Imieniny Wanda obchodziła na raty, bo ciągle ktoś wpadał z życzeniami o różnej porze, a nie było w zwyczaju nikogo zapraszać. Obowiązkowo każdy musiał pamiętać o imieninach i nikt nikomu tego nie przypomniał.
23 czerwca bez uprzedzenia – bo Wanda nie miała telefonu – od rana, sąsiedzi z klatki, okolicznych kamienic i znajomi ze starego miasta i Zasania, wchodzili na pierwsze piętro, by ucałować rączki bądź policzki Wandzi.
Już poprzedniego dnia Wanda z Emilem piekła tort orzechowy z masą migdałową z surowców wywalczanych tygodniami aby zdążyć na czas, a ponieważ nie mieli lodówki, a nie można było liczyć na naturalne oziębianie potraw na balkonie, szybko rano kręciła majonez, kroiła jarzyny na sałatkę, kosztowała śledzie, czy nie za słone, czy ukiszony barszcz nie za kwaśny i trzymała w rurze kuchni węglowej wczoraj upieczone paszteciki.
Pierwsza zjawiła się Ginalska z trzeciego piętra z najnowszym dowcipem o Gomułce, by z Wandą wypić kieliszek „mamy z tatą”, czyli spirytus z sokiem malinowym. Potem wpadła Pająkowa przed otwarciem ogródka jordanowskiego założonego niedawno między kamienicą Wandy, a kamienicą jej szwagierki Isi, którą to kamienicę Franek zdążył wybudować siostrze tuż przed wojną. Pająkowa jako dozorczyni czterech kamienic przy zaułku Tuwima wychodzącego na słynną z mordowni i nocnych bijatyk ulicę 1 Maja zwanej tak po nowemu, dawną Dworskiego, przestała przykładać się do sprzątania. Odkąd dołożono jej opiekę nad ogródkiem jordanowskim i czytanie w nim bajek dzieciom, wybrała to drugie, gdyż uznała, że albo to, albo tamto. Dlatego nie śpieszyła się zbytnio, zabawiając trochę u Pani Wandy, bo dzieci mogą zawsze poczekać, a i ona trochę od tego czytania odpocznie. Zabrała też od Wandy brudną pościel, którą regularnie raz w miesiącu zanosiła do praczki.
Bandurska idąc do pracy do biblioteki gdzie była kierowniczką wstąpiła z naręczem piwonii i nowymi książkami z charakterystyczną obwódką na okładce odciśniętą od nocnika, które to obwódki w jej bibliotece miały wszystkie interesujące książki, a Bandurska miała ambicję przynosić Wandzie książki tylko interesujące. Wanda nie mogąca usnąć połykała jak smok jedną książkę każdej nocy i Bandurska starała się przynosić książki tylko grube, najczęściej historyczne, by starczały na dłużej.
Dzidka przyszła zaraz, jak skończyła pracę w banku, czyli po trzeciej, zabierając ze szkoły synka, który urodził się tylko z dwoma palcami u prawej ręki. Piękna Dzidka, córka zmarłego profesora polonistyki na uniwersytecie lwowskim i zmarłej przyjaciółki Wandy sprzed wojny była nieszczęśliwą rozwódką i Wanda traktowała ją ulgowo. Starała się jej pomóc i oszczędzać w odróżnieniu od reszty znajomych, których dzięki swojemu urokowi potrafiła sobie podporządkować i sprawić, że świadczenie jej różnych usług było dla nich wyróżnieniem i przyjemnością.
Właściwie główny bankiet zaczynał się, kiedy Dzidka zabierała synka i wracała do banku, w którym mieszkała. Jako samotnie wychowująca dziecko dostała tam służbową, jednopokojową kawalerkę. Bank zamykano na sztaby, zamki i kraty po zakończeniu urzędowania i otwierano dopiero rano. Przez to Dzidce nie sposób było, mimo niezwykłej, chociaż staroświeckiej urody, znaleźć jeszcze życiowego partnera.
Ale właśnie dzisiaj Dzidka zwierzyła się Wandzie traktując ją jak matkę, że się zaręczyła. Narzeczony nie ma zawodu, handluje na Kamiennym Moście dolarami, a jej przyszła teściowa na straganie na targowisku sprzedaje jarzyny. Wanda nie mogła opanować się, by nie okazać swej dezaprobaty, wiedząc, że dziewczynę stać na coś lepszego. Jej matkę znała z dzieciństwa, gdyż ich matki się przyjaźniły i ta wielopokoleniowa zażyłość kobiet z ziemiaństwa doczekała się takiej degradacji potomków.
Do Wandy schodzili się po południu goście ze Śnigurskiego: celnik Jasiu Knot z żoną Milą i z jego siostrą Renią, która służyła w ich domu jako kucharka, sprzątaczka i pokojówka, gdyż kochała brata, a on orał swoją siostrą, by zaoszczędzić żonę w prowadzeniu domu i wychowywaniu dzieci. Skonana siostra zasypiała przy stole, uprzednio zdając relację co dzisiaj na obiad ugotowała. Wanda, zaprzyjaźniona z ich całą rodziną współczuła Renie, gdyż wiedziała co to jest ugotować obiad na kuchni węglowej dla pięciu osób, a przecież tak jak ona, Renia była już na emeryturze i nie miała siły i zdrowia.
Jej szwagierka Isia przyszła z prawdziwą angielską herbatą w torebkach i na stół w salonie wjechały szklanki z wystającymi sznurkami z obrazkami dyliżansu Klubu Pickwicka.
Na samym końcu już pod wieczór przyszedł mecenas Janek ucałować rączki siostrzyczce, ale nim wszedł do salonu, Leśka podała mu w kuchni pozostawiony dla niego obiad. Od kiedy jego żona Wisia dowiedziała się, że ma kochankę Krysię, zabrawszy pensję na trójkę dzieci nie dawała mu nic do jedzenia. Janek, wracając z sądu lub izby adwokackiej wstępował sporadycznie na obiad do „Adrii”, ale z braku pieniędzy głównie żywił się u siostrzyczek.
Wanda próbowała zdominować przyjęcie opowieściami o tym, że Krzysia z dziećmi jest już na Kubie, ale szybko goście wyzwolili się z jej kontroli i bankiet zjechał – dzięki krążącej po stole kryształowej karafce z wiśniówką – na tematy mniej egzotyczne, czyli przemyskie i gomułkowskie. Janek zdążył powiedzieć Wandzie, że mimo licznych pism słanych do władz miasta nie udało mu się wywalczyć anulowania nakazu aneksji połowy jej ogrodu na rzecz przyległej do posesji Wandy szkoły zawodowej. Isia nalegała, by Wanda, prowadząc księgi rachunkowe jej kamienicy, gdyż ona nie potrafiła ich prowadzić, chociaż wywalczyła, by nie trzeba było do jej istnienia dopłacać. Niektórzy lokatorzy czynszu płacić nie chcieli, a co miesiąc trzeba było do magistratu pieniądze przynosić. Jasiu-celnik opowiadał kogo to nie przepuszczał przez granicę.
– Ostatnio do Lwowa, do swojego rodzinnego miasta, jechał Hanuszkiewicz z Zofią Rysiówną – mówił z dumą. Jasiu ich ugościł w swoim gabinecie i poczęstował kieliszkiem koniaku.
Wanda była zmęczona i zadowolona, jak już poszli. Kwiaty wyniosła do sieni, by nie zabierały jej tlenu podczas snu. Otyłość powodowała coraz częstsze zadyszki, a opuchnięte nogi uniemożliwiały chodzenie. Nożyczkami cięła buty, by móc je włożyć. Pantofle były niemiłosiernie przydeptane.
Mała 66 lat i czuła się staro. Na dodatek nikt na wakacje do niej nie mógł przyjechać. Leszek z Renią swój krótki urlop woleli spędzić nad morzem, a Mirkę dać na kolonie wiedząc, że nie poradzi sobie sama z gotowaniem dla wnuczki. Zresztą, mieli swoje problemy. Wnuk Witek, który nie chciał się uczyć i zdać na studia, by nie pójść do wojska zażył pozyskany od komuny wrocławskich hipisów, do której od dwóch lat należał, narkotyk – symulując samobójstwo. Wprawdzie siostra Witka Mirka o umówionej godzinie wezwała pogotowie, ale Witka po odratowaniu umieszczono w wojskowym szpitalu psychiatrycznym, skąd Leszek uruchamiając wszystkie możliwe znajomości w Urzędzie Wojewódzkim Miasta Wrocławia zdołał go zupełnie ogłupiałego wydobyć dopiero po kilku miesiącach.
Krysia miała z Kuby wrócić dopiero jesienią, czyli całe lato Wanda pozostawała sama.
Wanda próbowała usnąć po tak wyczerpującym dniu, ale krzyki i piski batiarów dochodzące z ulicy Dworskiego nie pozwalały jej zasnąć. Ktoś co jakiś czas z przyległych okien wylewał na parę siedzącą pod oknami na ławeczce nocnik, co kończyło się ordynarną pyskówką. Całe szczęście Emil zamknął na klucz klatkę schodową już o 22 i nikt tam nie nasika.
Wanda nie mogła czytać przyniesionej przez Bandurską kolejnej powieści Kraszewskiego i pogrążyła się we wspomnieniach. Nie mogła się przyzwyczaić do nowych nazw ulic, mimo, że nigdy nie lubiła tego miasta, to jednak wydawało jej się, że czyniony jest gwałt na mieście ukochanym przez jej męża. Franek po wojnie nie chciał już, zamieszkawszy w Gliwicach, go oglądać, a tych nazw ulic by nie zniósł. Wybudował kamienicę na Pierackiego i przecież nic ten Pieracki nie przeszkadzał do niedawna, ale zmienili go na Tuwima. Czyżby Pieracki nie spodobał się Ukraińcom, coraz liczniej – jak opowiadał Janek – zajmujących najbardziej lukratywne posady w przemyskich urzędach? Podobno po zabójstwie Pierackiego Piłsudski zgodził się na powstanie Berezy Kartuskiej.
Ach, nie tylko zmiana nazw, ale i co to za ludzie dzisiejsi! Przemyśl przed wojną mimo wszystko był miastem inteligenckim, obok Lwowa i Krakowa plasował się wysoko w galicyjskiej hierarchii. Tarnów, Przemyśl, Stanisławów to miasta inteligencji, było tu biskupstwo i sąd, dużo wykształconych ludzi, wielu lekarzy, aptekarzy i inżynierów pozostawało tu po studiach wyższych. A teraz gdzie nie spojrzeć, hołota, rozboje, niszczejące przedwojenne kamienice jeszcze żałośniejsze od pojawiających się ciągle nacjonalistycznych napisów, od bójek pomiędzy kibicami sportowymi Śródmieścia i Zasania. Dworzec, chluba zaboru austriackiego skąd jechały pociągi do Lwowa, Krakowa i Budapesztu, teraz przebudowywany i pozbawiony tamtego smaku i elegancji, jest na dodatek brudny i zasikany. Pasaż Gansa zbombardowany, nigdy nie odbudowany. Cała energia dworca jest w tych babach z koszami przesiadającymi się z autobusu na autobus, by dostarczyć z okolicznych wsi codziennie wszystko, czego nie potrafiły zapewnić mieszkańcom państwowe przedsiębiorstwa.
I ten haniebny Rok Milenijny, który już niedługo się skończy. W Przemyślu zaczął się już u ubiegłym roku przygotowaniami do obchodów Milenium Chrztu Polski w kościołach, a na ulicach i w Dniach Przemyskich do obchodów Tysiąclecia Państwa Polskiego. Pozornie znaczyło to to samo, ale tylko pozornie. Z biegiem czasu doszło do otwartej wojny między Państwem, a Kościołem na tle właśnie tych zadawałoby się, radosnych obchodów. Walki o to, do kogo one należą.
Dla pobożnych przemyślan jak i dla Wandy, wiernej córy swojej parafii ojców reformatów, szczęśliwie PZPR nie sprzeciwiło się mianowaniu 3 grudnia 1965 przez papieża Pawła VI biskupem diecezjalnym diecezji przemyskiej czterdziestoparoletniego adiunkta KUL-u księdza Ignacego Tokarczuka.
Nowo mianowany biskup przystąpił natychmiast do realizowania zaplanowanego wcześniej wznoszenia 430 świątyń i ustanowienia 220 nowych parafii na terenie swojej diecezji wbrew zakazom władz i bez potrzebnych do budowy pozwoleń. Na pierwszy ogień zaczęto budować w Przemyślu seminarium duchowne.
Jak donosiła Wolna Europa, rozpoczęte przez Prymasa obchody 16 kwietnia 1966 roku mszą świętą w katedrze gnieźnieńskiej zakłócono obchodami 21 rocznicy forsowania Odry i Nysy Łużyckiej przez II Armię Wojska Polskiego i przeszkadzały w celebrze armaty. Tak działo się przez następne uroczystości kościelne w kolejnych milenijnych miastach i katedrach, podczas których Gomułka nakazywał alternatywne uroczystości państwowe.
Po otrzymaniu sakry biskupiej z rąk prymasa Wyszyńskiego w przemyskiej katedrze 6 lutego bp. Tokarczuk wygłosił wiele antykomunistycznych kazań. Na wieść o tych kazaniach, która rozniosła się lotem błyskawicy po mieście, serce Wandy rosło i napełniało się nadzieją, gdyż od razu odważniejsze kazania zaczęto wygłaszać w innych kościołach, między innymi u reformatów w parafii Wandy i nie musiała na kazania biskupa iść aż do katedry.
1 marca 1966 biskup powołał Komitet Organizacyjny Milenium Chrztu Polski w diecezji przemyskiej. Wszystkie parafie przygotowywały wiernych do głównych sierpniowych uroczystości.
Wanda z Leśką i Emilem stawili się w sobotę o 17.00 na placu katedralnym, tuż przy mieszkaniu Janka, do którego nie mogli wejść ze względu na Wisię, obrażoną na nie, że siostry przyjmują u siebie jej męża z kochanką, chociaż za każdym razem próbowały to ukryć wpuszczając Krysię do mieszkania przez drzwi dawnego gabinetu Franka.
Kopia obrazu Jasnogórskiej Madonny nie przybyła z Warszawy do Przemyśla i w absydzie Katedry postawiono na ogromnej trybunie pustą ramę, oraz przygotowano tron dla Przemyskiej Madonny z Jackowa. Tłum, mimo, że przyszli przed czasem, wypełniał już szczelnie cały Plac Katedralny i ciągnął się w nieskończoność, a ludzi ciągle przybywało.
Dwudziestu biskupów było już tutaj, a pozostała dwudziestka w innych miastach diecezji równocześnie celebrowała msze święte. Niektórzy biskupi przylecieli samolotem do Rzeszowa, prymas Wyszyński przybył z Warszawy samochodem.
Szli teraz w procesji, do której dołączyła niesiona Matka Boska z Jackowa, późnogotycka, alabastrowa figura w pozycji siedzącej z dzieciątkiem i otwartą księgą na kolanach. Uratowała w XIII wieku świętego Jacka Odrowąża uciekającego z Kijowa przed Tatarami.
Mszę odprawiał nowy biskup przemyski, Tokarczuk, a kazanie wygłosił biskup z Katowic, Kominek. Po błogosławieństwie głos zabrał kardynał Wyszyński witany owacyjnie oklaskami.
Mimo, że równocześnie miasto przygotowało wiele sobotnich atrakcji, tłumów takich jeszcze nigdy Wanda nie wiedziała. Wzruszona, zapłakana, myślała o odwadze przemyślan, którzy będą mieć kłopoty w pracy, bo na pewno służby bezpieczeństwa robią ukradkiem zdjęcia uczestnikom. Ale wszyscy w tłumie, nie bacząc na nic, tak jak ona, uległy masowej euforii.
Nazajutrz w niedzielę rozpadał się deszcz. Przyszli jeszcze wcześniej niż wczoraj by zdobyć miejsce w Katedrze, co jednak okazało się niemożliwe. I dobrze, bo tym razem na Placu Katedralnym mogli oglądać w procesji 40 biskupów wraz z Madonną Jackową, a msza odprawiana była na zewnątrz.
Gospodarz biskup Tokarczuk wszystkim ordynował, witał, dziękował i zapowiadał. Mszę odprawiał arcybiskup Wojtyła, a prymas Wyszyński mówił kazanie. Na zakończenie arcybiskup Wojtyła też wygłosił kazanie, podziękowanie i wznowił wspólną modlitwę za tysiąclecie chrześcijaństwa. Zanosząc w procesji figurę Matki Boskiej do katedry tłum rzucił się na pierścień prymasa Wyszyńskiego, który on w geście dobrotliwym dał do ucałowania.
Wracali Katedralną. Wanda wspomniała, jak Franek przed wojną remontował na koszt własny Katedrę i został uhonorowany specjalnie wmontowaną tablicą obok ołtarza. Zgnębiony, zaraz po wkroczeniu wojsk radzieckich opuścił Przemyśl i wyjechał z Wandą i Krysią do Gliwic, by na to wszystko nie patrzeć i nie przeżywać jeszcze raz okupacji radzieckiej. Teraz, gdyby dożył tej dzisiejszej mszy, byłby na pewno pełen nadziei, że bolszewik nie zagnieździł się tutaj na zawsze.
Szli w dół Franciszkańską, która teraz nazywała się Tysiąclecia, uwzniośleni. Deszcz przestał padać, wyjrzało słońce, a Wanda i Leśka nie czuły swoich zbędnych kilogramów. Leśka pospiesznie wyjęła sztuczną szczękę, którą wkładała tylko do kościoła, nie używała jej nawet do jedzenia, tak była źle zrobiona na ubezpieczenie i tak ją uwierała. Ale wszyscy troje czuli się wspaniale.
Idąc wymieniali na wyrywki, gdzie tu stały sklepy przed wojną, kto je prowadził, jak się nazywały i co sprzedawały. Masarnie, wędliniarnie, drogerie, bławatne, cukiernie, z zabawkami, wszystko pełne towarów i usłużnych sprzedawców. Sandauera, Ochsenbergacha, Pomeranza, Rosiewiczów, Wojtowiczów. Po tym wszystkim Leśce została puszka metalowa po herbacie Meinla, a Wandzie metalowe pudełko po cukierkach z lwowskiej Hazet „parowej fabryki cukrów, czekolady i marmelady”, która to fabryka teraz, jak powiedziała Ginalska, nazywa się „Switocz” i cztery lata temu złączono ją z czortkowską fabryką “Bolszewik” oraz fabryką im. Kirowa.
Doszli do Placu na Bramie, który teraz nazywał się placem Karola Marksa i przystanęli przed Pomnikiem Wdzięczności. Nazwiska oswobodzicieli Przemyśla spod niemiecko-faszystowskiej okupacji wyryto na obelisku odsłoniętym już 1 września 1945: pułkownik M. C. Nowochodko, starszy lejtnant S. H. Wartanian, kapitanowie S. N. Niłow, W. N. Jabłukow, podpułkownicy M. A. Michaiłów, E. M. Szinkarew, starsi lejtnanci E. M. Koziniec i W. M. Lwisow.
Nie wolno było wywieszać flag polskich, tylko czerwone.
Jak donosiła Wolna Europa, którą w nocy odsłuchali, w trakcie obchodów 1000-lecia Państwa Polskiego, wieców, festynów i pochodów dochodziło do bójek, ataków MO i ZOMO, jednak na uroczystościach religijnych ogólnie pozwalano na spokojne powroty do domów wiernym, którzy odnieśli niewątpliwe zwycięstwo nad komunistami. W Przemyślu uczestniczyło w obchodach milenijnych 40000 wiernych z całej diecezji.