Lata sześćdziesiąte. Wanda (10)

– I jak można było nazwać Plac na Bramie Placem Karola Marksa, albo Zamek Parkiem Lenina? – zastanawiała się Wanda idąc w niedzielę do Reformatów. Mijała z odrazą pomnik Wdzięczności i przechodziła szybko na drugą stronę, zerkając na świeże klepsydry wyklejone na obskurnej tablicy muru zabudowań i ogrodu zakonu. Wielu ludzi tu przystawało, bo było to najbardziej interesujące miejsce dla mieszkańców Przemyśla. Przystanęła też Wanda i z ulgą dowiedziała się, że nikogo ze zmarłych nie zna.
Zeszła schodkami w dół do barokowego kościoła pełnego jak zwykle kwiatów, białych koronkowych obrusów przy ołtarzach i całego tego złoconego przeładowania. Siadła w ławce i mimo pokaźnej tuszy przesunęła się, by zrobić miejsce nadchodzącym wiernym. Przychodziła zawsze pół godziny wcześniej, by mieć miejsce siedzące, gdyż o tej porze kościół był przepełniony, dlatego Leśka i Emil chodzili na „siódemkę”, ale ona nie chciała tak wcześnie wstawać. Znała wszystkich braci franciszkanów od reformatów i oni ją znali, i podobnie jak w telewizorze, kiedy pisała skarżące program listy do spikerek była pewna, że one dają jej jakieś znaki, że mimo telewizyjnej cenzury solidaryzują się z jej listami. Tutaj też wiedziała, że ksiądz wygłaszający kazanie patrzy tylko na nią i jej to wszystko przekazuje, co sam myśli, ale nie może tego na głos powiedzieć. Ale ona znała to już na pamięć i nie interesowała się ani kazaniem, ani mszą. Przebywając w domu nie napadały ją wspomnienia tak gwałtownie jak po przejściu zeszmaconych przemyskich ulic. Napadało ją wtedy wszechogarniające uczucie zmarnowania.
– Przecież Przemyśl kwitł, to było główne obok Krakowa i Lwowa miasto Galicji! Inaczej nie zamieszkali by tu z Franusiem, mogli zamieszkać we Lwowie, gdzie Franuś kończył politechnikę.
W Stanisławowie Laszlo kochał ją na zabój, ale rodzice krzywo patrzyli na oficera węgierskiego mimo, że był wyśmienitą partią i zaraz po wyzwoleniu, gdy będąc u Maniuśki we Lwowie poznała Franka, on już nie odpuścił. Ach, jak Franuś ją kochał! Nic nie było za drogie dla Wandeczki, mimo, że był goły po studiach, skłócony z rodzicami i siostrami dopiero zaczął zarabiać. Wynajęli po ślubie mieszkanie w Bóbrce, gdzie przyszedł na świat Leszek, ale już dzięki intratnym architektonicznym zleceniom zdołał kupić plac pod budowę kamienicy dla nich w Przemyślu. Za zaborów Twierdza Przemyska blokowała wszelkie budowy, ale w wolnej Polsce zaczął się niebywały boom budowlany. Nagle wszelkie zakazy przestały istnieć, Przemyśl, miasto o dwukondygnacyjnej zabudowie zaczęło wzrastać ku górze, a wszelkie nieużytki, wolne place zamieniły się w place budowlane i skwery. Ach, ile Franek miał roboty! Już nawet przestał malować, robić to, co najbardziej kochał, bo wbrew pewności, że karmiąca matka nie zachodzi w ciążę, Wanda natychmiast zaszła i urodziła Krysię. Miała dwie niańki, dwie służące i nie mogła sobie w Bóbrce dać rady. Tęskniła zresztą do wielkomiejskiego życia i w tej dziurze usychała z tęsknoty za Stanisławowem, kiedy tylko dzieci zaczęły chodzić, zaraz pojechała do mamy. Wtedy Franek przyspieszył budowę i zrezygnował z budowy drugiego skrzydła kamienicy skupiając się na wykończeniu tylko tego, pozostawiając drugą część na czas, kiedy już będą mieszkać w Przemyślu, a on nie będzie musiał dojeżdżać. Mieli więc na razie tylko trzy pokoje na pierwszym piętrze, z których pierwszy zajął Franek na biuro, a ona z dziećmi gnieździła się w sypialni z łazienką, po środku był salon. Resztę mieszkań kamienicy natychmiast powynajmowali.
Piękne było to nowiuśkie mieszkanie z parkietem ułożonym w wielokolorową mozaikę i drzwiami z mosiężnymi gałkami i okrągłymi listwami malowanymi na pastelowy różowy kolor. Franek zaprojektował nawet nowoczesne meble w stylu modernistycznym, jak ta kamienica, z niklowanymi, robionymi na zamówienie prostymi uchwytami, do tego gięte z rurek niklowanych krzesła. Takie same potem widziała w rezydencji prezydenta Mościckiego w Wiśle. Ach, jak Franuś kochał ten dom, jak lubił go urządzać!
Przemyśl zmieniał się z dnia na dzień. Wytyczano nowe ulice: Niewiadomskiego, Prusa, Reja, Sierakowskiego, Szymanowskiego nadając im nazwy sławnych Polaków. Mimo, że niedaleko dworca, tereny tutaj były zupełnie puste, ich zaułek nazwano Pierackiego, a Franek zaczął naprzeciwko ich kamienicy budować kamienicę dla swojej siostry Isi pogodziwszy się z nią, gdyż Wanda uwielbiała wszystkie siostry Franka i uparła się, by Isia trzymała Krysię do chrztu. Isi kupił ojciec kamienicę na Słowackiego gdzie zamieszkała z poślubionym sędzią, kapitanem Wojska Polskiego. Była to niewielka, jednopiętrowa kamieniczka secesyjna, z płasko zdobioną we wzory geometryczne fasadą, bogato malowanymi plafonami klatki schodowej i pięknym ogrodem, wygospodarowanym z części przeznaczonej na zabudowę cmentarza, gdzie wszystko bujnie kwitło i owocowało, szczególnie orzechy włoskie. Isia była o pięć lat młodsza od Wandy. Urodziła już syna, a z następnym była w ciąży.
Ach, jaki Przemyśl był wtedy piękny! Nowe ulice poobsadzano drzewami, stare drzewa troskliwie przycinano i pielęgnowano. Wiosną, jak się szło ulicami odurzał zapach akacji, kasztanów, potem lip i czeremchy. Jesienią Przemyśl zabarwiał się klonami i jesionami, czerwieniał jarzębiną. Najpiękniejszy był jednak Zamek, gdzie miasto z zagospodarowanego przez Austriaków parku zrobiło, poszerzając i zalesiając jego tereny, jeszcze piękniejszym. Odnowiono figurkę pastuszka i pobliskie popiersie Kościuszki, odrestaurowano domek ogrodnika zbudowany przez zaborcę na początku wieku w stylu neogotyckim wraz z przylegającą do niego oranżerią i palmiarnią.
Po 1918 wszędzie, gdzie tylko się dało, zakładano skwery i parki, latem kwitły klomby i kwiaty w oknach. Wytyczano nad Sanem przyszłe bulwary. Uporządkowano i zagospodarowano Wybrzeże Józefa Piłsudskiego sadząc dalsze drzewa i ustawiając ławki. Pomnik Mickiewicza w Rynku obmurowano od frontu i dano metalowe ogrodzenie. Wyczyszczono pobliski pomnik Sobieskiego. Na dotychczasowym skwerze na Placu Na Bramie rosły bujnie drzewa, wśród nich stał kiosk i ławki. Pasem zieleni połączono go z ulicą Mickiewicza, pomiędzy ulicami Konarskiego i Mariacką utworzono dwa pasy zieleni, obsadzając je drzewami. Zieleń dotarła i pod okno Wandy, w zaułku Pierackiego, gdzie teraz jest ogródek jordanowski oddany pod opiekę Pająkowej, był skwer miejski.
Plac Na Bramie, gdzie Armia Czerwona wyzwalając Przemyśl pokazała się mieszkańcom Przemyśla po raz pierwszy po zakończeniu II wojny światowej był wcześniej najważniejszym węzłem komunikacyjnym. Stąd wybiegała ulica Mickiewicza na Lwów, ulica Słowackiego na Dobromil, a Dworskiego, przy której był zaułek Pierackiego, na Bakończyce. Do kamienicy na Pierackiego Franek szybko podłączył wodę korzystając z ukończonych właśnie prac wodociągów i kanalizacji dla centrum Przemyśla, gdzie niedawno jeszcze były tylko studnie podwórzowe. Duży bojler miedziany podgrzewający wodę małym piecykiem na węgiel ustawionym blisko wanny ułatwiał Wandzie codzienne życie, szczególnie, że każde wyjście do miasta łączyło się ze starannym wyglądem, gdyż każdy tu się ze sobą znał i każdy każdego oceniał. Wanda robiła zakupy w luksusowych sklepach, ale wszystkich sklepów sprzedających odzież było w Przemyślu ponad dwieście. Do innych też zaglądała kupując służącym fartuszki i sukienki. Sklepów z butami było ponad sześćdziesiąt, były ciągle odwiedzane ze względu na stale rosnące stopy dzieci.
Sklepy luksusowe były na Rynku, wzdłuż Franciszkańskiej, Kazimierza Wielkiego, Jagiellońskiej i właśnie tutaj, na Placu Na Bramie, a także na Mickiewicza i Słowackiego. Wanda lubiła się dobrze ubrać, nosić coraz to nowe kapelusze i rękawiczki ku uciesze Franka.
Zaopatrzeniem w żywność się nie martwiła, codziennie rano furmanką przywożono do lodówki lód, a po bloki masła i głowy cukru jeździła z kucharką dorożką. Jarzyny i owoce przywoziły do domu chłopki z okolicznych wsi, a jak zjechali się niespodziewani goście, Wanda posyłała służącą do pobliskiej Adrii na Mickiewicza, po dania z ryb i mięs. Codziennie jedli proste potrawy, kucharka gotowała kaszę gryczaną, którą Franek uwielbiał i pierogi, których umiejętność szybkiego klejenia Wanda testowała w dniu przyjęcia nowej kucharki. Na słodkości, a przede wszystkim ciasto francuskie Wanda jechała z dziećmi do Stanisławowa, gdyż jej matka piekła je codziennie.
Franek wieczorami umawiał się z klientami w licznych miejscach, zależnie od zamożności klienta. W hotelu „Grand” przy Placu Legionów, w „City” i „Europejskim” przy Kolejowej, w „Polonii” przy Placu Na Bramie, „Narodowym” przy ulicy Dworskiego i „Victorii” przy Mickiewicza. Miał tak dużo zleceń, że Wanda musiała całe przedpołudnia pomagać mu w biurze, pisać kosztorysy, rozpisywać zarobki dla robotników na placach budowy, zamawiać materiały budowlane. Robiła to swoim pięknym, pochyłym pismem, które olśniewało już w studium nauczycielskim ukończonym z odznaczeniem w Stanisławowie. Ale tuż przed wojną Franek kupił jej maszynę do pisania, z której była bardzo dumna i z którą jeździła z Frankiem w teren. Była to mała, wyprodukowana na licencji szwajcarskiej firmy Paillard przez Warszawską Fabryka Karabinów. Maszyna była wyposażona w mechanizm dźwigniowo-czcionkowy z dwurejestrową klawiaturą i Wanda ją natychmiast polubiła.
Pracę ułatwiał też telefon z wiszącą na sznurku tubką do mówienia. Wprawdzie przed I wojną światową rozpoczęto zakładanie w Przemyślu sieci telefonicznej podziemnej, gdyż napowietrzne kable starczały dla garstki abonamentów telefonicznych, ale dopiero w 1934 roku je wznowiono i po ukończeniu prac podziemnych i zbudowaniu nowoczesnej centrali na poczcie przy Mickiewicza powiększono liczbę telefonów w mieście do 1200, w tym dla kamienicy na Pierackiego.
Ale teraz już telefonu nie miała.
Wanda zatraciła się we wspomnieniach tak bardzo, że z trudem wyszła z kościoła na przemyską rzeczywistość. Była jesień i powlokła się do domu mokrymi ulicami z konieczności mijając znienawidzony pomnik, innej drogi nie było.
Emil pewnie przyniósł jej z piwnicy wiadro węgla i rozpali w piecu, który niedawno przestawiała, a i tak źle ciągnął. Poczyta „Przekrój”. Nie, nie pojedzie na Boże Narodzenie ani do Krysi do Katowic, ani do Leszka do Wrocławia… Tam do Krysi zjechał Rudek z Kuby i awanturuje się, że zabrano mu jego pokój… U Leszka taka tragedia z Witkiem… To wina Renii, po co ona pracuje na tych bolszewickich etatach, skoro Leszek tak dobrze zarabia? Zaniedbała tego Witka, nie zdał matury i wdał się w takie środowisko… Krysia nie pracuje i są efekty, Andrzej na Uniwersytecie… Właśnie przysłał pocztówkę z Zakopanego…
Najnowszy „Przekrój” martwił się nowojorską młodzieżą, która chodzi boso i nosi w rękach i we włosach kwiaty. Dzieci-kwiaty, jak donosił zagraniczny korespondent, są niepokojącym zjawiskiem społecznym, gdyż martwią rodziców, którzy poszukując ich po ulicach nowojorskich zrzeszają się w organizacje.
Kto pomoże Witkowi we Wrocławiu? – martwiła się Wanda, która na wieść o próbie samobójczej wnuka, który skutkiem zażycia jakiś trucizn od wrocławskich hipisów pozostawiony był sam sobie. Leszek dzięki swoim znajomościom we Wrocławskim Urzędzie Miasta wydobył go ze szpitala psychiatrycznego, ale na wiosnę jak nic pójdzie do wojska, od którego tą drogą chciał uciec. I nic, żadnej przyjemności z tego nie miał, jak te Dzieci Kwiaty…
Wanda całymi nocami czytała książki bojąc się odgłosów dochodzących zza okna.
Podobno po zmroku nie można już wejść na Zamek. Biją na Basztowej, Śnigurskiego, Władyczu, Ratuszowej, a przede wszystkim na Smolki. Co noc Wanda słyszała ryki i wrzaski pijanych batiarów biegnących ze Smolki na 1 Maja i wpadali w ich zaułek. Wpadali też do nich i dobijali się do klatki. Czasami, któryś z lokatorów wracając nocą nie zamknął drzwi wejściowych na klucz i rano była dokumentnie zaszczana, rozbite butelki i krew.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *