Drugi powrót mamy (5)

SZPITAL
Pojechałam z mamą ze znaną mi już ekipą przychodni. Ten sam co zawsze w wypadku, kiedy zlecenie wystawił lekarz rodzinny, starszy, siwiejący, kruchy mężczyzna w okularach taszczył mamę na wózku inwalidzkim z kierowcą ambulansu. Postawili mamę przed klatkę schodową, potem wysunęli z karetki dwie szyny i wjechali po nich wózkiem. Siadłam naprzeciwko mamy. Mama się nie odzywała, zastygła w całkowitej obojętności.
Na izbie przyjęć czekałyśmy stosunkowo krótko, młoda lekarka zgodziła się mamę przyjąć. Na trzecim piętrze oddziału wewnętrznego położono mamę wśród trzech pacjentek. Zażądałam od razu materaca antyodleżynowego, zaofiarowałam się, że przyniosę swój, zaraz doniosłam, ale włożono go mamie nazajutrz przy porannej toalecie.
Kobiety leżące na sali okazały się rozgadane. Ta w środku miała 97 lat, jej wełniane bambosze bezproduktywnie leżały pod łóżkiem, nie chodziła i obsługiwała ją sąsiadka w moim wieku. Była po udarze, ale czekała tu właściwie tylko wieści z onkologii. Była z Koszutki i może dlatego, że moja mama też była z Koszutki, bardzo się zaangażowała i informowała mnie o wszystkim co się tu działo przed południem. Podobno konsylium na widok mojej mamy kiwało tylko milcząco głowami, a jeden rzucił uwagę, że to do hospicjum.
– Ależ hospicjum w Polsce jest tylko dla rakowatych – rzuciłam oburzona i ugryzłam się w język znając jej niewesołą sytuację.
Była jeszcze trzecia, pod oknem kobieta, koło osiemdziesiątki, leżała tu właściwie tylko dlatego, że nie miała gdzie pójść, mieszkała sama, robiła jej zakupy sąsiadka, która podobno też zachorowała i chyba z litości przedłużali jej pobyt.
Przychodziłam codziennie po 16 niemal równocześnie z księdzem, który teraz już nie nawiedzał świtem, ale właśnie popołudniu dawał wszystkim czterem kobietom do ust hostię i życzył jak najlepiej. Mamie wbito wenflon w żyłę pod gardłem skąd ciągnęła się rurka kroplówki. Zaczął krwawić, coś się chyba pod plastrem wysunęło, podbiegłam do dyżurki. Przyszły aż dwie lekarki, siostry i w mig to opanowano. Potem ekipa od toalety zmieniła mamie zakrwawioną koszulę.
Codziennie mamie ćwiczyłam wszystkie kończyny według filmików na YouTube, niestety nikt tego nie robił, ani nie oklepywał, a lekarz z ostatniego pobytu w klinice na odchodnym powiedział mi, że mamie co godzinę trzeba zmieniać pozycję i mamie oprócz zapalenia płuc nic nie grozi.
Kwiecień był wyjątkowo piękny, wiosna skutkiem wysokiej temperatury szaleńczo wybuchła kwiatami osiedlowych klombów i ogródków z przylepionych do osiedla willi, a żywopłoty z forsycji świeciły żółcią nawet po zmroku.
Mimo, że nigdy nie lubiłam przekraczać progów żadnego szpitala, codzienne jechanie windą na trzecie piętro mnie uspokajało. Pobrzękiwały wózki jadące z pieluchami na popołudniową pielęgnację, inne z chwiejącymi się lekarstwami. Szmery rozmów pacjentów sączyły się z pokojów, leniwie biegnący czas w bieli ścian zastygał w beznadziei trwania. Kiedy pielęgniarz od popołudniowego mierzenia ciśnienia wyczuwał smród, wypraszano wszystkich odwiedzających z sali i wzywano ekipę z pieluchami. Złożona z kobiety i mężczyzny do podnoszenia myła i wymieniała pieluchę sprawnie i błyskawicznie.
Po tygodniu przychodzenia nie zastałam mamy w sali. W jej miejscu leżała, a właściwie siedziała na łóżku pani koło pięćdziesiątki i coś opowiadała pozostałym, widać było, że wprowadziła tu życie, gdyż wszystkie chłonęły każde jej słowo, a na moje pytanie zbyły mnie czymś co oznaczało, bym nie przeszkadzała. Po sympatii tej z lewej z racji tego, że moja mama była też z Koszutki, śladu nie było.
Izolatka w której położono mamę wraz z kobiecym strzępem podłączonym do aparatury z zamkniętymi oczami i otwartymi ustami, okazała się miejscem pacjentów z biegunką zakaźną. Na wielu drzwiach równocześnie pojawiły się kartki, a przed drzwiami pudełka z niebieskimi rękawiczkami i kitlami. Instrukcja głosiła, że do środka można wejść tylko w takim przebraniu i je zdjąć przed wyjściem zrzucając wszystko do kosza na śmieci, umyć i zdezynfekować ręce.
Monice, która chciała mamę odwiedzić napisałam, by ze względu na dzieci nie ryzykowała, jednak przyjechała z mężem w którąś sobotę przed moim przyjściem, tak, że minęłyśmy się. To był jedyny dzień, kiedy mama rozgadała się na dobre, zażądała opuszczenia tego miejsca i powrotu do mamy i taty, a ja cierpliwie tłumaczyłam, że już rodziców jej nie ma.
Jedyna sąsiadka tymczasem nabierała kolorów i nawet na moje „do widzenia” odpowiedziała, ale tak jakby trup przemówił. Było gorąco i chora odsłoniła obciągnięte skórą kości i pomyślałam, że już wolę te 90 kg mojej mamy, niż coś takiego. Kolację salowe stawiały na stoliku i po jakimś czasie zabierały, ja karmiłam mamę postawioną papką i jogurtem przyniesionym z domu, ale tej kobiety nikt nie karmił, a ona nie była w stanie nawet się poruszyć.
Po kilku dniach do izolatki dołączył mężczyzna stosunkowo młody w porównaniu do dwóch pozostałych pacjentek. Przepierzeniem oddzielono go od kobiet, ale umieszczono przy drzwiach i i tak trzeba było koło niego przechodzić i oglądać jego łysinę i pasiastą piżamę. Cały czas rozmawiał przez komórkę, a po wyjściu księdza, któremu z oburzeniem odmówił posługi próbował ze mną wyrzekań na tematy polityczne, ja jednak byłam zbyt zmęczona trenowaniem ciężkich nóg mamy, by mieć ochotę na konwersację, więc grzecznie gasiłam jego zapędy i zamilkł.
Biegunkę opanowano, poszłam do prowadzącej lekarki prosić ją, by przed pójściem do domu mamę wykąpano pod bieżącą wodą, bo, jak dowodziłam, mają w szpitalu wszystkie techniczne udogodnienia, które u mnie w mieszkaniu są niedostępne. Tu można wózkiem wjechać pod prysznic i ja mogłabym to zrobić, wykąpać mamę nie nadużywając przemęczonych pielęgniarek, wystarczy by mi ktoś mamę na wózek posadził. Zaskoczona lekarka odpowiedziała, że się zastanowi.
Tymczasem zadzwoniono ze szpitala geriatrycznego, że czeka na mamę miejsce, ale skoro jest teraz w szpitalu, to mam dać znać, kiedy go opuści, a miejsce, na które mama czekała pół roku u nich nie przepada. Bardzo się ucieszyłam, tam z pewnością wykąpią mamę i będą mamę sami gimnastykować. Przecież to szpital Jana Pawła II z renomą europejską na poziomie XXI wieku. Patron zobowiązuje.
Wezwano mnie do pani ordynator, poinformowała mnie, że mamy dłużej trzymać nie będą i skierowała mnie do jakiś administracyjnych komórek szpitalnych, gdzie siedziała za biurkiem kierowniczka, która pouczyła mnie, że mogę strać się o ZOL lub Dom Starców, gdzie panuje bardziej domowa atmosfera, ale ceny takich domów są o wiele wyższe i bardzo różne. Tak, wie o pielęgniarkach darmowych z funduszu NFZ, trzeba tam się zapisać, gdyż pielęgniarki są do końca życia i po prostu trzeba czekać, aż ktoś umrze. Sugerowała, że da się dowiedzieć jakim jestem numerem w kolejce, ale chyba miała jakieś przedawnione wiadomości.
Zawiadomiono mnie listem, że mamie zaocznie przyznano grupę inwalidzką. Nie musiałam stawiać się za mamę na komisję, wydano mi dokument stwierdzający, że mama ma najwyższy stopień niepełnosprawności. Doczytałam w Internecie, że na mocy tego dokumentu mogę się starać o dofinansowanie sprzętu ułatwiającego niepełnosprawnym życie.
Pulchna kobieta kazała mi czekać za drzwiami, wreszcie nie wytrzymałam i weszłam ponownie od razu do kierownika. Młody, przystojny mężczyzna też mnie wprawdzie wyprosił, ale już po chwili pulchna kobieta mnie zawołała. Miałam dostarczyć ze sklepu ze sprzętem medycznym fakturę z opisem podnośnika pacjenta z ceną i wypełnić kilkustronicowy formularz z podpisem mamy, oraz dostarczyć kserokopię dokumentu o niepełnosprawności i zaświadczenie od lekarza, że taki sprzęt jest mamie potrzebny.
Tymczasem w szpitalu przydzielono mamę innej lekarce, która okazała się przemiła. Nie molestowałam jej na okoliczność umycia mamy, ale podałam formularz usilnie prosząc, by go wypełniła. Już kierowała kroki do gabinetu lekarzy mówiąc bym przyszła po niego jutro, jednak mój płaczliwy lamet widocznie ją poruszył, rzuciła, bym poczekała.
W pobliskim sklepie medycznym kierowniczka była tak miła, że wydrukowała mi dane podnośnika pacjenta „Simson”, cena opiewała na 4 tysiące złotych. Mops na mocy ubiegłorocznej ustawy naszego prezydenta zobowiązywał miasto się do dofinansowania aż 60% do zakupionego sprzętu dla niepełnosprawnych, ale pozostała kwota była i tak duża. Podanie wypełniłam nie tak jak trzeba i musiałam jeszcze w tym samym dniu pisać je wielokrotnie i „jechać” po podpis mojej mamy, który wprawdzie za rogiem podrabiałam biorąc długopis w lewą rękę, ale musiało to dla niepoznaki trochę trwać. Niemniej zmieściłam się w sztywnych godzinach urzędowania. Urzędniczka pochwaliła wpis lekarki opiniując go wysoko, nikt jeszcze z lekarzy na podaniu tyle nie napisał. Błagając pulchną urzędniczkę w obecności kierownika, który słysząc moje jęki wyszedł ze swojego gabinetu, by załatwiono to jak najszybciej, gdyż moja mama nie była kąpana od lutego, pulchna urzędniczka żachnęła się, że mają na to miesiąc i nic nie poradzi, mają podań tyleee! – wskazała ręką, ile mają podań.
– Ale moja mama jest w pierwszej kolejności, grupa…
– Wszyscy tu mają grupę! – rzuciła na moim odchodnym.
Rano zadzwoniła lekarka pytając czy zostawić cewnik. Nikt mi tak wspaniałego rozwiązania nie zaproponował. Kochana lekarka! Zgodziłam się entuzjastycznie mimo, że cewnik trzeba wymieniać co trzy tygodnie, inaczej dojdzie do zakażenia, ale w wypadku kobiet mogą to robić nawet pielęgniarki. Zajrzałam do Internetu, czy dałabym radę wykonać taki zabieg, ale same rysunki już na wstępie mnie przeraziły.
Wiedząc że mama dzisiaj będzie w domu, zadzwoniłam do rehabilitantów, ktoś się odezwał i prosił, by wysłać mu adres na SMS-a, to postara się wpaść. Potem zadzwonił i pytał, czy mama już jest, jeśli nie, mam spytać w pogotowiu, kiedy przyjadą. Po tym, jak powiedziałam mu, że jest to żądanie absurdalne, bo wożą, kiedy chcą, powiedział, że w takim razie nie zdąży.

Mamę przywieźli dopiero koło 17. Przywiozła mamę ta sama ekipa, której dałam poprzednio 20 zł. Tym razem nic nie dałam, choć jęczeli, że potwornie ciężka i przyjechały dwa ambulanse. Mama rozbudzona i ożywiona, zjadła 4 pierogi z kapustą, wszystko jej smakowało.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (4)

DOM
Entuzjazm z tego, że mama mówi po powrocie ze szpitala powoli mijał. Początkowe okresy ożywienia zaczęły wprawiać mnie w niepokój i zaczynałam się bać napadów mamy, która bezradnie próbowała odszukać sens egzystencji, w której się znalazła. Mama chciała wstać, pójść do kuchni i robić obiad, a nogi miała bezwładne i w ręce lewej zrobił się przykurcz.
– Dość tego leżenia – monologizowała w łóżku, a na moje wtręty reagowała zdziwieniem, spłoszeniem, moje korygowanie fantazjowania przyjmowała z pokorą i rezygnacją, jednak desperacko brnęła w to dalej.
– Leszek! – wołała do swojego zmarłego 9 lat temu brata.
– Wstawaj, nie śpij już, trzeba już stąd jechać! – kierowała głowę w stronę, gdzie był wyimaginowany pokój w którym spał Leszek.
– Reniu, obudź Leszka, przecież nie może tak długo spać – wołała do swojej szwagierki zmarłej 5 lat temu.
– Ależ mamo, oni nie żyją, a ty nie jesteś we Wrocławiu tylko w Katowicach – mówiłam nie będąc pewna, czy powinnam informować ją o tak nieprzyjemnych rzeczach.
– Nie żyją? A Rudek?
– Też nie żyje. Tato zmarł 20 lat temu – powiedziałam niepewnie.
– Rudek nie żyje? A ja nic nie przeczuwałam, że umrze…
Po chwili milczenia i zastanowienia, jakby coś przeliczała w mózgu, ponowiła swoje wołanie.
– Leszku, Reniu, przecież nie można tak długo spać, Reniu, obudź Leszka!
Potem pytała mnie gdzie jest, zakwiliła cicho, że chce być w domu. Do jakiego domu chcesz iść? – spytałam rozżalona, że tego domu nie uznaje za własny.
– Do mamy i do taty!
– Twój ojciec zmarł 70 lat temu, a mama 35 lat temu.
– Nie żyją? – powiedziała cicho przestraszona, jakby bała się, że ktoś tę tajną informację usłyszy. Potem zapadała w sen, budziła się na posiłki i zasypiała ponownie. Próby otwarcia telewizora, który w moim pojęciu miał uratować topniejący mózg mamy kończyły się jej protestem, telewizor był zbyt agresywny i bolesny.
W dniu przyjazdu mamy zadzwoniłam do firmy, z której miała, przedzielona mi przez Mops opiekunka, przyjść. Kobiecy głos zapewniał, że jutro rano ktoś do mnie przyjdzie. Zadzwoniłam też do pana Janusza z firmy rehabilitantów domowych, nikt nie odpowiadał, nagrałam się, w południe oddzwoniła jakaś kobieta pytając, czy mam już przyznaną grupę inwalidzką. Bez tego dokumentu nie mogą zacząć zabiegów, jak będę go miała, mam zadzwonić.
Nazajutrz sama próbowałam umyć mamę co stało się teraz niemożliwe. Mogłam ją tylko posadzić na łóżku i umyć górne części ciała na siedząco, natomiast do najważniejszych rejonów pieluchy nie dawało się dotrzeć, gdyż mamy nie można było unieść, a przewrócenie na bok było ponad moje siły.
I nagle stał się cud, w południe ktoś zadzwonił do domofonu. Podobno szukał długo mieszkania i dlatego zjawił się trzy godziny po przydzielonej mamie opieki o godzinie 8.
Był szczupłym mężczyzną w okularach dobiegającym pięćdziesiątki. Czuć było od niego alkohol maskowany wodą kolońską. Przyjęłam go entuzjastycznie. Mężczyzna. Silny, żylasty mężczyzna.
Pan Rysiek postawił torbę na stoliku, spytałam, czy mu coś podać do picia skoro tak długo nas szukał i pewnie jest zmęczony podróżą. Zażyczył sobie kawy.
Mieszkał wprawdzie w domu, który na horyzoncie widoczny był z naszego balkonu, ale przemieszczał się po Katowicach autobusami, gdyż miał wykupiony bilet miesięczny, a podopiecznych miał rozsianych po całym Śląsku i Zagłębiu, ode mnie jechał do Będzina. Niepojęte było, że opiekunowie nie mieli swoich rewirów, a wysiłek jaki wkładał, by kilkanaście minut poświęcić mojej matce był niewyobrażalny i moje roszczenia mnie zawstydzały. Matka jego zmarła 5 lat temu w szpitalu geriatrycznym i mówiąc o tym wilgotniały mu oczy. Do mamy zwracał się jak do starej kumpeli co mnie denerwowało, bo mimo, że nie wiedziałam jakiej wielkości jest mamy mózg, czy móżdżek, niemniej jeśli nawet nie rozumiała wszystkiego co się z nią dzieje, to z pewnością wszystko czuła i przeżywała.
Pan Rysiek był skłonny opowiedzieć mi całe swoje życie i życia wszystkich, którymi się dotychczas opiekował, ale na opiece nad taką osobą jak moja mama nie znał się wcale. Przyniosłam miskę z gorącą wodą i gąbkę. Mama kiedy usiłowaliśmy ją przewrócić na bok zrobiła kupę i pan Rysiek nie zrażony wprawdzie, kontynuował czynności, jednak robił to tak nieprofesjonalnie, jak myje się podłogę kiedy się jej nie chce umyć. W końcowej fazie, kiedy wkładaliśmy pieluchę zadowolony poklepał mamę w gołe udo, co mnie zmroziło. Jednak współczułam Ryśkowi, który za to dostawał jakieś grosze od firmy, a był na rencie i musiał dorabiać, by utrzymać mieszkanie po zmarłej matce z którą od zawsze mieszkał. No i oczywiście nadmieniał przy byle okazji, że jego misją główną jest ludziom pomagać.
Wyglądał mi na typowego alkoholika, był jak to alkoholicy, niesłychanie przyjemny. Jednak źle trafił, może w innych okolicznościach bym się z Ryśkiem zaprzyjaźniła i wspierała go w jego nie najlepszej sytuacji życiowej, ale sama byłam potrzebująca – a jak mają się wspierać dwa nieszczęścia?
Pan Zbyszek zachęcony przeze mnie poszedł umyć ręce do łazienki i przystąpił do wypełniania rubryk na kartce wyjętej z teczki. Prosił mnie, bym podpisała mu dzisiaj obecność za całą godzinę mimo, że nie trwało to wszystko kwadransa, ale z chęcią podpisałam. Potem nieśmiało poprosił, bym mu podpisała też za jutro w niedzielę i za poniedziałek, tłumaczył to jakimiś płatniczymi względami, a on daje słowo, na pewno przyjdzie zaraz rano, o ósmej.
Patrzyłam na niego przez okno, jak wychodzi z naszej klatki i kieruje się prosto do „Żabki” naprzeciwko. Zrobiło się bardzo ciepło i zaczęłam do pokoju mamy znosić gałązki forsycji. Na balkonie, który był wraz z rozkwitająca wiosną już cały czas otwarty, położyłam widoczną z pokoju doniczkę z żółtymi bratkami.
Czekałam próżno całą niedzielę, w końcu Marek pomógł przewrócić mamę na bok ubierając maskę na twarz i zatykając nos zatyczką, którą używał do pływania. Próbowaliśmy z pomocą ręcznej wciągarki bloczkowej podwieszonej u sufitu podnieść mamę nad łóżko chociaż na 5 cm, ale się nie udało. Marek zamówił na Allegro specjalny za 100 zł stalowy stelaż i chustę, wysłano to natychmiast, ale okazało się bezużyteczne.
Wieczorem na łydce mamy zauważyłam obwisły, gigantyczny pęcherz napełniony krwią, który zaczął pękać i krew drobnymi szczelinami wyciekała brudząc pościel.
Nazajutrz w południe poszłam do przychodni. Akurat przy pulpicie rejestracji siedziała znana mi pielęgniarka środowiskowa, wielokrotnie pobierała krew mamie do badań nad ustaleniem dawki Euthyroxu przy jej niedoczynności tarczycy. Już wcześniej, kiedy mama była jeszcze w klinice pytałam, czy mi pomoże w pielęgnacji po powrocie mamy do domu, była oburzona takim pytaniem, powiedziała, że ma dużo pracy na osiedlu i nie ma czasu.
Tym razem bojąc się jej spytałam jak mam wyegzekwować pomoc przyznanego mi opiekuna, gdyż nie przychodzi i mnie zwodzi.
– Rozumiem, że praca jest ohydna, że źle płatna, niemniej muszę wiedzieć do kiedy czekać z umyciem matki – dodałam jakbym przed samą sobą się usprawiedliwiała z donosu złożonego na pana Ryśka.
Pielęgniarka zabrała się do problemu profesjonalnie i stanowczo. Zadzwoniła do pani Ani, której nie było, zadzwoniła na portiernię Mopsu nakazując oddzwonienie, zadzwoniła na telefon firmy pana Ryśka, który jej podałam i który nie odpowiadał. Tymczasem oddzwoniła pani Ania, pielęgniarka spytała jak to jest, że zawierają umowy z tak niesolidnymi firmami, potem wyszła z telefonem do drugiego pomieszczenia i dalsze arcyciekawe rozmowy były już dla mnie niedostępne.
Opowiedziałam też, że na nodze pojawił się pęcherz z krwią i co ja mam z nim zrobić.
– Kupi pani w aptece opatrunek, środek odkażający i bandaż, trzeba przemywać i zmieniać codziennie.
W trakcie jak mi to objaśniła, nagle coś w niej się przełamało, jej jeszcze młoda twarz zadrżała i powiedziała:
– To ja za godzinę do was wpadnę.
Ubrała niebieskie gumowe rękawiczki, pokazała jak mam mamę oklepywać. Zrobiła komórką zdjęcie pęcherza i po jakimś czasie zadzwoniła z przychodni, że zdjęcie pokazała wszystkim czterem lekarkom leczącym w przychodni i wszystkie zadecydowały, że mama ma iść z tym do szpitala. Mam przyjść po skierowanie. Zadzwoniła już po karetkę, przyjadą koło 17.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (3)

ODDZIAŁ REHABILITACYJNY I PONOWNIE ODDZIAŁ UDAROWY
Przewieźli mamę tylko przez drzwi, na tym samym, trzecim piętrze. W prawym skrzydle budynku mieścił się Oddział Rehabilitacyjny i już na wstępie tablice informowały, jak postępować z chorym po udarze i z afazją. Zalecenia ciągnęły się na kilku metrach ściany wzbogaconej przypiętymi pineskami folderami preparatów firm oferujących zagęszczacze do papek.
Kiedy dojechaliśmy mama już nie spała, czuła się dobrze więc wyraziłam nadzieję, że podczas tegorocznych wakacji nie będzie, tak jak pani Władzia, po przebytym udarze latać po wsi w samych pampersach skutkiem zapomnienia. Śmiała się, mówiła, że mózg ma bardzo dobry.
Poszłam do dyżurki pielęgniarek spytać co mam jeszcze oprócz pieluch donieść i powiedzieć, że mama ma zazwyczaj obstrukcję i by uważały na wypróżnienia co zbyły milczeniem. Też próbowałam im uświadomić, że mama ma zakażenie dróg moczowych, czego nie udało mi się w domu wyleczyć, gdyż w domu nie potrafiłam pobrać próbki moczu na posiew, a tylko tak można wykryć, jaki antybiotyk pomoże. Mruknęły, bym z tym szła do ordynator. Weszłam, pani ordynator siedziała przy komputerze. Na jej zapytanie o matkę zaczęłam relacjonować, nagle weszła jakaś lekarka i zaczęły omawiać statystyki, potem ordynator powiedziała, że nie ma już czasu dla mnie. Zdążyłam jeszcze napomknąć prośbę zbadania mamie moczu, ale nie wiem, czy przyjęła to do wiadomości.
Mama od dziecka uczulona na mleko nie jadła śniadania, ogromna strzykawka z jakimś beżowym płynem wmuszająca pacjentom po urazie płyny stała na jej szafce zanurzona w kubku. Poszłam znowu do pielęgniarek powiedzieć, by mamie mleka nie dawać. Odburknęły, że z tym do tych podających jedzenie.
Na sali były oprócz mamy jeszcze cztery pacjentki, ale mama była najstarsza i najgorzej traktowana, gdyż nic z nią nie robiono, podczas gdy do pozostałych podchodził rehabilitant i masował im kończyny. Spytałam mamę, zgodnie z alarmującymi tablicami na korytarzu, by robić to natychmiast jako jedyne wyjście z udarowego nieszczęścia, kiedy liczy się każda minuta, czy coś z nią robiono, powiedziała, że nic. Poszłam do pokoju rehabilitantów, ten kazał mi zapłacić 50 zł za materac odleżynowy. Kupiliśmy już taki dwa lata temu na Allegro, ale może się jeszcze przydać, więc zapłaciłam, bo mimo wszystko tanio. Oprócz tego miałam podpisać odbiór wózka inwalidzkiego, który był o wiele lepszy niż ten, który mieliśmy, z ruchomym oparciem i miękkim siedzeniem. Wózek mamie przysługuje z ZUS-u co 5 lat za darmo, nasz miał już 10, ale przyjęłam ten prezent z entuzjazmem. Powiedział, by przywieźć mamie spodnie i będą przystosowywać mamę do wózka.
Jak wróciłam pojawiła się nowa pielęgniarka, która w bardzo długim monologu dowodziła, że nie możemy znaleźć się z palcem w nocniku, ale wszystko da się załatwić jak w porę się postaramy. Natychmiast powinniśmy złożyć podanie do ZOL-u, gdyż czas oczekiwania jest długi i im szybciej, tym lepiej. Pani ordynator wypisze odpowiednie kwestionariusze, muszę tylko je przynieść z wybranego przez siebie zakładu. Mówiła bardzo długo, przypominało to jakąś agitację i nie mogłam pojąć jakim sposobem nieznanej mi pielęgniarce w kontraście do tych z dyżurki los mojej mamy jest tak drogi.
Obiadu, który przywieziono w kubku mama nie chciała jeść, nie znosiła takich brei, a ja ją posmakowałam i była wyśmienita, składała się z miksowanego mięsa i jarzyn, ale nic nie dało się w mamę wmusić. Podające jedzenie powiedziały, bym przyniosła kaszkę dla niemowląt to ugotują mamie, albo bym przywoziła zupę dla mamy lub coś co lubi. Zbuntowałam się, że muszę ekstra znowu coś gotować, ale w końcu się zobowiązałam, że będę dostarczać serki i jogurty do lodówki w korytarzu z napisem, że to „dla Krystyny” i one podadzą. Tak, kawy zbożowej już na śniadanie nie będą dawać, tylko to, co przyniosę. Następnie przyszła kolejna nowa pielęgniarka i nakazała, bym pieluch przyniosła więcej mimo, że jest zacewnikowana, ale przecież kupa… O kupie nie mogłam się niczego dowiedzieć, nikt nie rejestrował wypróżnień pacjentów, ale skoro każą przywieźć dodatkową porcję pieluch… Oburzona była, że nie doniosłam środka do oczyszczania odbytu z kupy w aerozolu, pierwszy raz o czymś podobnym słyszałam, ale pielęgniarka popatrzyła tylko na mnie z politowaniem. Faktycznie, na każdym stoliku pacjentek stały duże butelki aerozolowe do kupienia tylko w aptece szpitalnej.
Do mamy zaczęła przychodzić wnuczka Monika mieszkająca w tej samej dzielnicy, więc przyjeżdżaliśmy co dwa dni, niemniej spodnie dowieźliśmy nazajutrz w niedzielę, by zaraz w poniedziałek, wreszcie przystąpiono do rehabilitacji.
Niestety, dni upływały, a mama ani razu nie została przeniesiona na fotel, stał dziewiczy pod oknem koło jej łóżka, mama powiedziała, że nie przenoszą, bo jest za gruba. Pobiegłam do szefa rehabilitantów, znalazłam go w piwnicznych salach na samym dole szpitala gdzie były sale gimnastyczne. Dużo młodych dziewcząt ćwiczyło na piłkach, szef rehabilitantów był bardzo grzeczny, powiedział, że zrobią wszystko co w ich mocy.
Wreszcie udało mi się dłużej porozmawiać z panią ordynator, była bardzo miła, powiedziała, że nic się nie da zrobić i żebym koniecznie złożyła podanie do ZOL-u, że tam będzie mamie o wiele lepiej. Ależ tam nawet nie mają telewizora, jęknęłam. Moja mama czyta dwie książki tygodniowo, jest w bardzo dobrym stanie psychicznym… Ale pani tam może zainstalować telewizor, musi pani wybrać odpowiedni zakład. Jest taki np. w Chorzowie.
Już widziałam siebie, jak codziennie jadę do Chorzowa, bo będę się niepokoić, że porzuciłam mamę jak psa w schronisku. Tramwajem, który dopiero jeździ od Korfantego. A jak do Korfantego? Autobusem, piechotą?
Podsunęła mi też możliwość starania się o grupę inwalidzką, a z tym wiązało się wiele ulg, przede wszystkim to, że mama, czyli ja za nią, miałabym pierwszeństwo we wszystkich ośrodkach służby zdrowia jak przychodnie i szpitale. Tam trzeba złożyć podanie i czekać na komisję na którą ja musiałabym pójść za mamę. – Formularze mogę ja pani wypisać, bo teraz pacjentka jest pod opieką szpitala i lekarz rodzinny nie może.
Lekarka opowiedziała też o swojej teściowej, którą po udarze dali z mężem do takiego ośrodka, żyła tam jeszcze półtora roku, ale pod koniec musieli obciąć obie nogi…
Po tych makabrycznych wiadomościach zgnębiona wróciłam do mamy, która tępo patrzyła na salę. Rehabilantka mająca podobno pacjentkom puszczać muzykę i prowadzić z nimi jakieś zajęcia była na urlopie. Słuchawki i czytak stały się bezużyteczne. Nic już z niego nie rozumiała, natomiast dobrze rozpoznawała wszystkich, bełkot już minął i normalnie mówiła.
Raz podczas odwiedzin wezwała mnie przez pielęgniarki pani ordynator. Do jej gabinetu przybyli przedstawiciele nowopowstałej firmy rehabilitantów przyjeżdżający do pacjentów do domu. Byli przemili. Pan Janusz wręczył mi reklamowy folder i wizytówkę. Mamę wypiszą za dwa tygodnie, to nawet oni odezwą się do mnie. Podałam im moją komórkę. Wyszłam szczęśliwa. To nie dość, że na NSZ, czyli za darmo, to sami będą do mamy przyjeżdżać i ja o nic nie będę się prosić. Sami. Super.
Pojechaliśmy do biur NSZ-u po nowe dofinansowanie do pieluch, dowiedzieliśmy się, że mamie przysługują pielęgniarki bezpłatne opłacane przez ZUS. Takimi pielęgniarkami dysponuje firma Tommed. Pojechaliśmy do Tommedu, w biurowcu zupełnie pustym na ostatnim piętrze po dzwonkach i sforsowaniu drzwi urzędniczka niechętnie wydrukowała formularze umożliwiające mi ubieganie się o pielęgniarki, na które czeka się w kolejce. Nie wiadomo na jaki czas opiewa ta kolejka, próbowałam się dopytać, wreszcie zapytałam, czy chodzi o miesiące, czy o lata. O miesiące, wycedziła urzędniczka.
W domu wydrukowałam pobrane z sieci formularze Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr św. Jadwigi w Katowicach– Załężu. Do ośrodka od mojego domu, tylko, bagatela, 5 km przez całe miasto. Weszłam na fora internetowe, ocena tych wszystkich ośrodków była straszna. Mrożące krew w żyłach opowieści bliskich którzy forsowali codziennie te ośrodki zamykane dla odwiedzających, uchylane jedynie w określonych porach, wymagające oddania 70 % emerytury, kupowania i dostarczania pieluch, i lekarstw, prania bielizny, nie mówiąc już o kosztach psychicznych oglądania tego wszystkiego.
Kilka stron formularza do Jadwiżanek pani ordynator wypełniła sumiennie. W rubryki podania o przyznanie stanu niepełnosprawności wpisała wszędzie cyfrę 0, co oznaczało, że mama dosłownie niczego nie jest w stanie wykonać. Formularz o przyznanie pielęgniarek z Tommedu wypełniły oprócz niej też pielęgniarki.
Wypadało teraz złożyć te wszystkie papiery w odległych miejscach Katowic, na dodatek wszędzie otwarte tylko w porach największego miejskiego ruchu. Tylko do Jadwiżanek nie pojechaliśmy okłamując panią ordynator, że podanie złożyłam.
Pani ordynator powiedziała, że powyżej miesiąca, jaki i tak przysługiwał mamie prawnie po przejściu udaru mózgu, trzymać mamy dłużej nie będzie.
Przez miesiąc na przemian z Moniką towarzyszyliśmy mamie w tej zupełnie daremnej wegetacji łóżkowej, jak przychodziłam sama brałam się za ćwiczenia kończyn, rehabilitant tylko wskazał mi, że ruchy moich rąk mają być do serca. Kobietę chyba w moim wieku leżącą łóżko obok zabierano właśnie do ZOL-u, była zgnębiona, nikt już je w domu nie chciał, a nie wiadomo, jak córka załatwiła tak szybko miejsce. Naprzeciwko też stosunkowo młoda kobieta zachęcana do samodzielnego jedzenia martwo siedziała na wózku inwalidzkim nie kojarząc do czego są łyżki z potrawą na stoliku. Było może coś w badaniach stanu mojej mamy, że nikt jej nie dotykał i nie rehabilitował uznając stan jako beznadziejny. Ale z drugiej strony skąd to wskazanie na rehabilitantów domowych, czyżby oni byli zasadni, a szpitalni nie?
Niemniej mama była w bardzo dobrej kondycji psychicznej, dyskutowała o prawnukach z Moniką, oglądała przywiezione przez Marka zdjęcia nowej prawnuczki miesiąc temu narodzonej.
Nudności zaczęły się chyba tydzień przed krytycznym momentem, kiedy mama sygnalizowała złe samopoczucie, ale nikogo to tam nie obchodziło, a ja zachodziłam w głowę dlaczego te nudności, skoro dostaje papkę, jogurty, serki i żadnych moich pierogów. Na miejsce tej co poszła do ZOL-u przyjęto nową sześćdziesięcioletnią grubą kobietę, którą zdejmowano z łóżka na ćwiczenia i nie bano się jej otyłości. Już po kilku dniach rozwiązywała krzyżówki. To ona, kiedy weszłam na salę i ujrzałam puste łóżko mamy opowiedziała, co tu się działo. Biegano po korytarzach, przybyli niemal wszyscy lekarze, trwało to kilka godzin, wreszcie mamę wywieźli. Okazało się że leży salę obok, sama podłączona do aparatury i kroplówki, miejsce to wyglądało na umieralnię. Napisałam SMS-a do Moniki że babcia umiera, zadzwoniła, spytała czy pozwolą jej po pracy przyjechać z dziećmi by się pożegnały, spytałam w dyżurce pielęgniarek, czy wyjątkowo pozwolą małym dzieciom na odwiedziny, bo wizyty tam dozwolone powyżej 12 roku życia. Tak, pozwolą, oddzwoniłam do Moniki. Chciałam czuwać nocą, ale pani ordynator mi odradziła.

Tak, wygląda to na agonię, ale nie chcą przyjąć z powrotem na oddział udarowy, czekamy na badanie, ale w tej chwili jest tam zajęte, to najprawdopodobniej drugi udar niedokrwienny. Pani ordynator widać miała obowiązek też wsparcia duchowego bliskich pacjentów, więc poprosiła mnie i męża do gabinetu i uroczystym tonem zaczęła mówić o Bogu.
Wróciliśmy podłamani do domu oczekując jakiegoś nocnego telefonu ze szpitala. Nazajutrz łóżko było puste, a mama znajdowała się już z powrotem na oddziale urazowym. Monika skontaktowała się ze swoją przyrodnią siostrą Dorotą i ta nazajutrz przyleciała z Neapolu, by się pożegnać i natychmiast wróciła samolotem do trójki swoich dzieci. Podobno mama ją rozpoznała, nam się nie udało trafić na żaden dzień trzeźwości mamy w czasie powtórnego pobytu na tym oddziale.
Po tygodniu ten sam co poprzednio lekarz powiedział, że tej pacjentki trzymać dłużej nie będzie, że wypisują mamę za dwa dni, z adnotacją obligującą pielęgniarkę środowiskową do pomocy. Poszłam po należny wózek na oddział rehabilitacyjny, wezwano szefa rehabilitantów, by potwierdził, że mogę go zabrać. Na odchodnym pani ordynator powiedziała, że na wózek nie ma sensu mamę dawać. Ale, że taki stan może potrwać i rok, nim umrze. Serdecznie mnie pożegnała, liczyło się każde ciepłe słowo.
Byłam bardzo zdenerwowana powrotem mamy, postraszona tym, że nie dam sobie rady, że w ZOL-u miałaby profesjonalną pielęgnację. Na dodatek na facebooku ogłoszono śmierć, którą się przejęłam. O wiele młodsza od mamy Wanda która od ukończenia 70 roku życia opanowawszy perfekcyjnie komputer aktywnie działała na wszystkich literackich forach internetowych, czytała i nagrywała wiersze użytkownikom tych portali, nawiązywała przyjaźnie, komentowała, oceniała, chwaliła próby literackie, a po upadku platform sieciowych kontynuowała z powodzeniem dyskusje i fejsbukowe przyjaźnie. Zdążyła wydać przed śmiercią jedyną książkę, w której rozdział poświęciła matce i zatytułowała „Puciszka”, co w gwarze wielkopolskiej oznaczało podobno czeremchę. Czeremcha właśnie zakwitła, jak umarła jej matka i o tym było to najważniejsze według Wandy opowiadanie, które też stało się tytułem całej książki.
I w nocy poprzedzającej powrót mamy przyśniła mi się Wanda. Jak przyjechała, chyba z Otwocka, ale miałam wrażenie, że przybywała z południa. Z nią ogromne dwa kadłuby przypominające łodzie malowane na szary kolor farbą olejną. Miała zacząć się ceremonia, według mnie pogrzebu, ale nie było to pewne. Chciałam to wszystko sfotografować, taka okazała uroczystość, jednak nie mogłam znaleźć aparatu. Gorączkowo szukałam, wreszcie go znalazłam w łóżku obok dwóch protez zębowych, chyba mamy. Kiedy nadbiegłam z tym aparatem pochód już szedł i obok dwóch kadłubów trumien, chwiały się ogromne głowy ściętych słoneczników.

Nazajutrz rano, po sześciu szpitalnych tygodniach przywieziono mamę z teczką pełną nowych recept. Mama podróżą ze szpitala do domu w pozycji horyzontalnej była niezwykle ożywiona, według niej była piękna, ale co do reszty mówiła od rzeczy.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (2)

KLINIKA ODDZIAŁ URAZOWY
Jest zimno, śnieg leży na trawnikach, ale wjeżdżając w południową dzielnicę Katowic w mrowiu samochodów i korków jest zupełnie szaro i śladu po śniegu nie widać. Kompleks budynków klinicznych z charakterystyczną lekką zabudową corbusierowską lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku otoczony jest już, mimo wczesnej pory samochodami, interesantami wchodzącymi i wychodzącymi obładowanych reklamówkami, białym personelem, studentami i ludźmi palącymi papierosy.
Parkujemy blisko budynku, w którym mieści się oddział udarowy, jeszcze się da, jeszcze nie spuszczono szlabanu i nie pobierają opłat parkingowych. Na piętrze dzwonimy dzwonkiem, wpuszczają nas wyjątkowo, można odwiedzać chorych tylko o wyznaczonych porach, a o stanie zdrowia nie można dowiadywać się telefonicznie, tylko osobiście. Mama leży w dwuosobowym, jasnym pokoju i jest obudzona, była na izbie przyjęć kilka godzin podczas gdy jak przeczytałam, liczy się każda minuta. Została przyjęta na oddział z datą dzisiejszą, więc w najlepszym wypadku przyjęto ją o północy i wtedy zrobiono badania aparaturą, którą dysponuje taka klinika w odróżnieniu od zwyczajnych szpitali, gdzie wożeni są też pacjenci udarowi. Mieliśmy w takim razie szczęście, że trafiła tutaj, ale nie wiadomo czy się spieszono. Ratownicy nie pozwolili mi jechać z nimi. Niemniej mama dramatycznym głosem pożaliła się, że na izbie przyjęć błagała o szklankę wody i jej nie podano, siostry przechodziły koło niej obojętnie, była wstrząśnięta taką znieczulicą. Marek zaraz zjechał na parter i kupił butelkę wody, ale mama już nie chciała pić.
Młodzi rehabilitanci przystąpili przy nas do działań, posadzili mamę na łóżku i zgodnie z zaleceniami, by pacjent po udarze natychmiast wstawał i nie dopuścić do przykurczu kończyn, nie przenieśli jej na fotel, ale z powrotem położyli. Mama zasnęła.
Nazajutrz dowieźliśmy baterie do holtera, pieluchy, butelki z wodą, środki pielęgnacyjne, komórkę mamy i podkoszulki, które rozcinano na plecach i zmieniano codziennie. Mama przy kolejnych odwiedzinach zazwyczaj spała i nawet po dobudzeniu niewiele mówiła zapadając ponownie w sen.
Szpital był wprawdzie oddalony od naszego zamieszkania tylko o 13 km, lecz godziny odwiedzin były w czasie największego ruchu i jazda trwała ponad godzinę. By nie płacić parkingu stawaliśmy samochodem gdzie się tylko dało, podobnie jak setki innych i długo szliśmy ścieżkami wydeptanymi przez trawnik od odległego szpitala.
Kiedy raz wracaliśmy do samochodu rozpętała się burza i zaczął padać deszcz ze śniegiem. Marek cofając wjechał na krawężnik i już miał dołączyć do ruchu szosy głównej, kiedy zobaczyliśmy mężczyznę histerycznie wymachującego rękami i rozkazującego, byśmy się zatrzymali. Marek wysiadł tamując ruch samochodów też chcących wyjechać z zatoczki. Okazało się, że sąsiadujący z nami właściciel samochodu wziął dźwięk wjeżdżającego na krawężnik samochodu za odgłos potrąconego samochodu, który stał w rzędzie po naszej stronie. Marek z powrotem wjechał tam gdzie staliśmy i poszedł zobaczyć, czy rzeczywiście zrobił jakąś szkodę. Mężczyzna cały czas krzyczał oskarżając męża, że chciał uciec z miejsca wypadku. Dołączył do niego młody chłopak z rzędu aut poniżej, rzekomo świadek całego wydarzenia, wysiadł i zapewniał służalczo krzyczącego mężczyznę, że będzie dowodził jak będzie trzeba, że mąż chciał uciec z miejsca wypadku podając mu na wszelki wypadek swój numer telefonu. W samochodzie rzekomo potrąconym nie było nikogo, deszcz padał i skryliśmy się zgnębieni do samochodu czekając na rozwój wypadków. Rozhisteryzowany pan około czterdziestce włożył za wycieraczkę dużą kopertę z kartką z numerem telefonicznym swoim, rejestracyjnym naszego samochodu i powiadomieniem, że spawa została już zgłoszona na policję. Do nas podszedł i kazał nam na nią czekać, a sam poszedł do szpitala.
Po godzinie czekania zadzwoniliśmy na policję, gdzie potwierdzono zgłoszenie przestrzegając, że jeśli opuścimy miejsce wypadku będą konsekwencje jeszcze gorsze. O uwagach, że na samochodzie nie ma żadnych śladów uderzenia policyjna urzędniczka słuchać nie chciała, zgłoszenie zostało przyjęte i nic się już nie da zrobić, trzeba czekać, a kiedy przyjadą nikt nie wie.
Tymczasem wrócił właściciel samochodu, przeczytał kartkę i też był bardzo zmartwiony, że musi czekać. Miał teściową w szpitalu, a musiał wracać do Rabki, to 140 kilometrów, był zmęczony i zdumiony całym zajściem. Pogoda się zmieniła, wyszło słońce, czekaliśmy.
Wreszcie przyjechało dwóch młodych policjantów, spisali dane, sprawdzili, że nie było żadnego uderzenia i wypisali mężowi mandat na 50 zł podobno za to, że mnie naraził na jakieś szkody, nikt nie mógł zrozumieć za co ten mandat, wyraźnie ktoś musiał całą tę bzdurę opłacić.
Na drugi dzień do nas jadących do mamy windą dosiadł się na piętrze na jakimś piętrze ten sam człowiek, który zadzwonił wczoraj na policję o rzekomej stłuczce. Wszyscy poczuliśmy się nieswojo, wreszcie on zagadnął, jak to się skończyło.
– Bardzo pan nas i tego rzekomo poszkodowanego skrzywdził, straciliśmy 3 godziny bezsensownie, czy pan to zrobił specjalnie, czy pan tak lubi? – powiedziałam rozgoryczona. Nie przeprosił, ale powiedział, że jego żona ma raka.

Po kilku dniach poszłam do dyżurki lekarza prowadzącego dowiedzieć się, co dalej. Kazano mi usiąść na korytarzu. W nerwowym oczekiwaniu chciałam udokumentować to co teraz odczuwam fotograficznie. Zrobiłam zdjęcie z okna korytarza, siedzącą na krześle ładną studentkę w nostalgicznej pozie i korytarz w głębi którego mrowili się studenci w białych kitlach. Nagle jeden z nich odłączył się od grupy i powiedział, że robię zdjęcia tonem, jakbym popełniła jakąś zbrodnię. Zostałaś sfotografowana – rzucił ostro do studentki, a do mnie – proszę skasować te zdjęcia. Dziewczyna wzruszyła ramionami, powiedziała, że nie ma nic przeciwko. Wręczyłam mu aparat, powiedziałam, że nie potrafię skasować. Zobaczył sylwetki tak mikroskopijne i nierozpoznawalne, że jakoś się zawstydził i zwracając mi aparat, przeprosił.
Nareszcie przyszedł lekarz i powiedział, że nic się nie da zrobić, za dwa dni będzie wypisana i spytał, gdzie matkę zawieźć, czy ma już zakład. Byłam przerażona, pielęgnacja w takim stanie w domu jest niemożliwa, przecież nie da się nawet mamy podnieść, na ZOL czeka się sześć miesięcy, zresztą jak mam gdzieś dać mamę w obce miejsce, która jest w teraz w takim bezbronnym stanie? Skoro nie chcieli jej podać nawet szklanki wody, jak będzie mogła upomnieć się o cokolwiek.
Nazajutrz zadzwonił jednak i powiedział, że ma dla mnie dobrą wiadomość: ordynator zgodził się na przewiezienie mamy na oddział rehabilitacji.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (1)

UDAR
Ostatniego dnia stycznia 2019 roku udało mi się sfinalizować rozpoczęcie procedury przydzielenia mi opiekunki z Mopsu.
Już jesienią ubiegłego roku byłam po wakacjach na wsi wycieńczona. Mama przestała chodzić, wtaszczanie jej codziennie do spania na łóżko przechodziło moje możliwości, nogi były tak ciężkie, że pod koniec sierpnia zrezygnowałam z przenoszenia ścieląc i spuszczając na najniższy poziom jak tylko się da fotel – leżak z Ikei, na którym przesiadywała w ciągu dnia. Wtedy jeszcze dało się mamę postawić na nogi miała je na tyle sztywne, że stosując dźwignię można było mamę postawić. Ale miałam kilkakrotne usuwania się mamy na posadzkę w czasie kiedy zmieniłam jej pieluchę na stojąco i musiałam wtedy chodzić po wsi i szukać mężczyzn, którzy by mi mamę podnieśli. Raz były to przemiłe chłopaki, kierowcy tirów z tutejszego przedsiębiorstwa transportu, których znalazłam na zapleczu sklepu gdzie po pracy pili piwo. Znali mnie z widzenia, gdyż knajpa nim ją zamknięto sąsiadowała z moim ogrodem, teraz z jej braku, przesiadywali tutaj. Wtedy przyszło ich czterech i z trudem mamę posadzili na krzesło i ja już mogłam bez problemu wykonać zabiegi pielęgnacyjne opierając mamę na balkoniku, gdyż mama mogła wtedy zrobić kilka kroków. Ale nie zawsze tak się udawało. Gorzej było, jak pora upadku wypadała wcześnie rano, spieszących się, wsiadających do samochodów, jadących do pracy nie śmiałam zaczepiać. Raz poprosiłam mężczyznę idącego do sklepu i on się zgodził, razem wtaszczyliśmy mamę na mały stołeczek skąd już mogłam ciągnąc za ręce doprowadzić ją do pionu, ale mój pomagier bardzo się zmęczył i nawet wręczone mu pieniądze nie pozbyły mnie wyrzutów sumienia, gdyż jak się potem dowiedziałam, sam był po jakiś wylewach i zawałach, dlatego pewnie nie pracował.
Jedyną metodą usuwania wody gromadzącej się w nogach i udach było umieszczenie mamy w szpitalu. Na obrzęki pochodzenia sercowego lub zastoinowego pastylki nie pomagały, ani zmniejszenie wypijanej ilości wody. We wrześniu przewieźliśmy mamę do naszego szpitala. Lekarka z izby przyjęć podeszła na plac gdzie zaparkowaliśmy, zobaczyła pękające już z wyciekającym płynem nogi i poleciła pielęgniarzom przenieść mamę na wózek zapewniając, że do szpitala będzie przyjęta. Ja wróciłam na wieś, by posprzątać po całoletnim pobycie i jakoś psychicznie ochłonąć, odciąganie wody z nóg nie trwa dłużej niż pięć dni, ale zawsze była to dla mnie ogromna ulga. Marek chodził codziennie do mamy do szpitala wykłócając się o wszystko, dali w końcu w drugim dniu materac antyodleżynowy, przyniósł mamie winogrona, radio i czytak, ale mama i tak narzekała i chciała czym prędzej wrócić do domu. Tym razem szpital zamówił dwie karetki pogotowia i mamę na czwarte piętro wnosiły dwie ekipy strasznie posapując i narzekając, była wśród nich kobieta i też niosła nosze, aż strach było patrzeć jak oni wszyscy manewrowali, by nosze się zmieściły. Na każdym piętrze zatrzymywali się i odpoczywali. Zdawali się być wściekli ciężarem mamy i bardzo zamaszystym ruchem rzucili mamę na łóżko. Mama była szczęśliwa, że jest już w domu, ściągnęłam ją z łóżka i posadziłam przy stole do obiadu, a potem na fotel. Jak wynikało z wypisu, dawka Euthyroxu była za mała i zaordynowano podwójną, mama miała codziennie dostawać oprócz kilkunastu lekarstw na serce 200 mg, co dopiero, po pół roku mogło doprowadzić do powtórnej możliwości chodzenia. Nogi były już chude, ale waga sięgająca 90 kg nie drgnęła, mimo, że w szpitalu kazali mamę odchudzić. Zmniejszyłam wszystkie posiłki o połowę, waga nie obniżała się, mama była cały czas głodna, miała bolesną obstrukcję, piła co kilka dni ziółka i to jedynie pomagało. Całe szczęście zawsze sygnalizowała potrzebę co łączyło się z postawieniem mamy do pionu, ściągnięciem spodni z pieluchą i posadzenie na krześle toaletowym.
Dzień zaczynałam o szóstej rano i przygotowywałam mamie śniadanie. Potem wchodziłam do pokoju mamy, przesuwałam łóżko na środek pokoju, podniosiłam mamę z łóżka do pozycji siedzącej i przesuwałam na podkładzie o 45 stopni tak, by nogi zwisały na podłogę. Wtedy ciągnęłam za ręce i opierałam o przygotowany balkonik. Wysuwałam łóżko na kółkach i podstawiałam krzesło toaletowe, na którym mamę całą myłam gorącą wodą, smarowałam kremami i oliwką dziecięcą, wkładałam świeży podkoszulek i kilka polarów, spodnie bawełniane, na nogi puchowe buty z Ikei i na to wełniane bambosze. Z krzesła toaletowego przechodziła na fotel tą samą metodą wstawania, trzymania się balkonika, a ja wysuwałam krzesło i podsuwałam fotel. Fotel inwalidzki się nie nadawał gdyż był niewygodny, siadała na szerszy z elastycznym oparciem. Przesuwałam mamę pod samo okno gdzie kaloryfer włączony był maksymalnie, mimo to jeszcze mamę otulałam kocami.
Na czczo wkładałam do ust pastylkę Euthyroxu, po śniadaniu złożonym z herbaty z cytryną i pół kromki chleba z homogenizowanym serem polanym miodem lub kawałkiem ciasta drożdżowego, podawałam leki. Pastylki do pojemników wkładałam raz na tydzień, więc podawałam tylko pudełeczko przeznaczone na dzień i mama ordynowała je sobie sama cztery razy dziennie, co akurat łączyło się z piciem przez rurkę czterech kubków herbaty z cytryną czyli zalecanego półtora litra wody dziennie.
Zapalałam lampkę, bo rano było jeszcze zbyt ciemno, by mama z lupą mogła czytać wydrukowane na drukarce przeze mnie dużą czcionką modlitwy z brewiarza na każdy dzień tygodnia. W niedzielę przesuwałam fotel pod telewizor i oglądała o siódmej rano transmisję mszy św. Po religijnych ablucjach mama włączała czytak i słuchała bardzo intensywnie powieść aż do obiadu, czyli do godziny jedenastej, który zredukowałam do jednego dania, a ulubionych pierogów z kapustą i grzybami do czterech sztuk. Co godzinę wysadzałam mamę na krzesło toaletowe, ale i tak się moczyła, niemniej wstawanie zawsze było jakąś minimalną wprawdzie, ale gimnastyką. Dzwoniła do 92- letniej Wandy, potem wracała po obiedzie do powieści. Po szesnastej mama miała już swoje seriale, więc wcześnie przesadzałam ją na fotel inwalidzki, podjeżdżałam na karimatę na którą stawiłam rotor elektryczny dosuwałam do szafy tak, by go unieruchomić i zakładałam na pedały nogi mamy. Robiła tak dziennie 300 obrotów. Podawałam jeszcze siedzącej w fotelu inwalidzkim kolację, zazwyczaj kaszkę kukurydzianą na słono z białym serem lub macę z jajkiem, którą to potrawę pamiętała z dzieciństwa i bardzo lubiła. Piła kieliszek Vigoru, Vitotalu lub Biovitalu lub Buerlecithinu i wtedy następował kolejny po rannym myciu najcięższy moment dnia, kiedy trzeba było umieścić mamę na łóżku i przysunąć jak najbliżej telewizora. Z fotelem inwalidzkim podjeżdżałam na środek pokoju, stawiałam mamę w oparciu o balkonik, wysuwałam i podjeżdżałam z łóżkiem. Tak sadzałam mamę na brzegu łóżka, podnosiłam nogi na obrusie poliestrowym kładzionym na prześcieradło i dzięki jego śliskości mogłam trzymając za dwa rogi górne przesunąć mamę na sam szczyt łóżka, podnieść elekryczne oparcie we właściwym miejscu tak, by resztę wieczoru spędziła wygodnie półsiedząc. Kardiolog zalecał jak najszybszą pozycję leżącą dla odpoczynku serca. Wkładałam mamie na uszy słuchawki, mama nauczyła się bezbłędnie obsługi pilota i mogła w ciągu dnia zobaczyć kilka seriali, w których była doskonale zorientowana. Wtedy gryzła ćwiartki jabłka lub banana, by zagłuszyć ciągły głód. Na noc już sama podawałam psychotropy na sen, które wspaniale skutkowały.
Tak minęła zima, ale już w styczniu byłam wykończona i wyszastana, niemożność opuszczenia mamy na krótki chociaż wyjazd dawał mi się psychicznie we znaki, a kręgosłup skutkiem ciągłego podnoszenia do balkonika i na łóżko dawał o sobie znać.
Poszłam do lekarki do przychodni i poprosiłam o skierowanie do szpitala geriatrycznego. Wypisała nawet skierowanie z dodatkiem o nagłe przyjęcie, ale złożone w tym samym dniu w szpitalu na Morawy miało oczekiwać kilka miesięcy na telefon od nich, gdyż w wypadku kobiet niechodzących limit łóżek w szpitalu jest ograniczony, a także to, że był to jedyny szpital geriatryczny w regionie jeśli nie w całej Polsce, gdyż oddziały geriatryczne w szpitalach nagle polikwidowano. Lekarka poradziła mi staranie się o ZOL czyli jak się dowiedziałam Zakład Opieki Leczniczej, do którego mama się kwalifikowała, a co łączyło się z półrocznym oczekiwaniem na miejsce. Ale jak poszłam na strony Jadwiżanek prowadzących najbliżej nas taki zakład, od razu odechciało mi się czynić wszelkich starań. Wskazała też na opcję opiekunki Mopsu, co w rezultacie podjęłam.

I tak ostatniego stycznia pani Ania z Mopsu przyszła na godzinny wywiad przepytując nas z naszych zarobków, pytając o adresy naszych dzieci, wnuki miałyby płacić za usługi opiekuna w wypadku kiedy my bylibyśmy niezdolni do wpłaty. Stawka dla takich jak my z moją emeryturą wynoszącą niecałe tysiąc złotych na Marka 600 zł miesięcznie przysługiwała opiekunka ze stawką godzinną 11 złotych. Było to i tak mało w porównaniu z ceną ogłaszających się w Internecie Ukrainek lub całych firm proponujących natychmiastowo swoje usługi. Zdecydowałam się na jedną godzinę dziennie do porannego umycia mamy, co stanowiłoby dla mnie ogromną ulgę, gdyż wtedy było najwięcej podnoszenia. Raz dziennie ale codziennie, także podczas dni wolnych od pracy, kiedy kosztuje ta godzina już 22 zł. Podejrzewałam też, że taka opiekunka zrobiłaby to bardziej profesjonalnie niż ja i może mogłabym się też od niej czegoś nauczyć. W szpitalu do wszelkich toaletowych czynności wypraszano z sali i nikt nie mógł zobaczyć jak oni to robią, a robili sprawnie i błyskawicznie.
Pani Ania trzymając chyba kilogram papierów w ręce musiała to jeszcze wszystko wprowadzić w komputer, ale obiecała, że w ciągu tygodnia się z tym upora i będzie dzwoniła do firmy, z którą Mops podpisał kontrakt, by ktoś do mnie od nich zadzwonił.
Ale mijały dni i nikt nie dzwonił, panią Anię też trudno było namierzyć, gdyż ciągle była w terenie. Wreszcie dorwałam ją telefonicznie, była zdumiona, że nie dzwonią, zażądałam telefonu też tajemniczej firmy, zadzwoniłam. Odpowiedziano mi zdawkowo, że nazajutrz ktoś do mnie przyjdzie. Nazajutrz nikt nie przyszedł, czekałam z nieumytą matką do dziewiątej, nikt nie przyszedł. Zadzwoniłam, do pani Ani, byłam wzburzona, żałowałam, bo była przecież taka u nas miła. Pani Ania okazała bezradność, zapewniła, że będzie do nich dzwonić.
I tak zrobił się luty, już przestałam myśleć o opiekunie i już zrezygnowana na nikogo nie czekałam. Już nie miałam siły i odwagi upominać się o cokolwiek, więcej te telefony kosztowały mnie pieniędzy i nerwów niż było to warte. Nagle zadzwoniła do mnie przemiła pani, przedstawiła się jako opiekunka i powiedziała, że ma też mamę powyżej 90 roku życia, którą opiekują się opiekunki, natomiast ona pracuje w tej firmie z którą Mops ma umowę, bo lubi być pomocna drugiemu człowiekowi, mogłaby do mnie przychodzić o 11, bo jest wtedy w pobliżu i ma okienko. Jak to? – to ja mam myć mamę o 11? Zrezygnowałam.
Mama od kilku dni miała mdłości, a ja zachodziłam w głowę, co mogło jej zaszkodzić, co podałam jej ostatnio do jedzenia niestrawnego. W czasie kiedy robiłam bankiet dla jej wnuczki od strony dzieci mojego zmarłego brata i prawnuczków mama jadła wszystko, tort i grillowaną kurę, może było to zbyt ciężkie.
22 lutego położyłam mamę jak zwykle i po zakończeniu ostatniego serialu poszłam zgasić telewizor, mama wyglądała niewyraźnie i miała zmieniony głos, zaczęła w pewnym momencie bełkotać. Spytałam, dlaczego tak dziwnie mówi, rozłożyła bezradnie ręce i wyksztusiła „nie wiem”. Zmierzyliśmy ciśnienie i nie miała wysokiego, podałam pastylkę na obniżenie, ale stan się pogarszał, kącik ust nagle obniżył się w szkaradny grymas. Pogotowie przyjechało niemal natychmiast, mieli ze sobą specjalne krzesło, które odsługiwał jeden tylko pielęgniarz.
Karetka stała na środku ulicy w neonowej, zielonej poświacie Żabki migając niemo reflektorami. Wokół leżał śnieg, a fosforyzujące stroje pielęgniarzy trochę zamajaczyły przy wkładaniu mamy i potem wszystko zniknęło.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Dziennik berliński (3)

17 luty 2019, niedziela. Jutro rano wyjeżdżamy, ostatni dzień w Berlinie, postanawiam przeznaczyć na barwną dzielnicę znaną z książek i filmów.
Do Schöneberg idę znowu obok Trabi Word, niedzielni turyści wybierają trabanty do przejażdżek po Berlinie lub lecą już balonem, który właśnie unosi się i będzie dla mnie dobrym punktem orientacyjnym przy powrocie do hotelu. Przekraczam plac Idy Wolf, między domami przeziera namiotowy dach hali sportowo-widowiskowej Tempodromu, dochodzę do Kanału Landwehry wzdłuż którego na wysokich przęsłach jeździ berlińska bana. Wszystko pomazane sprejem, w dekoracji bezlistnego przedwiośnia nie zachęca do zwiedzania, mimo to brnę dalej i przekraczam Großbeerenbrücke, woda pod nim w kolorze laku, zwisają żółte witki wierzby, przepływa kajak z ubranym w żółty sztormiak mężczyzną i robi się już bajkowo. Po przeciwnej stronie nabrzeżnego bulwaru stoją odnowione, secesyjne i w stylu art deco kamienice ze zdobieniami i kolumnami. Docieram do Parku Gleisdreieck zaludnionym spacerowiczami z dziećmi, starcami na rowerach i młodzieżą objuczoną sprzętem sportowym. Park powstał niedawno zagospodarowując torowisko kolejowe, teren byłej łąki jest tylko dyskretnie umeblowany akcesoriami do ćwiczeń, sportów i zabaw. Scatepark ma wkopane betonowe misy licujące z nawierzchnią, tak, że co chwilę z podziemi wyskakuje jakiś deskorolkarz. Dzieci też nie mają typowych urządzeń ogródków jordanowskich, nic prócz kamieni, piasku i błota. Szerokie drewniane ławki wzdłuż prostych betonowych tras rowerowych pośród posadzonych tu na półwiecznych nieużytkach drzew i krzewów podkreślają otwartą przestrzeń, w której w odróżnieniu od klaustrofobicznych parków czuję się dobrze. W środku pozostawione tory kolejowe prowadzą do Niemieckiego Muzeum Techniki.
Jestem w nim krótko, kasa biletowa jest na postindustrialnym terenie otoczonym pawilonami fabrycznymi z czerwonej cegły, znam to wszystko aż za dobrze z mojego śląskiego zamieszkania, bym mogła się zachwycać. Rodzice prowadzą małe dzieci, jest tu dużo atrakcji, jak głoszą foldery właśnie dla nich. Przechadzam się wokół, góruje nad wszystkim stojący na dachu zabytkowy bombowiec, przy ogrodzeniach, zasłonięte bezlistnymi krzewami wiele maszyn (pompy, wiatraki, silniki) postawionych w celach edukacyjnych.
Idę w kierunku nadziemnej kolejki berlińskiej, mijam Luckenwalderstraße znanej jako historyczne miejsce przeładunku przesyłek pocztowych, Dennewitzstraße słynne z nieistniejącej, imponującej na początku ubiegłego wieku łaźni miejskiej. Wzdłuż Bülowstraße biegnie nadziemna linia metra, dochodzę do secesyjnej, bogato zdobionej stacji, tutaj gdzieś, kiedy ruch wraz z wybudowaniem Muru Berlińskiego zmalał, był turecki bazar, dalej, między Potsdamer Straße a Nollendorfplatz ulica prostytutek.
Widzę już ażurową kopułę stacji metra Nollendorfplatz, musiała to być bardzo piękna stacja z początku XX wieku, po bombardowaniach odbudowana tylko w takiej formie. Podchodzę do tablicy pamiątkowej nawiązującej kształtem do różowego trójkąta noszonego w Oświęcim przez homoseksualistów na lewej piersi. Upamiętnia ofiary i ich męczeństwo w czasach narodowego socjalizmu.
Docieram do Motzstraße, cichej uliczki i siadam na ławeczce pod jednym z nocnych pubów zamkniętych teraz, z okna zza szczelnych żaluzji zwisa tęczowa flaga. Naprzeciwko z fasadą w kolorze fuksji hotel Sachsenhof jest jeszcze uśpiony, jest przedpołudnie, gdzieniegdzie otwierają się okna, wychyla się ktoś z papierosem. Pod hotel podjeżdżają sporadycznie taksówki. Pary jednopłciowe powoli wychodzą z mieszkań i kierują się na śniadanie do małych, narożnych barów.
Zbieram siły by odszukać adresy tych, których wypisałam z Wikipedii: Max Beckmann na Nollendorfplatz 6, Walter Benjamin spędził dzieciństwo na Kurfürstenstraße, Georg Büchmann (Winged Words) mieszkał przy Bülowstraße 1, Samuel Fischer miał księgarnię na Bülowstraße 90/91, Georg Fromberg (najbogatszy w 1900 roku berlińczyk) miał willę Kurfürstenstraße 132, Ödön von Horváth przebywał w pensjonacie na Motzstraße, Else Lasker-Schüler pisała przy Motzstraße 7, Walter Mehring urodził się na Derfflingerstraße 3, wielka aktorka kina niemego Henny Porten była właścicielką domu Kurfürstenstrasse 58, Rudolf Steiner mieszkał przy Motzstraße, Frank Wedekind mieszkał przy ulicy Kurfürstenstraße.
Odnalazłam tylko dom noblistki Nelly Sachs na Maassenstraße 12 i mieszkanie na Nollendorfstraße 17 i Christophera Isherwooda.
Snuję się jeszcze wokół zalanej słońcem dzielnicy, oglądam witryny sklepów z akcesoriami na Love Parade, są erotyczne stroje, kolczyki, pierścienie i łańcuchy, winylowe skóry, czapki i bielizna. Zewsząd zwisają tęczowe flagi, ale wszystko jeszcze w uśpieniu, drzwi pozamykane, jest za wcześnie na otwarcie. Na ulicach i chodnikach panuje swoboda atmosfera, jeżdżą rowery, mieszkańcy wyprowadzają psy. Na obszernym, teraz pustym zapełniającym się tylko w dzień targowy Winterfeldtplatz stoi mrowie stolików, przy których siedzą ubrani w kurtki i szaliki ludzie, wygrzewając się w porannym niedzielnym słońcu, pijąc piwo lub coca-colę. Plac zdominowany jest przez neogotycki kościół katolicki św. Macieja, czerwienieje cegłami, połyskuje przepięknie wykutym w żelazie niskim ogrodzeniem. Nie ma tu polskiego przykościelnego ożywienia niedzielnego, nie biją dzwony.
Największy tłok jest w pobliskiej restauracji indyjskiej „Amtit” na rogu Winterfeldtstraße. Już z daleka mieni się wszystkimi kolorami, barwne parasolki z frędzlami wetknięte są w ścianę domu, ocieniają stoliki przed restauracją, gdzie wraz w wróblami jedzą śniadanie rodziny z dziećmi. Otoczone bóstwami hinduskimi, słoniami, dzbanami, lśnią i wabią, a w środku Hindus w czerwonym turbanie uwija się przy robieniu drinków.

Zaszufladkowano do kategorii 2019, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik berliński (2)

16 luty 2019, sobota.
W hotelowej jadalni w stylu punkowym stoły wyłożono winylowymi podkładkami, odnosi się wrażenie jakby się jadło na gazecie. Jedzą przy stolikach młodzi ludzie, ja tu jestem najstarsza. Na pulpitach wokół postawiono potrawy z całego świata na zimno i na gorąco – można najeść się na cały dzień. Z butelką wody i kanapkami wyszłam z hotelu na całodzienne oglądanie miasta. Syn w południe miał wywiad radiowy i zajął się swoimi festiwalowymi sprawami.
Lutowe słońce grzało jak w lecie, bezlistne drzewa odkrywały zadbane kamienice i ulice pełne turystów. Mimo, że do wszelkich atrakcji trzeba było od Checkpoint Charlie iść w lewo Zimmerstrasse, jednak ja chciałam przejść dawnym przejściem granicznym i znaleźć się po stronie Berlina Zachodniego jak najszybciej, jakbym się bała, że mi je zaraz zamkną.
Budka znana z filmów dokumentalnych stała osobno na środku jezdni z piramidą worków z piasku, otoczona fałszywymi żołnierzami i fotografującymi się z nimi turystami i pokrzywiała się Historii.
Groza Muru zastąpiła jeśli nie przyjemnymi to przynajmniej oswojonymi i nie grożącymi nikomu klimatami. Trudno się już zorientować gdzie właściwie ciągnął się Mur, całe otoczenie zamienił słoneczny poranek wciąż otwieranymi i mnożącymi się z każdą chwilą biznesów i biznesików. Wolnostojące stargany z sowieckimi mundurami, czapkami, maskami tlenowymi, odznakami i militarnymi bibelotami były tylko wstępem do rozmachu okolicznych kamienic zamienionych na małe muzea, sklepiki, wystawy i witryny po brzegi wypełnione symbolami minionej epoki: odłamkami muru, trabancikami, statuetkami i maskotkami, długopisami, podkoszulkami, plakatami. Wszystko podane w sposób miły dla oka, zabawny i estetyczny.
I nagle cały ten energetyzujący jak w ulu zbiór gorących gadżetów i kręcących się wokół nich ludzi nagle znika, a ja jestem już w Kreuzbergu, cichej dzielnicy mieszkaniowej, którą pewnie witali z ulgą uchodźcy z NRD szmuglowani przez dyplomatów w bagażnikach swoich samochodów.
Skwery, parki, bawiące się w chowanego dzieci, narkomani na ławce, pozostawione przy koszach na śmieci usypane z petów góry tytoniu to też symbole zwyczajności i bezpieczeństwa. Walają się małe buteleczki po alkoholu, na ławeczkach przykucnęli złachmanieni po nocce kloszardzi i narkomani. W bezlistnych drzewach z dala prześwituje kopuła ceglanego kościoła Świętego Krzyża.
Wyrasta nowoczesna budowla przypominjąca bunkier, czytam, że to połamana gwiazda Dawida. Dwukondygnacyjny barokowy budynek z napisem WELCOME TO JERUZALEM jest z nią połączony podziemnym przejściem. Mam kłopot z otwarciem drzwi, mężczyzna przypominający wyglądem starotestamentowego Żyda pomaga mi je otworzyć. Wewnątrz dużo zwiedzających stoi w kolejce do bramki kontrolnej, na taśmę kładą plecaki i torebki. Długo po angielsku tłumaczę kobiecie z synem, by po przejściu kontroli podała mi tylko folder o Muzeum, gdyż nie mogę sobie pozwolić na kilkugodzinne zwiedzanie. Wreszcie syn mnie rozumie zabiera z lady folder i poprzez głowy zgromadzonego tłumu mi go podaje. Żyd w dalszym ciągu stoi przy drzwiach, rzucam mu na odchodnym Auf Wiedersehen. Żałuję, że nie mogę zwiedzić największego w Europie Muzeum Żydowskiego, muszę wybierać, nie zdążę wrócić przed zmrokiem.
Dochodzę do mostku nad jakąś odnogą kanału Szprewy, stoi na nim w objęciach para, on w roboczym fosforyzującym, cytrynowym kombinezonie na tle turkusowo pomalowanych barierek mostku, ciężkiej jak syrop wody po której pływają kaczki, na tle żółtych, zwisających witek wierzby płaczącej wyglądają pięknie.
Okazuje się, że już jestem na Moritzplatz i nie wiem, w którą stronę iść. Pytam kobietę czekającą na przystanku którędy do Alexanderplatz, mówi coś długo po niemiecku i wreszcie pokazuje mi kierunek. Trochę podążam w tę stronę, pytam jeszcze raz grupkę latynoskich kobiet, wskazują mi stronę przeciwną. Im wierzę i wkrótce jestem już w sławnej dzielnicy gazet powstałej pod koniec XIX wieku. Właśnie tu lokowali się poprzez dwa wieki najwięksi potentaci prasowi i małe wydawnictwa. Było tak i za Hitlera i jest do dzisiaj. Berlińskie Times Square rozciągało się na przestrzeni jednego kilometra kwadratowego i jak pamiętałam z filmów dokumentalnych tu w 1919 wybuchło powstanie Spartakusa, robiono barykady z rolek papieru gazetowego. Mur Berliński ciągnął się wzdłuż Zimmerstrasse i po jego zburzeniu odzyskano nową działkę budowlaną, właśnie wzrasta na niej niemal już ukończony supernowoczesny, z przyciemnionego szkła budynek Axela Springera w sąsiedztwie wybudowanych już dwóch drapaczy chmur.
Z daleka widzę kopułę Zamku, podchodzę bliżej, za ogrodzeniem wyrosły na miejscu zburzonego komunistycznego biurowca trzy piętra barokowo-renesansowej budowli lśniącej nowością jasnych, w odcieniu żółtym, tynków. Zachodzę od tyłu, gdzie równolegle widać nie uporządkowane jeszcze resztki Muru Berlińskiego.
Wychodzę nad Szprewę i idę bulwarem, turyści siedzą na murku obok podobnych im rzeźb, zwisają rzeźbom i turystom nogi. Czarni sprzątacze nie nadążają z górami pustych butelek, biletów z przejażdżek statkiem po rzece, petów i innych śmieci. Słońce grzeje, trawa jest zielona, w parku obok siedzącego Marksa i stojącego Engelsa gromadzi się młodzież.
Przecinam place, mijam fontanny i pnę się pod Wieżę Telewizyjną, już u jej stóp jest piękny widok na Sprewę, Berliner Dom, a przede wszystkim na mrowie ludzkie okupujące wszystko co do siedzenia się nadaje. Kolorowy, różnonarodowy, różnowiekowy tłum jakby zastyga w słońcu, trwa w przyjemności i spokoju trwania, tylko gdzieniegdzie przejadą desko rolkarze, a czekoladowe dziewczyny w kraciastych koszulach grają w jakąś grę na schodkach i wystukują trampkami rytm.
W salach wystawowych Wieży Telewizyjnej trwa okropna wystawa Gunthera von Hagensa „Körperwelten”, zza przepierzenia z różowych, winylowych prętów przezierają trupy, a kupujących bilety jest coraz więcej. Uciekam z holu na zewnątrz, tam na przęsłach Wieży zjeżdżają dzieci lub skaczą na trampolinach przykrywające okrągłe otwory w nawierzchni.
Zwabiona wysokim na 3 metry czerwonym emblematem białego niedźwiedzia na czerwonym tle z napisem Berlinalle wchodzę do CineStar CUBIX, po którym mogę dowolnie krążyć, odpoczywać i skorzystać z toalety. Na dole w kasach ludzie kupują bilety na festiwalowe filmy, ale jest też dużo dzieci kierujących się do innych sal projekcyjnych, dla których w holu i na korytarzach postawiono wabiące figury super bohaterów, a Spider-Mana naturalnej wielkości umieszczono na ścianie.
Z najwyższej kondygnacji kina rozciąga się przepiękny widok na Hauptbahnhof i Alexanderplatz, a obok mnie stoi pokaźna grupa ludzi czekająca na ukończenie festiwalowego filmu, by móc wejść do sali projekcyjnej.
Schodzę schodami, mieszam się z tłumem ulicznym, fotografuję siedzącego pod murem ładnego chłopca z gitarą, przed nim różowy beret, w którym są pieniądze i tabliczka z tektury falistej i napisem długopisem NEED MONEY. Podnosi głowę spod gitary, wykrzywia w nienawistnym grymasie twarz i krzyczy po niemiecku, że nie wolno mi go fotografować, wzywa policję, uciekam w popłochu.
Dochodzę do słynnej z czasów NRD dobrze pamiętanej kolczastej fontanny z blachy, krąg wokół niej obsiadła szczelnie młodzież. Wjeżdżam windą na szczyt domu towarowego Alex, to chyba tutaj kupowało się niemowlęce ubranka i buty, całe szczęście, że nie muszę już niczego kupować. Wszystko tu przebudowane, niklowane i lśniące.
Pora obiadowa, ludzie na najwyższym piętrze jedzą, dużo par starych ludzi. Ja też siadam przy wolnym stoliku i wyjmuję swoją śniadaniową kanapkę, popijam wodą z butelki. Patrzę na plan, mam jeszcze zobaczyć Kolumnę Zwycięstwa, a to spory kawałek.
Wstępuję jeszcze na dworzec, nie pamiętam go z tych lat, a jeździliśmy na zakupy kilkakrotnie, ostatni raz by kupić dla mnie szklane soczewki kontaktowe. Spaliśmy u Mary na wschodzie Berlina, na Gubener str. 36 we Friedrichshain, teraz to podobno modna, zadbana dzielnica. Mary mieszkała ze swoim mężem, z którym studiowała na Politechnice Gdańskiej w ogromnym, starym mieszkaniu na piętrze. Ale na którym… Miała dla swojego synka w kuchennej szafce pełno żelowych miśków kupowanych jadąc tranzytem baną przez NRF.
Wszędzie stoliki przygotowane dla chcących coś zjeść gości, koce z polaru o jaskrawych kolorach zwisają na jeszcze pustych oparciach ogródkowych foteli. Kelnerzy z tacami nad głowami uwijają się, ale to dopiero początek wielkiego jedzenia.
Zbaczam w kierunku Sprewy, trwa tu na całego turystyczne ożywienie, grajkowie grają, tabuny grup turystycznych wsiadają do statków, pary całują się, wróbelki polują na okruszki. Skręcam na Wyspę Muzeów, pamiętałam z lat siedemdziesiątych tylko Pergamonmuseum i jakieś straszne ruiny, a tu całe starożytne miasto, czarowne, odbite w wodzie, wśród kolumnady doryckiej wprawdzie też mrowie turystów, jednak przeważa klimat inności, zamilknięcia, poszanowania i dostojeństwa, magia minionych epok. W budynkach zbudowanych jak świątynie mieszczą się starożytne zbiory. Przy wejściach stoją na czarno ubrane otyłe Murzynki w spodniach, mają skórzane pasy z wetkniętym skanerem jak rewolwerem. Niestety, nie mogę sobie pozwolić na wejście i zwiedzanie, słońce jest coraz niżej. Prę dalej, po drugiej stronie ulicy już blisko przesuwa się przed oczami masywna katedra lśniąca w słońcu. Wchodzę na Eiserne Brücke gdzie rozlegają się subtelne dźwięki grajka na kieliszkach, słońce wtargnęło przez ażurowe ozdoby mostu i tworzy wokół niego magiczną aureolę. Robi się coraz później i cienie się wydłużają, grajek podświetlony od tyłu wraz ze słuchaczami i przeźroczystymi kieliszkami staje się nierealny. Przekraczam Sprewę, jestem już pod ogromnym dachem byłej zbrojowni, siedzibie Niemieckiego Muzeum Historycznego. Promieniuje tym wszystkim, czym Niemcy się Polakowi kojarzą: w przepastnym holu niewinnie fruwają z brązu i spiżu skrzydlaci bogowie wojny, są tu dębowe złote wieńce, pikielhauby i zbroje rycerskie, mundury pruskie, szable, miecze i armaty, mosiężne jelenie i rogi myśliwskie. Wśród posągów największe turystyczne wzięcie ma 3 metrowy Lenin zawsze otoczony wianuszkiem gapiów. Jak zwykle w wypadku Leninów, perfekcyjnie wyrzeźbiony. Władze NRD jak i wszystkich demoludów dawali takie zlecenia najbardziej utalentowanym artystom.
Skręcam na Unter den Linden, już na wprost podświetlona słońcem Brama Brandenburska przyciąga by ją przejść, dzieli mnie niewiele od kończącego się terytorium NRD. Pamiętam jak pojechaliśmy pod nią z Mary w nocy, nie można było podejść do Bramy. Mur Berliński obejmował przestrzeń za Bramą, Brama była enerdowska, toteż można było tylko z daleka zobaczyć przechadzających się tam i z powrotem żołnierzy w długich płaszczach z przewieszonymi na plecach karabinami. Niepojęte, jak można było to napięcie wtedy wytrzymywać.
Tuż przed Bramą stoi na cokole nagi mężczyzna udający starożytny posąg, łuk ma skierowany w Bramę, to chyba jakiś protest, zastanawiam się, czy mu nie zimno. Mimo słońca wszyscy jednak są w kurtkach, ale nie zatrzymuję się, jestem zmęczona, muszę jeszcze mieć siły na powrót. Mur przebiegał przez znajdujący się tuż przed Bramą Brandenburską Pariser Platz, był w tym miejscu wyjątkowo dobrze wzmocniony, straszono nieustannie wjazdem czołgów od strony zachodniej. Przekraczam plac, jestem symbolicznie już na wolności.
Chcę pójść arterią hitlerowskich defilad i dzisiejszej Love Parade do Siegessäule, mam pół godziny pieszo przez Tiergarten. Po drodze zaglądam do parku na prawo i lewo, są tam rzeźby zwierząt, sceny myśliwskie z brązu, posągi sławnych Niemców.
Natrafiam na samym początku wędrówki na monumentalny Pomnik Żołnierzy Radzieckich. Bolesne są takie pomniki, podobno jedyny w NRF. Z napisami cyrylicą, za nim mogiły dwóch i pół tysiąca poległych w bitwie o Berlin. Na półkolistej kolumnadzie stoi wprawdzie tylko jeden żołnierz z brązu, żołnierz Armii Czerwonej, ale otoczenie zdobione jest całym arsenałem, pistoletami, karabinami, czołgami, wszystko lśni gruntownie odnowione, pozłacane inskrypcje i emblematy świecą w słońcu.
Patrzę na lampy uliczne w stylu art deco projektu Alberta Speera. Dochodzę do Kolumny Zwycięstwa, robi wrażenie ogromem, aż strach pomyśleć, że za Hitlera została przytransportowana tutaj z innego miejsca. Boję się tak dużych monumentów, niemniej sam anioł, podobno niedawno gruntownie odnowiony, tak żarzy się w słońcu złotem, że robi wrażenie czegoś naprawdę nieziemskiego i może być na usługach każdej propagandy i religii. Widzę małe sylwetki kręcących się przy kolumnie ludzi i tych stojących na platformie widokowej najwyżej, weszli tam przejściem podziemnym, mnie też kusi, ale by do nich dołączyć siły już nie mam.
Wracam jedną z ośmiu odnóg spiralnego ronda Wielkiej Gwiazdy, które w czasach zamknięcia drogi przez Bramę Brandenburską bardzo eksploatowano, ale teraz ruch jest niewielki. Idę Große Sternallee, deptakiem dla pieszych wokół zielonego, mimo zimy, parku. Dochodzę do dużej arterii Tiergartenstraße, naprzeciwko ambasady Indii po drugiej stronie ulicy siedzi biały marmurowy Richard Wagner osłonięty przed deszczem pleksiglasowym daszkiem, u jego stóp Brünhilda i Siegfried. Biegnę jeszcze pooglądać wokół siedzibę w kształcie szałasu Berlińskiej Filharmonii i dochodzę do oszklonego Sony Center. Namiotowy przezroczysty dach wysoki na 67 metrów nad owalną przestrzenią miejską z fontannami, otwartą na ulicę, robi zachwycające nad inżynierskim geniuszem wrażenie.
Z Potsdamer Strasse skręcam w boczne uliczki skąd dobiega hałas i jarzą się tam pierwsze zapalone zmierzchem czerwone światła. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Berlinale dzisiaj się kończy wręczeniem nagród i galą na czerwonym dywanie. Docieram na Plac Marlene Dietrich pod Berlinale Palast, który na tę okoliczność zamieniono na okazały, jeden z największych w Niemczech Teatr Muzyczny na 1754 miejsca instalując tam ekran kinowy. Ciekawe, że przy takiej gigantomanii nie znalazło się na widowni miejsce ani dla mojego syna, ani dla żony Michała, który jedyny z twórców nominowanego filmu dostał na galę zaproszenie. Przedzieram się przez tłumy, oglądam, jak podjeżdżają elektryczne samochody Audi co chwilę wyrzucając ze swojego wnętrza kogoś ubranego wieczorowo na czerwony dywan przy rykach i aplauzie zgromadzonych.
Wycofuję się ulicą tonącą w czerwieni światełek oplatających drzewa, powoli wszystko milknie, wchodzę w sferę odgłosów miejskich, tumultu Potsdamer Platz, ludzi zajętymi swoimi sprawami, schodzącymi do metra, robiącymi zakupy, wychodzącymi z biur oświetlonych wieżowców. Zmierzch stopniowo przeradza się w noc, balon wypełniony helem z napisem Welt przycumowany do miejsca przy stacji bazowej na rogu Zimmerstraße i Wilhelmstraße zaczyna od wewnątrz świecić. Obok w turystycznej wypożyczalni śpią trabanty pomalowane w dziwaczne desenie.
Jestem już w dzielnicy Mitte.

Stawiłam się w hotelu o piątej, syn jest już wolny, może ze mną zwiedzać resztę miasta, ale musi uzupełnić formalności organizacyjne w Biurze Festiwalu mieszczącym się tam skąd wracam, w jednej z uliczek Placu Poczdamskiego. Po drodze fotografujemy się jeszcze przy Checkpoint Charlie, syn kupuje kawałeczki muru dla amerykańskich przyjaciół w jednym ze sklepików z oświetlonym teraz wnętrzem z kuszącymi, postkomunistycznymi pamiątkami.
Dochodzimy do kolumnady Detlev-Rohwedder-Haus. Syn robi mi zdjęcie na tle socrealistycznego 18 metrowego muralu wykonanego z porcelanowych płytek ciągnących się na ścianie pocieni który jest rzęsiście oświetlony, podczas gdy ulica i chodnik tonie w mroku nocy. Przedstawia korowód enerdowskich obywateli zapatrzonych w świetlaną przyszłość komunizmu. Jak czytam w wyrzuconej przez turystę ulotce, którą właśnie podniosłam z ziemi, gigantyczny biurowiec w „stylu narodowej socjalistycznej architektury zastraszania” powstał za Hitlera, pracowało tu 4000 urzędników. Nie zniszczony podczas bombardowania służył sowietom, potem urzędowało tu Ministerstwo NRD, dzisiaj też jest tu ministerstwo. Tutaj rok po ukończeniu muralu głównie protestowano w trakcie powstania wschodnioniemieckiego z 1953, które krwawo stłumiono przy pomocy czołgów radzieckich. Teraz fałszowi jego treści przeciwstawiono ciągnącą się równolegle na placu przed budynkiem tych samych rozmiarów fotografię zalaminowaną pod szkłem i zatopioną w podłodze przed budynkiem Detlev Rohwedder, niedaleko muralu przedstawiająca twarze zbuntowanych robotników. Budynek który teraz stoi cichy i milczący, nazwano tak w hołdzie męczennikowi enerdowskich przekształceń gospodarczych politykowi Detlev Karsten Rohwedder, którego za to w latach dziewięćdziesiątych zamordowano. Po tych rewelacjach przeczytanych w folderze, który w porę szczęśliwie znalazłam z Wilhelmstraße skręcamy na Leipziger Straße i zaraz za rogiem wyrasta następny gigant, trójskrzydłowy, neoklasycystyczny budynek z tympanonem na sześciu filarach, pod którym widnieje napis Bundesrat. Mijamy go, wchodzimy na Potsdamer Platz, nawet tutaj już sięga festiwalowe ożywienie, uliczki udekorowane świecącymi się czerwonymi dekoracjami, krążą samochody Audi, których producent jest głównym sponsorem Festiwalu. Wchodzimy do jednej z uliczek i jedziemy windą na piętro gdzie znajduje się siedziba organizatorów festiwalu. Urzędniczki mają włączony telewizor, oglądają laudację, wpinają synowi w podkoszulek niedźwiedzia, wręczają torbę festiwalową podobno kultową, jak mówią, Audi po raz kolejny zaprojektowało festiwalową torbę i wyprodukowało ją w ilości aż 27 tysięcy sztuk. Dają więc i drugą, białą, dla mamy.
Michał właśnie nadsyła synowi SMS-a że niczego nie dostali podobnie jak Agnieszka Holland. Żegnamy przyjemne urzędniczki i kierujemy się do metra na Potsdamer Platz skąd jedziemy na Aleksanderplatz coś zjeść. W domu towarowym jemy sałatki, syn chce pojechać na Wieżę co o tej porze jest możliwe gdyż przy kasie nie ma już takiej kolejki jaką w południe widziałam. Wieża jest już zabytkiem, budowana w tym samym czasie co w Seattle, widocznie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku było modne takie budowanie. Była to niesłychanie droga enerdowska inwestycja, wybudowano już Mur i zamknięto dostęp do zachodnich komponentów i materiałów budowlanych. Nikt z obywateli nie mógł wiedzieć ile Waltera Ulbrichta kosztowała Wieża. Kula wieży symbolizująca sowiecki sputnik może pomieścić ponad 300 osób i miała cel propagandowy, stała się w krótkim czasie najbardziej charakterystycznym symbolem Wschodniego Berlina. Mimo, że nie ma kolejki, w windzie jedziemy w niemożliwym ścisku, w górze widać jej pęd co przypomina halucynacyjne wizje. Na górze jest czerwono, energetycznie, młodzież siedząca wokół baru nie zamierza wracać na dół, rozlegają się piski w odpowiedzi na podszczypywanie, na moje oko są tu tylko nastolatki. Z powodów technicznych wózki niepełnosprawnych ani zwierzęta nie mają tu prawa wstępu, a być może starsi siedzą teraz w restauracji. Widok jak zwykle z takich miejsc jest faktycznie kosmiczny, jarzą się cudownie oświetlone zabytki Berlina, świeci Sprewa ze statkami i ulice jak naczynia krwionośne pulsują samochodową krwią czerwonych lamp tylnych.
Na dole w dalszym ciągu wrze turystyczny tumult, przesuwamy się w kierunku Bramy, by ją z satysfakcją ponownie przekroczyć, Berlin nocą jest magiczny, światła obrysowują kształty posągów na mostach i zwieńczeniach domów.

Zaszufladkowano do kategorii 2019, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Dziennik berliński (1)

15 lutego 2019, piątek. Mamę pogotowie zabrało we wtorek o 22. Weszłam do pokoju, by odebrać jej słuchawki po oglądaniu serialu, przewietrzyć pokój i poprawić poduszki. Już miała opadnięty prawy kącik ust. Wszystko, co leżało na stoliku było pozrzucane na podłogę. Na pytanie co się stało, odpowiedziała bełkotem.
Dwóch pracowników pogotowia w czerwonych kombinezonach długo jeszcze przygotowywało mamę do przeniesienia do karetki: mierzyli poziom cukru, robili zastrzyk, EKG, ja tymczasem drukowałam wypisy ze szpitali. Mieli ze sobą nasze marzenie: krzesło chodzące po schodach – nim z czwartego piętra mamę zsunął tylko jeden pielęgniarz.
Rano pojawiła się pracownica z Mops-u zobaczyć czy przyszła opiekunka. Nie przyszła, bo napisałam SMS-a, by nie przychodziła, ale faktem było, że od tygodnia, od przyznania opiekunki przez Mops jeszcze żadna nigdy nie przyszła i może mamie się moje przygnębienie z tego powodu udzieliło.
Miałam nadzieję, że jednak ktoś przyjdzie, by ulżyć Markowi w pielęgnacji i problem rozwiązał się, sam, brutalnie, szpitalem.
Pojechaliśmy do Ligoty w południe, pokazano nam lekarza prowadzącego i mamę, którą właśnie posadzili na łóżku i rehabilitanci starali się zdiagnozować co jest – oprócz języka – sparaliżowane. Mama jeszcze całkiem dobrze mówiła, skarżyła się, że nie dał jej nikt wody, że błagała pielęgniarki, a one jak zimny głaz, nieczułe. Marek pojechał na parter kupić butelkę wody, ale mama nie chciała pić. Kazano mi przywieźć stare podkoszulki, które będą rozcinać, jeden podkoszulek na dzień i baterie do holtera EKG.
Nazajutrz mama już była w półśnie, mówiła coraz gorzej i zdawała się być już gdzieś indziej.
Nie spałam, wyszliśmy o 3:30, droga na lotnisko zawsze jest tajemnicza, bo za Siewierzem nie ma powtórzenia czy droga na Pyrzowice, a ciemno, żywego ducha i nie wiadomo, czy dobrzej jedziemy.
Marek wysadził mnie przed szlabanem, teraz płaci się nawet za wjazd, cała czerwona z emocji wpadłam od razu do stanowiska LOT-u, które było puste. Podobnie security szybko przepuściło mnie przez barierki.
Mały turbośmigłowiec Bombardier zapełnił się szczelnie, mężczyzna obok nie zamienił ze mną słowa, lot trwał pół godziny, podano mi kawę i torebkę żelków. Stewardesy z barwnymi apaszkami pod szyją były ubrane swobodnie w spodnie i płaskie obcasy, nie do pomyślenia w latach sześćdziesiątych, gdzie je dręczono szpilkami i obcisłymi spódniczkami i jeszcze nie wiadomo dlaczego kapelusikami na głowie w czasie całego lotu.
Na Okęciu, teraz im. Chopina, nie mogłam niczego zwiedzić, musiałabym jeszcze raz przechodzić security chcąc wyjść na miasto, ale na to nie było już czasu. Siedziałam przed bramką do Berlina i pisałam SMS-y Markowi, a Marek słał je do syna do Berlina, który właśnie wylądował z Singapuru. Kiedy nas zapakowali i pokazali wszystko, co mamy robić w czasie awarii, pilot ogłosił awarię i nakazał wszystkim opuścić samolot. Zawieźli nas autobusem z powrotem na terminal, a synowi w Berlinie nie ogłoszono mojego opóźnienia. Tylko dzięki Markowi dowiedział się, że ma czekać na mnie jeszcze dwie godziny. Do samochodu festiwalowego, który przyjechał po niego na lotnisko włożył tylko walizy ze sprzętem i pozostał. Ich dzisiejszy pokaz w ZOO Palast w zachodniej części Berlina, w Charlottenburgu, miał się niebawem rozpocząć, a ja jeszcze byłam w Warszawie.
Jednak nie czekałam długo, wezwali nas na pokład, powtórzyła się procedura ze skanowaniem biletów i jazda autobusem.
Po godzinie wylądowaliśmy i okazało się że moja komórka milczy, a powiedzenie, że będzie czekał przed informacją turystyczną do mnie nie dotarła. Przerażona, że go nie znajdę, wyszłam na powierzchnię i był. Padliśmy sobie w ramiona.
Szybko do taksówki, syn dał mi kupioną na lotnisku w kubku kawę i ogromną bułkę z prosciutto. Za dwadzieścia minut byliśmy już w Charlottenburgu.
Ogromny, pokiereszowany wojną neoromański kościół Kaiser-Wilhelm-Gedächtniskirche stał przed nami i kusił, by go zobaczyć, ale pobiegliśmy do czerwonych barierek z emblematami festiwalowych niedźwiedzi ZOO Palast, gdzie przejęła nas organizatorka dając do ręki butelki wody sodowej. Przed wejściem na salę kinową stała żona Michała z siedmiomiesięcznym niemowlęciem, którym się wymieniała z mężem. Weszła z nami i przekazała córkę mężowi. Kiedy zaczęła się projekcja ich filmu, ona z powrotem zabrała dziecko.
Film Michała Pietrzyka „All on a Mardi Gras” ze zdjęciami syna był najbardziej oklaskiwany, ale w tym dniu nie pokazali wszystkich nominowanych filmów krótkometrażowych. Potem, przy zasłoniętym czerwoną kotarą ekranie na scenę weszli wszyscy twórcy filmów i każdy z nich omawiał swoje produkcje i odpowiadał na pytania widowni.
Mimo, że strajk pracowników berlińskiego przedsiębiorstwa transportowego BVG i Berlin Transport skończył się o godzinie 12, U-bahna jeździła źle, a taksówki nie dało się złapać. Syn był zmęczony i śpiący po 24 godzinnej podróży z Australii z przesiadką w Singapurze.
Do hotelu dotarliśmy po kilkakrotnych przesiadkach w podziemiach metra, bo niektóre linie w dalszym ciągu nie wznowiły przewozów.
Hotel Gat Point Charlie, gdzie zakwaterowano festiwalowych gości był w dzielnicy Mitte, 2 minuty od sławnego przejścia granicznego z czasów Muru Berlińskiego Checkpoint Charlie. Jako plomba wstawiony w 2010 roku w pierzeję Mauerstraße w neoklasycystyczne kamienice należy do europejskiej sieci hotelowej Gat Rooms. Wcześniej była tu siedziba Stasi, która zatrudniała ponad 60000 tajnych agentów. Dzisiaj przyjaźnie wchodzi się przez drzwi obrotowe mijając spiżowy posąg kota z przypiętymi medalami, nie wiadomo do czego nawiązujący. Cały hotel jest w lekkim, minimalistycznym stylu czarno-białym, w windach liternictwo z szablonu nawiązujące do ulicznych wklejek i murali.
Przywiozłam dla Emily, uszyte na wzór jej dwóch pitbulterierów, psy z pociętych moich ciuchów, a ona przysłała mi najnowszej generacji buty firmy adidas super wygodnych wkładanych jak skarpetka.
Po szybkim prysznicu i przebraniu się w nowe ciuchy szybko na kolejny pokaz filmu, tym razem w kinie Colosseum. Syn zamówił Ubera i nim zjechaliśmy windą, uber na nas czekał.
Było już ciemno w północnej dzielnicy dawnego NRD, młodzi autorzy shorts’ów, siedzieli na schodach oczekując na przegląd swoich filmów, pili piwo, dyskutowali w przyjaznej atmosferze z aktorami, których rozpoznałam z wcześniejszego pokazu. Tematyka filmów była różnorodna, ale zazwyczaj o pokrzywdzonych młodych ludziach ciążą lub kalectwem i taka też była ta grupka, lecz tylko młody karzeł podszedł do mnie i się przywitał. W holu wisiał duży plakat z filmu Michała i mojego syna z napisem „All on a Mardi Gras Day” z portretem głównego bohatera Demonda Melancona, wpatrującego się w nas oczami czarnego Indianina. Nikt nie miał pieniędzy, by opłacić mu podróż z Nowego Orleanu do Berlina.
Było jeszcze wcześnie przed projekcją i wyszłam na ruchliwą Schönhauser Allee, przy której stał stuletni, zabytkowy kinoteatr Colosseum, który niejedno w swoich salach pokazywał.
Neonowy szyld kinoteatru z czcionką lat dwudziestych świecił zielenią veronesa, stwarzając jakąś niewytłumaczalną atmosferę smutku, mimo obecności palących młodych ludzi ubranych na luzie w sportowe kurtki i dresowe spodnie.
Zieleń trupio zalewała ich twarze i sięgała po cały otaczający kino chodnik i jezdnię. Pospacerowałam wzdłuż ulicy tętniącej o tej porze dnia wzmożonym ruchem robiących zakupy berlińczyków. Właśnie skończył się karnawał i dekoracje bożonarodzeniowe zaczęły wypierać wielkanocne. W lutym dzięki ociepleniu kwiaciarnie wystawiły kwitnące hiacynty i pierwiosnki i całe chodniki stały się wiosenne i pachnące. Dalej sex shop z witryną pełną różowości i plastikowych, amarantowych lub turkusowych członków, majtki z napisem na opakowaniach „penis-parade”, co w Polsce byłoby nie do pomyślenia. Dalej sklepy z fajkami wodnymi, od małych „węgierek” po „argille”, z jednym lub wieloma wężami, ze szkła, z metalowymi cybuchami, bogato zdobione o różnorodnej kolorystyce.
Nie mogę sobie pozwolić na dalsze oglądanie, wracam, już wpuszczają do środka, tym razem pokazano kilka innych filmów, ale powtórnie film syna i Michała. Dostają oklaski, proszeni są na scenę, tym razem pytania zadaje tylko jeden dziennikarz, na które odpowiadają na przemian, padają też pytania z sali. Po imprezie długo jeszcze podchodzą do nich różni ludzie, najczęściej kobiety, podają jakieś informacje na wizytówkach, a ja znudzona czekam, myślę, że są to jakieś samotne, nudzące się istoty, które proponują im, młodym i ładnym chłopcom oprowadzenie po Berlinie i w rezultacie uprowadzenie, podczas gdy im są potrzebni sponsorzy, albo chociażby ktoś, kto opowie o ich sukcesie artystycznym w polskich mediach, o czym jest głucho.
Wracamy Uberem w trójkę do hotelu, umawiamy się na wieczorną kolację, ze względu na dziecko nie może to być daleko, więc w hotelowej restauracji.
Przynoszą dla córeczki Michała wysokie krzesełko, ma siedem miesięcy, jest o godzinie 22 rozbudzona i tłucze o blat stołu mrugającymi zabawkami, które perfidnie ukradkowo zrzuca, by móc zająć ich podnoszeniem swoich rodziców. Żona Michała o pociągłej twarzy zdaje się być zdecydowaną, kategoryczną kobietą, ubrana po młodzieżowemu w obcisłą czarną skórzaną kurteczkę, jest radosna i bardzo aktywna towarzysko po dniu, po którym wszyscy są zmęczeni. Pijemy czerwone wino, ja zamawiam sushi, przynoszą mi jakiś niemożliwie duży półmisek ze wszystkimi zapewne rodzajami tej potrawy. Żona Michała pyta mnie, czy w Polsce jest sushi, czy jest drogie. Jest, odpowiadam, ale go w Polsce nigdy nie jadłam.

Zaszufladkowano do kategorii 2019, dziennik ciała | Dodaj komentarz