Jedno pudełko niewielkich cygar Andrzej zarezerwował sobie u matki dla klasy. Wprawdzie on nie palił, ale oprócz niego wszyscy w klasie palili łącznie z dziewczynami i potrzebował akurat tyle, ile zawierały dwie warstwy cygar w drewnianym pudełku. Wprawdzie kubańskie stewardesy szczodrze obnosiły w ciągu całego lotu kubańskie papierosy, ale Andrzej wiedział, że nikt z jego kolegów i koleżanek nie będzie tego palił i też rzadko kto z pasażerów je brał. W Polsce rzucano na rynek Partagasy, wszyscy palacze, jeśli ich nie spróbowali, to widzieli reakcję tych, którzy się skusili i nikt palić ich nie chciał. Niemniej, całe wnętrze samolotu wypełnione było gęstym dymem z cygar i papierosów Marlboro kupionych na lotnisku w Kanadzie.
Porozpinane, pulchne, czekoladowe stewardesy uwijające się w tym wielogodzinnym smogu sprawiały wrażenie podniecająco niechlujnych w porównaniu z europejską załogą. Były za to bardzo pociągające. Dla Andrzeja taka dawka dymu tytoniowego unoszącego się w powietrzu zupełnie wystarczyła, by wprawiać go w rozmarzony nastrój euforii. Stewardesy miały na sobie jasnoniebieskie, kretonowe sukienki zapinane z przodu na guziki, które się ciągle rozpinały. Transkontynentalny samolot Cubany był w porównaniu z samolotami LOT- u ogromny i stewardesy dwoiły się i troiły, by nastarczyć prośbom wszystkich pasażerów, którzy ciągle coś od nich chcieli. Nosiły w kółko gazety, egzotyczne soki, sałatki owocowe, cygara, alkohole i Partagasy. Pod koniec rejsu wszyscy lecący, pijący i niepijący, palący i niepalący równo byli otumanieni i przesiąknięci ostrym zapachem Karaibów.
Czekali tylko jeden dzień w Hotelu Internacional na Dejvicach w Pradze wyglądającym jak Pałac Kultury, ale zdążyli jeszcze pojechać do centrum Pragi pod podany przez Zieleńca adres i kupić w sklepie papierniczym dla Ewy farby i jeszcze jeden gruby ołówek automatyczny i zapas min, który w telewizji Szymon Kobyliński nazwał Kubusiem i tak nazywała go Ewa mając już z poprzedniej podróży na Kubę jeden. Już nie starczyło koron na nic innego, resztę drobnych Krystyna dała domagającej się napiwków obsłudze hotelowej.
W samolocie LOT-u, który przywiózł ich z Pragi na warszawskie Okęcie, stewardesy były dopięte, zasznurowane jak w wojsku. Witały ich przepiękne, szczupłe dziewczyny na wysokich obcasach, w cienkich pończochach, stalowo błękitnych mundurkach gdzie spod marynarek wyzierały białe kołnierzyki bluzek. Na głowach miały toczki, przy powitaniu na dłoniach białe rękawiczki. Nie znikający nigdy uśmiech pięknych, zgrabnych stewardes w modnych fryzurach – luźno spuszczonych prostych do ramion włosach wypielęgnowanych zachodnimi szamponami i wypachnionych zagranicznymi zapachami łudził Andrzeja tym, że wracają do jakiejś wyższej niż kubańska cywilizacji.
Po rozniesieniu powitalnych wedlowskich landrynek na srebrnej tacy, stewardesy zaczęły szybko roznosić obiad, gdyż lot trwał bardzo krótko, a smakołyków polskich, przepięknie podanych na plastikowych tackach było mnóstwo i stanowiły wizytówkę najwyższej jakości Polskich Linii Lotniczych. Były na nich luksusowe, delikatesowe polskie smakołyki, o których nawet w czasie świąt mogli tylko marzyć.
Jednak już po wylądowaniu czar pryskał, przechodzili przez płytę lotniska do czegoś, co przypominało stację kolejową w podgórskiej miejscowości. Były to drewniane szeregowe pomieszczenia z drewnianym na wypadek deszczu i śniegu zadaszeniem.
Wszędzie słychać było obce języki w obłokach papierosowego dymu. Wchodziło się wprawdzie do pomieszczeń zastawionymi nowoczesnymi, skajowymi kanapami i stolikami, przy których w garsonkach siedziały eleganckie damy z przewieszonymi kołnierzami z lisów z towarzyszącymi im panami w garniturach i krawatach z obowiązkowymi przewieszonymi prochowcami i laskami parasoli, ale nie zmieniało to ogólnego wrażenia. Niskie stropy powodowały uczucie klaustrofobii i przeraźliwego tłoku, gdyż cały czas podróżni o różnych kolorach skóry z charakterystycznym bagażem podręcznym, czyli skajową torbą na paskach przez ramię pałętali się wszędzie i Krystyna z dziećmi odetchnęła, jak zdołali przedrzeć się do wyjścia z komory celnej i odprawy, od grzecznych, ale zimnych umundurowanych celników i celniczek.
Niemniej, jak to bywało w zwyczaju władz, co i rusz o potrzebie nowego lotniska trąbiły wszystkie gazety i kroniki telewizyjne, ale niewiele się zmieniało. Wielkie tablice z planami zatwierdzonego do realizacji architektonicznego projektu zakrywały wstydliwe elewacje starych wnętrz budynków. Był to przepiękny, modernistyczny pomysł powstały juz w czasie odwilży gomułkowskiej, z socrealizmem nie miał już nic wspólnego i dlatego zachwycał.
Laureaci konkursu architektonicznego zorganizowanego kilka lat temu zaproponowali jednopiętrowy budynek złożony z trzech sektorów: dworca pasażerskiego, dworca towarowego i części administracyjnej. Andrzej z uwagą prześledził te futurystyczne rysunki. Na dworcu pasażerskim odlatujący i przylatujący połączeni byliby systemem pochylni biegnącej aż na pas startowy. Najpiękniejszy miał być strop: harmonijkowy dach z żelbetowych prefabrykowanych płyt. Jak donosiły tablice informacyjne, generalnym wykonawcą obiektu jest Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego „Żelbet” prowadzący już prace wstępne przy Żwirki i Wigury, ale od niedawna przejmuje budowę Warszawskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego „Budomontaż”. W całej Polsce różne podzespoły przygotowywały materiały i prefabrykaty, między innymi 180 ton aluminium: 150 ton na elewacje, 30 ton do wykończenia wnętrz. Na to, by budowa ruszyła z kopyta potrzebne były pieniądze, a tych w bieżącej pięciolatce nie przydzielono.
Andrzej zachwycał się tymi projektami, pięknych, jasnych, lekkich, nowoczesnych przestrzeni ze srebrnego aluminium i przeźroczystego szkła. Posadzki miały być z dywanów i marmurów, wzdłuż ściany zimowy ogród pełen roślin. Poczekalnia obszerna, na pięćset osób, w górze na antresoli zaplanowano kawiarnię i restaurację dla 400 podróżnych skąd wychodziłoby się na taras gdzie 1500 osób może żegnać odlatujących.
Andrzej z uwagą przypatrywał się samolotom stojącym na płycie lotniska, Tu-104, Caravelle, Boeing 707. Lądowały tu samoloty towarzystw lotniczych z całego świata: SAS, Air-France, PAA, Sabena, Aerofłot, KLM, BEA na tym biednym, drewnianym lotnisku.
Po zwrocie sześciu waliz wyszli, minęli budkę telefoniczną z napisem Taxi, do której nikt nie wchodził gdyż kurs na Okęcie był dla warszawskich taksówkarzy opłacalny zawsze i można tu było dostać taksówkę bez kolejki. Natychmiast podjechał moskwicz z charakterystycznym dla taksówek paskiem w szachownicę naklejonym pod oknami. Kierowca w berecie, ubrany w drelichy, z wystającą nieświeżą koszulą w kratkę zaprosił ich do środka. Wkładając do bagażnika walizy świszczał coś niezrozumiale od trzymanego w ustach papierosa.
Do Śródmieścia było 10 kilometrów, zmierzchało i Warszawa stawała się pięknym europejskim miastem rozświetlonym neonami i latarniami. Miasto, jak pamiętał z „Kroniki” oświetla 38 tysięcy latarń zamienionych z gazowych na rtęciowe i fluorescencyjne.
Wjechali na Aleje Jerozolimskie przy skrzyżowaniu z Marszałkowską, w głębi widać było już hotel “Polonia” a na przeciwko bryła śnieżnobiałego Pałacu Kultury robiła magiczne wrażenie i Andrzej z satysfakcją stwierdził, że jednak nie wracają do totalnego zadupia. Do wschodniej ściany Hotelu Polonia niedawno dobudowano nowoczesny Hotel “Metropol”, który akurat został ukończony. Teraz nowiusieńki jarzył się błękitnym neonem na dachu, na fasadzie wisiały transparenty i ogromna warszawska syrenka. Obok wieka “Cepelia” także informowała neonem, że już jest zbudowana i otwarta swoimi wielkimi, rozświetlonymi oknami. Oświetlało to wszystko tajemniczy, stojący w mroku zabytkowy Hotel Polonia, którego tylko żółty neon elegancko z dachu informował o jego istnieniu. Z prawej strony jarzył się gigantyczny turkusowy neon z pionowym napisem PKO na secesyjnej kamienicy.
Byli zmęczeni i chętnie powitali ten, jak im się wydawało, zupełnie nie przynależny im luksus tradycyjnego, przedwojennego hotelu, gdzie obsługa hamowała się ledwo – widząc ich biedne walizki i ubiór – by nie okazać im wzgardy. Hotel przeznaczony był dla zupełnie innych gości, jednak Polservice miał obowiązek zakwaterować ich gdzieś na czas podróży i widocznie przy chronicznym braku miejsc w hotelach warszawskich zawsze znajdowano miejsce w tym hotelu będącym w ciągłym pogotowiu dla gości najznakomitszych.
Powstały na początku XX wieku, wzniesiony za carskie ruble, z paryskimi mansardami widocznymi na elewacji, z wnętrzami w stylu Ludwika XVI, był już przed wojną hotelem dla wybranych. Ściany korytarzy zdobiły fotografie sławnych gości: Jan Kiepura śpiewa na balkonie Hotelu. Dalej portrety: Adolf Dymsza, Stefan Żeromski, Julian Tuwim, Jan Lechoń, Ludwik Solski, Kornel Makuszyński, Mieczysława Ćwiklińska, Tadeusz Boy-Żeleński, Leon Schiller, Maria Jasnorzewska-Pawlikowska. Niemcy doceniając wygodę ekskluzywnego hotelu, zrobili z niego siedzibę Wehrmachtu i dzięki temu ocalał. W czasie Powstania Warszawskiego był tu szpital i składano tu broń. Po wojnie były tu przejściowo ambasady: fińska, hiszpańska, rumuńska, brytyjska i szwedzka. Zatrzymywali się dyplomaci. Miał siedzibę Czerwony Krzyż i UNRA.
Krystyna znała ze swojej ulubionej powieści „Zły” Tyrmanda znajdującą się w hotelu najwytworniejszą kawiarnię Warszawy, ale teraz zamieniła się w pełny prostytutek, handlarzy dolarami i bonami PKO nocny lokal, do którego strach było wejść.
Wszyscy zresztą byli bardzo zmęczeni wielogodzinną kilkudniową podróżą.
Andrzej wiedział że gdzieś tu niedaleko jest legendarna „Stodoła”, gdzie bawią się dzieci i wnuki ekipy rządzącej, gdzie przychodzą dziennikarze, literaci, artyści i studenci za okazaniem legitymacji studenckiej (zagranicznych dziennikarzy zza żelaznej kurtyny i jadących na moskiewskie festiwale wpuszcza się bez legitymacji), ale niekoniecznie chciał się tam znaleźć. Oglądał wielokrotnie w Polskiej Kronice Filmowej szampańską zabawę tańczących ponad stu par młodzieży w drewnianym baraku dawnej stołówki robotników budujących Pałac Kultury, teraz w baraku przy Trębackiej, powstałym przy odbudowie Teatru Wielkiego.
Drugie tyle siedziało przy barze i piło kawę lub oranżadę, gdyż podobno wódki tam nikt nie pił. „Stodołę” otwierali o szóstej, ale już od godziny stał tam tłum, gdyż można wpuścić tylko 400 osób.
Muzyka od czasu powstania „Stodoły” ewoluowała. Od pionierskiego jazzu, który po odwilży stał się symptomem nowych czasów reżimowego przyzwolenia na murzyńskie rytmy uciśnionego przez USA ludu, po „mocne uderzenie” rodzimych zespołów, których Andrzej ani nie poważał, ani nie słuchał. Znał z serialu „Wojna domowa” zespól „Chochoły”, grający podobno teraz w Stodole, z którego nabijali się codziennie w „Santku”. Wiedział, że „Santek” był prowincjonalny, ale przynajmniej nie udawał czegoś, czym nie był, jak robiły to warszawskie pseudo wolnościowe miejsca spędów bananowej młodzieży. I tam przynajmniej, nie było żadnej muzyki, którą by pozwolono, lub nie, prawdziwą muzykę mieli w domu z Radia Luxemburg i z przemycanych płyt.
Późno wstali, musieli się spakować i dać walizy do portierni w oczekiwaniu na wieczorny pociąg do Katowic. „Górnik” kursował tylko dwa razy na dobę. Rano przywoził pasażerów z Górnego śląska, wieczorem odwoził. Mieli kilka godzin, by pobyć jeszcze w Warszawie. Zieleniec powiedział im, że najlepiej dojechać trolejbusem „56” i wysiąść na Traugutta, ale woleli pójść piechotą, gdyż Andrzej chciał zobaczyć częściowo ukończoną Ścianę Wschodnią, a Krystyna wstąpić do sklepów.
Pierzeja Marszałkowskiej miała być w założeniu harmonijnym uzupełnieniem dla zupełnie nieharmonijnej architektury Pałacu Kultury, który nie dość, że zdominował w pionie przestrzeń, to jeszcze rozłaził się poziomo dzięki licznym u podstaw przybudówkom. Właśnie ukończono budować Rotundę, modny, corbusier’owski, na planie koła przeznaczony na nową siedzibę banku PKO gmach, cały oszklony z harmonijkowym dachem i Andrzejowi zaraz przypomniała się architektura rewolucyjnej Kuby, gdzie dachy miał taki pofalowany charakter ze względu na nękające wyspę tajfuny. Zza Rotundy wyłaniał się nowoczesny wieżowiec „Universalu”, miejsca pracy najbardziej w Polsce wymarzonego i pożądanego zawodu: urzędnika Handlu Zagranicznego, dlatego był tak ogromny, by pomieścić ile się da marzeń. Za Rotundą ciągnął się szereg handlowych pawilonów na palach tworząc podcień, gdzie wte i wewte szybko przemierzało morze warszawiaków.
Reklamy zachęcały do kupna najnowszych tkanin i ubiorów z krempliny i elany, jednak chodzący po ulicy tłum był jakoś inaczej ubrany i wszyscy unikali jak ognia tych nowalijek, a do największego szyku należały spódnice z wełnianej flaneli i angielski styl edwardiański. Jednak, jak postrzegał to Andrzej, większość kręcących się po Marszałkowskiej i deptaku za Universalem, do którego też zaglądnęli, byli to ubrani najprawdopodobniej najlepiej jak tylko się da na wyjazd do stolicy, pracownicy na delegacjach i ludność okolicznych wsi i miasteczek przyjeżdżająca tu na zakupy. W chustkach, beretach z antenką, jesiennych prochowcach, spodniach i spódnicach z „zerówki” szarzy, nieciekawi i smutni. Ci, o których pisał „Przekrój”, pisarze, filmowcy i aktorzy siedzieli pewnie w tych rozhałasowanych klaksonami na ulicy samochodach, głównie Wartburgach, Syrenach, Wołgach. No i w Warszawach w różnych modelach z przebudowanym tyłem, starszych i nowszych wersjach, służących jako wozy transportowe, milicyjne a nawet karetki pogotowia.
Krystyna wiedziała, że warszawskie sklepy MHD i WSS są zupełnie inaczej zaopatrzone niż w Katowicach, ale przecież nie miała siły uzupełniać katowickich niedoborów, zresztą i tak wszędzie, było w nich mnóstwo ludzi. Oblegano Delikatesy, sklepiki z artykułami kolonialnymi, Supersam.
W Galluxie ceny były horrendalne, to samo można było za grosze kupić w Przemyślu na ciuchach, tylko nie nowe. I tak najlepiej było kupować za bony towarowe PKO w sklepach banku Polskiej Kasy Opieki, gdzie opiekowano się Polakami w ten sposób, że umożliwiano im kupno zagranicznych rzeczy opłaconych dewizami za granicą. Takich sklepów w Warszawie było pełno, w Katowicach tylko jeden, na Koszutce na Morcinka. Tu na Kredytowej, Mazowieckiej, Czackiego, Traugutta, we wszystkich hotelach – Krystyna miała wykaz adresów tych sklepów dołączony do każdego zakupu ulotką reklamową, ale nie wiedziała, że w nich są takie tłumy, podczas gdy w Katowicach było zawsze raczej pustawo.
Po drodze mijali stojące gęsto „kioski” MO z charakterystycznym neonem na szczecie. Weszli w Nowy Świat, który faktycznie pod względem wystaw sklepowych był zupełnie nowy, pełen luksusowego, zawsze pożądanego towaru. Szli Krakowskim Przedmieściem w kierunku Starego Miasta, minęli hotel Bristol i na końcu Karowej dotarli do numeru 14/16.
Była to luksusowa kamienica na skarpie budynku powstałego tuż przed wojną dla Towarzystwa Handlowo-Przemysłowego “Horacy Heller” S.A. z fasadą z piaskowca w stylu art deco, z balkonami wykończonymi żelaznymi kutymi barierkami.
Wjechali windą na czwarte piętro. Mieszkał tu gdzieś Jan Cybis, z którym Bogdan Zieleniec się przyjaźnił, a z ich sąsiadem, Janem Marcinem Szancerem, nie.
Mieszkanie, Andrzejowi nie przyzwyczajonemu do małego metrażu wydało się ogromne. Zieleńcówne zaraz zabrały go z Ewą do swoich pokojów, Krystyna utonęła gdzieś w czeluściach innej części mieszkania.
Nie wiedzieli, kto w którym pokoju mieszka, raczej stanowiło to wszystko jeden wielki, bardzo swobodny futerał mieszkalny, w którym nie było podziału na meble i przedmioty, a też nie sprawiało wrażenia jak po rewizji, gdzie wszystko jest na wierzchu. Nie, Andrzej, mający skłonności do pedanterii ani nie był niemile zaskoczony, ani też nie wpadł w zachwyt. W jednym pomieszczeniu wokół wszystkich czterech ścian ciągnęła się gruba warstwa kubańskich muszli z piaskiem i taka ekspozycja kubańskich zbiorów najbardziej mu się podobała. Wszędzie walały się książki i periodyki artystyczne, dostrzegł stos „Miesięczników literackich”, o których Kasia powiedziała, że ich nie czyta, mimo, że mama jej je poleca i ciągle kupuje. W ogromnej łazience sterta damskich ubrań zasłoniła raz na zawsze ukrytą pod nimi pralkę i ciągnęła się aż po sam sufit.
Wyszedł na balkon. Po drugiej stronie pod numerem Karowa 31 znajdował się legendarny gmach Warszawskiego Towarzystwa Higienicznego, o którym Andrzej wiele słyszał na polskim i historii. Chwalebna instytucja, przywrócona społeczeństwu za przyczyną gomułkowskiej odwilży, walcząca przed wojną z brudem, nędzą i nieszczęściem takimi wojownikami jak Bolesław Prus, Tadeusz Boy-Żeleński, czy Janusz Korczak, promieniowała na odległość tym właśnie i Andrzej pozazdrościł Zieleńcównom tego widoku z okna: na ten okrągły gmach wzniesiony na początku XX wieku i cudem ocalały z wojennej pożogi.
Długo w piątkę siedzieli wspominając Hawanę, aż zrobiło się bardzo ckliwie i sentymentalnie. Kiedy Krystyna zawołała ich, że jeszcze dzisiaj mają pociąg do Katowic i że pora wracać, wszystkie trzy Zieleńcówne wpisały sobie adres Andrzeja i Ewy do swoich notesików i wszyscy uroczyście sobie przyrzekli, że będą pielęgnować ich dozgonną przyjaźń.
Zdążyli na powrotny pociąg do Katowic. “Górnik” już od kilku lat awansował na pociąg expresowy. Należał do ścisłej czołówki polskiej pod względem prędkości: przekraczał 85 km na godzinę. Ale i w tym krótkim czasie kilku godzin, wśród podróżnych wracających z warszawskich delegacji – gdzie tylko oni mieli bagaż, reszta w garniturach, z krawatami, z aktówkami pod pachą – Andrzej pogrążył się w rozmyślaniach o zamkniętym już raz na zawsze epizodzie kubańskim.
W szkole Andrzeja na lekcjach o niczym innym się nie mówiło, jak o obchodach Tysiąclecia Państwa Polskiego. Albo zamykano drogi dostępu pielgrzymom do Gniezna, aresztowano kopię najświętszego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, albo wyliczano opresje ze strony katolików niszczących nocami plansze powiadamiające o państwowych obrzędach. Walka Gomułki z Wyszyńskim nie bardzo Andrzeja interesowała, szczególnie, że ich wychowawca Fizyk wytypował go do wojewódzkiej Olimpiady z fizyki.
Andrzej nie miał problemu z wejściem po swojej nieobecności do klasy, która już stała się klasą maturalną. Wszyscy byli po wakacjach, które z początkiem października jeszcze im nie wywietrzały i nawet silna opalenizna Andrzeja nie odstawała od ich opalonych twarzy. Większość kolegów i koleżanek była na wakacjach za granicą, a to w Jugosławii, a to w Bułgarii. Największy przyjaciel Andrzeja, Maciek, którego ojciec do czasu zerwania kontaktów moskiewskich z Pekinem stale przebywał w Chinach na kontrakcie, cieszył się teraz nieobecnością rodziców, którzy wyjechali tym razem na kontrakt do Iraku pozostawiając Maćkowi upoważnienie na pobieranie z banku Polskiej Kasy Opieki bonów dolarowych, za które kupował różne zagraniczne smakołyki i kosmetyki na klasowe prywatki. Zaraz po powrocie Andrzeja ich klasa w komplecie stawiła się u Maćka w Punktowcu na Koszutce. Przyszedł Andrzej z pudełkiem cygar, też nie omieszkał zapalić i jak wszyscy bawili się przy dźwiękach „Revolver”, nowego albumu Beatlesów w białej okładce, który ktoś jako najwyższą świętość przyniósł, Andrzej zemdlał i leżał tak pod stołem otumaniony cygarem, podczas gdy wszyscy tańczyli co chwilę wbiegając do łazienki, wycisnąć sobie z tubki pasty Colgate kolejne centymetry splecionego białego i czerwonego paska i wpatrywać się w niego zachwycie.