Drugi powrót mamy (10)

WIEŚ LIPIEC
Chyba odrobinę wody spadło w nocy i był wiatr, pełno żółtych liści przed drzwiami wywianych z żywopłotu. Ale ziemia jest cały czas sucha, jedynie trochę orzeźwiające powietrze, które w miarę zbliżania się południa traci rześkość, metalowieje i staje się bezwzględne.
Po porannej toalecie i wywiezieniu mamy do ogrodu całe przedpołudnie gotowałam z kalafiora, młodej kapusty, marchewki, cebuli, ziemniaków i ziół z ogrodu oraz ćwiartki kurczaka duży garnek zupy, którą potem zmiksowałam, przyprawiłam i poporcjowałam do woreczków nylonowych i włożyłam do zamrażarki. Zrobiło się ich trzydzieści, mam na miesiąc zupę dla mamy. Na talerzu wystarczy ją jeszcze dosmaczać lub zróżnicować pomidorami lub buraczkami, by nie była taka sama każdego dnia. Potem już nie wytrzymywałam, dałam mamę do pokoju, musiałam wyjść z domu.
Poszłam na pole, przed stawami zmiany, całe pobocze z chaszczami malin wykoszono, wyjęto też metalowe ogrodzenie pierwszego stawu. Przejechał samochód wzbijając tumany kurzu. Wysiadło z niego dwóch młodych mężczyzn i patrzyłam jak ich kolorowe sylwetki okrążają staw i zatrzymują się na brzegu coś uzgadniając. Skręciłam w las, przeszłam obok ogrodzonego poletka owsa, przecięłam łąkę skoszoną i dobrze utrzymaną i weszłam tam gdzie kiedyś posadziłam szpaler malin. Nie było ani jednej, krzaki malin też wysuszone i przetrzebione, może ktoś je zniszczył, a może susza. Wróciłam nad staw i wspięłam się zarośniętą ścieżką wzdłuż ogrodzenia na Czarną Górę. Las tu głównie olchowy przetykany dębami, w miarę jak idzie się w górę chwasty ustępują bardziej szlachetnemu poszyciu, stąpałam już nie między pokrzywami, a paprociami, poduszkami mchu i trawami. Rosły tu krzaki malin ubiegłego lata, ale w tym już ich nie było. Potem weszłam w odcinek bardzo ciemnego lasu gdzie oprócz spadłych liści i rozkładających się gałęzi nic nie rośnie i wychodzi się na ścieżkę. Szłam w kierunku czarnej czereśni, po drodze zrywałam smętne resztki malin. Czereśnia też tego roku nie obrodziła, znalazłam raptem dwie czarne czereśnie. Skręcam w górę do zdziczałego poletka czerwonych porzeczek, ale rosną już w otoczeniu wyrosłego lasu, zacienione jeszcze nie zdążyły dojrzeć. Zerwałam nieliczne czerwone grona gasząc pragnienie, ale owoców nawet niedojrzałych jest też niedużo, nie tyle co w ubiegłym roku, kiedy rok był w owoce tak obfity.
Wracam na ścieżkę główną, docieram do malin, obrodziły tylko te ogrodowe i nie wiem, czy to są czyjeś i czy ktoś je zbiera. Ale dużo nie zerwanych wisiało ugotowanych na słońcu i zbieram, będę miała na rano dla mamy do serka. Poniżej rosną dzikie maliny i jest ich trochę.
Mijam dwa wilczury strzegące dawniej warsztatu stolarskiego, teraz już zlikwidowanego, bardzo mnie obszczekują. Potem następny pies zza ogrodzenia szykuje się by mnie obszczekać, ale właściciel obok w samych majtkach coś robi w ogrodzie i trzymając w ręce deskę odgania go od ogrodzenia, pies milknie. Asfaltem schodziłam mijając tory kolejowe, Dom Strażaka i tak wróciłam do domu.
