MAREK JASTRZĄB „OPOWIADANIA” (2019)

Z bogatej twórczości Marka Jastrzębia i wielu gatunków literackich publikowanych w sieci takich jak eseje, felietony, analizy literackie, publicystyczne, najbardziej lubię jego krótkie formy prozatorskie. Tam pisarz rozwinął prawdziwy kunszt literacki wnikliwego obserwatora i wrażliwego, poetyckiego pochylenia się nad losem człowieka chorego.
W zbiorze zawierającym opowiadania: „Kolej rzeczy”, „Psychoterapia”, „Quasimodo”, „Hufce miłosierdzia”, „Wypracowanie śpika w patentkach”, „Zadanie”, „Poniedziałek” bohaterem – niejednokrotnie narratorem w pierwszej osobie – jest mężczyzna cierpiący, skazany na kalectwo od dzieciństwa lub wieku średniego. Zawsze narracja wypływa z jego wnętrza, zawsze jest surowa, beznamiętna, bez skargi, egzaltacji i odarta z niepotrzebnych rekwizytów i ozdobników.
Pisane mimochodem opowiadania starają się człowieczy los przedstawić zwyczajnie, ot, jedni są tacy, skazani na wegetację pod skrzydłami nadopiekuńczej, przemęczonej, odchodzącej od zmysłów matki i tacy, co to mają wybór, mogą kalekiego kolegę odwiedzać, a inni tacy co to nagle z plecakiem mogą sobie gdzieś wyjechać („Quasimodo”).
Jastrząb uczciwie analizuje dwa odrębne, nie przenikające się światy: chorego i zdrowego.
Kosmos, uniwersum, równoczesne miejsce bytowania ludzi wypada w tych analizach fatalnie. Brakuje sił naprawczych, brakuje przyciągania, zjednoczenia, brakuje wszystkiego, co by scaliło współistniejące byty w jedność. Inność, obcość w klasie, brak skutecznych pomysłów na naprawienie międzyludzkich szkód izolacji od tych naznaczonych bezradnością medycyny, zamienia życie niepełnosprawnych w koszmar. W tle mamy wózki na akumulator, nawet i tych, którzy je pchają, mamy komputery, drukarki, świat technologii dostępny bohaterom opowiadań, jednak zewsząd zieje pustka i brak prawdziwej wspólnoty. Samotność odtrącenia, samotność innego nie jest w kategoriach izolacji, ale w duchowym odrzuceniu. Portret człowieka skrzywdzonego nieuleczalną chorobą, obraz kaleki przeczuwającego powolną degradację, podłączonego do rurek, poddawanego bezskutecznym zabiegom, terapiom, to portret ponury w swej zwyczajności i rezygnacji. Narracja w stylu opowiadań Borowskiego czasami przechodzi w czarny humor Mrożka („Hufce miłosierdzia”) gdy kaleka się na ulicy przewróci. W opowiadaniu „Kolej rzeczy” niepełnosprawny mężczyzna dostrzegający pogarszanie się zdrowia mieszka sam i skazany jest jedynie na dobroć sąsiadki staruszki. W „Zadaniu” rezygnuje całkowicie z życia społecznego, wycisza się, kurczy, kruszeje, pokornieje. W „Poniedziałku” nawet pies go nie lubi.
Nie ma tu wspomagającego surrealizmu, horroru, nie ma w tej prozie niczego strasznego, krzywdy czy poniżenia, nie ma leśmianowskich potworności, nic właściwie się nie dzieje, monotonia egzystencji rejestrowana jest beznamiętnie, lapidarnie i minimalistycznie z wielkim znawstwem i wiarygodnie.
A jednak nad wszystkim cały czas wisi kafkowski lęk, nie o indywidualny los człowieczy, ale o cały ród ludzki, którego pojedynczy człowiek jest częścią.
Jedynym optymistycznym opowiadaniem jest „Wypracowanie śpika w patentkach”, gdzie bohater- narrator ucieka w literaturę stanowiącą koło ratunkowe zarówno w czasie dojrzewania jak i po kataklizmie utraty zdrowia. I takim też optymistycznym zwiastunem jest powstanie tych opowiadań. Przypomnienie o naprawczej roli twórczości artystycznej.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

JANUSZ SOLARZ “47 SONNENIZIÓW. SONETY Z PIERWSZEJ LINII” (2019)

Janusz Solarz, absolwent anglistyki na UJ, obecnie wykładowca w Indiana University w Bloomington wydał w Polsce swój pierwszy tomik poezji, napisanych w hołdzie polskiej poezji i tym, którzy spolszczają obcą (Barańczak). Przybliża nim od lat istniejącą na rynku amerykańskim „metodę” budowania wierszy, której propagatorką jest współczesna amerykańska poetka Kim Addonizio.
Oczywiście, żadne konstrukcje i metody nie zrobią ze złego wiesza dobrego, jednak trzeba zaufać autorowi, który wierzy w dobre rzemiosło i w to, że pewne zabiegi uczynią wiersz bardziej komunikatywnym i łatwiejszym w odbiorze, dadzą radość tworzenia poecie, co od razu wyczuje czytelnik.
Nie wiem czy dobrze odczytuję autora, ale po przeczytaniu wszystkich 47 sonneniziów i tekstów źródłowych, z których zostały wysnute, Solarz pragnie wrócić do pierwocin takiego gatunku poezji która nie była w służbie ideologii czy religii, a ku uciesze i zabawie jaśniejszych i wykształconych elit naszych intelektualnych przodków.
Jak czytam w uwagach do tomiku, sposób pisania sonneniziów został wynaleziony we Florencji w XIII wieku przez poetę Vanni Fucciego umieszczonego w „Piekle” przez Dantego za złodziejstwo. Pomijając karę za przywłaszczenie, jak czytam w Wikipedii, włoski poeta pisał kradnąc frazy innym kolegom po piórze i pisał o miłości niemożliwej, a więc wolnej od wszelkich zależności i służb innym możnym tego świata do jakich przez wieki poetów wprzęgano.
Sonnenizio ma czternaście linii. Otwiera się wierszem ukradzionym z czyjegoś sonetu, powtarza słowo z tego wiersza w każdej kolejnej linii wiersza i zamyka rymowanym dwuwierszem.
Tak jest tutaj, sprawność rymotwórcza Janusza Solarza powoduje, że wiersz będący „żywicielem” inspiruje do powstania całkiem nowego utworu, niemniej zawsze poeta oddaje dług pierwowzorowi nawiązując do niego tematycznie tytułem i treścią
Solarz bierze na warsztat autorów uznanych. Niejednokrotnie ich wiersze są lekturami szkolnymi bądź stały się sławne skutkiem urody albo trafnego przesłania.
Właśnie z przesłaniem droczy się Solarz niejednokrotnie prześmiewczo kierując je na inne tory percepcji niż autor pierwowzoru zamierzał, przekuwa nadmierny patos i sprowadza wybujałość na ziemię (jak np. „niebiańskie wzloty” u Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej).
Poezja Solarza tym sposobem staje się postmodernistyczna, cytaty i kolaże stanowią jedną, wielką całość w tej blisko pół setki wierszy, poprzez powtarzanie się w utworach nie tylko jak echo odbitych wyrażeń, słów metafor, ale korespondując z innymi wierszami tematycznie (małpy Miłosza i małpy Zagajewskiego, w podtekście małpa Fredry).
Te powiązania, nie zamierzone zapewne i nie uświadomione sławnym poetom nie wiedzącym o sobie wzajemnie, Solarz z wnikliwością demaskuje dowodząc, jak wspólni wszyscy jesteśmy sobie, jak poprzez wieki krąży poezja rezonując w autorach, zmieniając sensy, intencje, jak słowo poetyckie może być przewrotne i jak inaczej w innym kontekście interpretowane. Podnosząc element parodystyczny z dużym, prześmiewczym marginesem ironii do nadrzędności w lepieniu fraz sonneniziów, Solarz podąża za współczesną potrzebą przystępności sztuki. W dobie demokratyzacji wszelkich, dawniej luksusowych dóbr jak podróże, ubrania, jedzenie, czyni też z poezji sztukę udomowioną, osiągalną, objawiającą się z realiów własnego laptopa i możliwości miksujących wordowskiego programu.
W tomiku Janusza Solarza spotykamy się z Julią Hartwig, Andrzejem Sosnowskim, Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, Mikołajem Sępem-Szarzyńskim, Stanisławem Grochowiakiem (2x), Ernestem Bryllem, Jackiem Dehnelem (2x), Mariuszem Grzebalskim (2x), Rafałem Wojaczkiem (4x), Bohdanem Zadurą, Andrzejem Sosnowskim (2x), Julią Fiedorczuk, Tomaszem Różyckim (3x), Bohdanem Zadurą, Stanisławem Barańczakiem (2x), Janem Twardowskim, Januszem Szuberem, Marią Pawlikowską-Jasnorzewską, Antonim Słonimskim, Andrzejem Morsztynem, , Tomaszem Jastrunem, Piotrem Sommerem (3x), Leopoldem Staffem, Januszem Radwańskim, Dariuszem Suską, Adamem Zagajewskim, Czesławem Miłoszem, Cyprianem Kamilem Norwidem, Marcinem Świetlickim, Tadeuszem Dąbrowskim, Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, Leopoldem Staffem, Kazimierzem Przerwą-Tetmajerem, Adamem Asnykiem.

Pozwoliłam sobie z 47 sonneniziów wybrać i skomentować tylko te, które Solarz stworzył na bazie autorów, których lubię:

Norwid
Wysnuwając z sonetu Norwida „Zapał”, w którym Norwidowi przeszkadza wynalazek zapałki jako czegoś świętokradczego w zestawieniu z pojęciem ognia świętych rytuałów, jego pięknym wytworzonym przez wieki, Janusza Solarza Sonnenizio przepięknie daje odpór „zgniłym Norwidom”. Dowodzi relatywizmu pojęcia piękna zarówno w sensie estetycznym jak i etycznym, czyli politycznym.

Grochowiak
Janusza Solarza Sonnenizio dziejowe zbudowane na sonecie Grochowiaka „Gość”.
Grochowiak w nim dowodzi, że Historia, w nawiasie polityka, jest głównym wpływem na twórczość pisarza i gorzko prognozuje wszelką kolaborację i lizusostwo. Taka poezja wiedziona luminarstwem, błyszczeniem na salonach skończy zabłądzeniem na martwotę cmentarzy świata i zgaśnie jak błysk magnezji.
Solarz idzie dalej w rozważaniu czy warto się politycznie skurwić, kontynuuje analizy Grochowiaka dodając nierealną za jego czasów opcję wyboru Kościoła jako mecenasa artystów. Tu nie popiół, jak u Grochowiaka, a kurz, sadza, są smętnym rezultatem kolaboracji, a może też i symbolizować proszek laserowych drukarek

Pawlikowska-Jasnorzewska
Egzaltacja Pawlikowskiej w wierszu „Modlitwa” sięgająca niebiańskich klimatów bezpośrednio po pocałunku i poetyko barwiąc go bielą jaśminu, bzu schodząc do karminu stokrotek, czyli czerwieni ust zostaje przez Solarza wyśmiana.
Janusza Solarza Sonnenizio modlitewne powątpiewa nie tylko w wagę pocałunku, ale też miłości.

Różycki
To dwa deszczowe obrazki nostalgiczne. U Różyckiego w „Abecadle” najprawdopodobniej migawka emigracyjna, podmiot liryczny uczy się języka do którego przybył, przywołuje dwie lokalne piękności, za którymi wszyscy szaleją. U Solarza Sonnenizio deszczowe przywołuje jedną tylko kobietę, właśnie odchodzącą po domowych awanturach bezradnie patrzącą na swe odbicie w kałuży. Oba obrazy łączy nostalgiczna szarość deszczowego dnia i jego smutku.

Staff
Solarza Sonnenizio ogromne powątpiewa w przesłanie Staffa w wierszu „Rzut w Przyszłość” postulujące, by poematów nie pisać lelum po lelum, tylko gwałtownie, na najwyższych obrotach uderzać w struny poezji walcząc o wolość i miłość. Solarz powątpiewa, uważa, że więcej o poezji powie konik polny niż te ubiegłowieczne dyrdymały.

Miłosz
Miłosz w wierszu Adam i Ewa nawiązuje do Fredry, do bajki „Małpa w kąpieli”, Solarza Sonnenizio oniryczne do Darwina do ewolucji, u Miłosza jabłko, u Solarza wąż.
Unowocześniając archetyp pierwszych rodziców przez unowocześniającego go wcześniej Miłosza, Solarz zdaje się deprecjonować narosłe dziejami świata historie ich potomków, a raj komplikuje się coraz bardziej nowymi wynalazkami, problematyczny w swym pierwotnym, obiecującym zamierzeniu.

Wojaczek
Wojaczka wiersz „Mimikra” poświęcony mistrzostwu Barbary Bitnerówny zderza nieśmiertelność piękna ruchów tancerki z powszedniością kobiety-kuchty przy zlewie, tak przerażająco śmiertelnej.
Solarz w Sonneniziu mistrzowskim niedowierza figurze tancerki, uważa, że korowód śmierci jest nieskończony, konsekwentny w swej odwieczności, a zarazem nieśmiertelności i śmierć nie zważa na formę w jaką się przeobraża (nawiasem Bittnerówna zmarła rok temu bliska stu lat, Wojaczek pewnie nie przypuszczał tak długiego jej życia…).

Wojaczek
Sonnenizio samotne nawiązuje do słynnej „Piosenki bohaterów” Wojaczka.
Tu Solarz i Wojaczek są zgodni, u Wojaczka ludzka pycha hamuje samorealizację na wstępie niemożliwą, nierealną, podobnie Solarz rejestruje upływające dni tygodnia miałko, bez fajerwerków, odkryć, skazane na niechybną śmierć, czyli koniec ludzkiego bytowania na Ziemi, które, jak Wojaczek zauważa, nawet Kosmos odtrącił.

Wojaczek
Sonnenizio męskie, wiersz Wojaczka „Kobiecość”
Akurat Wojaczek i Solarz rozmijają się w intencjach. Wojaczek pisząc wiersz w pierwszej osobie gdzie podmiot liryczny jest kobietą, pisze o smutku kobiet, której miłość jest już martwa z racji śmierci obiektu uczuć, o możliwości kobiecego uczucia wbrew oczywistości i o ogromnych, masochistycznych wręcz jego kosztach. Solarz przeciwnie, z punktu widzenia mężczyzny naigrywa się z pobożnych życzeń kobiecych cytując wers Pawlikowskiej o pocałunku i niebie.

Wojaczek
Sonnenizio byle jakie, Wojaczek „Była wiosna było lato”.
Solarz i Wojaczek rozmijają się w intencjach. Wojaczek w swoim sławnym wierszu mówi o szczególnym posłannictwie Poety w czasach trudnych, o jego demiurgicznej roli, by nie był tylko „gazetą” jak chciał komunistyczny reżim. Podmiot liryczny nie wierzy w skuteczność, ale to robi co może, usiłuje, zaczarowuje czas, sezony, lata, on to bezskuteczne posłanniczo czyni. Bohater poetycki Solarza odczynia jedynie zdarzenia swego życia, nie dba o pryncypia, dowodzi, że jego powszedni czas jest tak samo ważny i w konsekwencji nieważny, tak ten wojaczkowy.

Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tetmajera wyliczanka w „O sonecie” co lubi, w tej formie wiersza służy raczej do ukazania siły pierwotnych inspiracji służących rozwinięciu w wielkie, duchowe obszary wsparcia poetyckiego tworzywa, z których prawdziwy poeta czerpie pełnymi garściami. Tylko ta żyzność materii twórczej pozwala na to by sonet zabrzmiał i był potężnym w świat przesłaniem. Solarza Sonnenizio chełpliwe interesuje głownie budowanie sonetu, jego aspekt techniczny, liczenie sylab i konstrukcja, która pozwala poecie na wypowiedź, ująć w sztywne klamry wersyfikacji dających jedyną pewność, że mówi słusznie w płynności przelatujących myśli i wyborów.

Zagajewski
Sonnenizio człekokształtne Solarza nawiązuje do wiersza „Małpy” Zagajewskiego. Wydaje mi się, że Zagajewski w wierszu zainspirował się filmem „Planeta małp”, a Solarz nawiązuje do
Miłosza i Fredry. U Miłosza jednak małpy, które nie są tak jak u Zagajewskiego politycznymi uzurpatorami mającymi niskie kwalifikacji moralne i umysłowe (toż są to tylko małpy), są zwyczajnością pospolitą, rzecz się już dokonała, a komu się to nie podoba, to niech sobie wiersze pisze w nicość.

Asnyk
Sonnenizio treściwe o sonecie „Nad głębiami”. Solarz mówi o bezsilności poety żyjącego dzisiaj, o niemożności podjęcia podobnej pracy poetyckiej co dziewiętnastowieczne pokolenie Asnyka, o miernocie inspiracji dzisiejszego poety. Asnyk mówi o niezniszczalności jądra poezji, które przetrwa czas, jest nim treść wiersza, niekoniecznie rozumiana dosłownie.

Świetlicki
W wierszu „Żegnaj laleczko” Świetlicki zanurza się w mrokach egzystencjalnych Chandlera, pożegnanie pięknej kobiety która w komisowym anturażu czarnego kryminału jest zła, ale powtarzalna. Świetlicki nostalgicznie żegna z nią świat zły, gdyż innego nie ma i nie będzie, a tylko tracona starzeniem ostrość widzenia pozwala mu na niwelowanie bólu po stracie. Po stracie kobiety, która odchodzi. Solarza Sonnenizio wizjonerskie interesuje tym razem nie powierzchowne widzenie świata odchodzące wraz z starczym psuciem się wzroku,ale jego istota tkwiąca w człowieku niezmiennie, obywając się bez oczu ich fenomen widzenia wewnętrznego, duchowego, towarzyszący do końca życia, czyli do śmierci.

Podsumowując, analizy, gry znaczeniowe z wierszami Janusza Solarza i poetami żyjącymi, zmarłymi niedawno lub bardzo dawno dają czytelnikowi dużą przyjemność, czego na zaledwie dopiero czternastu sonneniziach wierszach doświadczyłam. Będę kontynuować nie dając już tutaj temu wyrazu, by notki i tak długiej nie powiększać.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (11)

WIEŚ SIERPIEŃ
Poszłam po skierowanie na zmianę cewnika do Przychodni, było pusto, ale pielęgniarka narzekała na nadmiar pacjentów i faktycznie, cały czas ktoś dzwonił.
– Pielęgniarki środowiskowe nie przyjadą jutro – dzwoniła do Krysi. A więc ta druga ma na imię Krysia. Ona zadzwoni w przyszłym tygodniu, kiedy i kto przyjdzie. Nie dostanę zaocznie skierowania do przychodni neurologicznej, doktor nie może wydać nie znając sprawy, umówiła mnie na wizytę u lekarza na wtorek, mam numerek 10.
Zawsze przekroczenie progu Przychodni było dla mnie stresujące, zaraz po, by odreagować wspięłam się wyżej ścieżką pomiędzy miedzami pod krzyż. Tam zawsze jest uspokajająca cisza jeszcze nie zdegradowanych, pełnych lebiodki, tymianku i mięty łąk. Nazbierałam litrowe wiaderko ostrężyn i będę miała na dwa dni dla mamy na śniadanie.
W takie upały mamę w ogrodzie kąpałam codziennie. Dzięki wstawieniu w okno kuchenne siatki, nie było już much, a zbłąkane niedobitki ginęły porażone niebieskim żarnikiem owadobójczej lampy powieszonej u sufitu pokoju mamy. Wieczorami mama nie spała, wodziła oczami po suficie. Na pytanie, czy wie kim ja jestem nie odpowiadała. Raz koło 22 usłyszałam dochodzące z pokoju przeraźliwe krzyki, zapaliłam lamkę nocną, podeszłam, przytuliłam, mama się uspokoiła, ale nie była senna, podałam pastylkę i zostawiłam do rana zaświeconą lampkę.
Następnego dnia po kolacji wszystko wokół mamy było mokre i okazało się, że wężyk z cewnika wysunął się z worka i leżał na mamy udzie. Było nieprawdopodobne, by mama miała tyle siły by go wyrwać. Musiałam znowu uruchomić podnośnik, myć mamę i przebierać prześcieradło. Mama słabo zjadła kolację, po dwóch godzinach podgrzałam i zjadła. Mama od tygodnia nie robiła kupy, podawałam czopki, herbatkę na zatwardzenie i nic.
Nic już nie mogłam zrozumieć co mama mówi, bełkotała i sama sobie coś gaworzyła. Na nodze znowu pojawił się ogromny wiszący pęcherz wypełniony krwią, na całe szczęście nie pękł. Podobnie na prawym łokciu ręki.
W niedzielę przyszła jak zwykle odświętnie ubrana pani Władzia, opowiadała o imieninach córki, jak co roku wystawnych.
W poniedziałek przyjechała, tym razem tylko jedna siostra środowiskowa, pani Krysia bez uprzedzenia telefonicznego tak, że nie zdążyłam mamy wprowadzić do pokoju. Pani Krysia postanowiła więc wykonać zabieg w fotelu inwalidzkim w ogrodzie.
Położyłyśmy mamie nogi na stołeczku, spuściłam oparcie wózka inwalidzkiego jak tylko się dało najniżej. Radziłam się, jak pielęgnować kończyny mamy, które na oczach się rozpadły skutkiem pękających podskórnie naczyń krwionośnych tworząc upiorne siniaki pokrywające ręce mamy na całej niemal powierzchni. Poradziła, by kupić maść rtęciową, gotowa była zamówić mi ją w aptece jak będzie wracać. Poradziła też wizytę księdza, który podobno jej podopieczną postawił na nogi olejkami namaszczającymi.
Szczęśliwa, że udało się wymienić mamie cewnik zaraz po nakarmieniu już w pokoju zupką, uciekłam z domu nad stawy i wracając wstąpiłam do pani Stasi. Obładowana plonami z ich niewielkiego pola przed domem, kartoflami, cukinią jabłkami i aronią wpadłam do domu. Mamie się znacznie pogorszyło. W końcu do szpitala mogłaby być przyjęta na podstawie tych wybroczyn.
Rano zadzwoniłam na pogotowie. Relacjonując przyczynę wezwania poradzono mi, bym jednak starała się o przewóz mamy karetką do szpitala na zlecenie przychodni. Przyjechał Marek i zdecydowani byliśmy podnośnikiem włożyć mamę do samochodu i jechać ryzykując, że mamy nie przyjmą. Zdecydowaliśmy jednak pójść do Przychodni po skierowanie na przewóz zgodnie z umówioną wizytą, na wtorek. Mieliśmy numerek 10.
W poczekalni było dużo ludzi, zaczęły nagle przychodzić spóźnione numery 5 i 7, potem cztery. Numer 9 czekał cierpliwie. Wywiązała się rozmowa. Dzisiaj miał być pogrzeb listonoszki, która popełniła samobójstwo, miała 50 lat. Bardzo dobrze pamiętałam tę listonoszkę, ładną blondynkę jeżdżącą po wsi na motorowerze. Pacjent z wyraźnym podejrzeniem zawału miał długo wypisywane skierowanie do szpitala.
By nie zostawiać na tak długo mamy poszliśmy do domu i wróciliśmy kiedy przed gabinetem lekarza było już pusto.
– Mógł pójść mąż sam, a pani mogła czekać – powiedziała zgryźliwie pielęgniarka.
Jednak okazało się, że ktoś jeszcze był w gabinecie i zaraz weszłam. Lekarz okazał się przemiłym, o 10 lat starszym ode mnie dobrotliwym, ciepłym doktorem jakby wyskoczył z opowiadania Czechowa. Pokazałam mu wypisy szpitalne mamy, w komórce zdjęcia wybroczyn mamy i powiedziałam, że mama zaraz po udarze w lutym błagała na oddziale rehabilitacji ordynator kliniki by ją zabiła, ale ta odpowiedziała jej, że oni nie są od tego by zabijać, ale wręcz przeciwnie.
– Ja pani wypiszę skierowanie na karetkę do szpitala, ale dlaczego pani nie chce, by zmarła w domu? Przecież w karetce może umrzeć. Skoro nie robi kupy od tygodnia, może to być gdzieś w połowie drogi i czopki nic nie pomogą. Dam pani taki preparat, wcisnąć trzeba całe opakowanie i zacisnąć pośladki.
Pielęgniarka wypisała dwa formularze na przejazd karetką i na przyjęcie do szpitala.
Zastanawiając się nad słowami lekarza, nie zrobiłam z tymi upragnionymi kartkami nic. Pojechaliśmy do apteki po trzy opakowania lewatywy. Marek wrócił do Katowic.
Zrobiłam zabieg z lewatywy podnosząc mamę na podnośniku. Mama przespała noc i nie zrobiła rano kupy. Jak zwykle umyłam mamę, wstawiłam wózek do ogrodu. Zaczynał się upalny dzień.
Zmiksowałam ostrężyny z sernikiem, zaczęłam karmić. Po dwóch łyżkach mama przestała oddychać. Popatrzyłam na zegarek, była dokładnie ósma rano.
Mama miała twarz wypogodzoną i obojętną.
Nie musiałam już mamy myć, wczoraj była kąpana cała, dzisiaj rano umyta. Wprowadziłam wózek do domu, podnośnikiem przeniosłam na łóżko i przebrałam w fioletową sukienkę. Mama nie znosiła koloru czarnego. Włożyłam czarne rajstopy. Ciało przelewało się mi przez ręce, mama była zupełnie bezwładna. Włożyłam mamie w usta sztuczne zęby, podwiązałam szyję, by szczęka nie opadała. Złożyłam ręce na piersiach, włożyłam różaniec. Rajstopy i długie rękawy sukienki zasłoniły pokiereszowane kończyny.
Poszłam do przychodni. Pielęgniarka na całe szczęście już otworzyła, nie było jeszcze nikogo. Na mój widok skrzywiła się w grymasie, milcząco mówiącego czego ja tu jeszcze chcę. Wypogodziła się usłyszawszy, że proszę o akt zgonu w geście autentycznego, ludzkiego współczucia.
– A nie mówiłam, że nie było sensu nigdzie mamy przewozić!
Zadzwoniła do męża, który leczył w innej przychodni. Miał jeszcze zastępstwo w innej wsi i był przemęczony, jednak zgodził się przyjechać do mnie, jak załatwi wszystkich pacjentów.
Wróciłam, zapaliłam świeczkę, przyniosłam kwiaty z ogrodu. Zadzwoniłam do Marka, szukaliśmy przez Internet spalarni w Krakowie, ale nie było. Zakład pogrzebowy z Katowic zgłosił chęć natychmiastowego przybycia. Poprosiłam, by przyjechali po drugiej, po lekarzu.
Lekarz tak jak obiecał przyjechał swoim czarnym samochodem o 14.
– Ja panią dobrze wczoraj wyczułem, że najlepiej w domu.
Tak, bardzo mu dziękowałam za tę przenikliwość i intuicję. Oboje doszliśmy do wniosku, że szpital to dodatkowe cierpienie.
W rubryce przyczyna śmierci wpisał starość i niewydolność serca. Starał się jak mógł ocieplić sytuację, pochwalił ogród i to, że przywiozłam mamę tutaj, by zmarła na łonie przyrody w środku szalejącego upałem lata, a nie w betonie. Podał mi rękę, złożył kondolencje.
Niemal natychmiast po zamknięciu furtki po doktorze zjawił się samochód z napisem „Charon”. Przejście mamy przez Styks nie odbyło się łódką, tylko w kartonowym czarnym pudle w kształcie trumny. Nie mieściło się w drzwiach i młodzi, mili panowie poszli do samochodu po biały worek.
Na czas pakowania mamy do worka wyszłam do ogrodu i poczekałam, tyłem obracając się do domu. Wynieśli pudło przez bramę, mama była bardzo ciężka.
Byłam wolna.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (10)

WIEŚ LIPIEC
Chyba odrobinę wody spadło w nocy i był wiatr, pełno żółtych liści przed drzwiami wywianych z żywopłotu. Ale ziemia jest cały czas sucha, jedynie trochę orzeźwiające powietrze, które w miarę zbliżania się południa traci rześkość, metalowieje i staje się bezwzględne.
Po porannej toalecie i wywiezieniu mamy do ogrodu całe przedpołudnie gotowałam z kalafiora, młodej kapusty, marchewki, cebuli, ziemniaków i ziół z ogrodu oraz ćwiartki kurczaka duży garnek zupy, którą potem zmiksowałam, przyprawiłam i poporcjowałam do woreczków nylonowych i włożyłam do zamrażarki. Zrobiło się ich trzydzieści, mam na miesiąc zupę dla mamy. Na talerzu wystarczy ją jeszcze dosmaczać lub zróżnicować pomidorami lub buraczkami, by nie była taka sama każdego dnia. Potem już nie wytrzymywałam, dałam mamę do pokoju, musiałam wyjść z domu.
Poszłam na pole, przed stawami zmiany, całe pobocze z chaszczami malin wykoszono, wyjęto też metalowe ogrodzenie pierwszego stawu. Przejechał samochód wzbijając tumany kurzu. Wysiadło z niego dwóch młodych mężczyzn i patrzyłam jak ich kolorowe sylwetki okrążają staw i zatrzymują się na brzegu coś uzgadniając. Skręciłam w las, przeszłam obok ogrodzonego poletka owsa, przecięłam łąkę skoszoną i dobrze utrzymaną i weszłam tam gdzie kiedyś posadziłam szpaler malin. Nie było ani jednej, krzaki malin też wysuszone i przetrzebione, może ktoś je zniszczył, a może susza. Wróciłam nad staw i wspięłam się zarośniętą ścieżką wzdłuż ogrodzenia na Czarną Górę. Las tu głównie olchowy przetykany dębami, w miarę jak idzie się w górę chwasty ustępują bardziej szlachetnemu poszyciu, stąpałam już nie między pokrzywami, a paprociami, poduszkami mchu i trawami. Rosły tu krzaki malin ubiegłego lata, ale w tym już ich nie było. Potem weszłam w odcinek bardzo ciemnego lasu gdzie oprócz spadłych liści i rozkładających się gałęzi nic nie rośnie i wychodzi się na ścieżkę. Szłam w kierunku czarnej czereśni, po drodze zrywałam smętne resztki malin. Czereśnia też tego roku nie obrodziła, znalazłam raptem dwie czarne czereśnie. Skręcam w górę do zdziczałego poletka czerwonych porzeczek, ale rosną już w otoczeniu wyrosłego lasu, zacienione jeszcze nie zdążyły dojrzeć. Zerwałam nieliczne czerwone grona gasząc pragnienie, ale owoców nawet niedojrzałych jest też niedużo, nie tyle co w ubiegłym roku, kiedy rok był w owoce tak obfity.
Wracam na ścieżkę główną, docieram do malin, obrodziły tylko te ogrodowe i nie wiem, czy to są czyjeś i czy ktoś je zbiera. Ale dużo nie zerwanych wisiało ugotowanych na słońcu i zbieram, będę miała na rano dla mamy do serka. Poniżej rosną dzikie maliny i jest ich trochę.
Mijam dwa wilczury strzegące dawniej warsztatu stolarskiego, teraz już zlikwidowanego, bardzo mnie obszczekują. Potem następny pies zza ogrodzenia szykuje się by mnie obszczekać, ale właściciel obok w samych majtkach coś robi w ogrodzie i trzymając w ręce deskę odgania go od ogrodzenia, pies milknie. Asfaltem schodziłam mijając tory kolejowe, Dom Strażaka i tak wróciłam do domu.
Pani Władzia weszła niepostrzeżenie, a więc doskonale radzi sobie sama, a jeszcze wczoraj musiałam ją sprowadzać z pobocza i darła się na ulicy Ewa! Ewa! Dzisiaj sama pokonała wszystko, przyniosłam jej krzesło i wodę w szklance. Mama akurat miała fazę czuwania i odpowiedziała na jej pytania. Pani Władzia usiadła i stwierdziła, że mamie się polepszyło i że dzisiaj jest w o wiele lepszej kondycji niż wczoraj. Mama leżała w milczeniu średnio interesując się pochyloną nad nią panią Władzią, wreszcie zawołała do mnie: Ewa, trzeba wstawić łóżko”.
– Dla kogo – zapytałam.
Długo milczała, wreszcie bezradnie odpowiedziała: zapomniałam.
Udało mi się w aptece zamówić rękawiczki jałowe, wodę destylowaną i żel, ale żelu nie było w hurtowni, nie było też w aptekach chrzanowskich, nie miałam już recepty zabranej przy okazji wody destylowanej i Marek w Katowicach nawet chciał poprosić swoją lekarkę o receptę na żel, gdyż mama nie mogła korzystać z dwóch przychodni równocześnie będąc zapisana na wsi.
Odważyłam się pójść do Przychodni po receptę i nowe skierowanie na cewnikowanie.
– Nie dzisiaj – pielęgniarka a zaczęła opędzać się ode mnie co wyglądało na syndrom „przychodniowego” przemęczenia, szczególnie, że w przychodni oprócz nas nie było nikogo.
– Oczywiście, że nie dzisiaj, w piątek dopiero upłyną 3 tygodnie – powiedziałam pojednawczo wręczając jej kartkę, gdzie spisałam potrzebne mi rzeczy, które można kupić tylko na receptę i prośbę do jej męża o wypisanie skierowania.
– Dopiero w przyszłym tygodniu – opowiedziała znużona.
– Ależ oczywiście, nie musi być tak sztywno – skwapliwie podchwyciłam.
– Nie, nie musi – powtórzyła mechanicznie, ale zabrzmiało to jak przedrzeźnianie.
Wyprysnęłam szybko z przychodni kierując się do kamieniołomu, gdzie jest tak cicho, nawet ptaki nie śpiewają, a ja potrzebowałam bezdennej ciszy. Niestety, poziomki na krzakach już były ugotowane, albo zupełnie zasuszone, jednak udało mi się zebrać garść do serka.
Lecz coś załatwiła w mojej spawie, gdyż na drugi dzień zadzwoniła jedna z pielęgniarek środowiskowych wymieniających uprzednio mamie cewnik i powiedziała, że przyjdą jutro w południe. Bardzo się ucieszyłam, bo to będzie tak jak trzeba, 3 tygodnie.
Rano po nakarmieniu mamy poszłam do przychodni po skierowanie na cewnikowanie i recepty. Mijając sklep zatrzymał się samochód, z którego wyszła córka pani Władzi. Po wstępnych uściskach dała grzecznościowo do zrozumienia, że ma jakieś wyrzuty sumienia, że po mnie nie przyjeżdża samochodem, bym ją odwiedziła. Zdawała się też dawać mi do zrozumienia, że ma przewagę nade mną tym, że jej matka po udarze doszła całkowicie do siebie i wszystko rozumie.
– Nie zawsze – próbowałam się bronić. – Ostatnio nie mogłyśmy sprecyzować, który prawnuk szedł w komży w procesji Bożego Ciała.
Oburzyła się i obruszyła.
– Takie rzeczy to każdemu zdrowemu się zdarzają, że pomyli. Ale mam problem, bo jadę pierwszy raz w życiu do sanatorium i nie mam z kim matki zostawić.
Zdążyłam jej jeszcze powiedzieć na odchodnym, że mojej mamie jakby lepiej i już pędziłyśmy w przeciwnych kierunkach.
Na drzwiach przychodni wywieszono dużą kartkę z napisem czarnym flamastrem „przychodnia zamknięta do 13:00.
Żeby nie tracić czasu nie wstępowałam już do domu tylko wsią przeszłam pod Magazyn, a stamtąd asfaltem na górę. Całe szczęście w aptece była ta sama co wczoraj przemiła aptekarka i zgodziła się sprzedać zamówione wczoraj i mające przyjść dzisiaj rzeczy do cewnikowania. Ale jeszcze nie przyszły. Zadzwoniłam do sióstr środowiskowych, by skutkiem zamknięcia Przychodni że nie tylko na dzisiejszy zabieg nie będę miała skierowania, ale też rzeczy do cewnikowania, gdyż jeszcze nie przywieziono ich z hurtowni. Mogą zabrać je z apteki jak będą do mnie jechać, a dzięki grzeczności aptekarki za nie zapłaciłam. Żelu nie mają w hurtowni, mąż będzie szukał po hurtowniach Katowickich.
Wracałam lasem pełna obaw, gdyż przy wejściu na ścieżkę leśną siedział na metalowej balustradzie jakiś mężczyzna. Trochę się bałam, ale nie mogłam zrezygnować z przyjemności z przejścia w dół lasem, który jest na tym odcinku piękny i monumentalny.
Pielęgniarki przyjechały o pierwszej, ładniejsza Marzenka na dzień dobry zażądała, by obciąć przy wejściu gałęzie, bo nie może wejść. Ale najgorsze mnie jeszcze czekało. Zapomniałam kupić nowy worek do cewnika. W końcu włożyły nowy cewnik w stary worek i przykazały, bym natychmiast kupiła nowy, bo będzie zakażenie.
Zaraz po ich wyjściu pobiegłam do Przychodni, która była jeszcze otwarta. Nie było nikogo, tylko pielęgniarka jak zwykle poirytowana milcząco wyciągnęła z pudełka czekające na mnie zlecenie i recepty. Podziękowałam, ale niczego nie skomentowałam, nie wytrzymała i spytała, czy pielęgniarki były. Tak były, odpowiedziałam z entuzjazmem i pochwaliłam, że były takie miłe.
Z przychodni od razu poszłam do Alwerni. Zobaczyłam, że korowód jeźdźców na koniach przecina asfalt wychodząc z lasu i kierując się do lasu po drugiej stronie ulicy i przypomniałam sobie, że przecież tam też był skrót do Straży Pożarnej. Zbierałam po drodze maliny na skraju lasu i konie mi już niknęły, ale po ich świeżych odchodach wiedziałam że idę tą samą ścieżką, co one. Nagle wyszłam na polanę i na jakąś końską hacjendę z ogrodzeniem dla koni i łukiem drewnianym nad wejściem nawiązującym do dzikiego zachodu. Dalej była jeszcze jedna taka posiadłość, a potem już znana mi ulica wiodąca do apteki. Zwróciłam receptę, kupiłam zamówione w hurtowni jałowe rękawiczki, kupiłam worek do cewnika i pozostawiłam dla pielęgniarek środowiskowych skierowanie na zabieg cewnikowania. Wracałam lasem zbierając maliny.
Tym razem Władzia przyszła koło trzeciej zaaferowana tym, że powiedziałam jej córce, że mamie się poprawiło. Podeszła do łóżka i stała rozczarowana, ale jakoś nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że odczuwa przewagę nad mamą, a może nawet i czerpie z tego satysfakcję. Poczęstowałam ją kulkami rafaellopodobnymi, z których kilka zjadła. Mama ją całkiem ignorowała i nawet na nią nie popatrzyła. Pytałam, jak zbiory u córki w tym roku, W ubiegłym dostawałam od niej mnóstwo jabłek.
– Nic w tym roku nie będzie.
Była krótko, powiedziała, że nie zamknęła mieszkania, przeprowadziłam ją przez ulicę.
Pewnie nawet wszystkie słoneczniki uschną i słoneczników też nie będzie, jak spełni się wyrocznia, sen Wandy, mama nie umrze jak w jakimś horrorze mitycznym.
Zapowiadany deszcz skończył się kilkoma kroplami, a ja niepotrzebnie wciągnęłam mamy wózek do domu i w związku z nadciagającą burzą zaniechałam ćwiczenia nóg i rąk. Mama czuwa coraz dłużej, śpi już tylko nocą. O piątej znowu spytała dlaczego okna są pomazane przez które nic nie widzi. Przesunęłam łóżko tak, by mogła widzieć ogród przez jedyną szybę. Bardzo się ucieszyła i stwierdziła że jest jeszcze jasno. Dopiero piąta, powiedziałam. Chciała coś powiedzieć, ale ja musiałam coś zabrać z ogrodu i zaraz wróciłam. Co chciałaś mi powiedzieć? – spytałam.
– Że masz ładny zegarek.
A więc zauważyła nowy zegarek przywieziony właśnie przez syna z USA. Ale nie kontynuowała tego kontaktu, już odwróciła głowę w stronę okna lecz nie patrzyła przez nie, ale jakość do swojego wnętrza. Po kolacji zapadła w letarg, lecz to nie był jeszcze sen.
Dopiero w sobotę rozpętała się burza, lało się z nieba strumieniami, nagle przestał, zabrałam parasol i poszłam na maliny i wtedy zaczęło się znowu, tym razem jeszcze intensywniejszy, tropikalny deszcz jak z wiadra. Zrobiło się zimno i miałam przemoczone nawet majtki. Kiedy przywlekłam się do domu przez ulice zamienione w rzeki, deszcz ustał. Tymczasem mama się rozgadała, ale nie mogłam uchwycić żadnego słowa. Kiedy podchodziłam i pytałam o co chodzi, milkła zawstydzona. Chciałam jej zmierzyć ciśnienie, ale powiedziała, że nie, że ona wie, kiedy ma dobre ciśnienie. Czuwała też po kolacji i nie wiem kiedy zasnęła, jak wchodziłam do pokoju, w dalszym ciągu nie spała.
Rano mama na wózku w ogrodzie spytała: Co się z nim stało?
Podchwyciłam i spytałam: Z kim?
Trochę się zastanawiała i wyksztusiła: „Z tym Żydem”.
– Pewnie go zabili – odpowiedziałam. I już nic więcej nie powiedziała. Kiedy przyszła wieczorem Pani Władzia, zupełnie ją zignorowała.
Wróciłam z malin wyszastana z energii. Przyniosłam wiaderko malin, bardzo drobne ale mało słodkie. Ale to już były ostanie maliny tego lata, ponowiłam wędrówki, znajdowałam już tylko wyschłe badyle. Po drodze zabrałam kilka opadłych czerwonych jabłek, nie papierówek, ale też wczesnych. Wykopałam z korzeniami pędy lebiodki, by posadzić w ogrodzie i która jest taka sama jak majeranek i napakowałam do plecaka. Potem schodziłam w dół już drogą. Przy końcu znalazłam tylko kilka wiśni przy zrujnowanym domu i ogrodzie. Te wiśnie wysadzone wzdłuż drogi, z których w ubiegłym roku zbieraliśmy owoce, nie wiadomo czemu, wyschły.

Niedziela. Kiedy wsuwałam mamie po 11 nogi do pedałów rowerka elektrycznego, weszła pani Władzia odświętnie ubrana w białych koralach na szyi. Mówiła, że w kwiaciarni kupiła dla córki trzy róże, dzisiaj Marii. Chciała już jechać na imieniny córki, ale wnuk powiedział, że za wcześnie. Mama nie odezwała się do niej i nie przyjęła do wiadomości jej obecności, ani troski.
Rocznica śmierci ojca. Byłam wtedy w lipcu w Katowicach, wszyscy byli na wakacjach. Rano jeszcze byłam w biurze ZPAP i potem pobiegłam do domu rodziców, było już pogotowie i nie zabrali ojca tylko kazali podstawić pod głowę stołek, na który oparli poduszkę, by się nie dusił. Tato toczył pianę z ust i charczał, wykonywał jakąś nieludzką pracę umierania.
Mama w ogrodzie na wózku powiedziała tylko dwa słowa, spytała czy gdzieś byłam nie interesując się zupełnie moją odpowiedzią. Już wcale nie śpi w dzień i nie wiadomo, czy w nocy. Cały czas rozgląda się po suficie i łapie coś niewidzialnego w powietrzu.
Wcześnie rano, mama nie śpi, ma otwarte oczy i rozgląda się. Podniosłam jej trochę oparcie łóżka, by miała większe pole widzenia, już wprawdzie jasno, ale na dworze mży deszcz i ogólnie w domu jest ciemno. Na śniadanie teraz mielę mikserem cynamonową bułeczkę z owocami przez noc namoczoną w soku z arbuza.
Dzień mokry. Mama cały dzień coś mówi, ale jest wyraźny regres w mowie, teraz niezrozumiale bełkocze i nie mogę wiele zrozumieć. Przed powrotem do pokoju powiedziała, że za mną stoi jakiś mężczyzna. Miałam nadzieję, że chociaż choroba wyłączyła mamie w mózgu dostęp do strachu, ale jak widać, nie.
Nadeszły imieniny mamy. Zdążyłam ubić piankę, zrobić w mikrofalówce popcorn, koło 11 weszły Ela i Kazia ze swoją matką panią Stasią niosąc nadmiarowe prezenty z bombonierek i kremu do twarzy na noc i silnie pachnącą lilię z ich ogrodu. Jakoś nerwowo zaczęłam mówić o chorobie mamy, która siedziała na fotelu obok i trzeźwo odpowiedziała im na dzień dobry, ale chyba nie bardzo ją to interesowało. Pani Stasia siedziała jak zwykle osowiała i dyskretnie wylewała nalaną jej coca-colę na grządki, pianki nie tknęła. Kazia i Ela zjadły piankę ze smakiem i wypiły po dwa kubki plastikowe coca-coli, upał był znowu straszny. Nakarmiłam też pianką mamę i spoiłam coca-colą. Okazało się, że pan Bronek, mąż pani Stasi i ojciec przybyłych tu jej córek nie miał wylewu, a udar i był rehabilitowany w Chrzanowie, ale bez rezultatu. Podobno nawet po udarze, w domu chodził normalnie do toalety, ale przeszedł różne infekcje grypowe i rehabilitacja nie była możliwa, zresztą irytował się nią bardzo i rehabilitanci mówili; „dzisiaj nie, bo jest zdenerwowany”. Pamiętałam pana Bronka, przypominał upiorne dziecko i pani Stasia woziła go sama wózkiem inwalidzkim po wsi, co podobno bardzo lubił, a dla niej po górzystych ulicach – wtedy nie było jeszcze chodnika – był to duży wysiłek, a córki jeszcze pracowały. Ciągle wzywano lekarza, za co każdorazowo pobierał 50 zł i mama wtedy mówiła, że Stasię kosztuje to majątek. Agonia pana Bronka trwała 24 godziny, toczył pianę z ust i nie mógł umrzeć.
Potem, po jego śmierci we trójkę codziennie po rannej mszy chodziły na cmentarz i nosiły świeże kwiaty. Teraz moje opowieści średnio je obchodziły, zresztą chciały już iść, pani Stasia robiła się coraz bardzie nerwowa, a mama na wózku zsuwała się niebezpiecznie na trawę. Wsunęłyśmy z Elą za plecy poduszkę, co jeszcze bardziej przyspieszyło zsuwanie.
Po wyjściu gości mama była już na krańcu wózka i ledwo zawiozłam ją do pokoju, ale i tak zsunęła się zupełnie na podłogę u stóp podnośnika i leżała na zimnych kafelkach nim podsunęłam jej pod głowę jasiek i zapięłam uprząż.
Znowu idę po skierowanie na cewnikowanie i znowu kartka na przychodni, że dzisiaj od 14:00. Taką kartkę pielęgniarka wiesza tylko dla tych, którzy przyjdą daremnie do przychodni, inni się nie dodzwonią, bo telefon będzie milczał.
Wracam, robię przez godzinę coś w ogrodzie, ale tak, by się nie pobrudzić, bo nie chcę się przebierać. Już ktoś mnie wyprzedził, międli u pielęgniarki długo jakiś przypadek hospitalizacji i wyjęcia szwów, więc cierpliwie czekam. Pielęgniarka jak zwykle skwaszona, dziwi się, że chcę skierowanie do przychodni neurologicznej, mówi, wzruszając ramionami, po co. Tłumaczę, że mama cały czas już czuwa, że rozmawia, że może idzie ku poprawie i powinien ją zobaczyć neurolog, że lekarz domowy w Katowicach uważa, że to zasadne, ale nie może wypisać, gdyż według ustawy mogę należeć tylko do jednej jednostki leczniczej, którą teraz jest ta, wiejska. Da tę karteczkę moją z prośbą o skierowanie lekarzowi, ale nie wie, jak zadecyduje.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (9)

WIEŚ CZERWIEC
W Dzień Dziecka przywieźli mamie czteromiesięczną prawnuczkę, ale mama na nią nie spojrzała i nie reagowała na żadne słowa.
Czerwiec zaczął się upałem i nie wiadomo, czy mama zaczęła jakiś etap całodziennego przesypiana z jego powodu, czy innego. Musiałam ją budzić na posiłki, ale nie otwierała oczu ani przy rannej pielęgnacji, ani po wywiezieniu na ogród, a po powrocie do izby zasypiała kamiennym snem, karmiona już po śpiącemu.
Jednak nazajutrz sen okazał się leczniczy, oddychała bardziej miarowo i otwierała oczy. Ale kiedy przyjechał drugi syn odwiedzając nas z racji ustalania krakowskich lokalizacji do filmu, który mieli kręcić w lipcu, z powrotem je zamknęła i pomyślałam, że chyba wstydzi się swojego stanu i takie nawiedzenia nie są jej potrzebne.
Podobnie było, kiedy pracownik Tauronu przyszedł odczytywać licznik, mama spała w fotelu w ogrodzie z otwartymi ustami blada jak trup.
– Mam w domu dwóch chorych na Alzheimera – powiedział patrząc na mamę. Jesteśmy z żoną wykończeni. I wie pani, nikt nie chce się nająć do opieki, mieszkam w Krzeszowicach – mówił starszy mężczyzna. W końcu to niemałe miasteczko, daliśmy ogłoszenie i nikt się nie zgłosił.
Zaprowadziłam go do pokoju i pokazałam podnośnik, bardzo się do zakupu zapalił, podałam adres w Wieliczce.
Przyjechał Marek i pojechaliśmy po przeniesieniu z ogrodu i umieszczeniu w łóżku do szpitala w Chrzanowie, gdzie był oddział rehabilitacji. Mamie należał się miesiąc rehabilitacji po drugim, jeśli nie trzecim udarze. Miałam w torebce skierowanie na rehabilitację które pozyskałam jak załatwiłam rehabilitantów domowych, którzy nigdy nie przyszli i miałam nadzieję, że je teraz wykorzystam.
Chrzanowski szpital nie był wysoki, za to bardzo rozległy i rozlewny, przypominał starożytną świątynię z kupcami i straganami. Przed wejściem cały taras, do którego wchodziło się po majestatycznych schodach zajmowały stragany z truskawkami po 7 złotych za kg i bobem za 14. Dalej, już za szklanymi drzwiami wiodącymi do kilometrowych korytarzy stał wózek z preclami krakowskimi. Do ścian były przylepione automaty z kawą i słodyczami. We wnękach korytarzy gnieździły się sklepy po brzegi wypełnione podkoszulkami, papuciami i zupełnie odległymi od potrzeb szpitalnych przedmiotami. Pojechałam windą na drugie piętro, kolejka do recepcji, spytałam, czy to tu oddział rehabilitacyjny stojącą babę tarasującą dostęp do okienka, tak, to tutaj. Recepcjonistka długo dobiera siedzącej na stołeczku interesantce termin rehabilitacji. Nie, grudzień nie, szef nie puści, roboty huk, listopad, może październik, nikt nie wyobraża sobie, że urlop przeznaczam na szpital, skarżyła się siedząca na stołeczku kobieta. Telefon, recepcjonistka porzuca przeczesywanie stron w komputerze, rozmawia, kiedy kończy, ośmielam się spytać, podaję skierowanie. Nie to nie tu, to musi być oddział szpitalny, trzecie piętro, ja pani pokażę. Wychodzi z kantorka, prowadzi mnie do jakiś schodów, pani tam zejdzie, nie ma połączeń między korytarzami, tam dalej jest przejście, korytarzem do końca, potem w lewo, schodami w górę, w prawo, potem w lewo, spytać o pokój lekarzy.
Wędrówka na odział rehabilitacji jest długa, mijam sporadycznych ludzi, pacjentów na wózkach, pielęgniarki z papierami w rękach, wszystko kafkowskie, niepokojące, paniczne. Jest pani ordynator, zadaje mi tylko jedno pytanie: czy jest kontakt z pacjentem.
– Nie, nie ma – przyznaję z rezygnacją.
Upłynęły już prawie trzy tygodnie, pora na wymianę cewnika, szykuję się na pójście do przychodni, na kartce na drzwiach świeżo powieszona informacja: dzisiaj od 15.
Odcinek do kościoła, na przeciwko którego jest przychodnia, kiedyś obsadzony był lipami, teraz wszystko powycinali i jest słoneczna patelnia. W przychodni miły chód, patrzę, czy mają klimatyzację, ale trudno się zorientować. Oczekujący pacjent mówi, że jest wentylacja, faktycznie, są wywietrzniki pod sufitem, ale żeby wywietrzniki dawały takie zimno?
Słychać jak pielęgniarka gdzieś na zapleczu szeleści papierami, z łoskotem zamyka i otwiera szuflady, przychodzi dopiero po 10 minutach i od razu mówi, że mnie nie przyjmie, że ma już komplet pacjentów na dzisiaj. Wręczam jej ksero orzeczenia niepełnosprawności, glejt na pierwszeństwo mamy we wszystkich ośrodkach zdrowia. Niedbale zabiera dokument nie spojrzawszy, składa go na pół i wkłada do otwartego, szczelnie zapisanego długopisem zeszytu.
– To niech pani zapisze mnie na wizytę – mówię i patrzę z rezygnacją na zeszyt. Ja tylko muszę zmienić cewnik mamie, a termin mija w piątek.
– Ach, żachnęła się, to nie musi być tak zaraz zmieniane.
– Ależ może wdać się zakażenie, ja się nie znam, ale proszę mnie zrozumieć, wszystkiego się boję.
– A cewnik pani ma?
– Nie mam – powiedziałam zaskoczona. Moją niewiedzę przyjęłam jakbym popełniła wykroczenie.
– To niech pani zadzwoni, jak pani kupi cewnik.
– Ależ ja dzisiaj kupię cewnik, zapewniałam, nie wiedziałam, że to ja mam kupić cewnik.
– Niech pani przeczyta numer cewnika, jaki tam włożyli. Jutro ktoś do pani przyjdzie.
– Tylko nie o ósmej, wtedy myję mamę.
– Nie o ósmej – wydawała się mną już mocno zirytowana – My tu mamy pracę, ktoś podejdzie w ciągu dnia.
Próbowałam poszukać jakiegoś numeru na cewniku i znalazłam tylko jeden na woreczku, może worki właśnie przydzielane są do różnych wymiarów cewników. Mama spała przy wentylatorze, zabrałam butelkę z wodą do picia i poszłam w skwar pod górę do apteki. Miła aptekarka miała trzy rozmiary cewnika, numer drukowany był u nasady, pokazała mi gdzie jest na cewniku aptecznym. Jak oglądałam mamy cewnik był przekręcony i nie zauważyłam drobnych cyferek.
Zeszłam lasem, szłam 40 minut. Przeczytałam że 18, mama w dalszym ciągu spała i z powrotem do apteki. Było już grubo po piątej, zamkną mi aptekę i zaczęłam łapać samochody wspinające się asfaltem na górę. Zatrzymała się dziewczyna, którą widziałam w przychodni, była bardzo miła, jechała do Biedronki, zawiozła mnie pod samą aptekę.
Koło godziny 20 zadzwoniła pielęgniarka z Ośrodka, że muszę jutro rano odebrać z przychodni skierowanie na zabieg wymiany cewnika, a ktoś podjedzie do mnie w piątek w południe.
W piątek rano wykąpałam mamę w ogrodzie dwoma podgrzanymi wiadrami wody oblewając mamę garnuszkiem, woda ściekała na trawę.
Żar z nieba zapowiadał upalny dzień.
Dwie pielęgniarki zjawiły się przed furtką poprzedzając telefonem, że nie mogą znaleźć. Jedna ładniejsza, blondyna w kremowej sukience, druga też młoda, zaczęły wizytę od dzwoniących w ich torebkach telefonów. Stwierdziły, że powinnam mieć w oknach siatki przeciw muchom. Zaraz na wstępie na wszelki wypadek uprzedzając pytania wyjaśniłam, że u nas na ZOl czeka się pół roku i że to ja jestem zmuszona opiekować się mamą tutaj, gdyż w Katowicach mieszkam na najwyższym piętrze bez widy w betonie i w upały nie da się wytrzymać.
– Tylko sześć miesięcy?- zdziwiła się ładniejsza. – Tutaj czeka się ponad rok, albo i dwa.
– Żel pani ma?
– Nie – wyjąknęłam przestraszona.
– Rękawiczki? Tak! Przyniosłam pudło rękawiczek jednorazowych.
– Nie, nie takie, muszą być w jałowe, każda w oddzielnej torebce – powiedziała ładniejsza z niesmakiem.
– A wodę destylowaną?
– Nie, nie mam – odpowiadałam bezradnie. – To może ja za to wszystko zapłacę, skoro panie mają.
– Nie, nie znamy nawet cen, kupi pani w aptece i odda.
– Tak, tak – podchwyciłam skwapliwie.
– Do przychodni przynieść?
– Nie, da pani za następnym razem, bo pewnie my też tutaj przyjedziemy. Brzydsza spytała, czy można na wysokość podnieść łóżko.
– Nie, nie można – powiedziałam bezradnie lecz z nadzieją, że akcja wymiany cewnika się jednak rozpoczęła.
– Muszę dostać się od tamtej strony.
Wjechałam łóżkiem na sam środek pokoju.
– Położyć?
– Tak, położyć.
Ładniejsza rozsunęła mamie uda i kazała sobie podać chusteczki. Przyniosłam nowe opakowanie chusteczek dla niemowląt i otworzyłam.
– Nie, nie takie, muszą być duże chusteczki dla dorosłych firmy Semi. Pani takie kupi.
Teraz zażądała worka na śmieci. Tam wylądowało opakowanie z nowego cewnika. Brzydsza usunęła stary cewnik i wrzuciła do worka. Trzymałyśmy kolana mamy, które usiłowały się za wszelka cenę połączyć.
– Może zaświecić latarką?
– Tak, niech pani poświeci.
Włączyłam latarkę i ładniejsza wskazała brzydszej właściwy otwór. Mama jęknęła. Nażelowana rurka została wsunięta głęboko. Wtedy ładniejsza wstrzyknęła w drugi otwór cewnika wodę destylowaną. Wyjęto z opakowania worek i połączono z rurką cewnika. Rękawiczki, strzykawka, fiolki po wodzie destylowanej wylądowały w worku na śmieci
W drugiej połowie czerwca zakwitł wiciokrzew biało-żółto i pokazały się pierwsze czereśnie.
Mimo zapowiadanych burz i alertu słanego SMS-em żar lał się z nieba i nawet już wczesne rano było upalne.
Późnym popołudniem przyjechała Monika. Wpadła kierując się do pokoju mamy, a za nią dzieci, ostatni wtoczył się jej mąż.
Mama się nie poruszyła na przybycie ukochanej wnuczki, ale chwilami miała otwarte oczy i wydawało się, że się uśmiecha. Po krótkim powitaniu dzieci zaczęły jeździć na podnośniku trzymając w ręce pilota. Monika była zatroskana stanem Babci i zawiedziona, że nic się nie polepszyło, a wręcz przeciwnie. Mama zachowywała rezerwę obojętniejąc i zapadając w siebie zdając się nie tylko nie interesować przybyłymi ludźmi, ale samej udawać swoją nieobecność.
Monika wyszła z dziećmi na ogród tłumacząc im gdzie stały drzewa, na które wchodziła i z których owoce jadła, gdzie były kiedyś jak była mała, gdzie rosły porzeczki. Skierowałam dzieci na pole poziomkowe i rzuciły się zbierać. Potem dzieci zaczęły się śmiertelnie nudzić, wniosłam spod kołdry młode gorące kartofle, trochę podzióbały. Dałam lody truskawkowe, zjadły nie do końca. Spytałam o szkołę, tak, z czerwonym paskiem. Młodsza nie dostała się do zerówki, bo jest o tydzień za późno urodzona, trzeba opłacać prywatne przedszkole.
W Boże Ciało po południu spadł deszcz, ale ziemia była bardzo sucha i natychmiast wszystko wyparowało.
Koło czwartej poszłam do kamieniołomu na poziomki. Dziwne, że w kamieniołomie nie ma żadnych ptaków, nawet jeziorko było kompletnie ciche i żadna żaba nie skoczyła, tafla jeziorka była nieporuszona, nieskazitelna. Dopiero wspinając się po stromych zboczach wyrobisk natrafiłam na pola truskawek ciężkich od rozżarzonych upałem owoców. W miejscach nasłonecznionych były już zasuszone.
Wstawiłam mamie w okna zielone siatkowe firanki przed muchami, ale spytała, czemu okna są zamazane skarżąc się, że nic nie widzi. …A więc mówi, i to logicznie.
Następnego dnia było niemożliwie duszno, gryzły w ogrodzie muchy. Po pierwszej kropli zdołam mamy wózek wprowadzić do środka i rozszalał się deszcz, z nieba wylewała się woda bez podziału na krople. Mama nagle po kolacji z kaszką i tartym jabłkiem powiedziała zjadłszy całą miskę: „ależ to niedobre”.
Poszłam jak co roku do pani Władzi na imieniny. Przynajmniej w kalendarzu jest napisane kiedy iść i to jest wyższość nad urodzinami, których nie sposób zapamiętać. Różyczki przy jej ogrodzeniu jak zwykle o tej porze już kwitły obficie. Drzwi były otwarte, na końcu ogromnego salonu jak zwykle siedział wnuk trzymając na kolanach laptop, nogi oparłszy o fotel. Powiedział, że babcia jest w swoim pokoju.
Co roku pani Władzia wydawała imieninowy bankiet, schodziła się do niej z prezentami i kwiatami od rana cała wieś. Ale po ubiegłorocznym udarze mimo, że go przezwyciężyła swobodnie chodząc i mówiąc, zdawała się opuszczona przez rodzinę, świat i pana Boga.
Pani Władzia rozmemłana zwlekła się na mój widok z łóżka, była w samych pampersach. Wręczyłam jej tulipany uszyte z kretonu w kropki, kratki i butelkę Buerlecithinu. Czy napiję się kawy? Zawahałam się, nie chciałam robić kłopotu, ale skoro przyniosłam prezenty, to chyba się należy.
Pani Władzia w samych pampersach poszła do kuchni, zapaliła gaz i postawiła czajnik. Wnuk jak oparzony znalazł się zaraz przy niej i zirytowany powiedział, że najpierw trzeba nalać wodę i że on zrobi.
Wróciłyśmy więc do pokoju, pani Władzia opowiadała o niedawnym weselu wnuczki. Córka stara się o sanatorium i nie wie, kto wtedy się nią zaopiekuje.
Wszedł wnuk niosąc dwie kawy i zamknął przy okazji rozryczany na cały regulator telewizor.
W pewnym momencie pani Władzia powiedziała, że gotowa jest pojechać do mamy do Katowic i Krysię przed śmiercią odwiedzić.
– Ależ, mama jest tutaj – tłumaczyłam cierpliwie.
Była zaskoczona. Tutaj?…
Na drugi dzień kiedy mama była w ogrodzie na fotelu, pani Władzia przyszła nie wiedzieć czemu z zarzuconym na ramiona ręcznikiem frotowym. Widok mamy ją zaszokował.
– Krysiu, Krysiu! – zawołała smutno.
Mama zupełnie nie reagowała na jej zaczepki i odwracała głowę. Pani Władzia posiedziała milcząc przy mamie nie wiedząc bezradnie co robić, wszelkie słowa odbijały się od mamy i były daremne. Zrobiłam herbatę i położyłam pierniczki.
Zrezygnowana wstała i skierowała się do wyjścia. Przeprowadziłam ją przez furtkę i potem ulicę bojąc się, że ją coś przejedzie. Wymknęła się z domu nie mówiąc wnukowi, że wychodzi.
Powiedziała, że nazajutrz znowu przyjdzie i przyszła trzymając zerwane po drodze floksy od Ewy i małą pomadkę w złotym papierku. Odwinęła sreberko, włożyła mamie do ust i mama całą czekoladkę zjadła. Postawiłam krzesło w ogrodzie obok wózka mamy, przysunęłam stolik z szklanką i ciastkiem. Wyglądała lepiej, niż w ubiegłe lato, ale męczyło ją poszukiwanie słów, jak zadawałam pytanie. Dlatego siedziały tak, Pani Władzia na krześle, mama na fotelu inwalidzkim i milczały. Obiecała, że będzie przychodzić codziennie i dotrzymała słowa.
Na niebie żadnej chmurki, natomiast mnożyły się w ogrodzie muchy, sąsiad widocznie kompostował tuż przy naszym ogrodzeniu. Dwie młode muchy upatrzyły sobie kąciki ust mojej mamy, z początku polowałam na nie łapką, w rezultacie przykryłam usta pieluchą.
Siedziałam koło mamy, odganiałam muchy i piłam zaparzoną miętę z ogrodu. Nagle zrobiło się dziwnie strasznie. Obce dźwięki, było to jak miauczenie małego, zagubionego kotka i zaniepokoiłam się, że będę musiała się nim zaopiekować. Po jakim czasie miauczenie się powtórzyło i potem znowu. Nic nie ujrzałam na ziemi, skąd dochodziło miauczenie. Podniosłam głowę i duży kot ubarwiony jak tygrys, przypominający drapieżnego żbika, a może nim był, cicho wdrapywał się do gniazd wróbelków. To pewnie od niego pochodziła kupa zostawiona na środku trawnika składająca się z odchodów i martwego, zakrwawionego pisklęcia. Tak mnie to wszystko zbrzydziło, jeszcze upał, muchy i hałaśliwe jadące za żywopłotem samochody, traktory i tiry, że ostatkiem sił umieściłam mamę w domu i poszłam na stojącą naprzeciwko górę. Tam skwar na otwartych przestrzeniach, ale w cieniu można było wytrzymać, a przede wszystkim cicho. Wysadzone wzdłuż drogi od krzyża wiśnie kompletnie uschły, czereśni dawniej obficie rodzących nie było. Zeszłam drogą w dół ku wsi i znalazłam po drodze kilka czereśni, potem ogromną, której czarne maleńkie, ale bardzo słodkie owoce można było zbierać od strony pól na brzegiem skarpy. Wdrapałam się tam, ale przy takim nasłonecznieniu wszystkie gałęzie miały owoce wyschnięte na popiół. Pry drodze w ogrodzie opuszczonego domu ogrodowe maliny nie miały słodyczy, ale je zjadłam z pragnienia.
Ledwo udało mi się wrócić, zapowiedziany deszcz o 15 nie nadszedł, było w dalszym ciągu tak samo.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (8)

WIEŚ MAJ
Nagle poczułam się scalona z mamą, z ogrodem i całym kwitnącym światem zapowiadającym lato, czyli ciepło i obfitość. Odeszły ode mnie metalowe klimaty szpitali, ich kolczastość i nieludzkość. Wilgoć ziemi w której plewiąc zanurzałam z ulgą dłonie odbierała mi resztki niezgody i buntu na los jaki przyszło mi dzielić z pół trupem, który czuł, przeżywał i cierpiał.
Wiosna była oszałamiająca. W każdym ogródku kwitły bzy, sadzone przed ogrodzeniami runa pokryły się fioletem i amarantem. Wszędzie wystawały sztywne łodygi kwiatów cebulowych, a krzewy piwonii różowych, karminowych i białych z dnia na dzień ogromniały rozwijając pąki. Ptaki toczyły na gałęziach jakieś boje o terytorium lub krzykliwie uczyły młode latać, rodzina wróbli nieobecnych na moim miejskim osiedlu tutaj codziennie zlatywała się z kryjówek w żywopłocie by wydziobać wysypane im okruszki.
Było tak ciepło, że mama mogła z powodzeniem siedzieć pod zbudowanym przeze mnie w ogrodzie pawilonem na powietrzu mając stały cień.
Dzień zaczynałam od postawienia na gazie garnka z wodą, umieszczenie mamy w uprzęży i zahaczenia jej o ramiona podnośnika, który podnosił mamę pod sam sufit. Miałam pół metra na podstawienie ceraty, gorącej wody i sprawdzenie, czy skóra mamy nie uległa uszkodzeniu. Po szpitalu była idealnie gładka i wypielęgnowana, tylko na nogach i na rękach ogromnych podskórnych placków wylanej krwi skutkiem pękania zwapniałych naczyń krwionośnych nie udało się usunąć.
Przywiozłam cały kontener słoiczków z różnymi zupami niemowlęcymi, karmiłam plastikową łyżeczką w południe, bardzo mamie smakowały. Ustawiłam mini rowerek tak, że opierał się o drzwi wejściowe i bandażowałam mamie nogi, by nie wypadały z pedałów. Tak zrobiła po 200 obrotów nogami, osobno ćwiczyłam na rowerku ręce, raz jedną raz drugą.
Po kolacji mama miała dolne 59, a górne 89, nie wiedziałam już, czy przy takim ciśnieniu da się żyć. Oddychała ciężko z otwartymi ustami i chyba powinna mieć butlę tlenową. Ale spytałam, czy dobrze się czuje, odpowiedziała, że bardzo dobrze, a mnie to przypominało agonię i podwyższyłam oparcie. Kiedy po jakimś czasie zaglądnęłam, spała głębokim, spokojnym snem. Jednak potem zaczęła oddychać coraz trudniej i to przerodziło się w całonocne rzężenie. Zapaliłam lampkę i tak siadłam z mamą do rana trzymając ją za rękę. Byłam pewna, że umiera ale nie wzywałam pogotowia, nie chciałam już widzieć żadnego lekarza. Niech tak umrze, myślałam. Był to chyba trzeci udar, mama zaczęła oddychać jak lokomotywa, wreszcie nad ranem wszystko jak gdyby nigdy nic się uspokoiło.
Po rannym umyciu postanowiłam pójść do apteki odległej o dwa kilometry. W ostatnim szpitalu dodano mamie nowe lekarstwo, a w ramach akcji szpitala geriatrycznego zmniejszania pacjentom liczby leków odjęto 5, które do tej pory dawałam Ale może to jedno z nich było kluczowe i być może przez to się dusiła w nocy.
Po nakarmieniu mamy serkiem z poziomkami zebranymi w ogrodzie zostawiłam mamę w pokoju na siedząco otoczoną poduszkami i poszłam. Jak tylko wyszłam przed dom i schodziłam asfaltem w dół, by skręcić za sąsiadem na tzw. „wieś”, nagle nie wiedzieć czemu, być może zbyt raptownie szłam, przewróciłam się. Samochody z obu kierunków się zatrzymały, kierowcy pytali czy nic mi nie jest, a ja pokazywałam im, że nie mam pojęcia, dlaczego się wywróciłam. Szybko, jak tylko zdołałam, wygramoliłam się z jezdni, krew ze zdartego naskórka zaczęła cieknąć po dłoni i kolanach. Idąc lizałam tę krew z palca i wewnętrznej stronie dłoni i po jakimś czasie przestała się pokazywać.
Ale i tak mi się wszystko podobało. Po kilku dniach nie wychodzenia z domu świat stał się cudowny pokazując mi to, co straciłam. Zaczęły już kwitnąć maki, kępy kwitnących margerytek zasłoniły nieużytki, zieleń po deszczach była nasycona. Kupiłam lekarstwo, zostało mi tylko 10 złotych za co kupiłam młode kartofle i ser w pudełku. Marek zapomniał mi zostawić pieniądze.
Do przychodni gminnej zeszłam leśnym skrótem przeprawiając się zerwanym mostkiem przez rzeczkę wezbraną wiosennymi wodami.
Siedziało już w przychodni kilka kobiet, opowiadały o swoich posesjach, jakiś mężczyzna wychodził z gabinetu. Wszyscy mieli numerki. Pielęgniarka dała mi do wypełnienia dwie deklaracje, które wypełniłam źle, nie, ona nie może przyjąć z żadnymi skreśleniami. Wypełniłam jeszcze raz, w rubryce musiałam wpisać nazwisko lekarza, okazało się, że jest tylko jeden. W ubiegłe lato ryczał na pielęgniarkę, która przyjęła mnie do wyjęcia kleszcza – niestety sama nie mogłam sobie poradzić, był w tak nieosiągalnym miejscu – usłyszałam jak pieklił się, że nie będzie leczył ludzi ze Śląska, pamiętam, uciekłam z tym kleszczem z przychodni. W drugiej deklaracji był wybór pielęgniarki. Jest tu tylko jeden lekarz, jedna pielęgniarka, żona lekarza, ale karnie wszystko wypełniłam i na wszystko wyraziłam zgodę. Jak zwykle był problem z podpisem, mama już niczego nie była w stanie podpisać, wreszcie pielęgniarka zgodziła się, że podpiszę się ja, w nawiasie „córka”. Chodziło mi tylko o zmianę cewnika, tak, to za niecałe trzy tygodnie wprawdzie, ale muszę wiedzieć że ktoś podejdzie do mnie, mamy tu nie dam rady przywieźć, sama nie potrafię tego zrobić.
– Ach, oczywiście, żachnęła się pielęgniarka, absolutnie pani nie może wymieniać cewnika. Nawet nie wszystkie pielęgniarki to potrafią. A dlaczego pani tu przyjechała, nie lepiej było pozostać w domu w mieście? A dlaczego pani matka nie jest w zakładzie? Złożyła pani podanie?
Muszę przyjść po skierowanie na zabieg od lekarza i to skierowanie wręczyć pielęgniarce, która przyjdzie do mamy. Ale jest jeszcze czas.
Z końcem maja było słonecznie, rozlegały się ze wszystkich stron kosiarki. Koło jedenastej, byłam pewna, że kobiety wiejskie zrobiły już zakupy i nie chodzą w te i we te po chodniku, zajęte gotowaniem obiadu. Otworzyłam bramę i zaczęłam wyrywać chwasty, by posadzić fragment żywopłotu usuniętego ubiegłej jesieni przez samochód, który wpadł do ogrodu kiedy kierowca zasnął za kierownicą. Od przybycia na wieś trochę się ukrywałam przed kumpelami mamy, gdyż chciałam ochłonąć w samotności. Żywopłot wyrósł tak wysoko, że nic nie było widać z ulicy, czy jestem i czy już z Katowic na wakacje tu zjechałam.
Nagle od strony kwiaciarni wyłoniła się pani Stasia z córką. Pani Stasia była o 8 lat młodsza od mojej mamy, ale chodziła już tylko z Kazią cierpiąc na zawroty głowy.
Weszły i stanęły jak wryte. Z kwitnącej, pełnej życia towarzyszki wakacyjnych posiadówek zobaczyły siedzące z zamkniętymi oczami coś, co zaledwie przypominało im Krysię. Nie wiadomo, czy mama spała, czy tylko udawała że śpi, by nie musieć się wstydzić stanu w jakim się znalazła, nie zareagowała na powitania i nawet nie poruszyła się.
Jak co roku po przyjeździe pytałam, kto zmarł. Zmarł z naprzeciwka Andrzej na serce, był 10 lat ode mnie starszy. Zmarł posesję obok ojciec Ewy, był w wieku mojej mamy. O dwa lata starsza od mamy Maryśka mieszkająca za moim domem w dalszym ciągu żyje.
Z fb dowiedziałam się od Ani, że zmarła malarka Janeczka, rocznik 20. Wokół tylko śmierć ja też żyję ze śmiercią.
Kładąc mamę po obiedzie na wieczorny już spoczynek mama zobaczyła za oknem cień i powiedziała, że stoi tam jakiś mężczyzna. Nikogo nie było, ale mama upierała się że jest i zaczęła się go bać. W końcu na moje tłumaczenia przestała się interesować cieniem, zaczęła natomiast intensywnie oczami przeszukiwać sufit i co jakiś czas zdrową ręką coś niewidzialnego łapać. Nie interesowała się mną ani moją obecnością, przebywała w jakiś sobie wiadomym świecie i zdawała się być z niego zadowolona.
Na wsi odzyskałam głęboki, pełen snów sen i po przebudzeniu wiedziałam że był piękny. W jednym z nich zobaczyłam nie wiadomo czemu Anielkę, która chodziła klasę wyżej, ale maturę robiła z nami i podobno mieszka teraz w Irlandii i równocześnie w Zabrzu, jest po rozwodzie. Anielka we śnie szła na przeciw mnie, w tle majaczyły bloki z wielkiej płyty, ale jakoś tak wszystko było prześwietlone jak wyblakła fotografia barwna z lat siedemdziesiątych. Blok mieszkalny z wielkiej płyty stał na piasku a za nimi rozpościerało się oblane słońcem morze. Ale Anielka była wyraźna, miała upiorne, grubo namalowane brwi i pytała, czy nie wygląda komicznie.
– Ależ nie, skłamałam. Teraz tak się nosi – skłamałam.
– Widzisz, muszę mieszkać w takim okropnym osiedlu – skarżyła się.
– Przynajmniej masz piękny widok na morze – odpowiedziałam. Zazdrościłam jej morza i jak się obudziłam czułam jego zapach i bezgraniczną przestrzeń, której mi tak brakowało teraz.
Marek na skype powiadomił mnie, że młodszy syn wsiada już w samolot w Los Angeles i z Okęcia pociągiem przyjedzie do niego. Jak będą ustalać lokalizacje do filmu w Krakowie, odwiedzi mnie i babcię.
Cały dzień lało, siedziałam więc w pawilonie, czyli szmacianym dachu rozpiętym na czterech metalowych rurkach. Siedziałam tu zamiast mamy, której ze względu na wilgoć nie wywoziłam z pokoju. Słuchałam audiobooka Ingeborgi Bachmann, odpowiadała mi neurotyczna literatura na mój niepewny czas.
Zadzwonił starszy syn i powiedział że jutro przyjadą z trzymiesięczną córeczką. Bardzo się ucieszyłam, zawsze to życie.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (7)

SZPITAL GERIATRYCZNY
Wreszcie po godzinie wezwano mnie do dyżurki i po wypełnieniu formularzy podjechałam z mamą pod izbę przyjęć gdzie znowu trzeba było czekać, bo w gabinecie przyjmowała tylko jedna pielęgniarka, która z każdym pacjentem jeździła windą i dostarczała go do przydzielonego pokoju.
Widocznie smród z mamy zaczął się intensyfikować, gdyż po przeprowadzonym w izbie przyjęć wywiadzie ze mną odnośnie mamy, zrobieniu EKG i pobraniu krwi, powtórne wpisaniu w rubryki wszystkich parametrów mamy i wjechaniu windą na drugie piętro pielęgniarka długo rozmawiała w dyżurce pielęgniarek. Wyproszono mnie z czteroosobowego pokoju, gdzie położono mamę i siedząc na korytarzu obserwowałam pielgrzymki sióstr i lekarzy do miejsca, gdzie teraz przebywała moja mama.
Kiedy mamę przewinięto weszłam, młoda, zażywna lekarka napadła na mnie krzycząc niemal, że matka jest zaniedbana i że czemu nie jest w ZOL-u. Dwie młode dziewczyny które umyły mamę i zmieniły jej pieluchę dołączyły się natychmiast do chóru potępiającego mnie za takie traktowanie matki. Widocznie kilkugodzinne odchody zaczerwieniły mamy krocze tak, że wyglądało to na bardzo poważne odparzenie, zresztą, byłam tak oszołomiona spektaklem, jaki odstawiono dla mnie nie licząc się zupełnie ze wstydem mojej mamy, która przecież nawet przy takiej degradacji mózgu czuła i słyszała wszystko. Lekarki z innych rejonów korytarza, biały personel i salowe nagle znaleźli się wszyscy obok mojej mamy, by nieść jej pomoc przeciwko wyrodnej córce.
– Przecież na ZOL na Śląsku czeka się pół roku – wystękałam.
Zażywna lekarka nie chciała o niczym słyszeć. Jestem wyrodną córką, która nie potrafi zająć się własną matką, powinnam natychmiast oddać matkę tam, gdzie to potrafią, tak by nie cierpiała. Potem nie dopuszczając mnie do głosu zamaszyście wyszła, a ja zostałam z dwiema wrednymi dziewczynami, które okazały się stażystkami i bardzo się starały lekarce przypodobać. Kazały mi siedzieć i patrzeć. Poszły po dużą miednicę, rozebrały mamę do naga i przewracając na wszystkie strony myły dwoma gąbkami, które im dostarczyłam, dolne partie jedną gąbką, górne drugą używając przyniesionego przez mnie mydła i dwóch ręczników. Wszystko, zgodnie ze spisem jaki dostałam zawożąc mamę miałam spakowane w walizce i natychmiast podałam. Umyły też głowę mamie, mimo, że powiedziałam, że głowę w domu umyłam. Namydliły mamie włosy mydłem, wtedy farba z orzecha zabarwiła wodę, co według nich oznaczało, że mamy głowa też jest brudna.
– O, jakie bieluśkie włoski – zaczęła pieszczotliwie podlizywać się mojej mamie – ładniejsza, a nawet bardzo ładna blondynka.
– O, niech pani chociażby spojrzy na gąbkę – tu wycisnęła gąbkę z umytych palców u nóg mamy.
– Brud – zawyrokowała. I pani na to skazuje własną matkę!
Po tych przejściach jak zbity pies powlekłam się z powrotem do lekarki do jej gabinetu spytać jak prognozuje pobyt mamy tutaj i co jeszcze mam donieść, ale widać obrażona, nie chciała ze mną rozmawiać.
– My tu dłużej niż cztery dni nie trzymamy. Wypis będzie w piątek.
Poszłam jeszcze raz do pielęgniarek, co dostarczyć, powiedziały że pieluch jest za mało.
– Jak to, przecież tylko na cztery dni, a tu jest pół paczki, piętnaście.
Rano pojechaliśmy do szpitala by podrzucić paczkę 30 pieluch. Mama leżała nieruchomo w łóżku i spała.
Korzystając z nieobecności mamy w domu pojechaliśmy na wieś przygotować izbę na jej przyjazd. Marek porąbał stare, dwuosobowe łóżko siekierą i wstawiliśmy przywiezione z Katowic łóżko metalowe na kółkach z ruchomym oparciem na pilota, materac antyodleżynowy i wózek inwalidzki z ruchomym oparciem i pionizatorem. Zdecydowaliśmy się, żeby było szybciej, sami pojechać po upatrzony i wyszukany w Internecie, zapłacony już podnośnik pacjenta do Wieliczki, gdzie była firma handlująca przywiezionym z niemieckich szpitali używanym sprzętem medycznym.
Ze szpitala pojechaliśmy do Wieliczki sterowani telefonicznie, gdyż podnośnik mieliśmy odebrać z jakiegoś domu przed Wieliczką, a rachunek i gwarancję odebrać w firmie w samej Wieliczce.
Był piękny słoneczny dzień, drzewa po obu stronach szosy mieniły się delikatną zielenią wiosenną, wszystko napawało optymizmem. Jadąc krętymi drogami jakiegoś osiedla domków jednorodzinnych natrafiliśmy wreszcie na podany adres. W głębi drogi prowadzącej do domu stał wózek inwalidzki i obok niego na trawie wymarzony podnośnik. Miły pan na wózku trzymając pilota nacisnął, a wielkie ramię pomalowane na niebiesko uniosło się w górę. Zawołał młodego chłopca i ten wyniósł z garażu białe siedzisko, które zawisło na podnośniku. Ponieważ mieli rożne typy siedzisk poprosiłam o takie z dziurą w środku, bym mogła mamę myć. Okazało się, że ten typ nazywa się „toaleta” i właśnie takie, składające się jedynie z taśm obszytych futerkiem, by nie wpijały się w ciało, było idealne.
Pokazano nam, jak złożyć podnośnik, który zmieścił się nam do samochodu, gdyż Marek jeszcze w Katowicach wyjął tylne siedzenia i było dużo miejsca.
W Wieliczce odszukaliśmy mieszczące się w suterynie kamienicy firmę widoczną już z daleka, gdyż przed drzwiami na placyku stało mnóstwo żelaznych urządzeń; od chodzików, wózków inwalidzkich po różne niewiadomego przeznaczenia ułatwiacze życia niepełnosprawnym, lub wręcz je umożliwiającym. Tu dostaliśmy gwarancję do grudnia, pełną sumę dwóch tysięcy zapłaciliśmy już przelewem, ale rachunek umożliwiał nam zwrot 60% tej kwoty w MOPS-ie.
Podnośnik zawieźliśmy na wieś.
Nazajutrz dostarczyłam dokumenty Mopsowi i pojechałam do szpitala. Poproszona przez mnie lekarka kazała czekać, potem jednak wyszła i usiadła na krześle w korytarzu. Mówiła, że mama wczoraj z nimi rozmawiała i na pytanie, czy wie, gdzie jest odpowiedziała, że w szpitalu.
Powiedziałam, że właśnie kupiliśmy podnośnik, zbyła to milczeniem i spytała, czy mam złożone papiery w ZOL-u. Widocznie jako pracownik szpitala geriatrycznego już przyswoiła wiedzę, że na ZOL się czeka. Znowu powiedziała mi kilka nieprzyjemnych uwag, stwierdziła, że ze mną nie da się rozmawiać, wstała i poszła, ale jeszcze zdążyłam spytać, czy mama jest poddana rehabilitacji i gimnastyce.
– Tak, codziennie po obiedzie przychodzą rehabilitantki, rzuciła idąc i nie odwracając głowy.
Monika, która spieszyła się, by zmieścić się w tych czterech dniach odwiedziła mamę w szpitalu napisała mi, że babci nie wypiszą nazajutrz, ale za trzy dni.
Przychodząc, nie znalazłam jej na sali, leżała w izolatce. Ta sama procedura co w poprzednim szpitalu, rękawiczki i kitle leżały jednak nie na zewnątrz, a wewnątrz pokoju, gdzie mama była sama i spała. Obok stał podnośnik pacjenta nie taki jak nasz, ale pewnie ten za 4 tysiące, większy i zupełnie nowy.
– Pani przywiozła matkę z biegunką – powiedziała oskarżycielsko lekarka. Nie dość, że zaniedbana i brudna, to jeszcze z biegunką!
Nie dała mi dojść do słowa, przecież zauważyłabym, gdyby mama miała w domu biegunkę.
Jeszcze tego samego dnia przywiozłam następną porcję pieluch, tym razem trzydzieści, zabrałam brudne ręczniki i koszule nocne, przywiozłam świeże. Mimo, że było już wpół do szóstej, dawano kolację i mama siedziała na łóżku z ręcznikiem pod brodą i siostra przyszła, by ją nakarmić, chciała mi to scedować, ale powiedziałam, że mąż czeka na mnie i że tylko przyniosłam rzeczy. Mama była tak pochłonięta jedzeniem papki, że nie zwracała na mnie uwagi.
Mama nie mówiła nic i spała kiedy przychodziłam. W ostatnich dniach, biegunka została wyleczona więc poprosiłam pielęgniarki w dyżurce, by mi powiedziały, gdzie znajdę rehabilitantów.
Na parterze młode dziewczyny ćwiczyły nogi starym kobietom na rowerkach trochę większych niż ten który kupiliśmy mamie. Zwróciłam się do szefa rehabilitantów z prośbą, by ktoś przyszedł do mojej mamy i pokazał mi jak mam ćwiczyć kończyny mamy, ponieważ pies z kulawą nogą nie chce przyjechać ani do domu, ani tu w szpitalu nawet jej zobaczyć. Poczuł się trochę zażenowany, niemniej nie przestał być ujmująco grzeczny, jeszcze raz spytał o kogo chodzi, nie znalazł mamy w grafiku i przydzielił mi młodą, przyjemną brunetkę, z którą weszłyśmy schodami na drugie piętro. Okazało się, że robiłam dotychczas wszystko dobrze, dopytywałam, czy coraz silniejszy przykurcz lewej ręki też mam trenować, tak, jak najbardziej. Pokazała mi, jak mam trenować stopy i jak zginać nogi w kostkach. Poprosiła mamę, by mama uniosła nogę i mama ku jej zaskoczeniu nogę uniosła. Niemniej widziała mamę po raz pierwszy, żaden rehabilitant się u niej nigdy nie pojawił, a podnośnik służący do przenoszenia mamy na wózek inwalidzi służył tylko do ozdoby pokoju.
Mam mamę przewracać na bok, co godzinę sadzać, bo jak zauważyła, żaden człowiek nie wytrzyma w jednej pozycji kilku godzin, co właśnie w tym szpitalu mamie fundowano.
Kiedy dostałam do domu telefon ze szpitala, pytano na jaki adres mamę odesłać nazajutrz, gdyż w dowodzie osobistym jest jej dom, podczas gdy mieszka u nas, spytałam, czy dostanie nowy cewnik.
– To musi pani załatwić z lekarką – proszę przyjechać i porozmawiać.
– Mamy w planie od razu jechać z mamą na wieś, może pani nie zamawiać karetki, tylko musiałby ktoś w szpitalu mamę włożyć nam do samochodu – poprosiłam.
– Nie, tak nie możemy zrobić, dla bezpieczeństwa chorej muszę zamówić karetkę.
W czwartek w przeddzień wypisu pojechaliśmy w deszczu koło jedenastej do szpitala. Pielęgniarki mnie zignorowały. Zapukałam do pokoju lekarskiego, lekarka prowadząca siedziała za pulpitem gdzie stały komputery, odmówiła rozmowy ze mną, powiedziała, że mam rozmawiać z ordynatorem, który jest u chorych i trzeba poczekać. Poszliśmy do pokoju 014, mama leżała bezwładnie w łóżku śpiąc ciężko oddychała. Zabrałam z szafek brudne rzeczy, zostawiłam na jutro bluzkę piżamową, spodnie, sweter i skarpetki. Wróciłam z powrotem do dyżurki mówiąc, że nie mogę dłużej czekać na ordynatora. Niezorientowana w bojkocie mojej osoby siedząca naprzeciwko lekarki prowadzącej moją mamę roześmiała się, powiedziała, że one też mają problem ze spotkaniem ordynatora.
Spytałam stojąc w drzwiach gabinetu lekarzy, czy mama dostanie jutro nowy cewnik.
– Tak – odpowiedziała godnie lekarka i pogrążyła się w papierach.
Korytarz był zamykany automatycznie, uwalniano zatrzask naciśnięciem dzwonka w dyżurce. Poszłam do dyżurki pielęgniarek i poprosiłam, by nas wypuszczono, trzeba nacisnąć guzik i drzwi się otworzą. Byliśmy z Markiem jedynymi ludźmi w korytarzu stojącymi bezradnie przez zamkniętymi drzwiami. Ale pielęgniarki rozmawiały ze sobą ostentacyjnie nie zwracając na naszą obecność uwagi. Całe szczęście kobieta w białym kitlu właśnie wchodziła, miała swój klucz. Pobiegliśmy do drzwi i do schodów, by jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz.
Mamę przywiozły dwa ambulanse z dwiema załogami przygotowanymi, że będą mamę nieść na czwarte piętro. Powiedziałam kierowcy, że uprzedziłam szpital, że mamę przewozimy w inne miejsce i mamy nigdzie nie trzeba wnosić, ale wsunąć na oparcie przedniego siedzenia naszego samochodu, gdyż mama nie ma problemów z kręgosłupem i może swobodnie siedzieć. Mamę przewożono jak trupa na leżąco, sześciu mężczyzn zsunęło z noszy mamę na śliskim podkładzie, wsunęli równolegle do przedniej szyby, przekręcili o 90 stopni, wysunęli podkład i posadzili. Wcześniej położyłam na siedzenie chustę z podnośnika. Mama zdawała się zupełnie nie zainteresowana, nic nie mówiła, oparła się o przygotowaną poduszkę. Podziękowaliśmy i zapięliśmy pasy.
W samochodzie przeczytałam wypis szpitalny. Napisano, że mama jest bardzo dobrze odżywiona, ale przybyła do szpitala brudna i z biegunką, którą miała wcześniej w domu. Widocznie lekarce zależało na tym, by obciążyć nią mnie. Rehabilitant napisał, że trzeba usuwać wszelkie niebezpieczeństwa jak dywanik, gdyż może się pośliznąć wstając z łóżka.
Na wsi wjechaliśmy samochodem do ogrodu. Trawa majowa była wysoka, ziemia pokryta białymi płatkami przekwitłych czereśni. Wzdłuż ogrodzenia kwitły tulipany, hiacynty i narcyzy.
Położyłam na trawie dywan, wjechaliśmy po nim wózkiem inwalidzkim i podnośnikiem pacjenta, który też miał kółka. Operacja wyjęcia mamy z samochodu teraz była dziecinnie prosta. Siedzisko z podnośnika, na którym mama siedziała wystarczyło tylko zahaczyć o stalowe ramiona, które wolno wysuwały mamę z samochodu, obracały i sadzały na wózek inwalidzki. Odległość od samochodu do domu pokonaliśmy jadąc wózkiem po dywanie usuwając wcześniej drewniany próg u drzwi wejściowych. Potem z przedpokoju do izby wjechaliśmy podnośnikiem i z wózka inwalidzkiego przenieśliśmy mamę na przygotowane łóżko.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz

Drugi powrót mamy (6)

ZNOWU DOM
Na drugi dzień po powrocie mamy do domu pan Rysiek, wezwany SMS-em wysłanym przeze mnie do jego firmy przyszedł jak gdyby nigdy nic koło południa i zaraz przystąpiliśmy do mycia mamy z kupy. Powiedział, że w jego firmie jest reorganizacja, że nie ma jeszcze grafiku i papierów, i nawet nie mam gdzie podpisać tej wizyty.
Nazajutrz mama bardzo ożywiona, zdziwiona, gdzie jest, mówiła, że chce do domu.
Mówię, że jest w domu. Chce do swojego domu, do swojej mamy i taty.
Zadzwonił pan Rysiek, powiedział, że nie przyjedzie, bo nie przydzielili nas do niego.
Jakoś pokonałam wydobycie pieluchy, którą źle założyłam wczoraj. Obsrane było całe łóżko, kupa znalazła się w spodniach piżamowych, trzeba było prać prześcieradło, podkład i spodnie. Cudowny wynalazek ten cewnik, dzięki niemu wszystko było stosunkowo suche i kupę dało się przesypać do klozetu.
Wiosna tegoroczna była wyjątkowo piękna, upał na dworze, można było już chodzić z krótkimi rękawami. Za oknem balkonowym pokoju mamy sady przyległych willi kwitły biało, wszystko pachniało kwiatami i unosił się w powietrzu zapach miodu.
Rehabilitant Janusz już się nie odezwał, a jak do niego nazajutrz zadzwoniłam powiedział, że jest w Krakowie i nie będzie specjalnie dla mnie samolotem leciał. Wstrząśnięta takim obrotem jego poprzedniej grzeczności w chamstwo zażądałam jakiegoś kontaktu z jego zwierzchnikami. Firmę prowadził z kolegą, który był szefem.
Zadzwoniłam do pana Mateusza, od którego nazwiska firma wzięła nazwę. Był grzeczny, powiedział, że nic się nie może zacząć bez wysłania listem poleconym orzeczenia o niepełnosprawności mamy i skierowania od lekarza, że takie zabiegi są mamie potrzebne. Udobruchana spytałam, czy usatysfakcjonuję firmę jeśli wymagane dokumenty wyślę mailem. Usatysfakcjonuję. Mail był na wizytówce tylko prosiłam, by go potwierdził. Natychmiast poszłam do lekarza rodzinnego po skierowanie, był już Wielki Tydzień i w przychodni było pusto. Natychmiast Marek zrobił skany i wysłaliśmy dokumenty.
W Wielki Czwartek rano na całe szczęście mama nie zrobiła kupy i ograniczyłam się jedynie do umycia mamy gąbką, oklepania pleców, ćwiczenia rąk i nóg, wylania moczu z worka cewnika. Po południu przyszła pani Ania z Mopsu zobaczyć, czy mama wróciła ze szpitala, czy jej nie oszukujemy i dała podpisać kolejne papiery, gdyż zmieniły się kwoty skutkiem rewaloryzacji, u mnie podwyższono o 5 złotych. Mówiłam, że pan Rysiek dzwonił, że znowu go nam przydzielono, ale dowiedział się za późno i nie przyszedł. Przyjdzie jutro.
Zadzwonił syn, że jedzie jutro samochodem do Wrocławia nagrywać sekcję mandoliny do ścieżki dźwiękowej filmu Pieprzycy o Mieczysławie Koszu, że może do nas wpadnie w drodze powrotnej.
Tymczasem rehabilitanci w dalszym ciągu się nie odzywali. Napisałam znowu do pana Mateusza.
Tym razem dostałam odpowiedź:
Pani Ewo,
Dokumentacja do nas dotarła. Święta są po to aby spędzić je w gronie rodzinnym, a nie w pracy. Zgodnie ze wszystkimi informacjami, jakie Pani przekazałem rozpoczęcie rehabilitacji będzie możliwe najszybciej od 6 maja 2019 roku. Biorąc pod uwagę fakt, że Pani mama jest jak to Pani określa w “ciężkim stanie”, proszę zauważyć, że jest to najszybszy termin rehabilitacji domowej w Województwie Śląskim.
Wesołych Świąt.

Odpisałam:
Dziękuję za odpowiedź. Święta, to Poniedziałek Wielkanocny, jeden dzień wolny od pracy. Nie wymagam by pracownicy Pana firmy pracowali w niedzielę. Mama wyszła 16 kwietnia ze szpitala i mogła być już 16 kwietnia objęta Waszą opieką. Wielkanoc w tym roku jest 21 kwietnia, czyli jeszcze 15 dni. 6 maja mama będzie już w szpitalu, bo rozumiem, że Pańska firma musi spędzać majowe święto też w gronie rodzinnym. Więc wesołej zabawy, Proszę mamę skreślić skreślić z listy pacjentów. Mam nadzieję, że moje wnuki jako podatnicy nie będą już finansować czegoś podobnego.

Odpowiedź
Pani Ewo,
Ponownie Panią informuję, że najszybszy termin jaki możemy Pani mamie przydzielić to 06. 05. 2019 r. Proszę zwrócić uwagę, że mamy również innych chorych, którymi się zajmujemy. Tak więc chorzy, którzy wyjeżdżają do sanatorium od 06. 05. 2019 r. zrobią miejsce na rehabilitację Pani mamie.
Czas oczekiwania na rehabilitację domową refundowaną ze środków Narodowego Funduszu Zdrowia w naszej placówce jest taki jak podałem.
Czy cała biurokracja jest wyłącznie moją winą? Czy może winą systemu?
Bardzo Panią proszę o odrobinę wyrozumiałości, ponieważ termin jaki Pani ustaliliśmy jest naprawdę bardzo krótkim terminem oczekiwania.

W Wielki Piątek posadziłam mamę na łóżku, dałam śniadanie, pastylki, oklepałam i wyćwiczyłam nogi, całe szczęście, że nie zmieniłam pieluchy, bo pan Rysiek zjawił się już przed godz. 10 i razem zmagaliśmy się myciem i wsunięciem nowej. Było to tak wyczerpujące, że zrobiłam mu kawę, sama też usiadłam i napiłam się z nim herbaty. Jest szczupły, ale zawsze to mężczyzna i potrafi przewrócić mamę na bok, czego ja nie jestem w stanie. Ma okulary, ale patrzy na mnie zza okularów, bardzo to dziwne robi wrażenie, jakiejś profesorskiej przenikliwości. Mówi, że musi uzbierać godziny na pół etatu i dlatego jutro przyjdzie też.
Mama około czwartej bardzo się ożywiła, wołała mnie ciągle i mówiła, bym się nią zajęła. Musi ugotować obiad dla Mirki i musi wstać. Mówię, że ja jej nie zdołam podnieść.
– Witek pomoże – odpowiedziała.
– Witek jest we Wrocławiu – powiedziałam znużona. Z jednej strony cieszyłam się, że mama mówi, a z drugiej bałam się tych mów od rzeczy.
– A ja gdzie jestem, nie we Wrocławiu?
– Nie, w Katowicach – tłumaczyłam.
Nic nie zrobiła z tą informacją. Nawoływała dalej i prosiła rodzinę swojego brata mieszkającą we Wrocławiu, by jej pomogli wstać.
Zadzwonił Dominik, że jednak nie wpadnie, że jest koło Nysy, że wraca z jakąś kobietą, że Możdżer bardzo sympatyczny.
Na leżąco, korzystając z filmików YouTube umyłam mamie włosy spuszczając oparcie do poziomu i podkładając ceratę, której koniec był umieszczony we wiadrze. Woda spływała do wiadra. Jak wyschły, na siwe odrosty nałożyłam szczoteczką do zębów wywar z orzecha włoskiego.
Potem ustawiłam mamę w pozycji siedzącej na łóżku opierając o szafę i stertę poduszek wokół tak, by się nie przewróciła. Cały czas mówiła, że ona musi wstać, przecież nie może cały czas tak leżeć. Wreszcie zrezygnowana powiedziała: jestem kaleką.
Położyłam mamę, dałam nocne pastylki bojąc się, że przy takim ożywieniu może nie zasnąć, co będzie dla niej jeszcze dodatkową torturą.
Pojechaliśmy na rowerach na ostatnią godzinę basenu przed zamknięciem, był straszny tłok, wpływałam na tor jak Marek już odpływał, a sąsiedni staruszek jeszcze stał przy poręczy. Po prawej kilka dziewcząt próbowało się bawić, rzucały piłkę. Doszedł ogromny, czarnowłosy mężczyzna z zarostem i wpasował się między mnie, Marka i staruszka. Nagle usłyszałam jego przeraźliwy ryk. W przeciwległym kącie wyciągał z wody wraz ze wszystkimi którzy tam podpłynęli czarnowłosą dziewczynę zupełnie bezwładną. Przypomniała mi się matka, bezwładne młode ciało równie trudno wyciągnąć z basenu. Nadbiegła natychmiast ratowniczka, przewrócili ją na bok i po chwili posadzili. Był to atak epilepsji, ale w tej ciżbie można było jej nie zauważyć. Tylko ten opatrznościowy brunet zauważył co się dzieje i w rezultacie uratował.
Po powrocie rowerem źle się czułam, nie trzeba tyle wysiłku w ciągu dnia.
Sobota Wielkanocna. Mimo, że byłam bardzo śpiąca, nie usnęłam do drugiej i waliło mi serce. Mama chrapała i ciężko oddychała.
O 9:30 głos z telefonu z firmy zatrudniającej opiekunów, czy pan Rysiek jest. Powiedziałam, że jestem bardzo zadowolona z pana Ryśka, uprzedził, że przyjdzie później. Kazała mi oddzwonić jak się pojawi i życzyła wesołych świąt, ale z racji agresywnego, poirytowanego tonu, wypadło to nieprzyjemnie.
Cóż, wspólne trudy fekalne jakoś związały mnie z panem Ryśkiem, musiałam go kryć i go nie wsypywać.
Próbowaliśmy z Markiem uruchomić rowerek elektryczny stawiając go na podłodze jak mamie zwisały nogi kiedy siedziała i w łóżku, ale się nie udało. Fotel bezczynnie stał w rogu pokoju, nawet w trójkę nie dalibyśmy rady mamy na niego przenieść. Marek sam wyćwiczył nogi i ręce, obiecał też że wieczorem oklepie mamie plecy.
Jest przepiękna słoneczna pogoda, aż żal siedzieć w domu. Zbliża się 13, a pana Ryśka nie ma.
Przybył w końcu pod koniec dnia, już nie chciałam słuchać jego tłumaczeń, mówił, że szefowa dzwoniła do niego 13 razy i że wyłączył telefon. Myliśmy wieczornie mamę, Marek pomagał ją odwracać i potem wszyscy troje pakowaliśmy ją na podkład. Pod koniec zrobiła kupę i trzeba było powtarzać wszystko od początku.
Resztę dnia nic nie mówiła i znowu pogrążała się w letargu. Ale miała bardzo dobry apetyt, zjadła całego gołąbka i powiedziała, że pyszny. Na kolację zrobiłam kaszkę kukurydzianą z białym serem i zjadła prawie cały talerz. Mówiła, że teraz będzie się modlić, ale cały czas zasypiała.
W nocy na Niedzielę Wielkanocną bardzo dobrze spałam, obudziły mnie dzwony kościelne, ale chyba nie biły zbyt wcześnie, bo jak wstałam, było już wpół do siódmej. Przepiękna pogoda, aż żal siedzieć w domu.
Pan Rysiek przyjechał koło 14, mama nie zrobiła kupy i właściwie przyjechał niepotrzebnie. Mówił że w Czeladzi dużo pijaków, gestem wskazawszy na szyję i jakoś to mówił nie oznajmiając, tylko z wyrzutem, potem powiedział, że kupi sobie po wszystkim piwo.
– Dzisiaj chyba wszystko zamknięte – zatroskałam się.
– Nie, nie – odpowiedział.
Wyszłam z nim razem i poszliśmy kawałek do cmentarza, jechał autobus, ale on w niego nie wsiadł. Jak wracałam drugim wejściem od strony działek, szedł w moim kierunku i niechęcąco znowu spotkaliśmy się zażenowani. Mówił, że jutro na pewno do nas przyjedzie. Chyba szukał na osiedlu bezskutecznie otwartego sklepu z piwem.
Poniedziałek Wielkanocny. Przepięknie na dworze, bzy już w pączkach. Pan Rysiek koło 14 zadzwonił że jest na rondzie i że nic nie jeździ, ale że na pewno dotrze. Faktycznie, w czasie świąt komunikacja miejska zamiera.
Wyczułam pod wodą kolońską zapach alkoholu, mama znowu nie zrobiła kupy, ale odkryliśmy nowe odparzenia i posmarowałam maścią. Bardzo szybko dałam mu kawę i małą wielkanocną babeczkę, nic oprócz tego nie mieliśmy w domu na święta. I chciałam tylko, by wreszcie poszedł, bo podobno miał jeszcze jechać do Będzina do kolejnego pacjenta i do ciotki na święta, ale wcale się nie spieszył.
Rozsiadł się, przymierzał do dłuższej pogawędki. Zaczął od pytania, czy byłam na Kaszubach, wymienił jakąś miejscowość. Pytam znużona, udając zainteresowanie, dlaczego taka lokalizacja. Był tam z rodzicami na wczasach. Wyraźnie potrzebował kogoś na te samotne święta. A tu nic się nie kleiło, ja chciałam, by już poszedł. Wyszłam z nim, na dole powiedział, że rozumie, że jestem zdenerwowana.
Poszłam znów na cmentarz zasadzić mieczyki, grób ojca kwitł pięknie hiacyntami, tulipanami i narcyzami i wypadałoby go podlać, ale nie miałam siły. Jak wróciłam do domu lunął krótki, wiosenny deszcz i zaraz wyjrzało słońce.
Już po świętach we wtorek dałam mamie śniadanie i pastylki, posadziłam, cały czas spała.
Decyzja o przyznaniu dofinansowania do podnośnika z MOP-su przyszła w Wielki Piątek, tak, że już o 8 byłam u nich i zabrałam do podpisu mamie umowę. Pojechałam jeszcze na Stawową, ale stoisk warzywniczych z tanimi owocami i warzywami jeszcze nie było. Chciałam tam wracać rowerem z umową, ale jest pod górę i pojechaliśmy samochodem, niefortunnie, było mnóstwo aut i korków. Pulchna urzędniczka powiedziała, że nie musimy kupować tego podnośnika, o który prosiliśmy, że może być tańszy, a nawet używany, byleby od firmy która wystawi rachunek i gwarancję. Zaczęliśmy natychmiast szukać ofert w Internecie na stronach z używanym sprzętem medycznym. Niestety podnośników chciały się pozbyć tylko prywatne osoby.
Zrobiliśmy zakupy w Carrefourze i byliśmy przed dwunastą w domu. Gdyby pan Rysiek był, na pewno by zadzwonił na komórkę. Już nie przyszedł.
Po powrocie przebraliśmy mamę i włożyliśmy świeże prześcieradło. Byłam bardzo zmęczona i znowu wieczorem kołatało mi serce.
W środę zbudziłam się o 4:30 kompletnie wyspana. Mama jadła śniadanie przez sen i jak ją posadziłam, cały czas spała. Pojechaliśmy na Kossutha po dofinansowanie do podkładów, coraz trudniej znoszę czekanie. Numerek na tablicy nie wyświetlał się długo. Wreszcie głos komputerowego czytacza wywołał mój numer, a kobieta w oszklonym boksie zdawała się poirytowana. Skserowała oświadczenie o niepełnosprawności i dołączyła do dokumentacji mamy, a ja się zastanawiałam, czy po śmierci tych wszystkich chorych ludzi usuwają papiery i po jakim czasie. Mamie przysługuje na mocy dokumentu o najwyższej niepełnosprawności nieograniczona liczba refundowanych pieluch, o czym nikt mi nie powiedział wcześniej. Ustawa jest od lipca ubiegłego roku.
Poszłam jeszcze do informacji spytać, czy mogę korzystać z przychodni gminnej, jak będę na wsi. Tak, bo nie ma obowiązkowego zameldowania, ale mogą się nie zgodzić. Trzeba pokazywać wszędzie orzeczenie o niepełnosprawności na mocy którego mama ma wszędzie pierwszeństwo. Mam pokazać orzeczenie w Tommedzie i pielęgniarki powinny być przydzielone szybciej.
Jedziemy do szpitala geriatrycznego, gdzie mogą na mocy tego orzeczenia przyspieszyć przyjęcie mamy. W czasie jazdy zadzwonił pan Rysiek, że jest pod drzwiami. Powiedziałam, że za 15 minut wrócimy. Niestety przy pulpicie przyjmowano starego mężczyznę chyba wraz z żoną, albo żona mu tylko towarzyszyła, z tyłu stał syn i długo z przypomnienia starca i żony wpisywano dane. Żona przypominała sobie długo swój pesel i kilkakrotnie myliła się podając numer telefonu komórkowego, wreszcie zrezygnowała i podała numer stacjonarny, który znała bezbłędnie. Okazało się, że do powiadamiania się o zdrowie starca mogą być tylko trzy osoby i wybór padł na syna mieszkającego w Krakowie. Stojący z tyłu syn zaczął dzwonić do brata i czekać, aż ten przyśle SMS-em swój pesel. Urzędniczka przy komputerze z całą satysfakcją czekała na te dane, a ja spytałam jak to długo jeszcze będzie trwało.
– Przecież mam tylko dwie ręce – odburknęła.
Tymczasem syn zaczął przepytywać ojca ze znajomości nazwy ulicy, na której drugi jego syn mieszka w Krakowie.
– Orrl..? – podawał podchwytliwie syn, nie bacząc, że czekam. Chyba wszyscy odczuwali łącznie z urzędniczką sadystyczną satysfakcję.
– Orla! – wykrzyknął triumfalnie starzec.
Urzędniczka dała wszystkim do podpisu stos dokumentów i zdawało się, że procedura się kończy, ale gdzie tam. Poszła wydrukować kilka stron naklejek i przyklejała je na wszystkie kartki. Tymczasem cała rodzina przyjętego starca poszła do izby przyjęć, a żona na odchodnym wsunęła za komputer tabliczkę czekolady, za którą urzędniczka podziękowała. Wtedy zamykając ich teczkę poszła ją zanieść do izby przyjęć i wróciwszy zwróciła się do mnie. Zaczęłam pokazywać orzeczenie i mówić o co mi chodzi, popatrzyła na grafik, stwierdziła , że obowiązkiem jej jest przyjąć mamę do 10 dni na to orzeczenie, a ja jej pokazuję dzisiaj i więc liczy się te 10 dni od dzisiaj.
Wtedy zadzwonił pan Rysiek i powiedział, że nie będzie dłużej czekał, że pojedzie do podopiecznego na Techników. Tymczasem urzędniczka zwróciła się już do przybyłego nagle nowego pacjenta i szybko zakończyłam rozmowę. Rzuciła mi jeszcze, że 2 maja wyjeżdża i że przekaże sprawę koleżance, że najwcześniej mam dzwonić 7 maja.
Pan Rysiek przyjechał o 14, bardzo mnie drażnił i hamowałam się, by mu czegoś nie powiedzieć, szczególnie, że zachowywał się jak zbity pies, kilkakrotnie wytarł buty o wycieraczkę mimo, że na dworze lato i nie było czego wycierać.
– Pan nie był wczoraj i nie powiadomił mnie, że nie przyjdzie – zaatakowałam uprzedzając to, co mam mu do powiedzenia, by cios był usprawiedliwiony.
– Mama jutro jedzie do szpitala – skłamałam. I już jutro niech pan nie przychodzi. Powiadomiłam Mops, ale nie dzwoniłam do pana szefowej, bo chciałam, by pan przyszedł, bo pewnie by pytała, czy pan był wczoraj.
Serce się krajało, jak pan Rysiek wił się i dopytywał, a ja wiedziałam, że kolejnej wizyty pana Ryśka już nie przeżyję i muszę się jak najprędzej go pozbyć, by nie wybuchnąć.
Mama nie zrobiła kupy i ograniczył się do kilku pociągnięć gąbką okolic krocza, przewróciliśmy mamę na bok i posmarowałam maścią odleżyny. Zrobiłam mu kawę i tłumaczyłam, że do września nie potrzebuję usług opiekuna. Był zaszokowany i cały czas pytał, gdzie mama jedzie i kiedy.
– Skoro pan nie pamięta, ja powiadomię pana szefową.
– To niech pani powiadomi – mówił zrezygnowany. Ja chcę tylko wam pomóc.
Na pocieszenie dodałam, że przecież jesteśmy zadowoleni, ale tak się składa, że mama jedzie jutro do szpitala a potem do szpitala w Chrzanowie. Do Chrzanowa? – był zaskoczony. Tłumaczyłam, że mam tam chałupę letnią i jadę tam na lato. Wszystko mu to jakoś nie pasowało i cały czas międlił uzyskane ode mnie wiadomości ciągle po kilka razy pytając.
– Niech pan pije kawę – przynaglałam go pragnąc tylko, by sobie poszedł. Zapach alkoholu maskowany nie wiedzieć czym, nagle się uwolnił i dotarł do mnie.
– Ja to chyba się dzisiaj upiję. I powieszę – powiedział jakby do siebie, a mnie przestało to interesować. Poszłam do pokoju się przebrać, bo zaraz miałam iść do lekarza po recepty i skierowanie do szpitala w Chrzanowie i przewóz mamy karetką na 7 maja.
Kiedy pan Rysiek pił kawę zadzwonił ktoś do niego. On tłumaczył, że on przecież nie wziął.
– Nic panu nie brałem – mówił pan Rysiek jednostajnym, martwym głosem do telefonu.
Kiedy ubierałam buty i otwierałam drzwi powiedział, że właśnie podopieczny oskarżył go o kradzież coca-coli. Oskarżali o kradzież wszystkiego, nawet komórki, łkał pan Rysiek.
– Ma pan obrzydliwą pracę – mówiłam na schodach. Niech się pan zgłosi do psychiatry, by coś dali na pokonanie takiej pracy. Pan się wykończy psychicznie.
Pod klatką schodową podałam mu rękę i jak najszybciej się pożegnałam, by nie patrzyć na niego. Był bardzo chudy i drobny jak klasyczny alkoholik, budził litość, a zarazem irytację, a ja natychmiast poczułam wyrzuty sumienia na widok takiego ludzkiego nieszczęścia. Chciał mi tyle opowiedzieć o swojej pracy i podopiecznych, a ja nie chciałam nic wiedzieć, jego opowiadania nie były składne, komórki mózgowe wypalone i opowieści nic dla mnie nie były warte. Może ktoś, do kogo chodził był samotny i potrzebował pogadać, ja nie. Spieszyłam się, poszłam wyrzucić śmiecie, wróciłam po rower, pojechałam do biblioteki po Diderota, wróciłam i za pięć minut przed czasem byłam w przychodni. Znowu czekanie przed gabinetem, wreszcie mnie zawołała ta najładniejsza, młoda lekarka. Była tak grzeczna, tak nic nie chciała wiedzieć o niczym, że zrobiło mi się mdło. Wypisała i wydrukowała wszystko o co ją poprosiłam, jak automat.
Nie miałam już siły ćwiczyć mamy, która nie chciała nic jeść na kolację. Spytałam, czy chce śledziki, powiedziała że nie, ryby na noc nie. Była ożywiona, chciała znowu wstać, spytałam, czy spuścić oparcie, nie, bo nie będzie mogła spać.
W czwartek pan Rysiek jeszcze zadzwonił pytając, czy mamę już zabrali, powiedziałam, że zabiorą jutro. Widać coś podejrzewał.
Sami z Markiem umyliśmy mamę i wygimnastykowali, zmienili prześcieradło. Całe szczęście nie zrobiła kupy i wszystko przebiegło gładko. Niestety, nie byłam w stanie obrócić mamy na bok, a tylko w ten sposób mogę wsunąć nową pieluchę i umyć.
Nastał maj piękny i słoneczny, wszystko za oknem kwitło, bzy we wszystkich odcieniach fioletu i białe są od strony balkonu. Kwitły też już kasztany.
Marek pomógł mi w przesunięciu mamy na bok i trenowaniu kończyn mając w nosie zatyczkę i maskę na twarzy. Po wczorajszym braku kupy tym razem zrobiła dwa razy. Powtórnie dajemy nową pieluchę wieczorem.
5 maja szczęśliwy telefon ze szpitala geriatrycznego, że zwolniło się jedno miejsce i dzień wcześniej możemy przyjechać. Biegnę do przychodni, tak przyjadą jutro ambulansem, ale zaczynają pracę o ósmej i nie mogą być tam też na ósmą jak zażyczył sobie szpital.
Rano umyłam mamę i przebrałam, dałam spodnie na podróż. Ale nie ma ich nawet o 9, tymczasem czuję, że mama zrobiła kupę. Nie ma już jak jej przebrać, mogą być lada chwila. Wreszcie są, znoszą z wysiłkiem, siadam w karetce naprzeciwko mamy. Mama opatulona szalem drzemie.
Na izbie przyjęć mnóstwo ludzi mama jest piąta w kolejce. Spóźniliśmy się i za karę musimy odczekać. Szpitalny wózek inwalidzki, na który przeniesiono mamę stoi pod ścianą. Czekamy.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Dodaj komentarz