Drugi powrót mamy (2)

KLINIKA ODDZIAŁ URAZOWY
Jest zimno, śnieg leży na trawnikach, ale wjeżdżając w południową dzielnicę Katowic w mrowiu samochodów i korków jest zupełnie szaro i śladu po śniegu nie widać. Kompleks budynków klinicznych z charakterystyczną lekką zabudową corbusierowską lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku otoczony jest już, mimo wczesnej pory samochodami, interesantami wchodzącymi i wychodzącymi obładowanych reklamówkami, białym personelem, studentami i ludźmi palącymi papierosy.
Parkujemy blisko budynku, w którym mieści się oddział udarowy, jeszcze się da, jeszcze nie spuszczono szlabanu i nie pobierają opłat parkingowych. Na piętrze dzwonimy dzwonkiem, wpuszczają nas wyjątkowo, można odwiedzać chorych tylko o wyznaczonych porach, a o stanie zdrowia nie można dowiadywać się telefonicznie, tylko osobiście. Mama leży w dwuosobowym, jasnym pokoju i jest obudzona, była na izbie przyjęć kilka godzin podczas gdy jak przeczytałam, liczy się każda minuta. Została przyjęta na oddział z datą dzisiejszą, więc w najlepszym wypadku przyjęto ją o północy i wtedy zrobiono badania aparaturą, którą dysponuje taka klinika w odróżnieniu od zwyczajnych szpitali, gdzie wożeni są też pacjenci udarowi. Mieliśmy w takim razie szczęście, że trafiła tutaj, ale nie wiadomo czy się spieszono. Ratownicy nie pozwolili mi jechać z nimi. Niemniej mama dramatycznym głosem pożaliła się, że na izbie przyjęć błagała o szklankę wody i jej nie podano, siostry przechodziły koło niej obojętnie, była wstrząśnięta taką znieczulicą. Marek zaraz zjechał na parter i kupił butelkę wody, ale mama już nie chciała pić.
Młodzi rehabilitanci przystąpili przy nas do działań, posadzili mamę na łóżku i zgodnie z zaleceniami, by pacjent po udarze natychmiast wstawał i nie dopuścić do przykurczu kończyn, nie przenieśli jej na fotel, ale z powrotem położyli. Mama zasnęła.
Nazajutrz dowieźliśmy baterie do holtera, pieluchy, butelki z wodą, środki pielęgnacyjne, komórkę mamy i podkoszulki, które rozcinano na plecach i zmieniano codziennie. Mama przy kolejnych odwiedzinach zazwyczaj spała i nawet po dobudzeniu niewiele mówiła zapadając ponownie w sen.
Szpital był wprawdzie oddalony od naszego zamieszkania tylko o 13 km, lecz godziny odwiedzin były w czasie największego ruchu i jazda trwała ponad godzinę. By nie płacić parkingu stawaliśmy samochodem gdzie się tylko dało, podobnie jak setki innych i długo szliśmy ścieżkami wydeptanymi przez trawnik od odległego szpitala.
Kiedy raz wracaliśmy do samochodu rozpętała się burza i zaczął padać deszcz ze śniegiem. Marek cofając wjechał na krawężnik i już miał dołączyć do ruchu szosy głównej, kiedy zobaczyliśmy mężczyznę histerycznie wymachującego rękami i rozkazującego, byśmy się zatrzymali. Marek wysiadł tamując ruch samochodów też chcących wyjechać z zatoczki. Okazało się, że sąsiadujący z nami właściciel samochodu wziął dźwięk wjeżdżającego na krawężnik samochodu za odgłos potrąconego samochodu, który stał w rzędzie po naszej stronie. Marek z powrotem wjechał tam gdzie staliśmy i poszedł zobaczyć, czy rzeczywiście zrobił jakąś szkodę. Mężczyzna cały czas krzyczał oskarżając męża, że chciał uciec z miejsca wypadku. Dołączył do niego młody chłopak z rzędu aut poniżej, rzekomo świadek całego wydarzenia, wysiadł i zapewniał służalczo krzyczącego mężczyznę, że będzie dowodził jak będzie trzeba, że mąż chciał uciec z miejsca wypadku podając mu na wszelki wypadek swój numer telefonu. W samochodzie rzekomo potrąconym nie było nikogo, deszcz padał i skryliśmy się zgnębieni do samochodu czekając na rozwój wypadków. Rozhisteryzowany pan około czterdziestce włożył za wycieraczkę dużą kopertę z kartką z numerem telefonicznym swoim, rejestracyjnym naszego samochodu i powiadomieniem, że spawa została już zgłoszona na policję. Do nas podszedł i kazał nam na nią czekać, a sam poszedł do szpitala.
Po godzinie czekania zadzwoniliśmy na policję, gdzie potwierdzono zgłoszenie przestrzegając, że jeśli opuścimy miejsce wypadku będą konsekwencje jeszcze gorsze. O uwagach, że na samochodzie nie ma żadnych śladów uderzenia policyjna urzędniczka słuchać nie chciała, zgłoszenie zostało przyjęte i nic się już nie da zrobić, trzeba czekać, a kiedy przyjadą nikt nie wie.
Tymczasem wrócił właściciel samochodu, przeczytał kartkę i też był bardzo zmartwiony, że musi czekać. Miał teściową w szpitalu, a musiał wracać do Rabki, to 140 kilometrów, był zmęczony i zdumiony całym zajściem. Pogoda się zmieniła, wyszło słońce, czekaliśmy.
Wreszcie przyjechało dwóch młodych policjantów, spisali dane, sprawdzili, że nie było żadnego uderzenia i wypisali mężowi mandat na 50 zł podobno za to, że mnie naraził na jakieś szkody, nikt nie mógł zrozumieć za co ten mandat, wyraźnie ktoś musiał całą tę bzdurę opłacić.
Na drugi dzień do nas jadących do mamy windą dosiadł się na piętrze na jakimś piętrze ten sam człowiek, który zadzwonił wczoraj na policję o rzekomej stłuczce. Wszyscy poczuliśmy się nieswojo, wreszcie on zagadnął, jak to się skończyło.
– Bardzo pan nas i tego rzekomo poszkodowanego skrzywdził, straciliśmy 3 godziny bezsensownie, czy pan to zrobił specjalnie, czy pan tak lubi? – powiedziałam rozgoryczona. Nie przeprosił, ale powiedział, że jego żona ma raka.

Po kilku dniach poszłam do dyżurki lekarza prowadzącego dowiedzieć się, co dalej. Kazano mi usiąść na korytarzu. W nerwowym oczekiwaniu chciałam udokumentować to co teraz odczuwam fotograficznie. Zrobiłam zdjęcie z okna korytarza, siedzącą na krześle ładną studentkę w nostalgicznej pozie i korytarz w głębi którego mrowili się studenci w białych kitlach. Nagle jeden z nich odłączył się od grupy i powiedział, że robię zdjęcia tonem, jakbym popełniła jakąś zbrodnię. Zostałaś sfotografowana – rzucił ostro do studentki, a do mnie – proszę skasować te zdjęcia. Dziewczyna wzruszyła ramionami, powiedziała, że nie ma nic przeciwko. Wręczyłam mu aparat, powiedziałam, że nie potrafię skasować. Zobaczył sylwetki tak mikroskopijne i nierozpoznawalne, że jakoś się zawstydził i zwracając mi aparat, przeprosił.
Nareszcie przyszedł lekarz i powiedział, że nic się nie da zrobić, za dwa dni będzie wypisana i spytał, gdzie matkę zawieźć, czy ma już zakład. Byłam przerażona, pielęgnacja w takim stanie w domu jest niemożliwa, przecież nie da się nawet mamy podnieść, na ZOL czeka się sześć miesięcy, zresztą jak mam gdzieś dać mamę w obce miejsce, która jest w teraz w takim bezbronnym stanie? Skoro nie chcieli jej podać nawet szklanki wody, jak będzie mogła upomnieć się o cokolwiek.
Nazajutrz zadzwonił jednak i powiedział, że ma dla mnie dobrą wiadomość: ordynator zgodził się na przewiezienie mamy na oddział rehabilitacji.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *