Lata sześćdziesiąte. Wanda (9)

Najlepiej było jechać do Gliwic, gdzie pociąg był podstawiany i pusty, ale i w Katowicach jeszcze można było znaleźć miejsce siedzące, jak się jechało grubo po świętach.
Wanda musiała wracać do Przemyśla przynaglana pismami sądowymi, by podjąć walkę o zabrane części ogrodu przez sąsiadującą z posesją Wandy szkołę. Nie znosiła tej szkoły. całą korespondencję z nią prowadził adwokat, jej brat Janek, nawet nie chciała wiedzieć, co to za szkoła i co tam uczą. Okna kuchni wychodziły akurat na okna szkoły i jak tylko popatrzyła w tę stronę, zaraz jakaś nastolatka robiła głupie miny i pokrzywiała się Wandzie i Wanda zastanawiała się, czy oni się tam czegokolwiek uczą, czy tylko wystają w oknach i czyhają na nią, by się z niej natrząsać.
Krystyna odprowadziła ją nowym wejściem dworca na Placu Andrzeja, ale reszta była wielkim placem budowy. Montowano właśnie na słupach betonowe kielichy i jak pociąg wjechał na peron, tłum oczekujących szybko zaczął walczyć o miejsca w przedziałach, tak, że Wanda nawet nie zdążyła się przyjrzeć tym konstrukcjom, wdzięczna, że mimo tak kolosalnych utrudnień budowlanych, pociągi normalnie kursują.
Swoją małą, skórzaną walizeczkę położyła na górną półkę i zasapana usiadła przy oknie. Natychmiast przedział wypełnił się kobietami w chustkach zaciągającymi po wschodniemu i Wanda poczuła się jak u siebie. Dwie zakonnice siedziały naprzeciwko i nie odzywały się do nikogo, podczas gdy pozostali podróżni się rozgadali, powyciągali zawinięte w gazety jaja na twardo i kiełbasę, termosy i wielkie chustki do nosa. Powietrze wypełniło się zapachami jedzenia i potu, nikt oprócz Wandy, która zdjęła futro, nie rozebrał płaszczy i nie pozwolono otworzyć okna.
A tam, za oknem było niewinnie, czysto i biało od leżącego na polach śniegu. Wanda, dusząc się, nie odważywszy się okna otworzyć w obawie przed współpasażerami, zatopiła się w półśnie.
Była w nim z Franusiem w Zakopanem, udało im się wyrwać z domu dokładnie trzydzieści lat temu w lutym, dać dzieci do Stanisławowa i pojechać w Tatry. Franek chciał koniecznie zobaczyć i przejechać się wagonikiem kolejki na Kasprowy Wierch. O jej supernowoczesnej konstrukcji czytał w prenumerowanych pismach o architekturze. Maszyny do poruszania wagonikami wybudowano w stoczni w Gdańsku, a liny w Sosnowcu. Wanda jechała z duszą na ramieniu, ale ośnieżone sosny w dole były w swym pięknie oszałamiające i przestała się bać. Wsiedli w Kuźnicach, skąd kolejka przeniosła ich na Myślenickie Turnie, a stamtąd na Kasprowy Wierch. Na szczycie zwiedzili obserwatorium astronomiczne. Wrócili do miasta, wynajęli taksówkę do Morskigo Oka, ostnie 8 kilometrów jechali saniami. Zamieszkali w nowym Hotelu na Kalatówkach.
Wanda, w swoim futrze, które ma do dziś i w którym, już dobrze wyleniałym, właśnie jedzie, czuła się w Zakopanem jak wielka pani. Nawet wtedy, kiedy Franek kazał jej zjechać ze stoku i ona mając pierwszy raz w życiu przypięte narty, paliła się ze wstydu, że nie potrafi, ale nawet wtedy czuła się jak wielka pani. A teraz jedzie walczyć o jakiś skrawek placu, na którym Franek tuż przed wybuchem wojny zwoził materiał na budowę drugiego skrzydła kamienicy. To dla Franka robię – rozmawiała z sobą Wanda – bo jak dla mnie, to niech ta swołocz weźmie wszystko i tak już nic nie mam, nie mam nawet wspomnień.
W Krakowie dosiadła się taka liczba podróżnych, a prawie nikt nie wysiadł. Kaloryfery wagonowe grzały i w tym ukropie Wanda zaczęła mieć halucynacje. Zasnęła. Śnił jej się Stanisławów, jak wysiada na jego pięknym dworcu przed wojną, czeka na nich jej starsza siostra Maniuśka, biorą dorożkę i jadą z dziećmi do mamy, na Issakiewicza. Idą święta wielkanocne, koniec marca 1937 roku, ale jeszcze jest zimno, Franek dojedzie później na same święta, a oni wcześniej, by pomóc. Maniuśka też ma już wolne w szkole, tylko ciągle znika, nie może opuścić ani jednej Drogi Krzyżowej, ani jednego nabożeństwa wielkopostnego. A mama… Wanda z rozczuleniem uśmiecha się przez sen, mama, specjalistka od ciasta francuskiego, od tych wszystkich wspaniałości, które wraz z kucharką Zosią na każde święta przygotowywały. W salonie, na największym w domu stole, naciągały ciasto struclowe, warstwę po warstwie, przekładając białymi obrusami. Gosposia ze wsi, zawsze częstowana kieliszkiem wódki na ten ziąb, jej matka dla towarzystwa też wypijała kieliszek, przynosiła w koszach wiklinowych najświeższe jaja i masło, cielęcinę i twaróg, laski chrzanu, wiązanki bukszpanu i barwinka do udekorowania stołu wielkanocnego. Jedzenia przygotować trzeba było dużo, przyjeżdżał Janek z nowo poślubioną żoną Wisią ze Stryja, gdzie dostał posadę sędziego w tamtejszym sądzie, na końcu Franek, jak zwykle bardzo zapracowany. Kiedy ksiądz z kolegiaty, ich parafii, przychodził poświęcić stół wielkanocny, zawsze czekał na Maniuśkę, która nie przychodziła z nabożeństw. – Ach, ponownie została na drugą mszę – mówił uśmiechnięty kapłan i wychodził, nie doczekawszy się Maniuśki.
I po tych wielkanocnych świętach, kiedy wszyscy się rozjechali, Franek z dziećmi wrócił do Przemyśla, bo musiały pójść do szkoły a ona Wanda została, bo matka poczuła się źle. Zaziębiła się, zachorowała na grypę. Wanda, kiedy Mania chodziła do szkoły opiekowała się mamą, ale mamie nic się nie poprawiało. Stanisławowscy lekarze zalecali okłady i leżenie, a 1 maja mama już nie żyła. Miała tyle lat co ona teraz, 67.
Ile lat miała Maniuśka, jak rozstrzelali ją hitlerowcy w lipcu 1941 roku w Czarnym Lesie? Ja miałam 41, Janek był najmłodszy, Leśka starsza o rok ode mnie, Mania nie mogła mieć więcej, niż 44 lata. Podobno rozstrzelali wtedy 300 mieszkańców Stanisławowa, ze wszystkich podstawówek rozstrzelano 60 nauczycieli. Podobno nachodzono ich w domach w czasie obiadu, by zastać, Niemcy posłużyli się milicją ukraińską. Brali pod pretekstem jakiejś szkolnej konferencji. I czemu nikt o tym nie mówi, nie pisze. Co innego Katyń, tam mordowali Sowieci, nie wolno mówić, ale dlaczego o masowych mordach hitlerowców na inteligencji polskiej się nie mówi? Wanda zastanawiała się, jak można było uratować Maniuśkę. Przyjeżdżała do nich do Przemyśla, jak weszli Niemcy, przywoziła im jeszcze jakiś tłuszcz do smarowania chleba. Po wejściu ruskich mieszkali już na Czarneckiego, u rodziców Franka i tam ich odwiedzała. Wanda czekała z dziećmi na sygnał, by uciec od Sowietów i przejść przez zamrożony San na stronę niemiecką, a Mania opowiadała, że nawet przy Sowietach w Stanisławowie nie jest aż tak źle. Mani pozwolono uczyć w polskiej szkole, ale zmieniono ją na modłę sowiecką na dziesięciolatkę. Wprowadzono tylko dodatkowo język rosyjski do obowiązującego przed wojną ukraińskiego i polskiego. Klasa była przeludniona, Mania miała na lekcjach dwa razy więcej uczniów, świadectwa wystawiała na radzieckich blankietach, ale cyrylicą po ukraińsku. Zmieniono Sapieżyńską na ulicę Stalina i Mania wiedziała już, że to czwarty rozbiór Polski. Kiedy Sapieżyńską zmienili na Hitlerstrasse, Wanda była już w Łańcucie, w niemieckiej guberni i Mani już nigdy nie zobaczyła.
Pociąg za Rzeszowem nagle kompletnie opustoszał. Do Żurawicy dojeżdżała kompletnie sama w przedziale. Wtedy ubrała już swoje futro, zdjęła walizeczkę i wyszła z przedziału, by czekać przy drzwiach, aż pociąg zatrzyma się i zobaczy na peronie pogodną twarz Emila.

Kika była młodsza od Ewy, Wanda lubiła rozmawiać z Kiką w zastępstwie Ewy. Właśnie przyszła pocztówka z Gdańska, w której Ewa pisała, że przyjechali i mieszkają w poniemieckim domu przy ulicy Sówki w Gdańsku Stogach. Andrzej jako laureat olimpiady fizycznej nie musiał zdawać egzaminu na wyższą uczelnię i oni pojechali zaraz jak Ewa dostała ze szkoły świadectwo ukończenia klasy drugiej. Czekali tam na kolegów i koleżanki Andrzeja, którzy zdawali jeszcze egzaminy na uczelniach i czekali na wyniki. Wanda rozumiała, że Andrzej chce być jeszcze po maturze ze swoją klasą i że nie przyjadą na wakacje do Przemyśla. Ale było jej niezmiernie żal, że nie przyjadą.
Przegrała proces ze szkołą i była w podłym nastroju, toteż rozmowy z Kiką, mieszkającą naprzeciwko w mieszkaniu okrojonym przez Wydział Mieszkaniowy z dawnego jej mieszkania, które przed wojną zajmowało całe pierwsze piętro – były dla niej w braku kontaktu z wnukami, jakąś pociechą i poprawiały nastrój.
Kika, jak się wyhasała w ogródku jordanowskim, uciekała od stękającej Pająkowej czytającej tam dzieciom bajki i szła na ławeczkę na skwer, gdzie po obiedzie siadywała Wanda z Leśką i Ginalską.
Kika lubiła opowiadać o swojej szkole, o wizytacjach nękających klasy, o nauczycielkach uprzedzonych najściami, starających się inscenizować lekcję, by chociaż najlepsze uczennice mogły wyrecytować, to co trzeba dla wizytatora. Kika nie należała do najlepszych uczennic, jednak przechodziła z klasy do klasy i chociaż nie miała w życiu lekko – jej ojciec był wiecznie pijany – traktowała szkołę prześmiewczo, lecz szkoły nie lubiła. Zakończono właśnie reformę szkolną i Kika musiała do podstawówki chodzić osiem, a nie jak Ewa, tylko siedem lat, a obowiązek szkolny przedłużono do 17 roku życia. Śmiesznie opowiadała o lekcji z oficerem Wojska Polskiego z okazji 25-lecia PPR, jak to uczniowie witali żołnierzy powracających z manewrów jesiennych. Skutkiem tego kilku „batiarów” wyrzucono ze szkoły. Opowiadała chichrając się, o szkolnych wycieczkach do pobliskich kombinatów i zakładów pracy, o tym, że teraz w ich szkole jest kolonia letnia z jakiejś wsi.
Wanda z Leśką odświętnie ubrane – Wanda w panamie na głowie i jedwabnych rękawiczkach na dłoniach – musiały już iść. Pożegnały Ginalską i Kikę, i skierowały się w stronę Smolki, a potem weszły na Słowackiego. Na Smolki Wanda minęła kamienicę gdzie mieszkali po opuszczeniu Przemyśla przez Sowietów. Nie było sensu dalsze wynajmowanie mieszkania w Landshut czyli w Łańcucie, skoro do Przemyśla wróciła Generalna Gubernia. Mieszkanie ich wprawdzie zajęli hitlerowscy jako jedno z piękniejszych w Przemyślu i zamienili na swoje biura, nie mogli tam wrócić, ale wynajęli mieszkanie na Smolki, jak najbliżej swojego domu.
Wanda szła milcząco przy siostrze. Obie były otyłe i w to lipcowe, upalne popołudnie 1967 docierały wolno do Iśki, szwagierki Wandy, gdzie, jak co roku, miały na balkonie oglądać pątników wracających z pielgrzymki z Kalwarii Pacławskiej, która szła ponad pięć godzin pieszo z południa i przez Bramę Dobromilską i wchodziła na ulice Słowackiego pod balkon Isi. Czczono tam obraz Matki Bożej cudem uratowany z franciszkańskiego kościoła w Kamieńcu Podolskim, przed którym modlili się hetmani Stefan Czarniecki i Stanisław Żółkiewski, Książę Jarema Wiśniowiecki, królowie Jan Kazimierz i Jan III Sobieski. Zawsze była to manifestacja antyradziecka i przypominanie o zaanektowanych polskich miastach.
Wanda pogrążyła się we wspomnieniach.
Po śmierci mamy jeszcze raz pojechali do Stanisławowa, gdyż Mania, pozostawiona sama w pustym mieszkaniu, błagała ich o przyjazd. Miesiąc po pogrzebie odwiedzili mamę w barokowym grobowcu Bieńkowskich na cmentarzu przy Sapieżyńskiej, do którego kondukt pogrzebowy przeszedł ulicą aż z domu pogrzebowego przy Emilii Plater, bocznej Matejki. Potem udali się na wielogodzinne uroczystości kościoła ormiańskiego zaordynowane przez Manię. Ach co to była za uroczystość! Koronacja Cudownego Obrazu Matki Boskiej Łaskawej w kościele ormiańskim odbywała się początkowo w czasie deszczu, ale potem, co wszyscy poczytali jako sprawę Najświętszej Panienki, wyjrzało słońce.
Dziesiątki tysięcy pielgrzymów ze wszystkich stron Polski. Stanisławowska grupa dekoracyjna zamieniła kościół, plac kościelny i trasę procesji w zupełnie inny niespotykany świat. Ponad setkę flag kilkunastometrowych, jak opowiadała Mania, uszyły panie z Akcji Katolickiej i Sodalicji Pań i Nauczycielek. Oświetlenie, maszty, megafony udostępnił naczelnik urzędu telefonicznego i pułk artylerii.
Przygotowano noclegi w 4 gimnazjach i 5 szkołach powszechnych dla 3000 osób. Pomagało harcerstwo i straż pożarna w godnym przyjęciu gości. Pilnowano, by cen nie podwyższano, przeciwnie, pomagano przy tanich bufetach. Koleje zaordynowały zniżkowe bilety, powołano komitety do pomocy przewozu bezkolizyjnego takiej masy ludzi. Wojsko i policja dyskretnie pilnowało porządku. Lekarze, jak podawał potem „Kurier Stanisławowski”, pomogli stu zasłabniętym osobom. O wydarzeniu informowało w całej Polsce radio, gazety, kinoteatry, uliczne słupy afiszami, a „Kurier Stanisławowski” wydał o tym specjalny numer oraz nakręcono film. W sumie pomagało w organizacji uroczystości 80 organizacji na terenie Stanisławowa.
Tak opowiadała jej Maniuśka, i na dowód tego przeszły się ulicami jej rodzinnego miasta. Ormiańska, Gosławskiego, Sobieskiego, Gołuchowskiego, Aleja Prezydenta Mościckiego udekorowane, tędy będzie przechodzić procesja. U wylotu Ormiańskiej i 3 Maja brama z koroną na szczycie i nocną iluminacją z żarówek. Słupy wzdłuż ulic z flagami papieskimi i narodowymi. W oknach ołtarzyki, nalepki na szybach, na balkonach dywaniki ze świecami, posążkami, kwiatami. Wszelkie instytucje miejskie również udekorowane.
Kopia Cudownego obrazu na szczycie kościoła Ormiańskiego lśni w lipcowym słońcu złotymi promieniami. Portal z girlandami kwiatów, wewnątrz na frontonie kościoła w szacie złotej, utkanej na podobieństwo drogich kamieni, oświecona licznymi lampkami i reflektorami, jak zjawa nadziemska unosiła się nad stolicą Podola. Wieże i portal kościoła ozdobiono girlandą zieleni i kwiatów. I morze ludzi.
Wieczorem w wigilię uroczystości podobno wszyscy podążyli na dworzec kolejowy, gdzie straż trzymała kompania honorowa stanisławowieckiego pułku piechoty ze sztandarem i orkiestrą oraz szwadron Ułanów Kaniowskich, dalej wzdłuż ulic młodzież z kwiatami, mieszkańcy i pielgrzymi. O 19-ej pociągiem pośpiesznym przyjechał ze świtą Kardynał August Hlond, Prymas Polski. Równocześnie pociągami, samochodami i samolotami przybyli członkowie rządu, rektorzy polskich uniwersytetów, dyrektorzy, dziennikarze i wszystkie znaczące postacie życia publicznego Polski i Ormian z Polski i z zagranicy.
Mania przywiodła ich już o 8-ej, gdzie rozpoczynała się procesja wojskowych, ułanów, ministrantów, sióstr zakonnych kleru polskiego i ruskiego w strojach wschodniego obrządku, młodzieży i pątników. Dzwoniły dzwony, rozbrzmiewają  śpiewy w różnych językach. Niosą nad głowami na bogato rzeźbionym postumencie sam obraz. Wchodzą do kościoła ormiańskiego, śpiewają chóry, orkiestra grają hymn narodowy, zgromadzeni śpiewają „Ojczyznę wolną pobłogosław Panie!”, orkiestra wykonuje Mszę Gounoda, lud modli się: Zdrowaś Mario… Wochoczuj kez Mariam… Bohorodyce Diwo raduj sia Obradowannaja!
Wanda ma jeszcze z tego dnia medalik, obrazek z Cudownym Obrazem i różaniec.
A gdzie ten obraz teraz? Podobno udało się go wywieźć do Polski. Ale między dwoma wieżami kościoła ormiańskiego pozostała kopia obrazu na dachu i jest tam do dzisiaj.
Cóż, dla Wandy Stanisławów już nie istnieje. Podobno Chruszczow pięć lat temu odebrał jej miastu nawet nazwę i teraz na mapie jest tylko Iwano-Frankiwsk. Co to oznacza? Skąd ta nazwa?
Wanda patrzyła się martwo z balkonu w ulicę Słowackiego pokrytą płatkami kwiatów, którą przechodzili już ostatni pątnicy obwieszeni odpustowymi obwarzankami. Wtedy na tych licznych kazaniach sprzed trzydziestu lat w Stanisławowie cytowano jak mantrę Słowackiego: „O Polsko, myśmy z Twego zrobili nazwiska pacierz, co płacze, i piorun, co błyska!” Co to miało oznaczać? Wanda jeszcze raz popatrzyła na ulicę na dole, ale na niej już nie było nikogo.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź do Lata sześćdziesiąte. Wanda (9)

  1. alexei pisze:

    Dziękuję 🙂 O.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *