Dziennik berliński (2)

16 luty 2019, sobota.
W hotelowej jadalni w stylu punkowym stoły wyłożono winylowymi podkładkami, odnosi się wrażenie jakby się jadło na gazecie. Jedzą przy stolikach młodzi ludzie, ja tu jestem najstarsza. Na pulpitach wokół postawiono potrawy z całego świata na zimno i na gorąco – można najeść się na cały dzień. Z butelką wody i kanapkami wyszłam z hotelu na całodzienne oglądanie miasta. Syn w południe miał wywiad radiowy i zajął się swoimi festiwalowymi sprawami.
Lutowe słońce grzało jak w lecie, bezlistne drzewa odkrywały zadbane kamienice i ulice pełne turystów. Mimo, że do wszelkich atrakcji trzeba było od Checkpoint Charlie iść w lewo Zimmerstrasse, jednak ja chciałam przejść dawnym przejściem granicznym i znaleźć się po stronie Berlina Zachodniego jak najszybciej, jakbym się bała, że mi je zaraz zamkną.
Budka znana z filmów dokumentalnych stała osobno na środku jezdni z piramidą worków z piasku, otoczona fałszywymi żołnierzami i fotografującymi się z nimi turystami i pokrzywiała się Historii.
Groza Muru zastąpiła jeśli nie przyjemnymi to przynajmniej oswojonymi i nie grożącymi nikomu klimatami. Trudno się już zorientować gdzie właściwie ciągnął się Mur, całe otoczenie zamienił słoneczny poranek wciąż otwieranymi i mnożącymi się z każdą chwilą biznesów i biznesików. Wolnostojące stargany z sowieckimi mundurami, czapkami, maskami tlenowymi, odznakami i militarnymi bibelotami były tylko wstępem do rozmachu okolicznych kamienic zamienionych na małe muzea, sklepiki, wystawy i witryny po brzegi wypełnione symbolami minionej epoki: odłamkami muru, trabancikami, statuetkami i maskotkami, długopisami, podkoszulkami, plakatami. Wszystko podane w sposób miły dla oka, zabawny i estetyczny.
I nagle cały ten energetyzujący jak w ulu zbiór gorących gadżetów i kręcących się wokół nich ludzi nagle znika, a ja jestem już w Kreuzbergu, cichej dzielnicy mieszkaniowej, którą pewnie witali z ulgą uchodźcy z NRD szmuglowani przez dyplomatów w bagażnikach swoich samochodów.
Skwery, parki, bawiące się w chowanego dzieci, narkomani na ławce, pozostawione przy koszach na śmieci usypane z petów góry tytoniu to też symbole zwyczajności i bezpieczeństwa. Walają się małe buteleczki po alkoholu, na ławeczkach przykucnęli złachmanieni po nocce kloszardzi i narkomani. W bezlistnych drzewach z dala prześwituje kopuła ceglanego kościoła Świętego Krzyża.
Wyrasta nowoczesna budowla przypominjąca bunkier, czytam, że to połamana gwiazda Dawida. Dwukondygnacyjny barokowy budynek z napisem WELCOME TO JERUZALEM jest z nią połączony podziemnym przejściem. Mam kłopot z otwarciem drzwi, mężczyzna przypominający wyglądem starotestamentowego Żyda pomaga mi je otworzyć. Wewnątrz dużo zwiedzających stoi w kolejce do bramki kontrolnej, na taśmę kładą plecaki i torebki. Długo po angielsku tłumaczę kobiecie z synem, by po przejściu kontroli podała mi tylko folder o Muzeum, gdyż nie mogę sobie pozwolić na kilkugodzinne zwiedzanie. Wreszcie syn mnie rozumie zabiera z lady folder i poprzez głowy zgromadzonego tłumu mi go podaje. Żyd w dalszym ciągu stoi przy drzwiach, rzucam mu na odchodnym Auf Wiedersehen. Żałuję, że nie mogę zwiedzić największego w Europie Muzeum Żydowskiego, muszę wybierać, nie zdążę wrócić przed zmrokiem.
Dochodzę do mostku nad jakąś odnogą kanału Szprewy, stoi na nim w objęciach para, on w roboczym fosforyzującym, cytrynowym kombinezonie na tle turkusowo pomalowanych barierek mostku, ciężkiej jak syrop wody po której pływają kaczki, na tle żółtych, zwisających witek wierzby płaczącej wyglądają pięknie.
Okazuje się, że już jestem na Moritzplatz i nie wiem, w którą stronę iść. Pytam kobietę czekającą na przystanku którędy do Alexanderplatz, mówi coś długo po niemiecku i wreszcie pokazuje mi kierunek. Trochę podążam w tę stronę, pytam jeszcze raz grupkę latynoskich kobiet, wskazują mi stronę przeciwną. Im wierzę i wkrótce jestem już w sławnej dzielnicy gazet powstałej pod koniec XIX wieku. Właśnie tu lokowali się poprzez dwa wieki najwięksi potentaci prasowi i małe wydawnictwa. Było tak i za Hitlera i jest do dzisiaj. Berlińskie Times Square rozciągało się na przestrzeni jednego kilometra kwadratowego i jak pamiętałam z filmów dokumentalnych tu w 1919 wybuchło powstanie Spartakusa, robiono barykady z rolek papieru gazetowego. Mur Berliński ciągnął się wzdłuż Zimmerstrasse i po jego zburzeniu odzyskano nową działkę budowlaną, właśnie wzrasta na niej niemal już ukończony supernowoczesny, z przyciemnionego szkła budynek Axela Springera w sąsiedztwie wybudowanych już dwóch drapaczy chmur.
Z daleka widzę kopułę Zamku, podchodzę bliżej, za ogrodzeniem wyrosły na miejscu zburzonego komunistycznego biurowca trzy piętra barokowo-renesansowej budowli lśniącej nowością jasnych, w odcieniu żółtym, tynków. Zachodzę od tyłu, gdzie równolegle widać nie uporządkowane jeszcze resztki Muru Berlińskiego.
Wychodzę nad Szprewę i idę bulwarem, turyści siedzą na murku obok podobnych im rzeźb, zwisają rzeźbom i turystom nogi. Czarni sprzątacze nie nadążają z górami pustych butelek, biletów z przejażdżek statkiem po rzece, petów i innych śmieci. Słońce grzeje, trawa jest zielona, w parku obok siedzącego Marksa i stojącego Engelsa gromadzi się młodzież.
Przecinam place, mijam fontanny i pnę się pod Wieżę Telewizyjną, już u jej stóp jest piękny widok na Sprewę, Berliner Dom, a przede wszystkim na mrowie ludzkie okupujące wszystko co do siedzenia się nadaje. Kolorowy, różnonarodowy, różnowiekowy tłum jakby zastyga w słońcu, trwa w przyjemności i spokoju trwania, tylko gdzieniegdzie przejadą desko rolkarze, a czekoladowe dziewczyny w kraciastych koszulach grają w jakąś grę na schodkach i wystukują trampkami rytm.
W salach wystawowych Wieży Telewizyjnej trwa okropna wystawa Gunthera von Hagensa „Körperwelten”, zza przepierzenia z różowych, winylowych prętów przezierają trupy, a kupujących bilety jest coraz więcej. Uciekam z holu na zewnątrz, tam na przęsłach Wieży zjeżdżają dzieci lub skaczą na trampolinach przykrywające okrągłe otwory w nawierzchni.
Zwabiona wysokim na 3 metry czerwonym emblematem białego niedźwiedzia na czerwonym tle z napisem Berlinalle wchodzę do CineStar CUBIX, po którym mogę dowolnie krążyć, odpoczywać i skorzystać z toalety. Na dole w kasach ludzie kupują bilety na festiwalowe filmy, ale jest też dużo dzieci kierujących się do innych sal projekcyjnych, dla których w holu i na korytarzach postawiono wabiące figury super bohaterów, a Spider-Mana naturalnej wielkości umieszczono na ścianie.
Z najwyższej kondygnacji kina rozciąga się przepiękny widok na Hauptbahnhof i Alexanderplatz, a obok mnie stoi pokaźna grupa ludzi czekająca na ukończenie festiwalowego filmu, by móc wejść do sali projekcyjnej.
Schodzę schodami, mieszam się z tłumem ulicznym, fotografuję siedzącego pod murem ładnego chłopca z gitarą, przed nim różowy beret, w którym są pieniądze i tabliczka z tektury falistej i napisem długopisem NEED MONEY. Podnosi głowę spod gitary, wykrzywia w nienawistnym grymasie twarz i krzyczy po niemiecku, że nie wolno mi go fotografować, wzywa policję, uciekam w popłochu.
Dochodzę do słynnej z czasów NRD dobrze pamiętanej kolczastej fontanny z blachy, krąg wokół niej obsiadła szczelnie młodzież. Wjeżdżam windą na szczyt domu towarowego Alex, to chyba tutaj kupowało się niemowlęce ubranka i buty, całe szczęście, że nie muszę już niczego kupować. Wszystko tu przebudowane, niklowane i lśniące.
Pora obiadowa, ludzie na najwyższym piętrze jedzą, dużo par starych ludzi. Ja też siadam przy wolnym stoliku i wyjmuję swoją śniadaniową kanapkę, popijam wodą z butelki. Patrzę na plan, mam jeszcze zobaczyć Kolumnę Zwycięstwa, a to spory kawałek.
Wstępuję jeszcze na dworzec, nie pamiętam go z tych lat, a jeździliśmy na zakupy kilkakrotnie, ostatni raz by kupić dla mnie szklane soczewki kontaktowe. Spaliśmy u Mary na wschodzie Berlina, na Gubener str. 36 we Friedrichshain, teraz to podobno modna, zadbana dzielnica. Mary mieszkała ze swoim mężem, z którym studiowała na Politechnice Gdańskiej w ogromnym, starym mieszkaniu na piętrze. Ale na którym… Miała dla swojego synka w kuchennej szafce pełno żelowych miśków kupowanych jadąc tranzytem baną przez NRF.
Wszędzie stoliki przygotowane dla chcących coś zjeść gości, koce z polaru o jaskrawych kolorach zwisają na jeszcze pustych oparciach ogródkowych foteli. Kelnerzy z tacami nad głowami uwijają się, ale to dopiero początek wielkiego jedzenia.
Zbaczam w kierunku Sprewy, trwa tu na całego turystyczne ożywienie, grajkowie grają, tabuny grup turystycznych wsiadają do statków, pary całują się, wróbelki polują na okruszki. Skręcam na Wyspę Muzeów, pamiętałam z lat siedemdziesiątych tylko Pergamonmuseum i jakieś straszne ruiny, a tu całe starożytne miasto, czarowne, odbite w wodzie, wśród kolumnady doryckiej wprawdzie też mrowie turystów, jednak przeważa klimat inności, zamilknięcia, poszanowania i dostojeństwa, magia minionych epok. W budynkach zbudowanych jak świątynie mieszczą się starożytne zbiory. Przy wejściach stoją na czarno ubrane otyłe Murzynki w spodniach, mają skórzane pasy z wetkniętym skanerem jak rewolwerem. Niestety, nie mogę sobie pozwolić na wejście i zwiedzanie, słońce jest coraz niżej. Prę dalej, po drugiej stronie ulicy już blisko przesuwa się przed oczami masywna katedra lśniąca w słońcu. Wchodzę na Eiserne Brücke gdzie rozlegają się subtelne dźwięki grajka na kieliszkach, słońce wtargnęło przez ażurowe ozdoby mostu i tworzy wokół niego magiczną aureolę. Robi się coraz później i cienie się wydłużają, grajek podświetlony od tyłu wraz ze słuchaczami i przeźroczystymi kieliszkami staje się nierealny. Przekraczam Sprewę, jestem już pod ogromnym dachem byłej zbrojowni, siedzibie Niemieckiego Muzeum Historycznego. Promieniuje tym wszystkim, czym Niemcy się Polakowi kojarzą: w przepastnym holu niewinnie fruwają z brązu i spiżu skrzydlaci bogowie wojny, są tu dębowe złote wieńce, pikielhauby i zbroje rycerskie, mundury pruskie, szable, miecze i armaty, mosiężne jelenie i rogi myśliwskie. Wśród posągów największe turystyczne wzięcie ma 3 metrowy Lenin zawsze otoczony wianuszkiem gapiów. Jak zwykle w wypadku Leninów, perfekcyjnie wyrzeźbiony. Władze NRD jak i wszystkich demoludów dawali takie zlecenia najbardziej utalentowanym artystom.
Skręcam na Unter den Linden, już na wprost podświetlona słońcem Brama Brandenburska przyciąga by ją przejść, dzieli mnie niewiele od kończącego się terytorium NRD. Pamiętam jak pojechaliśmy pod nią z Mary w nocy, nie można było podejść do Bramy. Mur Berliński obejmował przestrzeń za Bramą, Brama była enerdowska, toteż można było tylko z daleka zobaczyć przechadzających się tam i z powrotem żołnierzy w długich płaszczach z przewieszonymi na plecach karabinami. Niepojęte, jak można było to napięcie wtedy wytrzymywać.
Tuż przed Bramą stoi na cokole nagi mężczyzna udający starożytny posąg, łuk ma skierowany w Bramę, to chyba jakiś protest, zastanawiam się, czy mu nie zimno. Mimo słońca wszyscy jednak są w kurtkach, ale nie zatrzymuję się, jestem zmęczona, muszę jeszcze mieć siły na powrót. Mur przebiegał przez znajdujący się tuż przed Bramą Brandenburską Pariser Platz, był w tym miejscu wyjątkowo dobrze wzmocniony, straszono nieustannie wjazdem czołgów od strony zachodniej. Przekraczam plac, jestem symbolicznie już na wolności.
Chcę pójść arterią hitlerowskich defilad i dzisiejszej Love Parade do Siegessäule, mam pół godziny pieszo przez Tiergarten. Po drodze zaglądam do parku na prawo i lewo, są tam rzeźby zwierząt, sceny myśliwskie z brązu, posągi sławnych Niemców.
Natrafiam na samym początku wędrówki na monumentalny Pomnik Żołnierzy Radzieckich. Bolesne są takie pomniki, podobno jedyny w NRF. Z napisami cyrylicą, za nim mogiły dwóch i pół tysiąca poległych w bitwie o Berlin. Na półkolistej kolumnadzie stoi wprawdzie tylko jeden żołnierz z brązu, żołnierz Armii Czerwonej, ale otoczenie zdobione jest całym arsenałem, pistoletami, karabinami, czołgami, wszystko lśni gruntownie odnowione, pozłacane inskrypcje i emblematy świecą w słońcu.
Patrzę na lampy uliczne w stylu art deco projektu Alberta Speera. Dochodzę do Kolumny Zwycięstwa, robi wrażenie ogromem, aż strach pomyśleć, że za Hitlera została przytransportowana tutaj z innego miejsca. Boję się tak dużych monumentów, niemniej sam anioł, podobno niedawno gruntownie odnowiony, tak żarzy się w słońcu złotem, że robi wrażenie czegoś naprawdę nieziemskiego i może być na usługach każdej propagandy i religii. Widzę małe sylwetki kręcących się przy kolumnie ludzi i tych stojących na platformie widokowej najwyżej, weszli tam przejściem podziemnym, mnie też kusi, ale by do nich dołączyć siły już nie mam.
Wracam jedną z ośmiu odnóg spiralnego ronda Wielkiej Gwiazdy, które w czasach zamknięcia drogi przez Bramę Brandenburską bardzo eksploatowano, ale teraz ruch jest niewielki. Idę Große Sternallee, deptakiem dla pieszych wokół zielonego, mimo zimy, parku. Dochodzę do dużej arterii Tiergartenstraße, naprzeciwko ambasady Indii po drugiej stronie ulicy siedzi biały marmurowy Richard Wagner osłonięty przed deszczem pleksiglasowym daszkiem, u jego stóp Brünhilda i Siegfried. Biegnę jeszcze pooglądać wokół siedzibę w kształcie szałasu Berlińskiej Filharmonii i dochodzę do oszklonego Sony Center. Namiotowy przezroczysty dach wysoki na 67 metrów nad owalną przestrzenią miejską z fontannami, otwartą na ulicę, robi zachwycające nad inżynierskim geniuszem wrażenie.
Z Potsdamer Strasse skręcam w boczne uliczki skąd dobiega hałas i jarzą się tam pierwsze zapalone zmierzchem czerwone światła. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Berlinale dzisiaj się kończy wręczeniem nagród i galą na czerwonym dywanie. Docieram na Plac Marlene Dietrich pod Berlinale Palast, który na tę okoliczność zamieniono na okazały, jeden z największych w Niemczech Teatr Muzyczny na 1754 miejsca instalując tam ekran kinowy. Ciekawe, że przy takiej gigantomanii nie znalazło się na widowni miejsce ani dla mojego syna, ani dla żony Michała, który jedyny z twórców nominowanego filmu dostał na galę zaproszenie. Przedzieram się przez tłumy, oglądam, jak podjeżdżają elektryczne samochody Audi co chwilę wyrzucając ze swojego wnętrza kogoś ubranego wieczorowo na czerwony dywan przy rykach i aplauzie zgromadzonych.
Wycofuję się ulicą tonącą w czerwieni światełek oplatających drzewa, powoli wszystko milknie, wchodzę w sferę odgłosów miejskich, tumultu Potsdamer Platz, ludzi zajętymi swoimi sprawami, schodzącymi do metra, robiącymi zakupy, wychodzącymi z biur oświetlonych wieżowców. Zmierzch stopniowo przeradza się w noc, balon wypełniony helem z napisem Welt przycumowany do miejsca przy stacji bazowej na rogu Zimmerstraße i Wilhelmstraße zaczyna od wewnątrz świecić. Obok w turystycznej wypożyczalni śpią trabanty pomalowane w dziwaczne desenie.
Jestem już w dzielnicy Mitte.

Stawiłam się w hotelu o piątej, syn jest już wolny, może ze mną zwiedzać resztę miasta, ale musi uzupełnić formalności organizacyjne w Biurze Festiwalu mieszczącym się tam skąd wracam, w jednej z uliczek Placu Poczdamskiego. Po drodze fotografujemy się jeszcze przy Checkpoint Charlie, syn kupuje kawałeczki muru dla amerykańskich przyjaciół w jednym ze sklepików z oświetlonym teraz wnętrzem z kuszącymi, postkomunistycznymi pamiątkami.
Dochodzimy do kolumnady Detlev-Rohwedder-Haus. Syn robi mi zdjęcie na tle socrealistycznego 18 metrowego muralu wykonanego z porcelanowych płytek ciągnących się na ścianie pocieni który jest rzęsiście oświetlony, podczas gdy ulica i chodnik tonie w mroku nocy. Przedstawia korowód enerdowskich obywateli zapatrzonych w świetlaną przyszłość komunizmu. Jak czytam w wyrzuconej przez turystę ulotce, którą właśnie podniosłam z ziemi, gigantyczny biurowiec w „stylu narodowej socjalistycznej architektury zastraszania” powstał za Hitlera, pracowało tu 4000 urzędników. Nie zniszczony podczas bombardowania służył sowietom, potem urzędowało tu Ministerstwo NRD, dzisiaj też jest tu ministerstwo. Tutaj rok po ukończeniu muralu głównie protestowano w trakcie powstania wschodnioniemieckiego z 1953, które krwawo stłumiono przy pomocy czołgów radzieckich. Teraz fałszowi jego treści przeciwstawiono ciągnącą się równolegle na placu przed budynkiem tych samych rozmiarów fotografię zalaminowaną pod szkłem i zatopioną w podłodze przed budynkiem Detlev Rohwedder, niedaleko muralu przedstawiająca twarze zbuntowanych robotników. Budynek który teraz stoi cichy i milczący, nazwano tak w hołdzie męczennikowi enerdowskich przekształceń gospodarczych politykowi Detlev Karsten Rohwedder, którego za to w latach dziewięćdziesiątych zamordowano. Po tych rewelacjach przeczytanych w folderze, który w porę szczęśliwie znalazłam z Wilhelmstraße skręcamy na Leipziger Straße i zaraz za rogiem wyrasta następny gigant, trójskrzydłowy, neoklasycystyczny budynek z tympanonem na sześciu filarach, pod którym widnieje napis Bundesrat. Mijamy go, wchodzimy na Potsdamer Platz, nawet tutaj już sięga festiwalowe ożywienie, uliczki udekorowane świecącymi się czerwonymi dekoracjami, krążą samochody Audi, których producent jest głównym sponsorem Festiwalu. Wchodzimy do jednej z uliczek i jedziemy windą na piętro gdzie znajduje się siedziba organizatorów festiwalu. Urzędniczki mają włączony telewizor, oglądają laudację, wpinają synowi w podkoszulek niedźwiedzia, wręczają torbę festiwalową podobno kultową, jak mówią, Audi po raz kolejny zaprojektowało festiwalową torbę i wyprodukowało ją w ilości aż 27 tysięcy sztuk. Dają więc i drugą, białą, dla mamy.
Michał właśnie nadsyła synowi SMS-a że niczego nie dostali podobnie jak Agnieszka Holland. Żegnamy przyjemne urzędniczki i kierujemy się do metra na Potsdamer Platz skąd jedziemy na Aleksanderplatz coś zjeść. W domu towarowym jemy sałatki, syn chce pojechać na Wieżę co o tej porze jest możliwe gdyż przy kasie nie ma już takiej kolejki jaką w południe widziałam. Wieża jest już zabytkiem, budowana w tym samym czasie co w Seattle, widocznie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku było modne takie budowanie. Była to niesłychanie droga enerdowska inwestycja, wybudowano już Mur i zamknięto dostęp do zachodnich komponentów i materiałów budowlanych. Nikt z obywateli nie mógł wiedzieć ile Waltera Ulbrichta kosztowała Wieża. Kula wieży symbolizująca sowiecki sputnik może pomieścić ponad 300 osób i miała cel propagandowy, stała się w krótkim czasie najbardziej charakterystycznym symbolem Wschodniego Berlina. Mimo, że nie ma kolejki, w windzie jedziemy w niemożliwym ścisku, w górze widać jej pęd co przypomina halucynacyjne wizje. Na górze jest czerwono, energetycznie, młodzież siedząca wokół baru nie zamierza wracać na dół, rozlegają się piski w odpowiedzi na podszczypywanie, na moje oko są tu tylko nastolatki. Z powodów technicznych wózki niepełnosprawnych ani zwierzęta nie mają tu prawa wstępu, a być może starsi siedzą teraz w restauracji. Widok jak zwykle z takich miejsc jest faktycznie kosmiczny, jarzą się cudownie oświetlone zabytki Berlina, świeci Sprewa ze statkami i ulice jak naczynia krwionośne pulsują samochodową krwią czerwonych lamp tylnych.
Na dole w dalszym ciągu wrze turystyczny tumult, przesuwamy się w kierunku Bramy, by ją z satysfakcją ponownie przekroczyć, Berlin nocą jest magiczny, światła obrysowują kształty posągów na mostach i zwieńczeniach domów.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2019, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *