ODDZIAŁ REHABILITACYJNY I PONOWNIE ODDZIAŁ UDAROWY
Przewieźli mamę tylko przez drzwi, na tym samym, trzecim piętrze. W prawym skrzydle budynku mieścił się Oddział Rehabilitacyjny i już na wstępie tablice informowały, jak postępować z chorym po udarze i z afazją. Zalecenia ciągnęły się na kilku metrach ściany wzbogaconej przypiętymi pineskami folderami preparatów firm oferujących zagęszczacze do papek.
Kiedy dojechaliśmy mama już nie spała, czuła się dobrze więc wyraziłam nadzieję, że podczas tegorocznych wakacji nie będzie, tak jak pani Władzia, po przebytym udarze latać po wsi w samych pampersach skutkiem zapomnienia. Śmiała się, mówiła, że mózg ma bardzo dobry.
Poszłam do dyżurki pielęgniarek spytać co mam jeszcze oprócz pieluch donieść i powiedzieć, że mama ma zazwyczaj obstrukcję i by uważały na wypróżnienia co zbyły milczeniem. Też próbowałam im uświadomić, że mama ma zakażenie dróg moczowych, czego nie udało mi się w domu wyleczyć, gdyż w domu nie potrafiłam pobrać próbki moczu na posiew, a tylko tak można wykryć, jaki antybiotyk pomoże. Mruknęły, bym z tym szła do ordynator. Weszłam, pani ordynator siedziała przy komputerze. Na jej zapytanie o matkę zaczęłam relacjonować, nagle weszła jakaś lekarka i zaczęły omawiać statystyki, potem ordynator powiedziała, że nie ma już czasu dla mnie. Zdążyłam jeszcze napomknąć prośbę zbadania mamie moczu, ale nie wiem, czy przyjęła to do wiadomości.
Mama od dziecka uczulona na mleko nie jadła śniadania, ogromna strzykawka z jakimś beżowym płynem wmuszająca pacjentom po urazie płyny stała na jej szafce zanurzona w kubku. Poszłam znowu do pielęgniarek powiedzieć, by mamie mleka nie dawać. Odburknęły, że z tym do tych podających jedzenie.
Na sali były oprócz mamy jeszcze cztery pacjentki, ale mama była najstarsza i najgorzej traktowana, gdyż nic z nią nie robiono, podczas gdy do pozostałych podchodził rehabilitant i masował im kończyny. Spytałam mamę, zgodnie z alarmującymi tablicami na korytarzu, by robić to natychmiast jako jedyne wyjście z udarowego nieszczęścia, kiedy liczy się każda minuta, czy coś z nią robiono, powiedziała, że nic. Poszłam do pokoju rehabilitantów, ten kazał mi zapłacić 50 zł za materac odleżynowy. Kupiliśmy już taki dwa lata temu na Allegro, ale może się jeszcze przydać, więc zapłaciłam, bo mimo wszystko tanio. Oprócz tego miałam podpisać odbiór wózka inwalidzkiego, który był o wiele lepszy niż ten, który mieliśmy, z ruchomym oparciem i miękkim siedzeniem. Wózek mamie przysługuje z ZUS-u co 5 lat za darmo, nasz miał już 10, ale przyjęłam ten prezent z entuzjazmem. Powiedział, by przywieźć mamie spodnie i będą przystosowywać mamę do wózka.
Jak wróciłam pojawiła się nowa pielęgniarka, która w bardzo długim monologu dowodziła, że nie możemy znaleźć się z palcem w nocniku, ale wszystko da się załatwić jak w porę się postaramy. Natychmiast powinniśmy złożyć podanie do ZOL-u, gdyż czas oczekiwania jest długi i im szybciej, tym lepiej. Pani ordynator wypisze odpowiednie kwestionariusze, muszę tylko je przynieść z wybranego przez siebie zakładu. Mówiła bardzo długo, przypominało to jakąś agitację i nie mogłam pojąć jakim sposobem nieznanej mi pielęgniarce w kontraście do tych z dyżurki los mojej mamy jest tak drogi.
Obiadu, który przywieziono w kubku mama nie chciała jeść, nie znosiła takich brei, a ja ją posmakowałam i była wyśmienita, składała się z miksowanego mięsa i jarzyn, ale nic nie dało się w mamę wmusić. Podające jedzenie powiedziały, bym przyniosła kaszkę dla niemowląt to ugotują mamie, albo bym przywoziła zupę dla mamy lub coś co lubi. Zbuntowałam się, że muszę ekstra znowu coś gotować, ale w końcu się zobowiązałam, że będę dostarczać serki i jogurty do lodówki w korytarzu z napisem, że to „dla Krystyny” i one podadzą. Tak, kawy zbożowej już na śniadanie nie będą dawać, tylko to, co przyniosę. Następnie przyszła kolejna nowa pielęgniarka i nakazała, bym pieluch przyniosła więcej mimo, że jest zacewnikowana, ale przecież kupa… O kupie nie mogłam się niczego dowiedzieć, nikt nie rejestrował wypróżnień pacjentów, ale skoro każą przywieźć dodatkową porcję pieluch… Oburzona była, że nie doniosłam środka do oczyszczania odbytu z kupy w aerozolu, pierwszy raz o czymś podobnym słyszałam, ale pielęgniarka popatrzyła tylko na mnie z politowaniem. Faktycznie, na każdym stoliku pacjentek stały duże butelki aerozolowe do kupienia tylko w aptece szpitalnej.
Do mamy zaczęła przychodzić wnuczka Monika mieszkająca w tej samej dzielnicy, więc przyjeżdżaliśmy co dwa dni, niemniej spodnie dowieźliśmy nazajutrz w niedzielę, by zaraz w poniedziałek, wreszcie przystąpiono do rehabilitacji.
Niestety, dni upływały, a mama ani razu nie została przeniesiona na fotel, stał dziewiczy pod oknem koło jej łóżka, mama powiedziała, że nie przenoszą, bo jest za gruba. Pobiegłam do szefa rehabilitantów, znalazłam go w piwnicznych salach na samym dole szpitala gdzie były sale gimnastyczne. Dużo młodych dziewcząt ćwiczyło na piłkach, szef rehabilitantów był bardzo grzeczny, powiedział, że zrobią wszystko co w ich mocy.
Wreszcie udało mi się dłużej porozmawiać z panią ordynator, była bardzo miła, powiedziała, że nic się nie da zrobić i żebym koniecznie złożyła podanie do ZOL-u, że tam będzie mamie o wiele lepiej. Ależ tam nawet nie mają telewizora, jęknęłam. Moja mama czyta dwie książki tygodniowo, jest w bardzo dobrym stanie psychicznym… Ale pani tam może zainstalować telewizor, musi pani wybrać odpowiedni zakład. Jest taki np. w Chorzowie.
Już widziałam siebie, jak codziennie jadę do Chorzowa, bo będę się niepokoić, że porzuciłam mamę jak psa w schronisku. Tramwajem, który dopiero jeździ od Korfantego. A jak do Korfantego? Autobusem, piechotą?
Podsunęła mi też możliwość starania się o grupę inwalidzką, a z tym wiązało się wiele ulg, przede wszystkim to, że mama, czyli ja za nią, miałabym pierwszeństwo we wszystkich ośrodkach służby zdrowia jak przychodnie i szpitale. Tam trzeba złożyć podanie i czekać na komisję na którą ja musiałabym pójść za mamę. – Formularze mogę ja pani wypisać, bo teraz pacjentka jest pod opieką szpitala i lekarz rodzinny nie może.
Lekarka opowiedziała też o swojej teściowej, którą po udarze dali z mężem do takiego ośrodka, żyła tam jeszcze półtora roku, ale pod koniec musieli obciąć obie nogi…
Po tych makabrycznych wiadomościach zgnębiona wróciłam do mamy, która tępo patrzyła na salę. Rehabilantka mająca podobno pacjentkom puszczać muzykę i prowadzić z nimi jakieś zajęcia była na urlopie. Słuchawki i czytak stały się bezużyteczne. Nic już z niego nie rozumiała, natomiast dobrze rozpoznawała wszystkich, bełkot już minął i normalnie mówiła.
Raz podczas odwiedzin wezwała mnie przez pielęgniarki pani ordynator. Do jej gabinetu przybyli przedstawiciele nowopowstałej firmy rehabilitantów przyjeżdżający do pacjentów do domu. Byli przemili. Pan Janusz wręczył mi reklamowy folder i wizytówkę. Mamę wypiszą za dwa tygodnie, to nawet oni odezwą się do mnie. Podałam im moją komórkę. Wyszłam szczęśliwa. To nie dość, że na NSZ, czyli za darmo, to sami będą do mamy przyjeżdżać i ja o nic nie będę się prosić. Sami. Super.
Pojechaliśmy do biur NSZ-u po nowe dofinansowanie do pieluch, dowiedzieliśmy się, że mamie przysługują pielęgniarki bezpłatne opłacane przez ZUS. Takimi pielęgniarkami dysponuje firma Tommed. Pojechaliśmy do Tommedu, w biurowcu zupełnie pustym na ostatnim piętrze po dzwonkach i sforsowaniu drzwi urzędniczka niechętnie wydrukowała formularze umożliwiające mi ubieganie się o pielęgniarki, na które czeka się w kolejce. Nie wiadomo na jaki czas opiewa ta kolejka, próbowałam się dopytać, wreszcie zapytałam, czy chodzi o miesiące, czy o lata. O miesiące, wycedziła urzędniczka.
W domu wydrukowałam pobrane z sieci formularze Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr św. Jadwigi w Katowicach– Załężu. Do ośrodka od mojego domu, tylko, bagatela, 5 km przez całe miasto. Weszłam na fora internetowe, ocena tych wszystkich ośrodków była straszna. Mrożące krew w żyłach opowieści bliskich którzy forsowali codziennie te ośrodki zamykane dla odwiedzających, uchylane jedynie w określonych porach, wymagające oddania 70 % emerytury, kupowania i dostarczania pieluch, i lekarstw, prania bielizny, nie mówiąc już o kosztach psychicznych oglądania tego wszystkiego.
Kilka stron formularza do Jadwiżanek pani ordynator wypełniła sumiennie. W rubryki podania o przyznanie stanu niepełnosprawności wpisała wszędzie cyfrę 0, co oznaczało, że mama dosłownie niczego nie jest w stanie wykonać. Formularz o przyznanie pielęgniarek z Tommedu wypełniły oprócz niej też pielęgniarki.
Wypadało teraz złożyć te wszystkie papiery w odległych miejscach Katowic, na dodatek wszędzie otwarte tylko w porach największego miejskiego ruchu. Tylko do Jadwiżanek nie pojechaliśmy okłamując panią ordynator, że podanie złożyłam.
Pani ordynator powiedziała, że powyżej miesiąca, jaki i tak przysługiwał mamie prawnie po przejściu udaru mózgu, trzymać mamy dłużej nie będzie.
Przez miesiąc na przemian z Moniką towarzyszyliśmy mamie w tej zupełnie daremnej wegetacji łóżkowej, jak przychodziłam sama brałam się za ćwiczenia kończyn, rehabilitant tylko wskazał mi, że ruchy moich rąk mają być do serca. Kobietę chyba w moim wieku leżącą łóżko obok zabierano właśnie do ZOL-u, była zgnębiona, nikt już je w domu nie chciał, a nie wiadomo, jak córka załatwiła tak szybko miejsce. Naprzeciwko też stosunkowo młoda kobieta zachęcana do samodzielnego jedzenia martwo siedziała na wózku inwalidzkim nie kojarząc do czego są łyżki z potrawą na stoliku. Było może coś w badaniach stanu mojej mamy, że nikt jej nie dotykał i nie rehabilitował uznając stan jako beznadziejny. Ale z drugiej strony skąd to wskazanie na rehabilitantów domowych, czyżby oni byli zasadni, a szpitalni nie?
Niemniej mama była w bardzo dobrej kondycji psychicznej, dyskutowała o prawnukach z Moniką, oglądała przywiezione przez Marka zdjęcia nowej prawnuczki miesiąc temu narodzonej.
Nudności zaczęły się chyba tydzień przed krytycznym momentem, kiedy mama sygnalizowała złe samopoczucie, ale nikogo to tam nie obchodziło, a ja zachodziłam w głowę dlaczego te nudności, skoro dostaje papkę, jogurty, serki i żadnych moich pierogów. Na miejsce tej co poszła do ZOL-u przyjęto nową sześćdziesięcioletnią grubą kobietę, którą zdejmowano z łóżka na ćwiczenia i nie bano się jej otyłości. Już po kilku dniach rozwiązywała krzyżówki. To ona, kiedy weszłam na salę i ujrzałam puste łóżko mamy opowiedziała, co tu się działo. Biegano po korytarzach, przybyli niemal wszyscy lekarze, trwało to kilka godzin, wreszcie mamę wywieźli. Okazało się że leży salę obok, sama podłączona do aparatury i kroplówki, miejsce to wyglądało na umieralnię. Napisałam SMS-a do Moniki że babcia umiera, zadzwoniła, spytała czy pozwolą jej po pracy przyjechać z dziećmi by się pożegnały, spytałam w dyżurce pielęgniarek, czy wyjątkowo pozwolą małym dzieciom na odwiedziny, bo wizyty tam dozwolone powyżej 12 roku życia. Tak, pozwolą, oddzwoniłam do Moniki. Chciałam czuwać nocą, ale pani ordynator mi odradziła.
Tak, wygląda to na agonię, ale nie chcą przyjąć z powrotem na oddział udarowy, czekamy na badanie, ale w tej chwili jest tam zajęte, to najprawdopodobniej drugi udar niedokrwienny. Pani ordynator widać miała obowiązek też wsparcia duchowego bliskich pacjentów, więc poprosiła mnie i męża do gabinetu i uroczystym tonem zaczęła mówić o Bogu.
Wróciliśmy podłamani do domu oczekując jakiegoś nocnego telefonu ze szpitala. Nazajutrz łóżko było puste, a mama znajdowała się już z powrotem na oddziale urazowym. Monika skontaktowała się ze swoją przyrodnią siostrą Dorotą i ta nazajutrz przyleciała z Neapolu, by się pożegnać i natychmiast wróciła samolotem do trójki swoich dzieci. Podobno mama ją rozpoznała, nam się nie udało trafić na żaden dzień trzeźwości mamy w czasie powtórnego pobytu na tym oddziale.
Po tygodniu ten sam co poprzednio lekarz powiedział, że tej pacjentki trzymać dłużej nie będzie, że wypisują mamę za dwa dni, z adnotacją obligującą pielęgniarkę środowiskową do pomocy. Poszłam po należny wózek na oddział rehabilitacyjny, wezwano szefa rehabilitantów, by potwierdził, że mogę go zabrać. Na odchodnym pani ordynator powiedziała, że na wózek nie ma sensu mamę dawać. Ale, że taki stan może potrwać i rok, nim umrze. Serdecznie mnie pożegnała, liczyło się każde ciepłe słowo.
Byłam bardzo zdenerwowana powrotem mamy, postraszona tym, że nie dam sobie rady, że w ZOL-u miałaby profesjonalną pielęgnację. Na dodatek na facebooku ogłoszono śmierć, którą się przejęłam. O wiele młodsza od mamy Wanda która od ukończenia 70 roku życia opanowawszy perfekcyjnie komputer aktywnie działała na wszystkich literackich forach internetowych, czytała i nagrywała wiersze użytkownikom tych portali, nawiązywała przyjaźnie, komentowała, oceniała, chwaliła próby literackie, a po upadku platform sieciowych kontynuowała z powodzeniem dyskusje i fejsbukowe przyjaźnie. Zdążyła wydać przed śmiercią jedyną książkę, w której rozdział poświęciła matce i zatytułowała „Puciszka”, co w gwarze wielkopolskiej oznaczało podobno czeremchę. Czeremcha właśnie zakwitła, jak umarła jej matka i o tym było to najważniejsze według Wandy opowiadanie, które też stało się tytułem całej książki.
I w nocy poprzedzającej powrót mamy przyśniła mi się Wanda. Jak przyjechała, chyba z Otwocka, ale miałam wrażenie, że przybywała z południa. Z nią ogromne dwa kadłuby przypominające łodzie malowane na szary kolor farbą olejną. Miała zacząć się ceremonia, według mnie pogrzebu, ale nie było to pewne. Chciałam to wszystko sfotografować, taka okazała uroczystość, jednak nie mogłam znaleźć aparatu. Gorączkowo szukałam, wreszcie go znalazłam w łóżku obok dwóch protez zębowych, chyba mamy. Kiedy nadbiegłam z tym aparatem pochód już szedł i obok dwóch kadłubów trumien, chwiały się ogromne głowy ściętych słoneczników.
Nazajutrz rano, po sześciu szpitalnych tygodniach przywieziono mamę z teczką pełną nowych recept. Mama podróżą ze szpitala do domu w pozycji horyzontalnej była niezwykle ożywiona, według niej była piękna, ale co do reszty mówiła od rzeczy.