfonem. W domu przebrała się w nową sukienkę, wzięła syfon i wróciła. Bogdan i Krystian siedzieli po przeciwnych końcach fontanny, reszta się gdzieś rozprysła. Gdy postawiła syfon na brzegu fontanny, wszyscy przybiegli, zaczęli się śmiać i żartować pijąc wodę. Tylko Bogdan nie zmienił swojego miejsca, siedział jak poprzednio na rogu fontanny, z ręką opartą o brodę, z nogą założoną na drugą, bokiem, a nawet tyłem do nich. Gdy pili, poszła wyrzucić stłuczoną szklankę i postanowiła, że podejdzie do niego i powie: „czy nawet nie chcesz ode mnie wody?” Ale gdy wróciła, powiedzieli, że już woda wypita.
Oni już się zbierali do jazdy do domu, Bogdan też wstał. Dziewczyny Ewa obcałowała, chłopcom podała rękę. Bogdan nawet się nie popatrzył na nią. Wolnym krokiem szedł na przód. Jeszcze w czasie picia wody spytała, dlaczego Bogdan nie pije? Bronek powiedział, że on pić nie chce. Widocznie w czasie jej nieobecności już coś mówili na jej temat.

Wszyscy odchodzili. Dopiero przy wyjściu Bogdan odwrócił głowę. Długo patrzył. Był daleko. Ale mimo tego widziała, że się na nią patrzył. Patrzyła także. Ale to było krótko, i takie pożegnalne spojrzenie wcale nie usprawiedliwiającego jego postępowania. Zachował się niegrzecznie, pomyślała. Przecież mógł chociaż powiedzieć do widzenia.

Po południu miała pojechać do Sosnowca, do Danki. Tam zamierzały złożyć uroczystą przysięgę przyjaźni.
Na dworcu czekała cztery godziny i chyba czekałaby dłużej, gdyby nie spotkała Staszka Martyniaka.
Właśnie spacerowała tam i z powrotem rozmyślając, jak się dostać do tego nieszczęsnego Sosnowca. Pociągi na peronie przyjeżdżały, odjeżdżały, a ona nie wiedziała do którego wsiąść. Nagle usłyszała za sobą – „dzień dobry, gdzie jedziesz?” Odwróciła się, poznała Staszka. Staszek Martyniak, chłopak chyba 20 letni z racji częstego zimowania w poszczególnych klasach jeszcze chodzi do szkoły, teraz przeszedł do klasy piątej. W szkole zawsze Ewę zaczepiał, ona go niegrzecznie odprawiała. Jedna dziewczyna powiedziała: „O, Ewa podbiła serce wula!” W szkole miał najgorszą opinię, ale był zawsze wesoły, bardzo ładnie grał na pianinie i lubił się wygłupiać. Jak Ewę spotykał na korytarzu głaskał ją po głowie i się o coś pytał mówiąc „nie bój się”.

Ale teraz na stacji nie wiedziała, że może być taki grzeczny. Zrozumiał w lot jej bezradność, którą z desperacją i zawstydzeniem wyznała. Nie wyśmiał jej, nie podkreślił jej kompromitującej niezaradności. Opiekuńczo poczekał z nią na pociąg do Sosnowca i dopiero jak drzwi się za nią zamknęły dostrzegła go, jak schodził z peronu schodami w dół.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Wanda (9)

Najlepiej było jechać do Gliwic, gdzie pociąg był podstawiany i pusty, ale i w Katowicach jeszcze można było znaleźć miejsce siedzące, jak się jechało grubo po świętach.
Wanda musiała wracać do Przemyśla przynaglana pismami sądowymi, by podjąć walkę o zabrane części ogrodu przez sąsiadującą z posesją Wandy szkołę. Nie znosiła tej szkoły. całą korespondencję z nią prowadził adwokat, jej brat Janek, nawet nie chciała wiedzieć, co to za szkoła i co tam uczą. Okna kuchni wychodziły akurat na okna szkoły i jak tylko popatrzyła w tę stronę, zaraz jakaś nastolatka robiła głupie miny i pokrzywiała się Wandzie i Wanda zastanawiała się, czy oni się tam czegokolwiek uczą, czy tylko wystają w oknach i czyhają na nią, by się z niej natrząsać.
Krystyna odprowadziła ją nowym wejściem dworca na Placu Andrzeja, ale reszta była wielkim placem budowy. Montowano właśnie na słupach betonowe kielichy i jak pociąg wjechał na peron, tłum oczekujących szybko zaczął walczyć o miejsca w przedziałach, tak, że Wanda nawet nie zdążyła się przyjrzeć tym konstrukcjom, wdzięczna, że mimo tak kolosalnych utrudnień budowlanych, pociągi normalnie kursują.
Swoją małą, skórzaną walizeczkę położyła na górną półkę i zasapana usiadła przy oknie. Natychmiast przedział wypełnił się kobietami w chustkach zaciągającymi po wschodniemu i Wanda poczuła się jak u siebie. Dwie zakonnice siedziały naprzeciwko i nie odzywały się do nikogo, podczas gdy pozostali podróżni się rozgadali, powyciągali zawinięte w gazety jaja na twardo i kiełbasę, termosy i wielkie chustki do nosa. Powietrze wypełniło się zapachami jedzenia i potu, nikt oprócz Wandy, która zdjęła futro, nie rozebrał płaszczy i nie pozwolono otworzyć okna.
A tam, za oknem było niewinnie, czysto i biało od leżącego na polach śniegu. Wanda, dusząc się, nie odważywszy się okna otworzyć w obawie przed współpasażerami, zatopiła się w półśnie.
Była w nim z Franusiem w Zakopanem, udało im się wyrwać z domu dokładnie trzydzieści lat temu w lutym, dać dzieci do Stanisławowa i pojechać w Tatry. Franek chciał koniecznie zobaczyć i przejechać się wagonikiem kolejki na Kasprowy Wierch. O jej supernowoczesnej konstrukcji czytał w prenumerowanych pismach o architekturze. Maszyny do poruszania wagonikami wybudowano w stoczni w Gdańsku, a liny w Sosnowcu. Wanda jechała z duszą na ramieniu, ale ośnieżone sosny w dole były w swym pięknie oszałamiające i przestała się bać. Wsiedli w Kuźnicach, skąd kolejka przeniosła ich na Myślenickie Turnie, a stamtąd na Kasprowy Wierch. Na szczycie zwiedzili obserwatorium astronomiczne. Wrócili do miasta, wynajęli taksówkę do Morskigo Oka, ostnie 8 kilometrów jechali saniami. Zamieszkali w nowym Hotelu na Kalatówkach.
Wanda, w swoim futrze, które ma do dziś i w którym, już dobrze wyleniałym, właśnie jedzie, czuła się w Zakopanem jak wielka pani. Nawet wtedy, kiedy Franek kazał jej zjechać ze stoku i ona mając pierwszy raz w życiu przypięte narty, paliła się ze wstydu, że nie potrafi, ale nawet wtedy czuła się jak wielka pani. A teraz jedzie walczyć o jakiś skrawek placu, na którym Franek tuż przed wybuchem wojny zwoził materiał na budowę drugiego skrzydła kamienicy. To dla Franka robię – rozmawiała z sobą Wanda – bo jak dla mnie, to niech ta swołocz weźmie wszystko i tak już nic nie mam, nie mam nawet wspomnień.
W Krakowie dosiadła się taka liczba podróżnych, a prawie nikt nie wysiadł. Kaloryfery wagonowe grzały i w tym ukropie Wanda zaczęła mieć halucynacje. Zasnęła. Śnił jej się Stanisławów, jak wysiada na jego pięknym dworcu przed wojną, czeka na nich jej starsza siostra Maniuśka, biorą dorożkę i jadą z dziećmi do mamy, na Issakiewicza. Idą święta wielkanocne, koniec marca 1937 roku, ale jeszcze jest zimno, Franek dojedzie później na same święta, a oni wcześniej, by pomóc. Maniuśka też ma już wolne w szkole, tylko ciągle znika, nie może opuścić ani jednej Drogi Krzyżowej, ani jednego nabożeństwa wielkopostnego. A mama… Wanda z rozczuleniem uśmiecha się przez sen, mama, specjalistka od ciasta francuskiego, od tych wszystkich wspaniałości, które wraz z kucharką Zosią na każde święta przygotowywały. W salonie, na największym w domu stole, naciągały ciasto struclowe, warstwę po warstwie, przekładając białymi obrusami. Gosposia ze wsi, zawsze częstowana kieliszkiem wódki na ten ziąb, jej matka dla towarzystwa też wypijała kieliszek, przynosiła w koszach wiklinowych najświeższe jaja i masło, cielęcinę i twaróg, laski chrzanu, wiązanki bukszpanu i barwinka do udekorowania stołu wielkanocnego. Jedzenia przygotować trzeba było dużo, przyjeżdżał Janek z nowo poślubioną żoną Wisią ze Stryja, gdzie dostał posadę sędziego w tamtejszym sądzie, na końcu Franek, jak zwykle bardzo zapracowany. Kiedy ksiądz z kolegiaty, ich parafii, przychodził poświęcić stół wielkanocny, zawsze czekał na Maniuśkę, która nie przychodziła z nabożeństw. – Ach, ponownie została na drugą mszę – mówił uśmiechnięty kapłan i wychodził, nie doczekawszy się Maniuśki.
I po tych wielkanocnych świętach, kiedy wszyscy się rozjechali, Franek z dziećmi wrócił do Przemyśla, bo musiały pójść do szkoły a ona Wanda została, bo matka poczuła się źle. Zaziębiła się, zachorowała na grypę. Wanda, kiedy Mania chodziła do szkoły opiekowała się mamą, ale mamie nic się nie poprawiało. Stanisławowscy lekarze zalecali okłady i leżenie, a 1 maja mama już nie żyła. Miała tyle lat co ona teraz, 67.
Ile lat miała Maniuśka, jak rozstrzelali ją hitlerowcy w lipcu 1941 roku w Czarnym Lesie? Ja miałam 41, Janek był najmłodszy, Leśka starsza o rok ode mnie, Mania nie mogła mieć więcej, niż 44 lata. Podobno rozstrzelali wtedy 300 mieszkańców Stanisławowa, ze wszystkich podstawówek rozstrzelano 60 nauczycieli. Podobno nachodzono ich w domach w czasie obiadu, by zastać, Niemcy posłużyli się milicją ukraińską. Brali pod pretekstem jakiejś szkolnej konferencji. I czemu nikt o tym nie mówi, nie pisze. Co innego Katyń, tam mordowali Sowieci, nie wolno mówić, ale dlaczego o masowych mordach hitlerowców na inteligencji polskiej się nie mówi? Wanda zastanawiała się, jak można było uratować Maniuśkę. Przyjeżdżała do nich do Przemyśla, jak weszli Niemcy, przywoziła im jeszcze jakiś tłuszcz do smarowania chleba. Po wejściu ruskich mieszkali już na Czarneckiego, u rodziców Franka i tam ich odwiedzała. Wanda czekała z dziećmi na sygnał, by uciec od Sowietów i przejść przez zamrożony San na stronę niemiecką, a Mania opowiadała, że nawet przy Sowietach w Stanisławowie nie jest aż tak źle. Mani pozwolono uczyć w polskiej szkole, ale zmieniono ją na modłę sowiecką na dziesięciolatkę. Wprowadzono tylko dodatkowo język rosyjski do obowiązującego przed wojną ukraińskiego i polskiego. Klasa była przeludniona, Mania miała na lekcjach dwa razy więcej uczniów, świadectwa wystawiała na radzieckich blankietach, ale cyrylicą po ukraińsku. Zmieniono Sapieżyńską na ulicę Stalina i Mania wiedziała już, że to czwarty rozbiór Polski. Kiedy Sapieżyńską zmienili na Hitlerstrasse, Wanda była już w Łańcucie, w niemieckiej guberni i Mani już nigdy nie zobaczyła.
Pociąg za Rzeszowem nagle kompletnie opustoszał. Do Żurawicy dojeżdżała kompletnie sama w przedziale. Wtedy ubrała już swoje futro, zdjęła walizeczkę i wyszła z przedziału, by czekać przy drzwiach, aż pociąg zatrzyma się i zobaczy na peronie pogodną twarz Emila.

Kika była młodsza od Ewy, Wanda lubiła rozmawiać z Kiką w zastępstwie Ewy. Właśnie przyszła pocztówka z Gdańska, w której Ewa pisała, że przyjechali i mieszkają w poniemieckim domu przy ulicy Sówki w Gdańsku Stogach. Andrzej jako laureat olimpiady fizycznej nie musiał zdawać egzaminu na wyższą uczelnię i oni pojechali zaraz jak Ewa dostała ze szkoły świadectwo ukończenia klasy drugiej. Czekali tam na kolegów i koleżanki Andrzeja, którzy zdawali jeszcze egzaminy na uczelniach i czekali na wyniki. Wanda rozumiała, że Andrzej chce być jeszcze po maturze ze swoją klasą i że nie przyjadą na wakacje do Przemyśla. Ale było jej niezmiernie żal, że nie przyjadą.
Przegrała proces ze szkołą i była w podłym nastroju, toteż rozmowy z Kiką, mieszkającą naprzeciwko w mieszkaniu okrojonym przez Wydział Mieszkaniowy z dawnego jej mieszkania, które przed wojną zajmowało całe pierwsze piętro – były dla niej w braku kontaktu z wnukami, jakąś pociechą i poprawiały nastrój.
Kika, jak się wyhasała w ogródku jordanowskim, uciekała od stękającej Pająkowej czytającej tam dzieciom bajki i szła na ławeczkę na skwer, gdzie po obiedzie siadywała Wanda z Leśką i Ginalską.
Kika lubiła opowiadać o swojej szkole, o wizytacjach nękających klasy, o nauczycielkach uprzedzonych najściami, starających się inscenizować lekcję, by chociaż najlepsze uczennice mogły wyrecytować, to co trzeba dla wizytatora. Kika nie należała do najlepszych uczennic, jednak przechodziła z klasy do klasy i chociaż nie miała w życiu lekko – jej ojciec był wiecznie pijany – traktowała szkołę prześmiewczo, lecz szkoły nie lubiła. Zakończono właśnie reformę szkolną i Kika musiała do podstawówki chodzić osiem, a nie jak Ewa, tylko siedem lat, a obowiązek szkolny przedłużono do 17 roku życia. Śmiesznie opowiadała o lekcji z oficerem Wojska Polskiego z okazji 25-lecia PPR, jak to uczniowie witali żołnierzy powracających z manewrów jesiennych. Skutkiem tego kilku „batiarów” wyrzucono ze szkoły. Opowiadała chichrając się, o szkolnych wycieczkach do pobliskich kombinatów i zakładów pracy, o tym, że teraz w ich szkole jest kolonia letnia z jakiejś wsi.
Wanda z Leśką odświętnie ubrane – Wanda w panamie na głowie i jedwabnych rękawiczkach na dłoniach – musiały już iść. Pożegnały Ginalską i Kikę, i skierowały się w stronę Smolki, a potem weszły na Słowackiego. Na Smolki Wanda minęła kamienicę gdzie mieszkali po opuszczeniu Przemyśla przez Sowietów. Nie było sensu dalsze wynajmowanie mieszkania w Landshut czyli w Łańcucie, skoro do Przemyśla wróciła Generalna Gubernia. Mieszkanie ich wprawdzie zajęli hitlerowscy jako jedno z piękniejszych w Przemyślu i zamienili na swoje biura, nie mogli tam wrócić, ale wynajęli mieszkanie na Smolki, jak najbliżej swojego domu.
Wanda szła milcząco przy siostrze. Obie były otyłe i w to lipcowe, upalne popołudnie 1967 docierały wolno do Iśki, szwagierki Wandy, gdzie, jak co roku, miały na balkonie oglądać pątników wracających z pielgrzymki z Kalwarii Pacławskiej, która szła ponad pięć godzin pieszo z południa i przez Bramę Dobromilską i wchodziła na ulice Słowackiego pod balkon Isi. Czczono tam obraz Matki Bożej cudem uratowany z franciszkańskiego kościoła w Kamieńcu Podolskim, przed którym modlili się hetmani Stefan Czarniecki i Stanisław Żółkiewski, Książę Jarema Wiśniowiecki, królowie Jan Kazimierz i Jan III Sobieski. Zawsze była to manifestacja antyradziecka i przypominanie o zaanektowanych polskich miastach.
Wanda pogrążyła się we wspomnieniach.
Po śmierci mamy jeszcze raz pojechali do Stanisławowa, gdyż Mania, pozostawiona sama w pustym mieszkaniu, błagała ich o przyjazd. Miesiąc po pogrzebie odwiedzili mamę w barokowym grobowcu Bieńkowskich na cmentarzu przy Sapieżyńskiej, do którego kondukt pogrzebowy przeszedł ulicą aż z domu pogrzebowego przy Emilii Plater, bocznej Matejki. Potem udali się na wielogodzinne uroczystości kościoła ormiańskiego zaordynowane przez Manię. Ach co to była za uroczystość! Koronacja Cudownego Obrazu Matki Boskiej Łaskawej w kościele ormiańskim odbywała się początkowo w czasie deszczu, ale potem, co wszyscy poczytali jako sprawę Najświętszej Panienki, wyjrzało słońce.
Dziesiątki tysięcy pielgrzymów ze wszystkich stron Polski. Stanisławowska grupa dekoracyjna zamieniła kościół, plac kościelny i trasę procesji w zupełnie inny niespotykany świat. Ponad setkę flag kilkunastometrowych, jak opowiadała Mania, uszyły panie z Akcji Katolickiej i Sodalicji Pań i Nauczycielek. Oświetlenie, maszty, megafony udostępnił naczelnik urzędu telefonicznego i pułk artylerii.
Przygotowano noclegi w 4 gimnazjach i 5 szkołach powszechnych dla 3000 osób. Pomagało harcerstwo i straż pożarna w godnym przyjęciu gości. Pilnowano, by cen nie podwyższano, przeciwnie, pomagano przy tanich bufetach. Koleje zaordynowały zniżkowe bilety, powołano komitety do pomocy przewozu bezkolizyjnego takiej masy ludzi. Wojsko i policja dyskretnie pilnowało porządku. Lekarze, jak podawał potem „Kurier Stanisławowski”, pomogli stu zasłabniętym osobom. O wydarzeniu informowało w całej Polsce radio, gazety, kinoteatry, uliczne słupy afiszami, a „Kurier Stanisławowski” wydał o tym specjalny numer oraz nakręcono film. W sumie pomagało w organizacji uroczystości 80 organizacji na terenie Stanisławowa.
Tak opowiadała jej Maniuśka, i na dowód tego przeszły się ulicami jej rodzinnego miasta. Ormiańska, Gosławskiego, Sobieskiego, Gołuchowskiego, Aleja Prezydenta Mościckiego udekorowane, tędy będzie przechodzić procesja. U wylotu Ormiańskiej i 3 Maja brama z koroną na szczycie i nocną iluminacją z żarówek. Słupy wzdłuż ulic z flagami papieskimi i narodowymi. W oknach ołtarzyki, nalepki na szybach, na balkonach dywaniki ze świecami, posążkami, kwiatami. Wszelkie instytucje miejskie również udekorowane.
Kopia Cudownego obrazu na szczycie kościoła Ormiańskiego lśni w lipcowym słońcu złotymi promieniami. Portal z girlandami kwiatów, wewnątrz na frontonie kościoła w szacie złotej, utkanej na podobieństwo drogich kamieni, oświecona licznymi lampkami i reflektorami, jak zjawa nadziemska unosiła się nad stolicą Podola. Wieże i portal kościoła ozdobiono girlandą zieleni i kwiatów. I morze ludzi.
Wieczorem w wigilię uroczystości podobno wszyscy podążyli na dworzec kolejowy, gdzie straż trzymała kompania honorowa stanisławowieckiego pułku piechoty ze sztandarem i orkiestrą oraz szwadron Ułanów Kaniowskich, dalej wzdłuż ulic młodzież z kwiatami, mieszkańcy i pielgrzymi. O 19-ej pociągiem pośpiesznym przyjechał ze świtą Kardynał August Hlond, Prymas Polski. Równocześnie pociągami, samochodami i samolotami przybyli członkowie rządu, rektorzy polskich uniwersytetów, dyrektorzy, dziennikarze i wszystkie znaczące postacie życia publicznego Polski i Ormian z Polski i z zagranicy.
Mania przywiodła ich już o 8-ej, gdzie rozpoczynała się procesja wojskowych, ułanów, ministrantów, sióstr zakonnych kleru polskiego i ruskiego w strojach wschodniego obrządku, młodzieży i pątników. Dzwoniły dzwony, rozbrzmiewają  śpiewy w różnych językach. Niosą nad głowami na bogato rzeźbionym postumencie sam obraz. Wchodzą do kościoła ormiańskiego, śpiewają chóry, orkiestra grają hymn narodowy, zgromadzeni śpiewają „Ojczyznę wolną pobłogosław Panie!”, orkiestra wykonuje Mszę Gounoda, lud modli się: Zdrowaś Mario… Wochoczuj kez Mariam… Bohorodyce Diwo raduj sia Obradowannaja!
Wanda ma jeszcze z tego dnia medalik, obrazek z Cudownym Obrazem i różaniec.
A gdzie ten obraz teraz? Podobno udało się go wywieźć do Polski. Ale między dwoma wieżami kościoła ormiańskiego pozostała kopia obrazu na dachu i jest tam do dzisiaj.
Cóż, dla Wandy Stanisławów już nie istnieje. Podobno Chruszczow pięć lat temu odebrał jej miastu nawet nazwę i teraz na mapie jest tylko Iwano-Frankiwsk. Co to oznacza? Skąd ta nazwa?
Wanda patrzyła się martwo z balkonu w ulicę Słowackiego pokrytą płatkami kwiatów, którą przechodzili już ostatni pątnicy obwieszeni odpustowymi obwarzankami. Wtedy na tych licznych kazaniach sprzed trzydziestu lat w Stanisławowie cytowano jak mantrę Słowackiego: „O Polsko, myśmy z Twego zrobili nazwiska pacierz, co płacze, i piorun, co błyska!” Co to miało oznaczać? Wanda jeszcze raz popatrzyła na ulicę na dole, ale na niej już nie było nikogo.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Jeden komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (24)

Tak to wyglądało, że to mama przywiozła Ewę do szkoły w pierwszy dzień po przylocie z Kuby jakby Ewa zapomniała i nie mogła trafić. Krystyna zaraz wróciła do domu, a Ewa została sama wśród kolegów i koleżanek, nikt jej nie witał, nikt o nic nie pytał i nie zauważał jej, odcinającej ją od reszty, opalenizny.
Danka, jakby solidaryzując się z otoczeniem, powitała ją chłodno, wzięła prezenty, powiedziała jakieś zdanie i zaleciła je przetłumaczyć na hiszpański. Szybko stwierdziła z satysfakcją, że Ewa po hiszpańsku nie umie mówić. Ewa usiadła z ulgą obok Danki w ławce nie pytając, kto z nią przez tyle czasu siedział i czy siedział, wdzięczna, że może usiąść.
Pożyczyła od Danki zeszyt z W.O.S-u. Notatki Ewy kończyły się na ogólnych wiadomościach z Historii Sztuki, a tu już przerobili Epokę Kamienną, Żelazną i zaczęli Sztukę Egiptu.

Była piękna, ciepła jesień, podwórkowy Edek, przyjaciel Andrzeja, dogonił ją, jak szła na Morcinka za sklep PKO do biblioteki pożyczyć kryminały dla mamy i umówił się z nią na sobotę do kina „Kosmos” na „Spartakusa”.
Edek był już na pierwszym roku Wyższej Szkoły Ekonomicznej, pobierał stypendium z PKP i nie dał sobie zwrócić pieniędzy za kinowy bilet. Edek był otyły i nieśmiały, Ewa była jeszcze bardziej nieśmiała, a na dodatek nie czuła do Edka nic oprócz wdzięczności za to sobotnie towarzystwo i za „Spartakusa”. Kirk Douglas też jej się nie podobał, nie lubiła blondynów, był w wieku jej ojca, ale jakże innej budowy ciała. Jednak Ewa akurat ceniła tylko sylwetki gruźlików, delikatną urodę czarnowłosych wymoczków i czuła wobec Edka wielki dyskomfort, którego kumpelsko bardzo lubiła, ale widziała, że się poci i czerwieni. Film za to był zachwycający, na najnowocześniejszym ekranie w Katowicach: mrowie hollywoodzkich statystów przebranych za starożytnych niewolników schodziło z wysokiej skarpy i Ewa oszołomiona możliwościami kina i ogromem tej historycznej wizji, nie mogła się napatrzeć. Mimo dramatycznego zakończenia, była niepocieszona, że film się tak szybko skończył.
Potem Edek dziwnym trafem znajdował się wszędzie tam, gdzie była Ewa, widział, jak stoi na tej samej mszy świętej w niedzielę i jak nagle, niby przypadkowo, spotyka ją w sklepie czy wracającą ze szkoły.
Tymczasem w klasie Bogdan coraz częściej przychodził do Ewy na przerwie i widząc, że prowadzi swój zeszyt z W.O.S-u bardzo drobiazgowo i pieczołowicie czym zachwyca się nawet sam profesor, który od września zaczął uczyć ich klasę w miejscu poprzedniej nauczycielki (poszła na urlop macierzyński), zagadywał ją tematami z historii sztuki.
Profesor Ignacy Płazak był trzydziestoczteroletnim drobnym mężczyzną. Zazwyczaj siedział z założonymi na piersiach rękami na niewygodnym szkolnym krześle z jakimś nieprawdopodobnym domowym luzem, jakby miał na nogach kapcie. Nigdy nie podchodził do tablicy, niczego nie rysował, nie popisywał się. Trwał w zrównoważonej, powściągliwej pozycji, a jednak każde jego słowo miało swoją wagę, każdy podyktowany tekst był trafny, zwięzły, jasny. Nie obchodziło go, czy ktoś się tym wszystkim – o czym opowiada – interesuje, wystarczyło, że czuło się jego zaangażowanie. Nikt nie wiedział na czym polegał magnetyzm Płazaka, cała klasa jak zamurowana wierzyła każdemu jego słowu. Nie pokazywał reprodukcji, nikt nie miał pojęcia jak wyglądają budowle, o których opowiadał i Ewa po lekcjach tylko marzyła, by je gdzieś zobaczyć. Byli pewnie tacy, którzy mieli wielką kilkunastotomową encyklopedię za przydziałowe talony, ale w domu Ewy takiej nie było. Korzystała trochę z małego, grubego, niemal sześciennego niemieckiego leksykonu z biblioteczki ojca, pewnie jeszcze po dziadku Franciszku. Na cieniutkim, „biblijnym” papierze były tam wielkości znaczka pocztowego drzeworyty piramid i świątyń egipskich, co Ewa skrupulatnie przerysowała go zeszytu.
Profesor Płazak, absolwent Historii Sztuki UJ od czterech lat był już kierownikiem Muzeum w Pszczynie i obiecał klasie, że wiosną ich do Pszczyny zaprosi i pokaże mitologiczne sceny na porcelanowych zastawach stołowych.

„Sztuka cenniejsza niż złoto” Białostockiego” była nie do zdobycia, zarówno w księgarni, jak i w bibliotekach. W antykwariatach osiągała zawrotne ceny, a jednak Bogdan ją miał, ale nigdy Ewie nie pożyczył, gdyż dowodził jej, że książek się nie pożycza, ani cennych, ani żadnych. Był oburzony, że Ewa nie ma „Mitologii greckiej” Parandowskiego, ani niedawno wydanych Zenona Kosidowskiego „Rumaków Lizypa”. O tej ostatniej Bogdan potrafił opowiadać Ewie, kiedy szli odcinek od Wita Stwosza do budowanego miejsca na postawienie „Pomnika Powstańców Śląskich” robionego właśnie w Hucie „Łabędy” w Gliwicach z brązu, gdzie odlewano warszawską Nike. Ewa żałowała, że Bogdan nie potrafi opowiadać tak jak Płazak, ale i tak też u niego czuć było wielka pasję i chęć zostania archeologiem, co Ewę też pociągało, gdyż można by pojechać do Egiptu i zobaczyć tych wszystkich bogów kutych w kamieniu.
Krystynie udało się kupić Ewie te dwie książki. Ewie „Rumaki Lizypa” zdawały się nudne, pisane językiem dziennikarza, który ma do obwieszczenia jakąś niespotykaną sensację, a która w końcu się nią nie okazała. Natomiast od Parandowskiego nie mogła się w zachwycie uwolnić i zaczęła w kredzie szkolnej rzeźbić wszystkich bogów greckich. Książka, w twardej oprawie płóciennej, miała bardzo dobre reprodukcje czarno białe wizerunki greckich posągów i waz, Ewa nie rozstawała się z tą książką. Mama Bogdana pracowała w jakiejś księgarni i Bogdan powiedział Ewie, że właśnie w księgarni na Mickiewicza są przecenione, zdefektowane książki z historii sztuki i architektury. Ewa chodziła tam kilkakrotnie wracając obładowana, książki, które nigdy nie trafiły do innych księgarń były tam z pieczątkami „egzemplarze darmowe”, lub „cena zniżkowa”, nie przekraczająca złotówki. Było to zupełnie zdumiewające zjawisko handlowe, kupując po kilka sztuk tego samego tytułu Ewa mogła je pociąć i wkleić obrazki do szkolnego zeszytu.

Bogdan, co najbardziej lubiła, opowiadał też o różnych technikach poznanych w Pałacu Młodzieży, do którego chodził do Pracowni Plastycznej od przedszkola do ukończenia podstawówki. Nauczył ją jak robić jednorazowe odbitki grafik, jak czarny tusz nie pokrywa białej plakatówki, łuszczy się i odskakuje, wystarczy na brystolu namalować białą plakatówką rysunek, pokryć czarnym tuszem i zmyć wszystko pod kranem nad umywalką. Jak igłą wyciskać w brystolu rowki i wcierać tam czarną plakatówkę, jak z drutu z parasola zrobić dłuto do linorytu. Tego wszystkiego nauczył ją Bogdan i Ewa coraz bardziej związywała się z Bogdanem.
Bogdan zaczął ją odprowadzać do domu, szli piechotą nie wsiadając w tramwaje, niósł jej torbę. Wtedy nie wiadomo skąd wyłaniał się Edek i nic nie mówiąc dołączał do nich, tak szli w trójkę niby to osobno, niby to razem, i jak byli pod klatką schodową Ewy, Bogdan odwracał się i wracał na Armii Czerwonej i Teatralną do siebie, a Edek do swojej klatki schodowej obok klatki Ewy. Wszystko to było niezręczne i Ewa nie miała na nic wpływu.
Tymczasem Ewą zainteresował się też mieszkający w willowej, południowej dzielnicy Katowic, Krystian. Krystian, który bezskutecznie starał się o przeniesienie na lekcje warsztatów na ulicę Kościuszki – jego nazwisko zaczynało sie na literę T, a alfabetycznie podzielono klasę na dwa miejsca i przydzielono go na warsztaty na Warszawskiej – starał się być wszędzie, gdzie była Ewa, mówił jej różne komplementy i robił prezenty. Podarował Ewie coś z grubym filcem na końcu co wspaniale pisało i nazywał to flamastrem. Podobno kiedyś na przerwie pobił się z Bogdanem, ale Ewie nikt o tym nie powiedział, natomiast wychowawczyni na wywiadówce powiedziała o tym Krystynie i tak Ewa dowiedziała sie że się o nią biją,

wśród szyderstw Andrzeja i matki.
Na dodatek Danka pytając ją czy ma już miesiączkę, jakby ją jeszcze bardziej tym brakiem zdołowała. Ewa nie tylko jej nie miała, ale nie miała pojęcia, co to jest, a Danka nie kwapiła się z wyjaśnianiem. Danka nalegała, by kupiła stanik zerówkę, mimo, że nie był jej do niczego potrzebny, jednak wszystkie dziewczyny w klasie miały już staniki i Ewa poczuła się nagle goła, nieprzyzwoita i nieubrana. Akurat staniki o numerze „0” można było kupić i Krystyna jej taki stanik kupiła.
Klasa kipiała całkiem niezrozumiałym dla Ewy erotyzmem.

Kęcki, wysoki szatyn, który nie uczył się programowo, z zasady omijał wszystko, co nie dotyczyło malarstwa. Siadał na stołku tam, gdzie zazwyczaj pozował któryś z uczniów do rysunku i czytał na głos „Zmory”. Gdyby nie pikantne fragmenty z Zegadłowicza, pewnie nikt by go nie słuchał, gdyż wielu przecież próbowało zainteresować klasę, co wcale nie było łatwe. Nauczyciele, jak tylko się dawało, szczególnie ci od przedmiotów artystycznych, opuszczali klasy idąc w bardziej ciekawe dla nich miejsca w szkole wiedząc, że i tak jest to dla uczniów wytchnienie i przyjemność i nie trzeba ich pilnować i do niczego zachęcać. Toteż tym sposobem Kęcki przeczytał klasie w całości „Zmory” ku ogólnej wesołości i wdzięczności, gdyż Zegadłowicz był nie do dostania w bibliotekach i nie do kupienia. Przechwalał się, że jak wyrzucą go ze szkoły, to pójdzie do Kenara, a tam z chemii wystarczy znać aż do matury tylko wzór wody i na H2O można ujechać do końca.
Obok Historii Sztuki najprzyjemniejszym przedmiotem dla Ewy był w-f, czyli raz w tygodniu basen w Pałacu Młodzieży, do którego szli przez Jordana, przekraczali ulicę Kościuszki, potem Skłodowską-Curie, skręcali w lewo na Stalmacha i już na Mikołowskiej widniał solidny gmach, a raczej zbiór zlepionych ze sobą budynków Pałacu Młodzieży. Szli bezładnymi parami rozmawiając między sobą, ale tak mimochodem, tak trochę bez słów, tak, by niosło ich do tego basenu. Niewiele szkół zapewniało swoim uczniom basen, tak niewiele liceów kierunków humanistycznych mogło poszczycić się dyrektorem o tytule magistra WF– u.
Pałac Młodzieży był sztandarowym przykładem socrealizmu, ale tylko z nazwy. Wbrew wystrojowi podobnemu do wnętrz Pałacu Kultury w Katowicach, okropnych malowideł socrealistycznych i rzeźb, miał harmonię i elegancję przedwojennej architektury art deco z zewnątrz chcąc dopasować się do narzuconego socrealizmu, wybudowany był w duchu przedwojennego monumentalizmu i modernizmu. Pałac Dziecka Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dziecka w Katowicach otwarty został 3 grudnia 1951, szybko pozbył się swojego patrona, Bolesława Bieruta jak i nazwy. Obłożony granitowymi płytami przy ulicy, wyżej piaskowcem, nigdy nie myty, stał sie jednak z upływem szary, a delikatny gzyms pod dachem zupełnie czarny.

Nim weszli przez kutą z żelaza bramę Ewa zawsze z przyjemnością patrzyła na ogromny neon świecący pewnie w nocy, jednak i teraz widoczny. Przedstawił sowę siedzącą na książce i reklamował księgarnię.
Frontowa elewacja Pałacu Młodzieży była złożona z dwóch brył połączonych łącznikiem z budynkiem teatru z wejściem z loggią. Oni wchodzili obok po prawej stronie podcienia, głównym wejściem pod napisem PAŁAC MŁODZIEŻY. Wszystkie te terminy architektoniczne znała dzięki Wiedzy O Sztuce i w myślach już nazywała je fachowo. Na dziedzińcu, od którego szły wejścia do innych budynków Pałacu, zbierali się wokół fontanny czekając, aż wszyscy wejdą. Ewa badała wtenczas jej ozdoby, płaskorzeźby z twarzami dzieci i rzeźbione sceny budowania symbolizowane wschodem słońca , sztandarami, gołąbkiem pokoju oraz robotnika murarza, obok matka z dzieckiem na ręku, cyrkiel, globus, makieta Pałacu. Podobne to było do warszawskich ozdób na Pałacu Kultury i domów na MDM-ie.

Na znak Dyrektora rozproszeni uczniowie nagle z kwadratowego dziedzińca gęsiego wniknęli w dwóch trzecich w maleńką damską szatnię i w jednej trzeciej w męską. Regulamin przestrzegany był ściśle, bez czepka, majtek i bawełnianego stroju kąpielowego o kolorze białym nie wpuszczano. Danka kupiła w Sosnowcu Ewie niedostępny w Katowicach chłopięcy podkoszulek na szelkach który Ewa zszyła sobie w kroku, ale się wyciągał i trzeba było po każdym kąpaniu go skracać. Nie narzekała, i tak chłopcy mieli jeszcze gorzej. Były w sklepach dla nich kąpielówki z płótna, nazwane na etykietce trójkątem męskim, a co mimo wzmacniającego płóciennego pasa w środku powodowało nieustanne wypadanie całego wnętrza majtek bokami.
Wszyscy po obowiązkowym umyciu się mydłem i szamponem pod prysznicem wychodzili z odsłoniętym z braku maskującego pudru łojotokiem skóry, twarze podkreślały monstrualne czepki z gumy zapinane pod szyją na gumowe paski.

Dziewczęta wychodziły mokre z lewej strony basenu, chłopcy po jego przeciwnej stronie i część nieumiejących pływać szła do brodzika, a reszta ustawiała się wzdłuż basenu. Chłopcy jak struny stawali po drugiej stronie w swoich trójkątach męskich, wzdłuż basenu, nie patrząc na koleżanki, zainteresowani wyłącznie czekającym ich skokiem do wody.

Grupą skazaną na brodzik dyrektor się nie interesował i udawał, że ich tam nie ma i niektórzy ambitnie sami nauczyli się tam pływać. Przykładem był Jurek, który pierwszy opuścił bezpowrotnie brodzik. Natomiast Krystian jako osoba kontestująca własną kontestację, znajdował zawsze ukojenie w przestrzeniach małych i zamkniętych. Krystian w czasie wf-u w sali gimnastycznej zawsze siedział w skrzyni, mimo, że grano np. w siatkówkę niejednokrotnie i było to jedyną okazją do męsko-damskich spotkań, do których często przecież dążył. Dla Ewy było to niepojęte, basen przypomniał jej Kubę i chętnie się poddawała treningowi kraula, przy którym dzięki bitej nogami pianie można było ukryć prześwitujący strój kąpielowy i brak piersi. Najgorsze jednak było pływanie na stopień na wznak, gdzie wszystko sie w wodzie odsłaniało. Piątkowy przepływ basenu pokazała przewodnicząca klasy Druga Danka. Jej ogromne, wielkie piersi odbywały nadwodny, okazały taniec. Wszyscy – dziewczyny i chłopaki, ci z brodzika i ci umiejący pływać, prowadzący zajęcia Dyrektor jak urzeczeni stali na krawędzi basenu z wbitym wzrokiem w te drgające, żyjące już swoim osobnym życiem kule.
W ramach corocznych obchodów rocznicy Rewolucji Październikowej rusycystka powiodła ich klasę na Plac Wolności, do kina „Przyjaźń”, gdzie wszystkie szkoły całego województwa szły obowiązkowo oglądać film nagrodzony w Cannes Złota Palmą “Lenin w Polsce”. Nakręcony w dziewięćdziesiątą szóstą rocznicę urodzin Włodzimierza Iljicza Lenina i w dwudziestą pierwszą rocznicę zawarcia Układu o Przyjaźni, Współpracy i Wzajemnej Pomocy między Polską a Związkiem Radzieckim przedstawiał dwa lata spędzone w Polsce, której nie było na mapie: 1912-1914, część w góralskiej chacie w Poroninie, część w więzieniu w Nowym Targu. Lenin w filmie był identyczny jak Lenin, Ewa nie mogła wyjść ze zdumienia, jak można było takiego właśnie człowieka w ZSRR znaleźć. Okazało się, że aktor grający Lenina jest przyzwyczajony do tej roli, był to jego szósty film gdzie odtwarzał Lenina i widocznie to sprawiło, że tak się utożsamił, że po prostu dzięki dwugodzinnej charakteryzacji, treningowi i ćwiczeniom stał się Leninem. Ewa nigdy nie chciała być kimś innym i ten proces zamiany osobowości bardzo ją zaniepokoił, za nic w świecie nie chciałaby być aktorką. Jedną z głównych ról – Ulkę, polską góralkę – grała kilka lat starsza od niej dziewczyna. Zaangażowano ją, gdyż jako uczennica katowickiego liceum dostała się na okładkę „Panoramy Śląskiej”, gdzie zobaczył ją radziecki reżyser. Ulka w filmie zabiera Lenina do wiejskiego kościółka na swoje wesele. Ich rusycystka na lekcji tłumaczyła te sceny tym, że Lenin zauważył egzotykę polskiego ruchu proletariackiego jako regionalną ciekawostkę i jako człowiek ciekawy świata, chętnie się temu wszystkiemu przypatrywał.
Film był bukoliczny, Tatry sfotografowane fantastycznie, knowania przetykane historycznymi scenami ulicznych demonstracji psychologiczne uzasadnione u takiego cierpiącego za miliony idealisty jakim jawił się Lenin. Pokazano im Lenina nie jako udrękę szkolnych akademii, rocznic i świąt, ale człowieka o nieskalanej dobroci, kochającego chorą żonę Nadiuszę, pieski, owce, krakowskie Planty, tatrzańskie szlaki górskie, a nader wszystko polską młodzież góralską. Film był dubingowany, wzbogacony ciepłym głosem Łomnickiego/Lenina narratora. Niemniej nic nie dało się zrobić względem zmiany utrwalonego już wizerunku wodza rewolucji: klasa przyjęła film jako stratę czasu, jeszcze jedną udrękę lekcyjną, bo trzeba było o filmie pisać wypracowanie, i to po rosyjsku.
Na dodatek pani profesor z rosyjskiego zarządziła prenumeratę czasopism radzieckich donoszących o najnowszych osiągnięciach Kraju Rad w życiu gospodarczym, nauce, technice i sztuce. Jak powiedziała na lekcji, na województwo katowickie przypada 77500 egzemplarzy wszystkich tytułów, które, ku zdziwieniu klasy, są rozchwytywane i najlepiej sobie zaprenumerować je w Przedsiębiorstwie Upowszechniania Prasy i Książki „Ruch” lub u Urzędzie pocztowym, albo polować na nie w kioskach „Ruchu”, co, jak przestrzegała nauczycielka, jest ryzykowne, gdyż mogą być już ulubione czasopisma radzieckie wykupione.

W galerii Związku Artystów Plastyków miał wystawę ulubiony ich nauczyciel od przedmiotu „Projektowanie”, Norbert Witek i Ewa poszła po lekcji całą klasą zobaczyć jego obrazy malowane w manierze abstrakcji surrealistycznej w wąskiej, nieprzyjemnej gamie brązów i szarości. Była tam po raz pierwszy, nie wiedziała, że można tu przychodzić i oglądać obrazy. Dlatego po miesiącu przyszła na następną wystawę.

Maria Anto, niedawna absolwentka warszawskiej ASP wystawiła tu mnóstwo obrazów, których Ewa się przestraszyła i długo nie mogła się ich ze swojego wnętrza pozbyć. Były to baśniowe, ponure ilustracje wszystkiego, czego Ewa nie lubiła i czego się bała w koszmarnych snach. Ludzie fruwali, zwierzęta miały przetrąconą budowę ciała, przedmioty nie pasowały do sytuacji, w których je umieszczono. Słowem, wszystko gryzło się niepokojąco ze sobą i ta paniczność ciemnych w kolorze płócien przestraszyła Ewę i jak oparzona, uciekła z galerii.

Kiedy Krystyna przyszła na wywiadówkę Ewy, spotkanie klasowe poprzedził długi wykład kogoś, kto nie był Dyrektorem i nie uczył Ewy. Dużo miejsca poświęcił sprawie wprowadzenia jednolitego systemu wychowania młodzieży przez rodziców i rodziców, szkołę i organizację. Krystyna zorientowała się, że w czasie, kiedy Ewa była na Kubie wszystkich uczniów zapisano do ZMS-u i widocznie przemawiał szef tej organizacji. Przypomniał, że mimo, że na uczniów wpływają różne czynniki, to jednak sprawom wychowania młodzieży wiele uwagi poświęciła Partia. Na koniec zacytował słowa Władysława Gomułki z plenarnych posiedzeń Komitetu Centralnego na IV Zjeździe Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej:
„Szczególnie odpowiedzialne zadania stoją przed partią w dziedzinie ideowego wychowania młodzieży. Formowanie świadomości młodego pokolenia w duchu socjalizmu — to jedno z naczelnych zadań partii, szkoły, organizacji młodzieżowych i rodziców”. Wykład dla rodziców zakończył jednak słowami Edwarda Gierka:
– „Wyrażam przekonanie, że w chwili obecnej problemem pierwszorzędnej wagi jest sprawa zespolenia wysiłków trzech podstawowych ogniw wychowawczych: rodziny, szkoły i zakładu pracy, w jeden wspólny nurt. Chodzi tu o swoiście rozumianą „koordynację poziomą” wysiłków wychowawczych w układzie: rodzina — szkoła — zakład pracy”.

Krystyna zauważyła, że wychowawczyni Ewy jest w zawansowanej ciąży. Dowiedziała się, że wszystkie zaległości Ewa miała nadrobione i była jedną z lepszych uczennic w klasie.

Jesienią zdążyli jeszcze pójść na film „Popioły”, których Ewa zupełnie nie zrozumiała. Bogdan próbował wyjaśnić jej scenę gwałtu na skale dokonanego na ulubionej przez Bogdana aktorce Poli Raksie, ale Ewa nic nie zrozumiała, jak i nie mogła pojąć, jak Bogdan, subtelny esteta, może oglądać serial „Czterej pancerni i pies”, gdzie ta aktorka gra Marusię. Tłumaczyła Bogdanowi, że nie można oglądać serialu, w którym głównym miejscem akcji jest coś tak brzydkiego jak czołg. Wszystkie piosenki nadawane przez radio Luxemburg które Ewa chcąc niechcąc musiała słuchać zza przepierzenia pokoju, który dzieliła z Andrzejem, były antywojenne, pacyfistyczne. A tu masz, dla polskiej młodzieży czasów protestów anty wietnamskich najważniejszy był czołg i romans Marusi z czołgistą. Ewa nie widziała ani jednego odcinka serialu, ale ponieważ mówiono o nim ciągle, nie sposób było o nim nie wiedzieć, szczególnie, że chrześniak jej matki, Olek przebierał się za czołgistę i żył tylko tym serialem w pokoju zamienionym na czołg T-34, opuszczając się w nauce. Bogdan też nie przejmował się tym, że Ewę serial nie interesował i trudno jej było nakierowywać rozmowy na to, co ją w Bogdanie najbardziej interesowało, czyli jego fascynacje archeologią i starożytnością. Jej sprawami jej przerażeniem, malarstwem Anto Bogdan się zupełnie nie interesował. Jak już nic się nie dawało, Ewa nakierowywała go na ostatni odcinek Wiktora Zina w telewizji, bo wiedziała, że zaciągający z przemyska profesor Zin jest ulubionym artystą Bogdana.

Prof. Zin miał milionową, jak donoszono oficjalnie, widownię telewidzów w programie „Piórkiem i węglem”, ale dla Ewy była to czysta ekwilibrystyka, a nie czysta sztuka, jak uważał Bogdan. Zin rysując przekładał węgiel raz do lewej, raz do prawej dłoni, zdejmował błyskawicznie wielkie arkusze brystolu by rozpocząć następny rysunek i Ewa patrzyła na to jedynie z zazdrością, bo Zin rysował czeskim prasowanym węglem, o którego istnieniu nie miała pojęcia i nie kupiła go w Pradze. A węgiel polski do niczego się nie nadawał, już lepiej było rysować kredką świecową, lub patykiem maczanym w tuszu.
Trwały jeszcze telewizyjne dyskusje z lata, kiedy to podobno 17 lipca 1966 roku na boisku piłkarskim gdańskiej Lechii Wiosennego Festiwalu Muzyki Nastolatków doszło do skandalicznych wybryków młodzieży polskiej. Spowodowało to lawinę reportaży dziennikarzy zaniepokojonych tym złym zjawiskiem.
Było tam ponad 20 tysięcy nastolatków, wzięło udział 330 zespołów i 800 solistów odsianych po wstępnych lokalnych eliminacjach w całej Polsce. Skutkiem, jak donoszono, słuchania złej muzyki big bitowej przez miłośników mocnego uderzenia, tłum nastolatków zniszczył stadion, powyrywał stalowe bariery, powyginał maszty, robił ogniste pochodnie z gazet, rzucał kamieniami, tłukł szyby w samochodach, zrujnował pociągi wracając do swoich miast. Ciężko rannych było 30 osób. Oskarżono szkodliwą muzykę. Informacja o pierwszym miejscu dla zespołu Skaldów i Stefana Kotapki z Katowic umknęło gdzieś w powodzi krytycznych i oburzonych wypowiedzi dziennikarzy.

Ewa marzyła o piciu mleka w szkole, którego jej nie dawano, a które podobno należało się wszystkim uczniom województwa katowickiego, a nie tylko tym, których budżet domowy nie był tak wysoki jak u Ewy. Jak słuchała w telewizji, Spółdzielnie Mleczarskie zapewniały każdej szkole codzienną dostawę mleka w zamówionych ilościach, po cenach zbytu, bez detalicznej marży, do tego własnym transportem. Dostarczono już 12 tys. litrów mleka do szkół w Katowicach, Chorzowie Siemianowicach, Świętochłowicach i Rudzie Śl. Akcja: „szklanka mleka dla każdego ucznia” nie objęła nigdy Ewy. Krystyna, która wraz z ojcem Bogdana, który był skarbnikiem w Komitecie Rodzicielskim coraz bardziej, jako osoba nie pracująca była obligowana do różnych prac na jego rzecz, jednak nigdy nie upomniała się o mleko dla takich uczniów jak Ewa. Krystyna nie cierpiała mleka i nigdy, nawet jako dziecko go nie piła.

 

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Ewa ucieszyła się bardzo z przyjazdu jej ukochanej Babci Wandzi z Przemyśla. Było pełno w domu roboty, ale babcia oburzona tym, że Ewa nie chodzi na religię, wysłała ją do parafii na Koszutce, by chodziła z uczniami w niedzielę, dla takich, którzy dojeżdżają do szkół średnich, którzy nie mogą w ciągu tygodnia przychodzić do kościoła na religię. Ewa poszła na takie spotkanie, ale czuła się tam obca, nikogo nie interesowała, była tam już jakaś zgrana paczka porozumiewająca się między sobą nieznanym Ewie kodem. Jak tylko babcia Wandzia wróciła do Przemyśla, Ewa przestała tam chodzić.
Ku zdumieniu Ewy, pocztą przyszedł list, gdzie wewnątrz była pocztówka świąteczna i ładnym pismem napisane: Życzenia świąteczne i Noworoczne przesyła Bogdan.

Po świętach styczeń był mroźny i biały, tramwaje spóźniały się i Ewa marzła na przystankach. Poprzedniego wieczora spiker w telewizji ogłosił, że uroczystości pogrzebowe znanego aktora Zbigniewa Cybulskiego, “polskiego Jamesa Deana”, odbędą się 12 stycznia w Katowicach. Był to ulubiony aktor Ewy.
Bogdan dowiedział się o pogrzebie Zbigniewa Cybulskiego z klepsydr na mieście, które rodzina aktora rozwiesiła poprzedniego dnia, a może zobaczył przez okno szkoły tłumy na cmentarzu

Był czwartek Ewa z klasą mieli malarstwo, więc bez nauczyciela i jakoś uczniowie nagle zaczęli opuszczać szkołę i wychodzić na zewnątrz. Ewa z Bogdanem przecisnęli się przez tłum, ale i tak niczego nie zobaczyli. Z rozmów ludzi można było się zorientować, że kondukt pogrzebowy wyszedł już dużo wcześniej, o godzinie 10.00 z kaplicy cmentarnej przy ulicy Francuskiej przeszedł do Katedry, gdzie była msza bez urzędników państwowych. Aktorzy, którzy przyjechali nocnym pociągiem relacji Gdańsk Warszawa Katowice poszli na mszę do katedry, tam widziano w ławkach Daniela Olbrychskiego, Gustawa Holoubka, Jacka Fedorowicza, Bogumiła Kobielę, Aleksandrę Śląską, Kalinę Jędrusik, Alinę Janowską i Ryszarda Zaorskiego. Po mszy aktorzy wnieśli trumnę do karawanu, a ten przewiózł ją na Plebiscytową 3 do siedziby Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i tu zaczął się drugi pogrzeb bez księży. Wartę honorową pełnili ministrowie, ludzie kina i notable województwa katowickiego. Były przemowy, przyznano Zbyszkowi Cybulskiemu pośmiertnie Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski i Złotą Odznakę Janka Krasickiego, o czym Ewa dowiedziała się potem z gazet. Następnie kondukt ruszył Plebiscytową, Kochanowskiego, Wita Stwosza, Ligonia i Sienkiewicza. Szła orkiestra górnicza, we wszystkich oknach i balkonach stali ludzie. Na cmentarzu przy Sienkiewicza czekali już na nich księża i ministranci, mieli własne nagłośnienie, którego władzom nie udawało się wyłączyć.
Tego wszystkiego Ewa z Bogdanem nie mogli zobaczyć, ani usłyszeć. Śnieg przestał padać i wśród napierającego tłumu udało im się szczęśliwie wydostać i wrócić do szkoły.

Wreszcie przyszła wiosna i obiecana na lekcji wychowawczej wycieczka szkolna w góry doszła do skutku. Ich wychowawczyni urodziła syna i w zastępstwie zgodziła się z nimi pojechać anglistka, która od niedawna zaczęła ich uczyć w miejsce emerytowanej Tekli Potockiej. Tekla była arystokratyczna, ale głucha i nikt nigdy się nie dowiedział, czy zna angielski, czy tylko udaje. Młoda, bardzo ładna anglistka nie tylko chciała ich angielskiego nauczyć, ale też pojechać z nimi na wycieczkę. Wielki autobus wiózł ich wiosennymi polami do schroniska Śląskiego Beskidu, gdzie mieli przejść szlakiem jakiś odcinek turystycznego szlaku i potem tam przenocować.
Już w autobusie chłopcy pili przeszmuglowane piwo i chyba byli wstawieni, kiedy biesiadne piosenki o gaciach w kratkę, kołysankę o ojcu, który robi kolejne ósme dziecko i części ciała Nadieżdy Krupskiej, którą najbardziej pożądał Lenin śpiewano całą drogę, a Tadzio przygrywał na gitarze. Prym wodził Heniek, znawca rajdów górskich. Mówił, że wieczorem mama na sen daje mu zawsze piwo.

Spały w piętrowych łóżkach w wielkiej sali dla dziewcząt, nagle Ewa zauważyła, że Danki obok niej nie ma. Gdy wyszła, zobaczyła, jak całuje się na korytarzu z Bogdanem.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (14)

Wbrew protestom Ewy, Krystyna pojechała z nią tramwajem do szkoły na drugi dzień po przylocie z Kuby i dała dyrektorowi butelkę rumu Bacardii i pudełko cygar, a wychowawczyni korale z nasion. Dała, bo wiedziała, że Ewa włóczyła się z Zieleńcównymi i ani razu nie zajrzała do wyciętych z podręczników kartek z końcowymi rozdziałami, nie miała pojęcia co przerabiali i na pewno nie zdałaby egzaminu promocyjnego do następnej klasy. A tak przyszła bez świadectwa z klasy pierwszej i była już ze wszystkimi uczniami w klasie drugiej.

Jak się okazało, podczas nieobecności Krystyny w Polsce, zaraz po hucznych obchodach lipcowego święta, w niespełna pół miesiąca, ceny jedzenia poszły w górę, najtańsze ryby – dorsze i śledzie – kosztowały teraz dwa razy więcej niż cztery miesiące temu, kiedy wyjeżdżali na Kubę. Krystyna nigdy nie paliła w domu jak była sama, paliła mało, tylko do towarzystwa zapalała damskiego, by poczuć się we wspólnocie, gdyż wszyscy palili i nie chciała się wyróżniać. Palono na ulicach, na przystankach, na klatkach schodowych, w urzędach, klasach, korytarzach szkół i przedszkoli, boiskach, placach zabaw, parkach, palono w szpitalach, izbach porodowych, gabinetach lekarskich, tramwajach i autobusach. Toteż podwyżka cen papierosów Krystynę nie zabolała, zastanawiała się jednak nad dziwnym uzasadnieniem ich wyższej ceny. Motywowano to próbą powstrzymania społeczeństwa polskiego od palenia.

Czekały ją też inne zmiany. W telewizji „Kabaret Starszych Panów”, na który Krystyna czekała z utęsknieniem pozbawiona telewizora w Hawanie przestał się ukazywać. Największą gazetę codzienną Górnego Śląska „Trybunę Robotniczą” dostał Zagłębiak Maciej Szczepański, kierownik Wydziału Propagandy i Agitacji Komitetu Wojewódzkiego.

Kiedy Krystyna chcąc mieć program telewizyjny na cały tydzień nie znajdując już wykupionego rano Dziennika Zachodniego kupiła Trybunę Robotniczą dowiedziała się, że gazeta ambitnie postanowiła sama zbierać materiały ze świata i wysyłać wszędzie swoich korespondentów: Maciej Szczepański właśnie niedawno wrócił z Kuby i nie omieszkał o tym w swojej gazecie napisać w „Korespondencji własnej TR z Kuby”
– „(…) W ogóle to co najbardziej rzuca się w oczy przybysza to mnogość różnych haseł, transparentów, portretów itd. Np. jadąc z lotniska do centrum Hawany widziałem dom, wysoki na 18 pięter i szeroki chyba na jakieś 80 metrów. Prawie całą elewację — olbrzymi prostokąt zajmował portret Fidela Castro. Nie ma pomyłki — portret 18 pięter wysokości i 80 metrów szerokości i to w kolorach. To się nazywa rozmach! Gdyby to widzieli katowiccy specjaliści od propagandy wizualnej zaparłoby im dech ze zdumienia, zresztą tak jak i mnie.(…)
– czytała Krystyna słowa korespondenta, który zwracał uwagę zupełnie nie na to, co każdy normalny podróżnik odwiedzający przepiękną tropikalną wyspę. Szczepański ubolewał też, że Hawana nie ma ronda ”takiego, jakie cieszy oczy i serca katowiczan”.
Akurat domy całej Koszutki były pokryte szczelnie gigantycznymi płachtami propagandowymi i Krystyna nie miała pojęcia gdzie jeszcze Maciej Szczepański chciałby na modłę kubańską coś tu wycisnąć.
Przez cały biurowiec na Placu Grunwaldzkim niczym fryz zwieńczający dach biegł transparent z napisem 1000 lat Państwa Polskiego, a pod nim kilkumetrowy portret Gomułki i takiej samej wielkości godło polskie, biały orzeł bez korony na czerwonym tle. Nie lepiej było na Niebieskich Blokach, wzdłuż Dzierżyńskiego. Na każdym budynku wisiał kilkometrowy portret, między innymi Jurij Gagarin i obok godło Związku Radzieckiego.
Widocznie ta część Koszutki nie obchodziła Milenium – pomyślała Krystyna – a przygotowywano się już do obchodów Rewolucji Październikowej. Wszystkie wznoszone tu bloki i rysująca się spod rusztowań okrągła bryła „Spodka” pokryte było czerwonymi flagami i portretami. Z racji mnogości świąt państwowych wisiały tam permanentnie ogromne płachty czerwonobiałych transparentów i realistycznych portretów.

Dalej z dużym zainteresowanie Krystyna w „Trybunie Robotniczej” przeczytała o Berlinie Wschodnim, który w XVI wieku objęty był murem i dlatego widocznie wrócono teraz do tej starej tradycji obronnej. Budują tam właśnie 360-metrowej wieżę telewizyjną w kształcie Iglicy w centrum na Aleksanderplatz, gdzie w obrotowej kopule zrobią kawiarnię. Redaktorzy Trybuny Robotniczej obiecywali na łamach swojej gazety, że po ukończeniu tego cudu enerdowskiej techniki windą wjadą do kawiarni, wypiją kawę i opowiedzą o tym swoim czytelnikom. Gazeta, jak zauważyła Krystyna, stała się pod redakcją Macieja Szczepańskiego bardziej elastyczna, swojska i kumpelska. Krystyna wiedziała, że spoufalanie się Organu PZPR ze zwykłą obywatelką taką jak ona nie wróży nic dobrego, szczególnie, że redaktor naczelny obiecał czytelnikom w artykule wstępnym wzmocnienie Trybuny Robotniczej nowymi dziennikarzami -ideowcami i zwiększenie nakładu tak, by można było ją czytać w całej Polsce i oglądać świat właśnie tak, jak oni go widzą.

Według doniesień Trybuny Robotniczej, rok pod względem zbiorów był wyjątkowo udany i mają rzucić na rynek, jak czytała Krystyna, więcej jarzyn i owoców, a ich ilość, jak i mięsa w sklepach, ma się zwiększyć o 15 procent, natomiast dostaw makaronu, cukru i soli nie będą zwiększać, gdyż rynek tymi towarami jest nasycony. Wszystko to możliwe, dzięki nowemu młynowi w Jarosławiu, i nowym zakładom mięsnym w Olsztynie, nowej hali uboju w Łodzi, nowym magazynom nasion roślin w Brzegu i Bielsku, nowej wytwórni pasz w Przeworsku, nowym zakładom do produkcji mrożonek i soków jabłkowo-różanych w Przemyślu.
Niestety, nic z tych optymistycznych wieści nie przekładało się na ponury dzień Krystyny nie mogącej się przyzwyczaić po powrocie z Kuby do codziennych kolejek. Optymistycznie, na ulicy Morcinka w koszutkowym barze mlecznym „Diana”, Krystyna odkryła, że zaczęto sprzedawać kurę w rosole z makaronem. By ją upolować, kupić i podać na obiad w domu, trzeba było nie lada zapobiegliwości. Kura była odświętnym daniem, praktycznie nieosiągalna w sprzedaży, kupowano kury wiejskie z piórami od przywożącej je starą Warszawą gosposi z zagłębiowskie wsi, ale Krystyna wzdragała się na myśl, by miała skubać i opalać nad gazem kurę. A tu niespodzianka, kura w mlecznym barze! Obiad niedzielny gotowy.

By uniknąć jesiennego poboru do wojska, chrześniak Krystyny Witek w czasie, gdy rodzice byli w pracy, zażył coś co dostał od wrocławskich hipisów, z którymi zamiast w szkole przebywał od dłuższego czasu i wtajemniczając młodszą siostrę Mirkę, kazał jej o określonej porze zadzwonić na pogotowie ratunkowe.
Krystyna pojechała do Wrocławia najbliższym pociągiem w odpowiedzi na telegram Renii. Kiedy po zakrapianym koniakiem wieczorze na Sępolnie podczas którego zrozpaczona Renia i nic nie mówiący Leszek starali się wymóc na Krystynie pozostanie na dwa tygodnie we Wrocławiu, by doglądała ich syna, podczas gdy oni muszą chodzić do pracy, zgodziła się jedynie na kilka dni.
Nazajutrz pojechała tramwajem na Kraszewskiego i znalazła Witka w ciężkim stanie psychicznym. Już sam widok poniemieckiego szpitala z czerwonej cegły o okratowanych oknach wybudowanego u schyłku XIX wieku w neogotyckim stylu wiał grozą. Podobno ulgę chorym przynosił pół wieku temu sam Alois Alzheimer, który jako profesor zwyczajny i dyrektor kliniki Königlich Psychiatrischen und Nervenklinik wprowadzał bardziej ludzkie traktowanie chorych, jak brak kaftanów, spacery i wycieczki. W polskim Wrocławiu przywrócono bezwzględny styl opieki nad psychicznie chorymi.
Kiedy weszła po wysokich schodach na trzecie piętro – windy tu nigdy nie było – i dopukała się do zamkniętych drzwi korytarza, które po dłuższej chwili jej otworzono, uderzył ją widok spowitego dymem papierosowym ciemnego korytarza, po którym, jak na więziennym spacerniku wędrowało w pasiastych piżamach kilkadziesiąt strzępów ludzkich. Ludzie ci nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi, krążyli tak pogrążeni w sobie, nieobecni, nie ustający w chodzeniu, nie interesujący się nikim i niczym. Witek próbował opowiedzieć Krystynie poszczególne przypadki jego towarzyszy niedoli, którzy byli autentycznymi wariatami, a nie takimi jak on symulantami. Chociażby ten – wskazał palcem – który wszystkim zabiera pantofle i chowa w swoim łóżku i nie daje ich sobie odebrać. To przypadek najłagodniejszy – dodał. O innych nie chciał mówić.
Witek, z natury wesoły i dowcipny, cierpiał teraz na prawdziwą depresję z powodu wieści o czekających go udrękach. Dowiedział się, że wszystko i tak poszło na marne, że musi tu jeszcze pobyć jakiś czas, ale wszelkie koneksje ojca, by go stąd wyrwać zaowocowały jeszcze czymś gorszym: wiosną i tak pójdzie do wojska.

Po powrocie z Wrocławia Krystyna przypatrywała się pracom budowlanym przy wnoszeniu nowego dworca kolejowego. W tym celu wyburzono i pozamykano wiele sklepów MHD, delikatesy dworcowe, dwa sklepy na Kościuszki. Na Rynku właśnie demontowano gazetkę świetlną, którą się swego czasu tak zachwycały z Zosią. Podobno kosztowała miasto milion złotych. Przy Skośnej stało trochę gapiów oglądających przykrywanie Rawy. Rzeka, a właściwie brudny ściek, jak donoszono już od jakiegoś czasu, jest przykrywana belkami i płytami betonowymi od Armii Czerwonej do Zawadzkiego i będzie płynąć tylko pod miastem. Kończono budowę ogromnego biurowca „Separator”, a budowa Superjednostki – nowoczesnego budynku mieszkalnego na palach złożonego ze zlepionych ze sobą czterech wieżowców – była zaawansowana.

Przeszła na drugą stronę Armii Czerwonej, by wstąpić do Delikatesów, ale tam stała ogromna kolejka. Czekano, by móc wejść do sklepu. Były dwie kolejki po koszyk, potem do kasy, a nigdy nie wiadomo, co jest w sklepie do kupienia, ponieważ nie da się do niego wejść. Nie weszła i poszła dalej.
Minęła rozkopane miejsce, gdzie był cmentarz żołnierzy radzieckich. Przygotowywano teren na wzniesienie pomnika Powstańców Śląskich. Weszła pod Rondo. Niewielu przechodniów przemykało podziemnym przejściem słabo oświetlonym świetlówkami. Nikłe światło dawały witryny z kolorowymi neonami reklamujące najnowsze spektakle Opery Śląskiej i Teatru Wyspiańskiego. Już minęły czasy, kiedy z Zosią chodziły na premierowe spektakle. Miała teraz inne sprawy na głowie, a teatr zastępował jej telewizor.
Próbowała zrobić po drodze zakupy w pawilonach wzdłuż Armii Czerwonej. Po wyjściu z podziemia przeszła na przeciwną stronę ulicy. Powstała tam w czasie jej nieobecności mleczarnia, gdzie był dawniej sklep z podrobami. Krystyna nie miała pojęcia co powodowało ciągłe przetasowania sklepów, do których mieszkańcy się przyzwyczaili. Zastanawiała się, czym Centrala kieruje się wprowadzając te kosztowne zmiany, które nie zmniejszają kolejek i nie zwiększają asortymentu sprzedawanych towarów na półkach. Były tu oprócz serów i margaryny też jaja. Sprzedawano jaja świeże, chłodnicze i wapnowane oznakowane czerwoną, zieloną i czarną pieczątką. Ponieważ jaja nim dotrą do sklepu muszą przejść przez długie procedury w hurtowniach centralnych i przejechać kilkaset kilometrów pociągami i nawet te „świeże” mogły okazać się nieświeże. Dlatego klient miał prawo zażądać prześwietlenia kupionych jaj w specjalnie do tego celu wymyślonych urządzeniach, co przedłużało zakupy i wywoływało nieskrywaną niechęć ekspedientki.

Ale zazwyczaj i tak nigdy nie było jaj „świeżych” i Krystyna z konieczności kupowała do gotowania i pieczenia „chłodnicze”, które też nie zawsze były w sklepie. „Wapienne” zalegały półki sklepowe i wydzielały specyficzny odór. Krystyna nigdy ich nie kupowała, natomiast świeże jaja dla dzieci kupowała tylko u gosposi z Zagłębia, która przywoziła je raz w tygodniu starą Warszawą.
Zakłady Jajczarsko-Drobiarskie w Chorzowie-Batorym rozdzielały jaja z ogólnopolskich hurtowni na cały Śląsk i szukanie jaj w innych sklepach i miastach nie miało sensu.

Zapłaciła nowym banknotem 1000-złotowym z portretem Mikołaja Kopernika, który właśnie wszedł do obiegu z racji millenijnych obchodów. Obok w pawilonie ZURiT-u próbowała dowiedzieć się, jak może zregenerować kineskop w telewizorze. Nowy konszowałby ponad 1600 złotych, ale o 30% taniej wychodziła regeneracja starego. Niestety, jak ją poinformowano, takiej regeneracji dokonuje się tylko w Warszawie, ale, jak zapewniali Krystynę w sklepie, punkt regeneracji kineskopów planuje się otworzyć też w Katowicach, wystarczy tylko poczekać. Telewizor Krystynie chodził coraz słabiej, a po wyłączeniu pojawiała się na czarnym tle jaśniejąca plamka, co oznaczało, że kineskop ledwo dyszy. Jednak postanowiła poczekać.

Wróciła na deptak wzdłuż Niebieskich Bloków. Na rogu budowany pawilon “Elegancji” był jeszcze w stanie surowym. Miał się składać z dwóch części i mieć charakter usługowy. Oprócz damskiego i męskiego krawiectwa miarowego będzie świadczyć usługi modniarskie, robić przeróbki i artystycznie cerować. Właśnie robotnicy na rusztowaniach pokrywali elewację płytkami z terakoty i montowano nad salonem damskim neon z napisem „Beata”, a nad męskim „Karol”.
Pawilony przed Niebieskimi Blokami lśniły nowością, a rząd kwietników z żółtymi bratkami w kwadratach, których boki stanowiły niskie ławeczki, napawał Krystynę optymizmem i poczuciem bezpieczeństwa. Po powrocie z Kuby uświadomiła sobie, że oto jest u siebie, a nie wśród tych nie do zniesienia upalnych tropików.
Wanda, by nie zostawić przemyskich kamienic na zbyt długo, szczególnie, że proces o zagrabiony ogród przez sąsiadującą z posesją Wandy szkołą miał się rozpocząć, przyjechała do Katowic niedługo przed świętami Bożego Narodzenia.
Krystyna zaraz zaprowadziła matkę do świeżo oddanej katowiczanom Centralnej Przychodni Specjalistycznej, gdyż nie miała wysokiego mniemania o lekarzach przemyskich nazywając ich konowałami.
W październiku przy ul. Mickiewicza w miejscu spalonej przez hitlerowców synagogi ukończono budowę supernowoczesnej Przychodni wyposażonej we wszystkie specjalistyczne gabinety lekarskie z rejestracją na parterze i szatnią dla pacjentów. Niestety, szumnie anonsowana w gazetach i telewizji, powstała przez przeniesienie przychodni z innych miejsc miasta gdzie je zlikwidowano. Przychodnia oblegana była nieustannie, a by dostać się do specjalisty, kolejki stały na placu na długo przed jej otwarciem i Wanda postanowiła pozostać jednak przy przemyskich konowałach, których znała sprzed wojny i którzy przychodzili do domu. Nie zainteresowała jej też sąsiadująca z przychodnią poniemiecka łaźnia miejska, w której jeszcze przed wojną wybudowano basen, a z solidnych kabin prysznicowych korzystano intensywnie teraz, kiedy we wszystkich wannach pływały karpie.

Chodziła z córką po sklepach katowickich w przedświątecznym nastroju. Tłoczono się przy placach z choinkami. Całe szczęście, że dzieci były już duże i kupiły tylko Ewie – niemal z narażeniem życia, gdyż choinki rozchwytywano – małe plastikowe drzewko za 90 złotych.
Ale najwięcej gapiów stało przed stoiskiem, gdzie sprzedawano polskie zapalniczki na gaz z fabryki zegarów w Pieszycach. Wraz ze skórzanym futerałem zapalniczka kosztowała 300 złotych, do których można było dokupić za 40 złotych butlę z gazem płynnym starczającym na 4 napełnienia, co starczało podobno na rok dla przeciętnego palacza.
Oblegane było też stoisko z polskimi i jugosłowiańskimi koszulami „non iron”, ale Krystyna wiedziała, że Andrzej nigdy by tego nie włożył, a Rudek potrzebował koszul tylko z krótkimi rękawami. Wróciły więc do domu bez świątecznych prezentów. Zwyczajem przemyskim, prezentów gwiazdkowych nikt nie dawał, prezenty Bożonarodzeniowe dostawały tylko dzieci i tylko na Mikołaja. A dzieci już w ich domu nie było.
Wieczorami Wanda próbowała zainteresować Krystynę wieściami z Wolnej Europy dotyczącymi wędrówki „świętej ramy”, bez reprodukcji Matki Boskiej Częstochowskiej po parafiach polskich miast. Skutkiem zakazu władz państwowych wożenia obrazu czczono ramy tak samo, jak prawdziwy obraz, a nawet bardziej mistycznie.
Odczytano w Wolnej Europie list pasterski arcybiskupa Karola Wojtyły wygłoszony w kościołach, o zasadności krążenia pustych ram w roku obchodów 1000-lecia Chrztu Państwa Polskiego i dyskutowano na temat rozmowy Agencji Robotniczej z Jerzym Zawieyskim w „Życiu Warszawy” z 22 grudnia 1966, gdzie poseł z Koła „Znak” zapewniał: „Ciągle mimo sytuacji niepomyślnej w zakresie tych stosunków usiłujemy robić wszystko, aby konflikt załagodzić, aby doprowadzić do możliwego porozumienia między Kościołem i państwem”.
Wanda przywiozła Krystynie obrazek święty rozdawany w kościele z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej wraz z wizerunkiem Kardynała Wyszyńskiego.
Krystynę jednak to wszystko nie interesowało. Cieszyła się, że nie musi stać w kilometrowych kolejkach za pomarańczami, gdyż jej dzieci już się w tym roku pomarańcz najadły. Czekała jedynie na zapowiedziane w telewizji filmy z Elżbietą Barszczewską, Mieczysławą Ćwiklińską, Jadwigą Andrzejewską, Eugeniuszem Bodo, Jadwigą Smosarską, Witoldem Zacharewiczem, Leną Żelichowską, Junoszą Stępowskim.
Na te same wszystkie filmy, na które mama przemycała ją przed wojną mimo zakazu dyrektorki żeńskiego gimnazjum Marii Konopnickiej w Przemyślu, którego uczennice nie powinny chodzić do kina na filmy dla dorosłych.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Wanda (8)

Imieniny Wanda obchodziła na raty, bo ciągle ktoś wpadał z życzeniami o różnej porze, a nie było w zwyczaju nikogo zapraszać. Obowiązkowo każdy musiał pamiętać o imieninach i nikt nikomu tego nie przypomniał.
23 czerwca bez uprzedzenia – bo Wanda nie miała telefonu – od rana, sąsiedzi z klatki, okolicznych kamienic i znajomi ze starego miasta i Zasania, wchodzili na pierwsze piętro, by ucałować rączki bądź policzki Wandzi.
Już poprzedniego dnia Wanda z Emilem piekła tort orzechowy z masą migdałową z surowców wywalczanych tygodniami aby zdążyć na czas, a ponieważ nie mieli lodówki, a nie można było liczyć na naturalne oziębianie potraw na balkonie, szybko rano kręciła majonez, kroiła jarzyny na sałatkę, kosztowała śledzie, czy nie za słone, czy ukiszony barszcz nie za kwaśny i trzymała w rurze kuchni węglowej wczoraj upieczone paszteciki.
Pierwsza zjawiła się Ginalska z trzeciego piętra  z najnowszym dowcipem o Gomułce, by z Wandą wypić kieliszek „mamy z tatą”, czyli spirytus z sokiem malinowym. Potem wpadła Pająkowa przed otwarciem ogródka jordanowskiego założonego niedawno między kamienicą Wandy, a kamienicą jej szwagierki Isi, którą to kamienicę Franek zdążył wybudować siostrze tuż przed wojną. Pająkowa jako dozorczyni czterech kamienic przy zaułku Tuwima wychodzącego na słynną z mordowni i nocnych bijatyk ulicę 1 Maja zwanej tak po nowemu, dawną Dworskiego, przestała przykładać się do sprzątania. Odkąd dołożono jej opiekę nad ogródkiem jordanowskim i czytanie w nim bajek dzieciom, wybrała to drugie, gdyż uznała, że albo to, albo tamto. Dlatego nie śpieszyła się zbytnio, zabawiając trochę u Pani Wandy, bo dzieci mogą zawsze poczekać, a i ona trochę od tego czytania odpocznie. Zabrała też od Wandy brudną pościel, którą regularnie raz w miesiącu zanosiła do praczki.
Bandurska idąc do pracy do biblioteki gdzie była kierowniczką wstąpiła z naręczem piwonii i nowymi książkami z charakterystyczną obwódką na okładce odciśniętą od nocnika, które to obwódki w jej bibliotece miały wszystkie interesujące książki, a Bandurska miała ambicję przynosić Wandzie książki tylko interesujące. Wanda nie mogąca usnąć połykała jak smok jedną książkę każdej nocy i Bandurska starała się przynosić książki tylko grube, najczęściej historyczne, by starczały na dłużej.
Dzidka przyszła zaraz, jak skończyła pracę w banku, czyli po trzeciej, zabierając ze szkoły synka, który urodził się tylko z dwoma palcami u prawej ręki. Piękna Dzidka, córka zmarłego profesora polonistyki na uniwersytecie lwowskim i zmarłej przyjaciółki Wandy sprzed wojny była nieszczęśliwą rozwódką i Wanda traktowała ją ulgowo.  Starała się jej pomóc i oszczędzać w odróżnieniu od reszty znajomych, których dzięki swojemu urokowi potrafiła sobie podporządkować i sprawić, że świadczenie jej różnych usług było dla nich wyróżnieniem i przyjemnością.
Właściwie główny bankiet zaczynał się, kiedy Dzidka zabierała synka i wracała do banku, w którym mieszkała. Jako samotnie wychowująca dziecko dostała tam służbową, jednopokojową kawalerkę. Bank zamykano na sztaby, zamki i kraty po zakończeniu urzędowania i otwierano dopiero rano. Przez to Dzidce nie sposób było, mimo niezwykłej, chociaż staroświeckiej urody, znaleźć jeszcze życiowego partnera.
Ale właśnie dzisiaj Dzidka zwierzyła się Wandzie traktując ją jak matkę, że się zaręczyła. Narzeczony nie ma zawodu, handluje na Kamiennym Moście dolarami, a jej przyszła teściowa na straganie na targowisku sprzedaje jarzyny. Wanda nie mogła opanować się, by nie okazać swej dezaprobaty, wiedząc, że dziewczynę stać na coś lepszego. Jej matkę znała z dzieciństwa, gdyż ich matki się przyjaźniły i ta wielopokoleniowa zażyłość kobiet z ziemiaństwa doczekała się takiej degradacji potomków.
Do Wandy schodzili się po południu goście ze Śnigurskiego: celnik Jasiu Knot z żoną Milą i z jego siostrą Renią, która służyła w ich domu jako kucharka, sprzątaczka i pokojówka, gdyż kochała brata, a on orał swoją siostrą, by zaoszczędzić żonę w prowadzeniu domu i wychowywaniu dzieci. Skonana siostra zasypiała przy stole, uprzednio zdając relację co dzisiaj na obiad ugotowała. Wanda, zaprzyjaźniona z ich całą rodziną współczuła Renie, gdyż wiedziała co to jest ugotować obiad na kuchni węglowej dla pięciu osób, a przecież tak jak ona, Renia była już na emeryturze i nie miała siły i zdrowia.
Jej szwagierka Isia przyszła z prawdziwą angielską herbatą w torebkach i na stół w salonie wjechały szklanki z wystającymi sznurkami z obrazkami dyliżansu Klubu Pickwicka.
Na samym końcu już pod wieczór przyszedł mecenas Janek ucałować rączki siostrzyczce, ale nim wszedł do salonu, Leśka podała mu w kuchni pozostawiony dla niego obiad. Od kiedy jego żona Wisia dowiedziała się, że ma kochankę Krysię, zabrawszy pensję na trójkę dzieci nie dawała mu nic do jedzenia. Janek, wracając z sądu lub izby adwokackiej wstępował sporadycznie na obiad do „Adrii”, ale z braku pieniędzy głównie żywił się u siostrzyczek.
Wanda próbowała zdominować przyjęcie opowieściami o tym, że Krzysia z dziećmi jest już na Kubie, ale szybko goście wyzwolili się z jej kontroli i bankiet zjechał – dzięki krążącej po stole kryształowej  karafce z wiśniówką – na tematy mniej egzotyczne, czyli przemyskie i gomułkowskie. Janek zdążył powiedzieć Wandzie, że mimo licznych pism słanych do władz miasta nie udało mu się wywalczyć anulowania nakazu aneksji połowy jej ogrodu na rzecz przyległej do posesji Wandy szkoły zawodowej. Isia nalegała, by Wanda, prowadząc księgi rachunkowe jej kamienicy, gdyż ona nie potrafiła ich prowadzić, chociaż wywalczyła, by nie trzeba było do jej istnienia dopłacać. Niektórzy lokatorzy czynszu płacić nie chcieli, a co miesiąc trzeba było do magistratu pieniądze przynosić. Jasiu-celnik opowiadał kogo to nie przepuszczał przez granicę.
– Ostatnio do Lwowa, do swojego rodzinnego miasta, jechał Hanuszkiewicz z Zofią Rysiówną – mówił  z dumą. Jasiu ich ugościł w swoim gabinecie i poczęstował kieliszkiem koniaku.

Wanda była zmęczona i zadowolona, jak już poszli. Kwiaty wyniosła do sieni, by nie zabierały jej tlenu podczas snu. Otyłość powodowała coraz częstsze zadyszki, a opuchnięte nogi uniemożliwiały chodzenie. Nożyczkami cięła buty, by móc je włożyć. Pantofle były niemiłosiernie przydeptane.
Mała 66 lat i czuła się staro. Na dodatek nikt na wakacje do niej  nie mógł przyjechać. Leszek z Renią swój krótki urlop woleli spędzić nad morzem, a Mirkę dać na kolonie wiedząc, że nie poradzi sobie sama z gotowaniem dla wnuczki. Zresztą, mieli swoje problemy. Wnuk Witek, który nie chciał się uczyć i zdać na studia, by nie pójść do wojska zażył pozyskany od komuny wrocławskich hipisów, do której od dwóch lat należał, narkotyk – symulując samobójstwo. Wprawdzie siostra Witka Mirka o umówionej godzinie wezwała pogotowie, ale Witka po odratowaniu umieszczono w wojskowym szpitalu psychiatrycznym, skąd Leszek uruchamiając wszystkie możliwe znajomości w Urzędzie Wojewódzkim Miasta Wrocławia zdołał go zupełnie ogłupiałego wydobyć dopiero po kilku miesiącach.
Krysia miała z Kuby wrócić dopiero jesienią, czyli całe lato Wanda pozostawała sama.
Wanda próbowała usnąć po tak wyczerpującym dniu, ale krzyki i piski batiarów dochodzące z ulicy Dworskiego nie pozwalały jej zasnąć. Ktoś co jakiś czas z przyległych okien wylewał na parę siedzącą pod oknami na ławeczce nocnik, co kończyło się ordynarną pyskówką. Całe szczęście Emil zamknął na klucz klatkę schodową już o 22 i nikt tam nie nasika.
Wanda nie mogła czytać przyniesionej przez Bandurską kolejnej powieści Kraszewskiego i pogrążyła się we wspomnieniach. Nie mogła się przyzwyczaić do nowych nazw ulic, mimo, że nigdy nie lubiła tego miasta, to jednak wydawało jej się, że czyniony jest gwałt na mieście ukochanym przez jej męża. Franek po wojnie nie chciał już, zamieszkawszy w Gliwicach, go oglądać, a tych nazw ulic by nie zniósł. Wybudował kamienicę na Pierackiego i przecież nic ten Pieracki nie przeszkadzał do niedawna, ale zmienili go na Tuwima. Czyżby Pieracki nie spodobał się Ukraińcom, coraz liczniej – jak opowiadał Janek – zajmujących najbardziej lukratywne posady w przemyskich urzędach? Podobno po zabójstwie Pierackiego Piłsudski zgodził się na powstanie Berezy Kartuskiej.
Ach, nie tylko zmiana nazw, ale i co to za ludzie dzisiejsi! Przemyśl przed wojną mimo wszystko był miastem inteligenckim, obok Lwowa i Krakowa plasował się wysoko w galicyjskiej hierarchii. Tarnów, Przemyśl, Stanisławów to miasta inteligencji, było tu biskupstwo i sąd, dużo wykształconych ludzi, wielu lekarzy, aptekarzy i inżynierów pozostawało tu po studiach wyższych. A teraz gdzie nie spojrzeć, hołota, rozboje, niszczejące przedwojenne kamienice jeszcze żałośniejsze od pojawiających się ciągle nacjonalistycznych napisów, od bójek pomiędzy kibicami sportowymi Śródmieścia i Zasania. Dworzec, chluba zaboru austriackiego skąd jechały pociągi do Lwowa, Krakowa i Budapesztu, teraz przebudowywany i pozbawiony tamtego smaku i elegancji, jest na dodatek brudny i zasikany. Pasaż Gansa zbombardowany, nigdy nie odbudowany. Cała energia dworca jest w tych babach z koszami przesiadającymi się z autobusu na autobus, by dostarczyć z okolicznych wsi codziennie wszystko, czego nie potrafiły zapewnić mieszkańcom państwowe przedsiębiorstwa.
I ten haniebny Rok Milenijny, który już niedługo się skończy. W Przemyślu zaczął się już u ubiegłym roku przygotowaniami do obchodów Milenium Chrztu Polski w kościołach, a na ulicach i w Dniach Przemyskich do obchodów Tysiąclecia Państwa Polskiego. Pozornie znaczyło to to samo, ale tylko pozornie. Z biegiem czasu doszło do otwartej wojny między Państwem, a Kościołem na tle właśnie tych zadawałoby się, radosnych obchodów. Walki o to, do kogo one należą.

Dla pobożnych przemyślan jak i dla Wandy, wiernej córy swojej parafii ojców reformatów, szczęśliwie PZPR nie sprzeciwiło się mianowaniu 3 grudnia 1965 przez papieża Pawła VI biskupem diecezjalnym diecezji przemyskiej czterdziestoparoletniego adiunkta KUL-u księdza Ignacego Tokarczuka.
Nowo mianowany biskup przystąpił natychmiast do realizowania zaplanowanego wcześniej wznoszenia 430 świątyń i ustanowienia 220 nowych parafii na terenie swojej diecezji wbrew zakazom władz i bez potrzebnych do budowy pozwoleń. Na pierwszy ogień zaczęto budować w Przemyślu seminarium duchowne.
Jak donosiła Wolna Europa, rozpoczęte przez Prymasa obchody 16 kwietnia 1966 roku mszą świętą w katedrze gnieźnieńskiej zakłócono obchodami 21 rocznicy forsowania Odry i Nysy Łużyckiej przez II Armię Wojska Polskiego i przeszkadzały w celebrze armaty.  Tak działo się przez następne uroczystości kościelne w kolejnych milenijnych miastach i katedrach, podczas których Gomułka nakazywał alternatywne uroczystości państwowe.
Po otrzymaniu sakry biskupiej z rąk prymasa Wyszyńskiego w przemyskiej katedrze 6 lutego  bp. Tokarczuk wygłosił wiele antykomunistycznych kazań. Na wieść o tych kazaniach, która rozniosła się lotem błyskawicy po mieście, serce Wandy rosło i napełniało się nadzieją, gdyż od razu odważniejsze kazania zaczęto wygłaszać w innych kościołach, między innymi u reformatów w parafii Wandy i nie musiała na kazania biskupa iść aż do katedry.
1 marca 1966 biskup powołał Komitet Organizacyjny Milenium Chrztu Polski w diecezji przemyskiej. Wszystkie parafie przygotowywały wiernych do głównych sierpniowych uroczystości.
Wanda z Leśką i Emilem stawili się w  sobotę o 17.00 na placu katedralnym, tuż przy mieszkaniu Janka, do którego nie mogli wejść ze względu na Wisię, obrażoną na nie, że siostry przyjmują u siebie jej męża z kochanką, chociaż za każdym razem próbowały to ukryć wpuszczając Krysię do mieszkania przez drzwi dawnego gabinetu Franka.
Kopia obrazu Jasnogórskiej Madonny nie przybyła z Warszawy do Przemyśla i w absydzie Katedry postawiono na ogromnej trybunie pustą ramę, oraz przygotowano tron dla Przemyskiej Madonny z Jackowa. Tłum, mimo, że przyszli przed czasem, wypełniał już szczelnie cały Plac Katedralny i ciągnął się w nieskończoność, a ludzi ciągle przybywało.
Dwudziestu biskupów było już tutaj, a pozostała dwudziestka w innych miastach diecezji równocześnie celebrowała msze święte. Niektórzy biskupi przylecieli samolotem do Rzeszowa, prymas Wyszyński przybył z Warszawy samochodem.
Szli teraz w procesji, do której dołączyła niesiona Matka Boska z Jackowa, późnogotycka, alabastrowa figura w pozycji siedzącej z dzieciątkiem i otwartą księgą na kolanach. Uratowała w XIII wieku świętego  Jacka Odrowąża uciekającego z Kijowa przed Tatarami.
Mszę odprawiał nowy biskup przemyski, Tokarczuk, a kazanie wygłosił biskup z Katowic, Kominek. Po błogosławieństwie głos zabrał kardynał Wyszyński witany owacyjnie oklaskami.
Mimo, że równocześnie miasto przygotowało wiele sobotnich atrakcji, tłumów takich jeszcze nigdy Wanda nie wiedziała. Wzruszona, zapłakana, myślała o odwadze przemyślan, którzy będą mieć kłopoty w pracy, bo na pewno służby bezpieczeństwa robią ukradkiem zdjęcia uczestnikom. Ale wszyscy w tłumie, nie bacząc na nic, tak jak ona, uległy masowej euforii.
Nazajutrz w niedzielę rozpadał się deszcz. Przyszli jeszcze wcześniej niż wczoraj by zdobyć miejsce w Katedrze, co jednak okazało się niemożliwe. I dobrze, bo tym razem na Placu Katedralnym mogli oglądać w procesji 40 biskupów wraz z Madonną Jackową, a msza odprawiana była na zewnątrz.
Gospodarz biskup Tokarczuk wszystkim ordynował, witał, dziękował i zapowiadał. Mszę odprawiał arcybiskup Wojtyła, a prymas Wyszyński mówił kazanie. Na zakończenie arcybiskup Wojtyła też wygłosił kazanie, podziękowanie i  wznowił wspólną modlitwę za tysiąclecie chrześcijaństwa. Zanosząc w procesji figurę Matki Boskiej do katedry tłum rzucił się na pierścień prymasa Wyszyńskiego, który on w geście dobrotliwym dał do ucałowania.
Wracali Katedralną. Wanda wspomniała, jak Franek przed wojną remontował na koszt własny Katedrę i został uhonorowany specjalnie wmontowaną tablicą obok ołtarza. Zgnębiony, zaraz po wkroczeniu wojsk radzieckich opuścił Przemyśl i wyjechał z Wandą i Krysią do Gliwic, by na to wszystko nie patrzeć i nie przeżywać jeszcze raz okupacji radzieckiej. Teraz, gdyby dożył tej dzisiejszej mszy, byłby na pewno pełen nadziei, że bolszewik nie zagnieździł się tutaj na zawsze.
Szli  w dół Franciszkańską, która teraz nazywała się Tysiąclecia,  uwzniośleni. Deszcz przestał padać, wyjrzało słońce, a Wanda i Leśka nie czuły swoich zbędnych kilogramów. Leśka pospiesznie wyjęła sztuczną szczękę, którą wkładała tylko do kościoła, nie używała jej nawet do jedzenia, tak była źle zrobiona na ubezpieczenie i tak ją uwierała. Ale wszyscy troje czuli się wspaniale.
Idąc wymieniali na wyrywki, gdzie tu stały sklepy przed wojną, kto je prowadził, jak się nazywały i co sprzedawały. Masarnie, wędliniarnie, drogerie, bławatne, cukiernie, z zabawkami, wszystko pełne towarów i usłużnych sprzedawców. Sandauera, Ochsenbergacha, Pomeranza, Rosiewiczów, Wojtowiczów. Po tym wszystkim Leśce została puszka metalowa po herbacie Meinla, a Wandzie metalowe pudełko po cukierkach z lwowskiej Hazet „parowej fabryki cukrów, czekolady i marmelady”, która to fabryka teraz, jak powiedziała Ginalska, nazywa się „Switocz” i cztery lata temu złączono ją  z czortkowską fabryką “Bolszewik” oraz fabryką im. Kirowa.
Doszli do Placu na Bramie, który teraz nazywał się placem Karola Marksa i przystanęli przed Pomnikiem Wdzięczności. Nazwiska oswobodzicieli Przemyśla spod niemiecko-faszystowskiej okupacji wyryto na obelisku odsłoniętym już 1 września 1945: pułkownik M. C. Nowochodko, starszy lejtnant S. H. Wartanian, kapitanowie S. N. Niłow, W. N. Jabłukow, podpułkownicy M. A. Michaiłów, E. M. Szinkarew, starsi lejtnanci E. M. Koziniec i W. M. Lwisow.
Nie wolno było wywieszać flag polskich, tylko czerwone.

Jak donosiła Wolna Europa, którą w nocy odsłuchali, w trakcie obchodów 1000-lecia Państwa Polskiego, wieców, festynów i pochodów dochodziło do bójek, ataków MO i  ZOMO, jednak na uroczystościach religijnych  ogólnie pozwalano na spokojne powroty do domów wiernym, którzy odnieśli niewątpliwe zwycięstwo nad komunistami. W Przemyślu uczestniczyło w obchodach milenijnych 40000 wiernych z całej diecezji.

 

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (13)

Jedno pudełko niewielkich cygar Andrzej zarezerwował sobie u matki dla klasy. Wprawdzie on nie palił, ale oprócz niego wszyscy w klasie palili łącznie z dziewczynami i potrzebował akurat tyle, ile zawierały dwie warstwy cygar w drewnianym pudełku. Wprawdzie kubańskie stewardesy szczodrze obnosiły w ciągu całego lotu kubańskie papierosy, ale Andrzej wiedział, że nikt z jego kolegów i koleżanek nie będzie tego palił i też rzadko kto z pasażerów je brał. W Polsce rzucano na rynek Partagasy, wszyscy palacze, jeśli ich nie spróbowali, to widzieli reakcję tych, którzy się skusili i nikt palić ich nie chciał. Niemniej, całe wnętrze samolotu wypełnione było gęstym dymem z cygar i papierosów Marlboro kupionych na lotnisku w Kanadzie.
Porozpinane, pulchne, czekoladowe stewardesy uwijające się w tym wielogodzinnym smogu sprawiały wrażenie podniecająco niechlujnych w porównaniu z europejską załogą. Były za to bardzo pociągające. Dla Andrzeja taka dawka dymu tytoniowego unoszącego się w powietrzu zupełnie wystarczyła, by wprawiać go w rozmarzony nastrój euforii. Stewardesy miały na sobie jasnoniebieskie, kretonowe sukienki zapinane z przodu na guziki, które się ciągle rozpinały. Transkontynentalny samolot Cubany był w porównaniu z samolotami LOT- u ogromny i stewardesy dwoiły się i troiły, by nastarczyć prośbom wszystkich pasażerów, którzy ciągle coś od nich chcieli. Nosiły w kółko gazety, egzotyczne soki, sałatki owocowe, cygara, alkohole i Partagasy. Pod koniec rejsu wszyscy lecący, pijący i niepijący, palący i niepalący równo byli otumanieni i przesiąknięci ostrym zapachem Karaibów.

Czekali tylko jeden dzień w Hotelu Internacional na Dejvicach w Pradze wyglądającym jak Pałac Kultury, ale zdążyli jeszcze pojechać do centrum Pragi pod podany przez Zieleńca adres i kupić w sklepie papierniczym dla Ewy farby i jeszcze jeden gruby ołówek automatyczny i zapas min, który w telewizji Szymon Kobyliński nazwał Kubusiem i tak nazywała go Ewa mając już z poprzedniej podróży na Kubę jeden. Już nie starczyło koron na nic innego, resztę drobnych Krystyna dała domagającej się napiwków obsłudze hotelowej.

W samolocie LOT-u, który przywiózł ich z Pragi na warszawskie Okęcie, stewardesy były dopięte, zasznurowane jak w wojsku. Witały ich przepiękne, szczupłe dziewczyny na wysokich obcasach, w cienkich pończochach, stalowo błękitnych mundurkach gdzie spod marynarek wyzierały białe kołnierzyki bluzek. Na głowach miały toczki, przy powitaniu na dłoniach białe rękawiczki. Nie znikający nigdy uśmiech pięknych, zgrabnych stewardes w modnych fryzurach – luźno spuszczonych prostych do ramion włosach wypielęgnowanych zachodnimi szamponami i wypachnionych zagranicznymi zapachami łudził Andrzeja tym, że wracają do jakiejś wyższej niż kubańska cywilizacji.
Po rozniesieniu powitalnych wedlowskich landrynek na srebrnej tacy, stewardesy zaczęły szybko roznosić obiad, gdyż lot trwał bardzo krótko, a smakołyków polskich, przepięknie podanych na plastikowych tackach było mnóstwo i stanowiły wizytówkę najwyższej jakości Polskich Linii Lotniczych. Były na nich luksusowe, delikatesowe polskie smakołyki, o których nawet w czasie świąt mogli tylko marzyć.
Jednak już po wylądowaniu czar pryskał, przechodzili przez płytę lotniska do czegoś, co przypominało stację kolejową w podgórskiej miejscowości. Były to drewniane szeregowe pomieszczenia z drewnianym na wypadek deszczu i śniegu zadaszeniem.
Wszędzie słychać było obce języki w obłokach papierosowego dymu. Wchodziło się wprawdzie do pomieszczeń zastawionymi nowoczesnymi, skajowymi kanapami i stolikami, przy których w garsonkach siedziały eleganckie damy z przewieszonymi kołnierzami z lisów z towarzyszącymi im panami w garniturach i krawatach z obowiązkowymi przewieszonymi prochowcami i laskami parasoli, ale nie zmieniało to ogólnego wrażenia. Niskie stropy powodowały uczucie klaustrofobii i przeraźliwego tłoku, gdyż cały czas podróżni o różnych kolorach skóry z charakterystycznym bagażem podręcznym, czyli skajową torbą na paskach przez ramię pałętali się wszędzie i Krystyna z dziećmi odetchnęła, jak zdołali przedrzeć się do wyjścia z komory celnej i odprawy, od grzecznych, ale zimnych umundurowanych celników i celniczek.
Niemniej, jak to bywało w zwyczaju władz, co i rusz o potrzebie nowego lotniska trąbiły wszystkie gazety i kroniki telewizyjne, ale niewiele się zmieniało. Wielkie tablice z planami zatwierdzonego do realizacji architektonicznego projektu zakrywały wstydliwe elewacje starych wnętrz budynków. Był to przepiękny, modernistyczny pomysł powstały juz w czasie odwilży gomułkowskiej, z socrealizmem nie miał już nic wspólnego i dlatego zachwycał.
Laureaci konkursu architektonicznego zorganizowanego kilka lat temu zaproponowali jednopiętrowy budynek złożony z trzech sektorów: dworca pasażerskiego, dworca towarowego i części administracyjnej. Andrzej z uwagą prześledził te futurystyczne rysunki. Na dworcu pasażerskim odlatujący i przylatujący połączeni byliby systemem pochylni biegnącej aż na pas startowy. Najpiękniejszy miał być strop: harmonijkowy dach z żelbetowych prefabrykowanych płyt. Jak donosiły tablice informacyjne, generalnym wykonawcą obiektu jest Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego „Żelbet” prowadzący już prace wstępne przy Żwirki i Wigury, ale od niedawna przejmuje budowę Warszawskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego „Budomontaż”. W całej Polsce różne podzespoły przygotowywały materiały i prefabrykaty, między innymi 180 ton aluminium: 150 ton na elewacje, 30 ton do wykończenia wnętrz. Na to, by budowa ruszyła z kopyta potrzebne były pieniądze, a tych w bieżącej pięciolatce nie przydzielono.
Andrzej zachwycał się tymi projektami, pięknych, jasnych, lekkich, nowoczesnych przestrzeni ze srebrnego aluminium i przeźroczystego szkła. Posadzki miały być z dywanów i marmurów, wzdłuż ściany zimowy ogród pełen roślin. Poczekalnia obszerna, na pięćset osób, w górze na antresoli zaplanowano kawiarnię i restaurację dla 400 podróżnych skąd wychodziłoby się na taras gdzie 1500 osób może żegnać odlatujących.
Andrzej z uwagą przypatrywał się samolotom stojącym na płycie lotniska, Tu-104, Caravelle, Boeing 707. Lądowały tu samoloty towarzystw lotniczych z całego świata: SAS, Air-France, PAA, Sabena, Aerofłot, KLM, BEA na tym biednym, drewnianym lotnisku.
Po zwrocie sześciu waliz wyszli, minęli budkę telefoniczną z napisem Taxi, do której nikt nie wchodził gdyż kurs na Okęcie był dla warszawskich taksówkarzy opłacalny zawsze i można tu było dostać taksówkę bez kolejki. Natychmiast podjechał moskwicz z charakterystycznym dla taksówek paskiem w szachownicę naklejonym pod oknami. Kierowca w berecie, ubrany w drelichy, z wystającą nieświeżą koszulą w kratkę zaprosił ich do środka. Wkładając do bagażnika walizy świszczał coś niezrozumiale od trzymanego w ustach papierosa.
Do Śródmieścia było 10 kilometrów, zmierzchało i Warszawa stawała się pięknym europejskim miastem rozświetlonym neonami i latarniami. Miasto, jak pamiętał z „Kroniki” oświetla 38 tysięcy latarń zamienionych z gazowych na rtęciowe i fluorescencyjne.
Wjechali na Aleje Jerozolimskie przy skrzyżowaniu z Marszałkowską, w głębi widać było już hotel “Polonia” a na przeciwko bryła śnieżnobiałego Pałacu Kultury robiła magiczne wrażenie i Andrzej z satysfakcją stwierdził, że jednak nie wracają do totalnego zadupia. Do wschodniej ściany Hotelu Polonia niedawno dobudowano nowoczesny Hotel “Metropol”, który akurat został ukończony. Teraz nowiusieńki jarzył się błękitnym neonem na dachu, na fasadzie wisiały transparenty i ogromna warszawska syrenka. Obok wieka “Cepelia” także informowała neonem, że już jest zbudowana i otwarta swoimi wielkimi, rozświetlonymi oknami. Oświetlało to wszystko tajemniczy, stojący w mroku zabytkowy Hotel Polonia, którego tylko żółty neon elegancko z dachu informował o jego istnieniu. Z prawej strony jarzył się gigantyczny turkusowy neon z pionowym napisem PKO na secesyjnej kamienicy.

Byli zmęczeni i chętnie powitali ten, jak im się wydawało, zupełnie nie przynależny im luksus tradycyjnego, przedwojennego hotelu, gdzie obsługa hamowała się ledwo – widząc ich biedne walizki i ubiór – by nie okazać im wzgardy. Hotel przeznaczony był dla zupełnie innych gości, jednak Polservice miał obowiązek zakwaterować ich gdzieś na czas podróży i widocznie przy chronicznym braku miejsc w hotelach warszawskich zawsze znajdowano miejsce w tym hotelu będącym w ciągłym pogotowiu dla gości najznakomitszych.
Powstały na początku XX wieku, wzniesiony za carskie ruble, z paryskimi mansardami widocznymi na elewacji, z wnętrzami w stylu Ludwika XVI, był już przed wojną hotelem dla wybranych. Ściany korytarzy zdobiły fotografie sławnych gości: Jan Kiepura śpiewa na balkonie Hotelu. Dalej portrety: Adolf Dymsza, Stefan Żeromski, Julian Tuwim, Jan Lechoń, Ludwik Solski, Kornel Makuszyński, Mieczysława Ćwiklińska, Tadeusz Boy-Żeleński, Leon Schiller, Maria Jasnorzewska-Pawlikowska. Niemcy doceniając wygodę ekskluzywnego hotelu, zrobili z niego siedzibę Wehrmachtu i dzięki temu ocalał. W czasie Powstania Warszawskiego był tu szpital i składano tu broń. Po wojnie były tu przejściowo ambasady: fińska, hiszpańska, rumuńska, brytyjska i szwedzka. Zatrzymywali się dyplomaci. Miał siedzibę Czerwony Krzyż i UNRA.
Krystyna znała ze swojej ulubionej powieści „Zły” Tyrmanda znajdującą się w hotelu najwytworniejszą kawiarnię Warszawy, ale teraz zamieniła się w pełny prostytutek, handlarzy dolarami i bonami PKO nocny lokal, do którego strach było wejść.
Wszyscy zresztą byli bardzo zmęczeni wielogodzinną kilkudniową podróżą.

Andrzej wiedział że gdzieś tu niedaleko jest legendarna „Stodoła”, gdzie bawią się dzieci i wnuki ekipy rządzącej, gdzie przychodzą dziennikarze, literaci, artyści i studenci za okazaniem legitymacji studenckiej (zagranicznych dziennikarzy zza żelaznej kurtyny i jadących na moskiewskie festiwale wpuszcza się bez legitymacji), ale niekoniecznie chciał się tam znaleźć. Oglądał wielokrotnie w Polskiej Kronice Filmowej szampańską zabawę tańczących ponad stu par młodzieży w drewnianym baraku dawnej stołówki robotników budujących Pałac Kultury, teraz w baraku przy Trębackiej, powstałym przy odbudowie Teatru Wielkiego.
Drugie tyle siedziało przy barze i piło kawę lub oranżadę, gdyż podobno wódki tam nikt nie pił. „Stodołę” otwierali o szóstej, ale już od godziny stał tam tłum, gdyż można wpuścić tylko 400 osób.

Muzyka od czasu powstania „Stodoły” ewoluowała. Od pionierskiego jazzu, który po odwilży stał się symptomem nowych czasów reżimowego przyzwolenia na murzyńskie rytmy uciśnionego przez USA ludu, po „mocne uderzenie” rodzimych zespołów, których Andrzej ani nie poważał, ani nie słuchał. Znał z serialu „Wojna domowa” zespól „Chochoły”, grający podobno teraz w Stodole, z którego nabijali się codziennie w „Santku”. Wiedział, że „Santek” był prowincjonalny, ale przynajmniej nie udawał czegoś, czym nie był, jak robiły to warszawskie pseudo wolnościowe miejsca spędów bananowej młodzieży. I tam przynajmniej, nie było żadnej muzyki, którą by pozwolono, lub nie, prawdziwą muzykę mieli w domu z Radia Luxemburg i z przemycanych płyt.
Późno wstali, musieli się spakować i dać walizy do portierni w oczekiwaniu na wieczorny pociąg do Katowic. „Górnik” kursował tylko dwa razy na dobę. Rano przywoził pasażerów z Górnego śląska, wieczorem odwoził. Mieli kilka godzin, by pobyć jeszcze w Warszawie. Zieleniec powiedział im, że najlepiej dojechać trolejbusem „56” i wysiąść na Traugutta, ale woleli pójść piechotą, gdyż Andrzej chciał zobaczyć częściowo ukończoną Ścianę Wschodnią, a Krystyna wstąpić do sklepów.
Pierzeja Marszałkowskiej miała być w założeniu harmonijnym uzupełnieniem dla zupełnie nieharmonijnej architektury Pałacu Kultury, który nie dość, że zdominował w pionie przestrzeń, to jeszcze rozłaził się poziomo dzięki licznym u podstaw przybudówkom. Właśnie ukończono budować Rotundę, modny, corbusier’owski, na planie koła przeznaczony na nową siedzibę banku PKO gmach, cały oszklony z harmonijkowym dachem i Andrzejowi zaraz przypomniała się architektura rewolucyjnej Kuby, gdzie dachy miał taki pofalowany charakter ze względu na nękające wyspę tajfuny. Zza Rotundy wyłaniał się nowoczesny wieżowiec „Universalu”, miejsca pracy najbardziej w Polsce wymarzonego i pożądanego zawodu: urzędnika Handlu Zagranicznego, dlatego był tak ogromny, by pomieścić ile się da marzeń. Za Rotundą ciągnął się szereg handlowych pawilonów na palach tworząc podcień, gdzie wte i wewte szybko przemierzało morze warszawiaków.
Reklamy zachęcały do kupna najnowszych tkanin i ubiorów z krempliny i elany, jednak chodzący po ulicy tłum był jakoś inaczej ubrany i wszyscy unikali jak ognia tych nowalijek, a do największego szyku należały spódnice z wełnianej flaneli i angielski styl edwardiański. Jednak, jak postrzegał to Andrzej, większość kręcących się po Marszałkowskiej i deptaku za Universalem, do którego też zaglądnęli, byli to ubrani najprawdopodobniej najlepiej jak tylko się da na wyjazd do stolicy, pracownicy na delegacjach i ludność okolicznych wsi i miasteczek przyjeżdżająca tu na zakupy. W chustkach, beretach z antenką, jesiennych prochowcach, spodniach i spódnicach z „zerówki” szarzy, nieciekawi i smutni. Ci, o których pisał „Przekrój”, pisarze, filmowcy i aktorzy siedzieli pewnie w tych rozhałasowanych klaksonami na ulicy samochodach, głównie Wartburgach, Syrenach, Wołgach. No i w Warszawach w różnych modelach z przebudowanym tyłem, starszych i nowszych wersjach, służących jako wozy transportowe, milicyjne a nawet karetki pogotowia.
Krystyna wiedziała, że warszawskie sklepy MHD i WSS są zupełnie inaczej zaopatrzone niż w Katowicach, ale przecież nie miała siły uzupełniać katowickich niedoborów, zresztą i tak wszędzie, było w nich mnóstwo ludzi. Oblegano Delikatesy, sklepiki z artykułami kolonialnymi, Supersam.
W Galluxie ceny były horrendalne, to samo można było za grosze kupić w Przemyślu na ciuchach, tylko nie nowe. I tak najlepiej było kupować za bony towarowe PKO w sklepach banku Polskiej Kasy Opieki, gdzie opiekowano się Polakami w ten sposób, że umożliwiano im kupno zagranicznych rzeczy opłaconych dewizami za granicą. Takich sklepów w Warszawie było pełno, w Katowicach tylko jeden, na Koszutce na Morcinka. Tu na Kredytowej, Mazowieckiej, Czackiego, Traugutta, we wszystkich hotelach – Krystyna miała wykaz adresów tych sklepów dołączony do każdego zakupu ulotką reklamową, ale nie wiedziała, że w nich są takie tłumy, podczas gdy w Katowicach było zawsze raczej pustawo.
Po drodze mijali stojące gęsto „kioski” MO z charakterystycznym neonem na szczecie. Weszli w Nowy Świat, który faktycznie pod względem wystaw sklepowych był zupełnie nowy, pełen luksusowego, zawsze pożądanego towaru. Szli Krakowskim Przedmieściem w kierunku Starego Miasta, minęli hotel Bristol i na końcu Karowej dotarli do numeru 14/16.
Była to luksusowa kamienica na skarpie budynku powstałego tuż przed wojną dla Towarzystwa Handlowo-Przemysłowego “Horacy Heller” S.A. z fasadą z piaskowca w stylu art deco, z balkonami wykończonymi żelaznymi kutymi barierkami.
Wjechali windą na czwarte piętro. Mieszkał tu gdzieś Jan Cybis, z którym Bogdan Zieleniec się przyjaźnił, a z ich sąsiadem, Janem Marcinem Szancerem, nie.
Mieszkanie, Andrzejowi nie przyzwyczajonemu do małego metrażu wydało się ogromne. Zieleńcówne zaraz zabrały go z Ewą do swoich pokojów, Krystyna utonęła gdzieś w czeluściach innej części mieszkania.
Nie wiedzieli, kto w którym pokoju mieszka, raczej stanowiło to wszystko jeden wielki, bardzo swobodny futerał mieszkalny, w którym nie było podziału na meble i przedmioty, a też nie sprawiało wrażenia jak po rewizji, gdzie wszystko jest na wierzchu. Nie, Andrzej, mający skłonności do pedanterii ani nie był niemile zaskoczony, ani też nie wpadł w zachwyt. W jednym pomieszczeniu wokół wszystkich czterech ścian ciągnęła się gruba warstwa kubańskich muszli z piaskiem i taka ekspozycja kubańskich zbiorów najbardziej mu się podobała. Wszędzie walały się książki i periodyki artystyczne, dostrzegł stos „Miesięczników literackich”, o których Kasia powiedziała, że ich nie czyta, mimo, że mama jej je poleca i ciągle kupuje. W ogromnej łazience sterta damskich ubrań zasłoniła raz na zawsze ukrytą pod nimi pralkę i ciągnęła się aż po sam sufit.
Wyszedł na balkon. Po drugiej stronie pod numerem Karowa 31 znajdował się legendarny gmach Warszawskiego Towarzystwa Higienicznego, o którym Andrzej wiele słyszał na polskim i historii. Chwalebna instytucja, przywrócona społeczeństwu za przyczyną gomułkowskiej odwilży, walcząca przed wojną z brudem, nędzą i nieszczęściem takimi wojownikami jak Bolesław Prus, Tadeusz Boy-Żeleński, czy Janusz Korczak, promieniowała na odległość tym właśnie i Andrzej pozazdrościł Zieleńcównom tego widoku z okna: na ten okrągły gmach wzniesiony na początku XX wieku i cudem ocalały z wojennej pożogi.
Długo w piątkę siedzieli wspominając Hawanę, aż zrobiło się bardzo ckliwie i sentymentalnie. Kiedy Krystyna zawołała ich, że jeszcze dzisiaj mają pociąg do Katowic i że pora wracać, wszystkie trzy Zieleńcówne wpisały sobie adres Andrzeja i Ewy do swoich notesików i wszyscy uroczyście sobie przyrzekli, że będą pielęgnować ich dozgonną przyjaźń.
Zdążyli na powrotny pociąg do Katowic. “Górnik” już od kilku lat awansował na pociąg expresowy. Należał do ścisłej czołówki polskiej pod względem prędkości: przekraczał 85 km na godzinę. Ale i w tym krótkim czasie kilku godzin, wśród podróżnych wracających z warszawskich delegacji – gdzie tylko oni mieli bagaż, reszta w garniturach, z krawatami, z aktówkami pod pachą – Andrzej pogrążył się w rozmyślaniach o zamkniętym już raz na zawsze epizodzie kubańskim.

W szkole Andrzeja na lekcjach o niczym innym się nie mówiło, jak o obchodach Tysiąclecia Państwa Polskiego. Albo zamykano drogi dostępu pielgrzymom do Gniezna, aresztowano kopię najświętszego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, albo wyliczano opresje ze strony katolików niszczących nocami plansze powiadamiające o państwowych obrzędach. Walka Gomułki z Wyszyńskim nie bardzo Andrzeja interesowała, szczególnie, że ich wychowawca Fizyk wytypował go do wojewódzkiej Olimpiady z fizyki.
Andrzej nie miał problemu z wejściem po swojej nieobecności do klasy, która już stała się klasą maturalną. Wszyscy byli po wakacjach, które z początkiem października jeszcze im nie wywietrzały i nawet silna opalenizna Andrzeja nie odstawała od ich opalonych twarzy. Większość kolegów i koleżanek była na wakacjach za granicą, a to w Jugosławii, a to w Bułgarii. Największy przyjaciel Andrzeja, Maciek, którego ojciec do czasu zerwania kontaktów moskiewskich z Pekinem stale przebywał w Chinach na kontrakcie, cieszył się teraz nieobecnością rodziców, którzy wyjechali tym razem na kontrakt do Iraku pozostawiając Maćkowi upoważnienie na pobieranie z banku Polskiej Kasy Opieki bonów dolarowych, za które kupował różne zagraniczne smakołyki i kosmetyki na klasowe prywatki. Zaraz po powrocie Andrzeja ich klasa w komplecie stawiła się u Maćka w Punktowcu na Koszutce. Przyszedł Andrzej z pudełkiem cygar, też nie omieszkał zapalić i jak wszyscy bawili się przy dźwiękach „Revolver”, nowego albumu Beatlesów w białej okładce, który ktoś jako najwyższą świętość przyniósł, Andrzej zemdlał i leżał tak pod stołem otumaniony cygarem, podczas gdy wszyscy tańczyli co chwilę wbiegając do łazienki, wycisnąć sobie z tubki pasty Colgate kolejne centymetry splecionego białego i czerwonego paska i wpatrywać się w niego zachwycie.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Rudek (14)

Nieobecność Che już od roku w mediach kubańskich niepokoiła kolegów Rudka w pracowni projektowej Ministerstwa Budownictwa i codziennie to w przerwach pracy omawiano.
Che Guevara, który podobno nienawidził Hawany, był przez hawańczyków uwielbiany mimo, że każdy zdroworozsądkowy Kubańczyk w lot zauważył, że Che nie nadaje się na żadne z powierzonych mu funkcji rewolucyjnego rządu.
Wprawdzie przejmując na pięć miesięcy w 1959 roku batistowskie więzienie San Carlos de La Cabaña w twierdzy Moro zwane potocznie cabaña wydał wyroki śmierci bez sądu dla kilkuset byłych członków Buró de Represión de Actividades Comunistas czyli tajnej policji, jednak go usprawiedliwiono. Były według opinii publicznej zasadne po pokazaniu w telewizji narzędzi tortur, to mieściło się w jego rewolucyjnym stylu walki. Wybielano go, a nawet uważano w pracowni Rudka, że bandyci i sadyści z tajnej policji Batisty i pracownicy cabaña zasłużyli na o wiele większe męczarnie: filmy i kroniki pokazały potworne narzędzia do dręczenia więźniów politycznych Batisty jakie znaleziono w ponurej twierdzy Moro zaraz po wejściu tam zwycięskich rewolucjonistów. Nie lepiej postąpiono z tymi, którym wytoczono procesy w Komisji Oczyszczającej jako zbrodniarzom i współpracownikom reżimu Batisty: tysiąc osadzono w więzieniach, a 550 rozstrzelano. Jeszcze po latach krwawych porewolucyjnych czystek, Guevara 11 grudnia 1964 w ONZ obiecał, że krwawych rozpraw bez sądu nigdy nie zaniecha: „Strzelamy i będziemy kontynuować strzelanie, gdy będzie to konieczne. Nasza walka to walka na śmierć”.
Jednak w głowie Rudka się nie mieściło, że jego koledzy w pracy pochwalają pracę Guevary na froncie urzędowym. Jako dyrektor departamentu industrializacji Narodowego Instytutu Reformy Rolnej (INRA) , Minister Przemysłu i prezes Narodowego Banku oraz reprezentant Kuby na arenie międzynarodowej głównie w ZSRR i Chinach, Che podejmował absurdalne decyzje. Cóż z tego, że Guevara odznaczał się wielką pracowitością i zaangażowaniem w problemy, które ambitnie próbował rozwiązać po swojemu skoro uważał, że myślenie „jednostki” jest przestępstwem. Che nie był jednostką, był Rewolucją. Nie tolerował żadnych dialogów, nie uznawał wolności prasy. Zraził sobie Rosjan wytykając im nieprawidłowości w gospodarce ZSRR w niezgodzie z marksistowską doktryną. W 1965 roku w orędziu do Organizacji Wspólnoty Afro-Azjatyckiej oskarżał między innymi Związek Radziecki i Mao Zedonga o odejście od komunizmu

Jego „guevarismo”, doktryna nakazująca permanentną walkę z imperializmem i permanentną Rewolucję czyli „foquismo”, Rudka przerażało. Wykładnie tych terminów sformułował w książce „La guerra de guerrillas” wydaną na Kubie w 1960 roku, którą Rudek przeczytał jako instrukcję na wypadek, gdyby inżynierów zamiast na zafrę mieli wysyłać do buszu i by wiedział, jak ma sobie uszyć z worka plecak, gdyż, jak czytał, każdy partyzant musi według zawartych tam praktycznych instrukcji nosić na plecach cały swój dom i pożywienie.
Ale niedawno, jako minister gospodarki, Guevara foquismo wcielał intensywnie w życie gospodarcze Kuby.
Przy założeniu, że baza społeczna jest pośród chłopstwa, a nie jak w Związku Radzieckim wśród miejskiego proletariatu, przeprowadzał skutecznie reformę rolną likwidując rodzinne gospodarstwa w celu stworzenia “nowego socjalistycznego człowieka”, którego praca głównie oparta ma być na wolontariacie. Propagandowo fotografował się z maczetą na zafrze, gdzie można było zobaczyć jego unikalny uśmiech, gdyż Che z powodu ideologicznego posłannictwa i toczącego go weltschmerzu był zawsze smutny.
Nie pobierał całej ministerialnej pensji za swoją pracę w rządzie zadawalając się niewielką sumą, którą oddawał żonie mieszkającej z czwórką dzieci w apartamencie na Vedado, nie pozwalał sobie ani swojej rodzinie na żadne luksusy.
„Nowy człowiek” Che miał być stworzony dzięki ustawionemu przez niego systemowi obozów pracy. Pierwszy w Guanahacabibes zaraz wykorzystano do zsyłki dysydentów i homoseksualistów. Che uważał, że homoseksualiści to ludzie chorzy, którzy powinni ustąpić miejsca nowemu, politycznie zdrowemu, stworzonemu w komunistycznej Kubie człowiekowi.
Rudek nigdy nie widział Che, oprócz stojącej na trybunie zasłoniętej jego sylwetki w mundurze i berecie i nie doświadczył jego magnetycznego, uwodzicielskiego czaru urodziwego mężczyzny, o którego charyzmie pisano po zagranicznych gazetach, widząc w nim samego Chrystusa. Rudek, wychowany w ostrym gimnazjalnym reżimie wadowickich księży obruszał się na samo to świętokradcze porównanie, gdyż Jezus nigdy nie niósł pokoju mordując.
Pamiętał jego słowa w czasie kryzysu rakietowego, w których Che żałował, że nie poświęcono narodu kubańskiego jako ofiary w wojnie nuklearnej i zaniechano ich wystrzelenia w kierunku USA.
List publicznie odczytany przez Castro podczas Pierwszego Zjazdu Kubańskiej Partii Komunistycznej w październiku 1965 roku donosił o zrzeczeniu się przez Guevarę wszystkich funkcji w rządzie oraz narodowości kubańskiej gdyż odchodzi na „nowe pole bitwy”. Od tego czasu nikt nie wiedział, gdzie przebywa Che.

Krążyła plotka, że był w ubiegłym roku w Kongo, gdzie szkolił oddział złożony z tylko Czarnych kubańskich partyzantów. Ale żadne wieści o Che nie dochodziły do pracowni Rudka. Rudek, wychowany na patriotycznych lekturach przedwojennego gimnazjum, gdzie walki partyzanckie i walki o wyzwolenie narodowe były główną materią humanistycznego wychowania młodzieży – a Rudek właśnie był na kierunku humanistycznym – sprzyjał bohaterskim walkom kubańskich partyzantów-rewolucjonistów w krajach kolonialnych. Rozumiał, że Che był rewolucjonistą i nie pragnął być nikim innym, nie chciał być urzędnikiem i że za to Kubańczycy go kochają.
Jednak nikt go nie widział na Vedado i od roku wypytywany Fidel niczego o nim nie chciał powiedzieć oprócz tego, że jego przyjaciel Che Guevara jest tam, gdzie jest potrzebny.

Natomiast nie rozumiał, przeglądając „Granmę” – gazetę Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Kuby kładzioną mu codziennie na biurko – jak taki Nicolás Guillén – odpowiednik polskiego Iwaszkiewicza – może być stalinistą. Jego wiersze drukowane na pierwszych stronach „Granmy” z racji pewnie tego, że był prezesem Związku Kubańskich Literatów miały być może wartość, gdyż był poważnym kandydatem do Nagrody Nobla. Ale pisząc swój panegiryk „Una canción a Stalin” w latach czterdziestych, ukraińskiego głodu, czystek, zabójstwa Trockiego przez KGB w Meksyku, po dwudziestu latach naczelny poeta kubański nigdy tej sympatii do Stalina nie odwołał i wiersz powielany był we wszystkich jego wznawianych tomikach wierszy.

Dla Rudka lato 1966 było bardzo pracowite i dywagacje, gdzie przebywa Guevara i co pisze po gazetach poeta Guillén zeszły na dalszy plan, szczególnie, że przebywając właśnie na Kubie jego rodzina odciągała go od pracy w domu i rozwiązywania problemów na suwaku. Raz poszedł z Krystyną i Zieleńcami do Hawańskiej Opery i tłumacząc im libretto na polski zmęczył bardzo jak i całym spektaklem, a czas naglił. Właśnie skończył pięćdziesiąty rok życia i już nie miał takiej energii, jak kiedyś. A musiał wyjeżdżać na męczące delegacje. Blisko Varadero w prowincji Matanzas montowali urządzenia dla cukrowni i Rudek musiał jeździć tam coraz częściej, a nawet tam spać. Oczywiście azucareros nie zakwaterowano w legendarnym Hotelu Internacional de Varadero gdzie przed Rewolucją zamieszkiwali mafiosi, gwiazdy amerykańskiego kina z Frankiem Sinatrą na czele, lecz w pobliskich willach. Ale mógł wejść tam, jako extranjero i zobaczyć z tarasu na dachu morze, biały jak mąka piasek i rząd krytych palmowymi liśćmi parasoli. Na kąpiel nie starczało już czasu.

Tam też kazano im przerwać pracę i pójść wysłuchać przemówienia, które 26 lipca 1966 roku Fidel Castro wygłosił w Santiago de Cuba z okazji trzynastej rocznicy ataku na koszary Moncada. Jak zwykle w niewybrednych i niecenzuralnych słowach zaatakował imperialistów, pseudo rewolucjonistów i wsparł Związek Radziecki w konflikcie z Chinami. To zadecydowało, że Chiny nie kupiły tyle co obiecały cukru i wstrzymały kredyty. Była to kontynuacja styczniowego narażania się Kuby Chinom na Konferencji Trzech Kontynentów, gdzie Fidel oskarżył Chiny o przyłączenie się do amerykańskiej blokady, deklarując tym pomówieniem sojusz z Moskwą.

Często latał do Santiago de Cuba skąd idąc wybrzeżem widać było Jamajkę i wysoki, skalisty brzeg i pasmo Gór Sierra Maestra pokryte krzewami, pewnie krzewami marabú, myślał Rudek. Krzewy ścinano maczetami, takimi jak do trzciny cukrowej, ale te inwazyjne krzewy kwitnące różowymi ładnymi kwiatami były chwastami, z którymi bezustannie walczono. Mieszkał w małych hotelach, w których portier zawsze domagał się carmenów, których zapas przywieziony przez Krystynę dawno się skończył. Rudek rozpytywał wszystkich gdzie rosną drzewa rodzące güiry, gdyż Ewa była nienasycona i obiecał jej je przywieźć. Przedarł się przez góry między drzewami ácana i caiguarán, tamaryndowcami, mahoniowcami i hibiskusami do ponad 10 metrowej wysokości drzewa, jeszcze zielone, ale już przechodzące w brązowe, zdrewniałe skorupy owoców próbowali strącać z szoferem patykami. Wreszcie udało się kilka kul wielkości piłek zapakować do samochodu.
Wracali ulicami gdzie szkarłatnie flamboyany już przekwitły jak i dawno już fioletowe jakarandy przy ulicach i parkach. Teraz przetykane krzewami wawrzynu, fikusów, piegowatych aukumb czy wielobarwnych krotonów kwitnącymi ketmiami przyciągały wzrok bujnością późnego lata. Między palmami gdzieniegdzie stało na trawniku dramatyczne drzewo Bo. Za miastami unosił się słodki zapach soku z trzciny cukrowej, mieszał się z zapachem benzyny i ludzkiego potu. Gęste zarośla marabú wyjaławiały ziemię, która stawała się piaskiem, pod którą były skały. Ciągnące się pustkowia nie dawały zwierzętom cienia.

Przemierzał ze swoim szoferem setki kilometrów chłodzony tylko otwartym oknem samochodu. Krowy pasące się na spalonej ziemi rozgrzebywały czerwoną ziemię szukając chłodu i schronienia przed skwarem lata. Czasami zatrzymywali się, by gdzieś pod arkadami wejść do czarnych czeluści knajp, gdzie Rudek zamawiał Cuba libre z coca-colą, ale w związku z nacjonalizacją, były już pozamykane.
Jeździli z jednego krańca wyspy na drugi, nocowali w hotelach, gdzie na noc pozostawiano w pokojach dzbanki z lodem i radio z rządowym programem Reloj Nacional.

W domu już się pakowali do powrotu do Polski, a on jeszcze musiał coś sprawdzić i gdzieś pojechać, a przede wszystkim potrzebował załatwić prezenty dla Krysi i dzieci. Rozpaczliwie jeździł w tym celu po Hawanie i do Cubanacan, gdzie szofer zupełnie nie w porę wskazywał mu siedemdziesiąt milionów krzewów, które na polecenie Fidela zasadzono niedawno wokół Hawany choć miały nikłe szanse na przeżycie i wydanie owoców. Próbował negocjować cenę muszli u robotników pogłębiających dno w Zatoce, ale oni domagali się nie pieniędzy tylko okularów, papierosów i perfum, a tego już nie miał. Dzieci nie zgadzały się na muszle z żywym ślimakiem w środku, a sklepy sprzedające pamiątki dla turystów miały tylko bardzo drogie ozdoby jak lampy i meble. Kupował więc sznury korali z maleńkich muszli i z nasion roślinnych, jechał do hotelu „Habana Libre”, na róg Dwudziestej Trzeciej, mijał stojące tam wojskowe straże, mijał sale bankietowe pełne zagranicznych i rosyjskich głosów, docierał do sklepu z pamiątkami, ale wszystko wydawało mu się tam za drogie.
Pochodził po Prado, wstępował do sklepów gdzie sprzedawano przedmioty zabrane Kubańczykom opuszczającym Wyspę na zawsze, ale nic nie nadawało się na prezenty, przecież nie kupi futer, zegarków złotych i srebrnej zastawy stołowej, myślał Rudek.
Obok pędziły leylandy, po sjeście ruch się w Hawanie wzmógł, a na ulicach zapalono pierwsze lampy i na domach neony, a on oprócz korali nic nie kupił.

Nazajutrz, kiedy odprowadzał Krysię z dziećmi na lotnisko w Rancho Boyeros, tankowano już DC-8 Super. Pobiegł jeszcze do stoisk z pamiątkami i kupił przysługujących Krystynie pięć butelek ron Caney i ron Bacardi oraz kilka pudełek cygar.
Kiedy zniknęli w pomieszczeniach dla celników, gdzie musieli rozpakować skrupulatnie pakowane walizy, Rudek poszedł na taras widokowy, by im z niego pomachać.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU 2018 !

Zaszufladkowano do kategorii 2018, dziennik ciała | Dodaj komentarz