Pani Władzia weszła niepostrzeżenie, a więc doskonale radzi sobie sama, a jeszcze wczoraj musiałam ją sprowadzać z pobocza i darła się na ulicy Ewa! Ewa! Dzisiaj sama pokonała wszystko, przyniosłam jej krzesło i wodę w szklance. Mama akurat miała fazę czuwania i odpowiedziała na jej pytania. Pani Władzia usiadła i stwierdziła, że mamie się polepszyło i że dzisiaj jest w o wiele lepszej kondycji niż wczoraj. Mama leżała w milczeniu średnio interesując się pochyloną nad nią panią Władzią, wreszcie zawołała do mnie: Ewa, trzeba wstawić łóżko”.
– Dla kogo – zapytałam.
Długo milczała, wreszcie bezradnie odpowiedziała: zapomniałam.
Udało mi się w aptece zamówić rękawiczki jałowe, wodę destylowaną i żel, ale żelu nie było w hurtowni, nie było też w aptekach chrzanowskich, nie miałam już recepty zabranej przy okazji wody destylowanej i Marek w Katowicach nawet chciał poprosić swoją lekarkę o receptę na żel, gdyż mama nie mogła korzystać z dwóch przychodni równocześnie będąc zapisana na wsi.
Odważyłam się pójść do Przychodni po receptę i nowe skierowanie na cewnikowanie.
– Nie dzisiaj – pielęgniarka a zaczęła opędzać się ode mnie co wyglądało na syndrom „przychodniowego” przemęczenia, szczególnie, że w przychodni oprócz nas nie było nikogo.
– Oczywiście, że nie dzisiaj, w piątek dopiero upłyną 3 tygodnie – powiedziałam pojednawczo wręczając jej kartkę, gdzie spisałam potrzebne mi rzeczy, które można kupić tylko na receptę i prośbę do jej męża o wypisanie skierowania.
– Dopiero w przyszłym tygodniu – opowiedziała znużona.
– Ależ oczywiście, nie musi być tak sztywno – skwapliwie podchwyciłam.
– Nie, nie musi – powtórzyła mechanicznie, ale zabrzmiało to jak przedrzeźnianie.
Wyprysnęłam szybko z przychodni kierując się do kamieniołomu, gdzie jest tak cicho, nawet ptaki nie śpiewają, a ja potrzebowałam bezdennej ciszy. Niestety, poziomki na krzakach już były ugotowane, albo zupełnie zasuszone, jednak udało mi się zebrać garść do serka.
Lecz coś załatwiła w mojej spawie, gdyż na drugi dzień zadzwoniła jedna z pielęgniarek środowiskowych wymieniających uprzednio mamie cewnik i powiedziała, że przyjdą jutro w południe. Bardzo się ucieszyłam, bo to będzie tak jak trzeba, 3 tygodnie.
Rano po nakarmieniu mamy poszłam do przychodni po skierowanie na cewnikowanie i recepty. Mijając sklep zatrzymał się samochód, z którego wyszła córka pani Władzi. Po wstępnych uściskach dała grzecznościowo do zrozumienia, że ma jakieś wyrzuty sumienia, że po mnie nie przyjeżdża samochodem, bym ją odwiedziła. Zdawała się też dawać mi do zrozumienia, że ma przewagę nade mną tym, że jej matka po udarze doszła całkowicie do siebie i wszystko rozumie.
– Nie zawsze – próbowałam się bronić. – Ostatnio nie mogłyśmy sprecyzować, który prawnuk szedł w komży w procesji Bożego Ciała.
Oburzyła się i obruszyła.
– Takie rzeczy to każdemu zdrowemu się zdarzają, że pomyli. Ale mam problem, bo jadę pierwszy raz w życiu do sanatorium i nie mam z kim matki zostawić.
Zdążyłam jej jeszcze powiedzieć na odchodnym, że mojej mamie jakby lepiej i już pędziłyśmy w przeciwnych kierunkach.
Na drzwiach przychodni wywieszono dużą kartkę z napisem czarnym flamastrem „przychodnia zamknięta do 13:00.
Żeby nie tracić czasu nie wstępowałam już do domu tylko wsią przeszłam pod Magazyn, a stamtąd asfaltem na górę. Całe szczęście w aptece była ta sama co wczoraj przemiła aptekarka i zgodziła się sprzedać zamówione wczoraj i mające przyjść dzisiaj rzeczy do cewnikowania. Ale jeszcze nie przyszły. Zadzwoniłam do sióstr środowiskowych, by skutkiem zamknięcia Przychodni że nie tylko na dzisiejszy zabieg nie będę miała skierowania, ale też rzeczy do cewnikowania, gdyż jeszcze nie przywieziono ich z hurtowni. Mogą zabrać je z apteki jak będą do mnie jechać, a dzięki grzeczności aptekarki za nie zapłaciłam. Żelu nie mają w hurtowni, mąż będzie szukał po hurtowniach Katowickich.
Wracałam lasem pełna obaw, gdyż przy wejściu na ścieżkę leśną siedział na metalowej balustradzie jakiś mężczyzna. Trochę się bałam, ale nie mogłam zrezygnować z przyjemności z przejścia w dół lasem, który jest na tym odcinku piękny i monumentalny.
Pielęgniarki przyjechały o pierwszej, ładniejsza Marzenka na dzień dobry zażądała, by obciąć przy wejściu gałęzie, bo nie może wejść. Ale najgorsze mnie jeszcze czekało. Zapomniałam kupić nowy worek do cewnika. W końcu włożyły nowy cewnik w stary worek i przykazały, bym natychmiast kupiła nowy, bo będzie zakażenie.
Zaraz po ich wyjściu pobiegłam do Przychodni, która była jeszcze otwarta. Nie było nikogo, tylko pielęgniarka jak zwykle poirytowana milcząco wyciągnęła z pudełka czekające na mnie zlecenie i recepty. Podziękowałam, ale niczego nie skomentowałam, nie wytrzymała i spytała, czy pielęgniarki były. Tak były, odpowiedziałam z entuzjazmem i pochwaliłam, że były takie miłe.
Z przychodni od razu poszłam do Alwerni. Zobaczyłam, że korowód jeźdźców na koniach przecina asfalt wychodząc z lasu i kierując się do lasu po drugiej stronie ulicy i przypomniałam sobie, że przecież tam też był skrót do Straży Pożarnej. Zbierałam po drodze maliny na skraju lasu i konie mi już niknęły, ale po ich świeżych odchodach wiedziałam że idę tą samą ścieżką, co one. Nagle wyszłam na polanę i na jakąś końską hacjendę z ogrodzeniem dla koni i łukiem drewnianym nad wejściem nawiązującym do dzikiego zachodu. Dalej była jeszcze jedna taka posiadłość, a potem już znana mi ulica wiodąca do apteki. Zwróciłam receptę, kupiłam zamówione w hurtowni jałowe rękawiczki, kupiłam worek do cewnika i pozostawiłam dla pielęgniarek środowiskowych skierowanie na zabieg cewnikowania. Wracałam lasem zbierając maliny.
Tym razem Władzia przyszła koło trzeciej zaaferowana tym, że powiedziałam jej córce, że mamie się poprawiło. Podeszła do łóżka i stała rozczarowana, ale jakoś nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że odczuwa przewagę nad mamą, a może nawet i czerpie z tego satysfakcję. Poczęstowałam ją kulkami rafaellopodobnymi, z których kilka zjadła. Mama ją całkiem ignorowała i nawet na nią nie popatrzyła. Pytałam, jak zbiory u córki w tym roku, W ubiegłym dostawałam od niej mnóstwo jabłek.
– Nic w tym roku nie będzie.
Była krótko, powiedziała, że nie zamknęła mieszkania, przeprowadziłam ją przez ulicę.
Pewnie nawet wszystkie słoneczniki uschną i słoneczników też nie będzie, jak spełni się wyrocznia, sen Wandy, mama nie umrze jak w jakimś horrorze mitycznym.
Zapowiadany deszcz skończył się kilkoma kroplami, a ja niepotrzebnie wciągnęłam mamy wózek do domu i w związku z nadciagającą burzą zaniechałam ćwiczenia nóg i rąk. Mama czuwa coraz dłużej, śpi już tylko nocą. O piątej znowu spytała dlaczego okna są pomazane przez które nic nie widzi. Przesunęłam łóżko tak, by mogła widzieć ogród przez jedyną szybę. Bardzo się ucieszyła i stwierdziła że jest jeszcze jasno. Dopiero piąta, powiedziałam. Chciała coś powiedzieć, ale ja musiałam coś zabrać z ogrodu i zaraz wróciłam. Co chciałaś mi powiedzieć? – spytałam.
– Że masz ładny zegarek.
A więc zauważyła nowy zegarek przywieziony właśnie przez syna z USA. Ale nie kontynuowała tego kontaktu, już odwróciła głowę w stronę okna lecz nie patrzyła przez nie, ale jakość do swojego wnętrza. Po kolacji zapadła w letarg, lecz to nie był jeszcze sen.
Dopiero w sobotę rozpętała się burza, lało się z nieba strumieniami, nagle przestał, zabrałam parasol i poszłam na maliny i wtedy zaczęło się znowu, tym razem jeszcze intensywniejszy, tropikalny deszcz jak z wiadra. Zrobiło się zimno i miałam przemoczone nawet majtki. Kiedy przywlekłam się do domu przez ulice zamienione w rzeki, deszcz ustał. Tymczasem mama się rozgadała, ale nie mogłam uchwycić żadnego słowa. Kiedy podchodziłam i pytałam o co chodzi, milkła zawstydzona. Chciałam jej zmierzyć ciśnienie, ale powiedziała, że nie, że ona wie, kiedy ma dobre ciśnienie. Czuwała też po kolacji i nie wiem kiedy zasnęła, jak wchodziłam do pokoju, w dalszym ciągu nie spała.
Rano mama na wózku w ogrodzie spytała: Co się z nim stało?
Podchwyciłam i spytałam: Z kim?
Trochę się zastanawiała i wyksztusiła: „Z tym Żydem”.
– Pewnie go zabili – odpowiedziałam. I już nic więcej nie powiedziała. Kiedy przyszła wieczorem Pani Władzia, zupełnie ją zignorowała.
Wróciłam z malin wyszastana z energii. Przyniosłam wiaderko malin, bardzo drobne ale mało słodkie. Ale to już były ostanie maliny tego lata, ponowiłam wędrówki, znajdowałam już tylko wyschłe badyle. Po drodze zabrałam kilka opadłych czerwonych jabłek, nie papierówek, ale też wczesnych. Wykopałam z korzeniami pędy lebiodki, by posadzić w ogrodzie i która jest taka sama jak majeranek i napakowałam do plecaka. Potem schodziłam w dół już drogą. Przy końcu znalazłam tylko kilka wiśni przy zrujnowanym domu i ogrodzie. Te wiśnie wysadzone wzdłuż drogi, z których w ubiegłym roku zbieraliśmy owoce, nie wiadomo czemu, wyschły.

Niedziela. Kiedy wsuwałam mamie po 11 nogi do pedałów rowerka elektrycznego, weszła pani Władzia odświętnie ubrana w białych koralach na szyi. Mówiła, że w kwiaciarni kupiła dla córki trzy róże, dzisiaj Marii. Chciała już jechać na imieniny córki, ale wnuk powiedział, że za wcześnie. Mama nie odezwała się do niej i nie przyjęła do wiadomości jej obecności, ani troski.
Rocznica śmierci ojca. Byłam wtedy w lipcu w Katowicach, wszyscy byli na wakacjach. Rano jeszcze byłam w biurze ZPAP i potem pobiegłam do domu rodziców, było już pogotowie i nie zabrali ojca tylko kazali podstawić pod głowę stołek, na który oparli poduszkę, by się nie dusił. Tato toczył pianę z ust i charczał, wykonywał jakąś nieludzką pracę umierania.
Mama w ogrodzie na wózku powiedziała tylko dwa słowa, spytała czy gdzieś byłam nie interesując się zupełnie moją odpowiedzią. Już wcale nie śpi w dzień i nie wiadomo, czy w nocy. Cały czas rozgląda się po suficie i łapie coś niewidzialnego w powietrzu.
Wcześnie rano, mama nie śpi, ma otwarte oczy i rozgląda się. Podniosłam jej trochę oparcie łóżka, by miała większe pole widzenia, już wprawdzie jasno, ale na dworze mży deszcz i ogólnie w domu jest ciemno. Na śniadanie teraz mielę mikserem cynamonową bułeczkę z owocami przez noc namoczoną w soku z arbuza.
Dzień mokry. Mama cały dzień coś mówi, ale jest wyraźny regres w mowie, teraz niezrozumiale bełkocze i nie mogę wiele zrozumieć. Przed powrotem do pokoju powiedziała, że za mną stoi jakiś mężczyzna. Miałam nadzieję, że chociaż choroba wyłączyła mamie w mózgu dostęp do strachu, ale jak widać, nie.
Nadeszły imieniny mamy. Zdążyłam ubić piankę, zrobić w mikrofalówce popcorn, koło 11 weszły Ela i Kazia ze swoją matką panią Stasią niosąc nadmiarowe prezenty z bombonierek i kremu do twarzy na noc i silnie pachnącą lilię z ich ogrodu. Jakoś nerwowo zaczęłam mówić o chorobie mamy, która siedziała na fotelu obok i trzeźwo odpowiedziała im na dzień dobry, ale chyba nie bardzo ją to interesowało. Pani Stasia siedziała jak zwykle osowiała i dyskretnie wylewała nalaną jej coca-colę na grządki, pianki nie tknęła. Kazia i Ela zjadły piankę ze smakiem i wypiły po dwa kubki plastikowe coca-coli, upał był znowu straszny. Nakarmiłam też pianką mamę i spoiłam coca-colą. Okazało się, że pan Bronek, mąż pani Stasi i ojciec przybyłych tu jej córek nie miał wylewu, a udar i był rehabilitowany w Chrzanowie, ale bez rezultatu. Podobno nawet po udarze, w domu chodził normalnie do toalety, ale przeszedł różne infekcje grypowe i rehabilitacja nie była możliwa, zresztą irytował się nią bardzo i rehabilitanci mówili; „dzisiaj nie, bo jest zdenerwowany”. Pamiętałam pana Bronka, przypominał upiorne dziecko i pani Stasia woziła go sama wózkiem inwalidzkim po wsi, co podobno bardzo lubił, a dla niej po górzystych ulicach – wtedy nie było jeszcze chodnika – był to duży wysiłek, a córki jeszcze pracowały. Ciągle wzywano lekarza, za co każdorazowo pobierał 50 zł i mama wtedy mówiła, że Stasię kosztuje to majątek. Agonia pana Bronka trwała 24 godziny, toczył pianę z ust i nie mógł umrzeć.
Potem, po jego śmierci we trójkę codziennie po rannej mszy chodziły na cmentarz i nosiły świeże kwiaty. Teraz moje opowieści średnio je obchodziły, zresztą chciały już iść, pani Stasia robiła się coraz bardzie nerwowa, a mama na wózku zsuwała się niebezpiecznie na trawę. Wsunęłyśmy z Elą za plecy poduszkę, co jeszcze bardziej przyspieszyło zsuwanie.
Po wyjściu gości mama była już na krańcu wózka i ledwo zawiozłam ją do pokoju, ale i tak zsunęła się zupełnie na podłogę u stóp podnośnika i leżała na zimnych kafelkach nim podsunęłam jej pod głowę jasiek i zapięłam uprząż.
Znowu idę po skierowanie na cewnikowanie i znowu kartka na przychodni, że dzisiaj od 14:00. Taką kartkę pielęgniarka wiesza tylko dla tych, którzy przyjdą daremnie do przychodni, inni się nie dodzwonią, bo telefon będzie milczał.
Wracam, robię przez godzinę coś w ogrodzie, ale tak, by się nie pobrudzić, bo nie chcę się przebierać. Już ktoś mnie wyprzedził, międli u pielęgniarki długo jakiś przypadek hospitalizacji i wyjęcia szwów, więc cierpliwie czekam. Pielęgniarka jak zwykle skwaszona, dziwi się, że chcę skierowanie do przychodni neurologicznej, mówi, wzruszając ramionami, po co. Tłumaczę, że mama cały czas już czuwa, że rozmawia, że może idzie ku poprawie i powinien ją zobaczyć neurolog, że lekarz domowy w Katowicach uważa, że to zasadne, ale nie może wypisać, gdyż według ustawy mogę należeć tylko do jednej jednostki leczniczej, którą teraz jest ta, wiejska. Da tę karteczkę moją z prośbą o skierowanie lekarzowi, ale nie wie, jak zadecyduje.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *