Drugi powrót mamy (11)

WIEŚ SIERPIEŃ
Poszłam po skierowanie na zmianę cewnika do Przychodni, było pusto, ale pielęgniarka narzekała na nadmiar pacjentów i faktycznie, cały czas ktoś dzwonił.
– Pielęgniarki środowiskowe nie przyjadą jutro – dzwoniła do Krysi. A więc ta druga ma na imię Krysia. Ona zadzwoni w przyszłym tygodniu, kiedy i kto przyjdzie. Nie dostanę zaocznie skierowania do przychodni neurologicznej, doktor nie może wydać nie znając sprawy, umówiła mnie na wizytę u lekarza na wtorek, mam numerek 10.
Zawsze przekroczenie progu Przychodni było dla mnie stresujące, zaraz po, by odreagować wspięłam się wyżej ścieżką pomiędzy miedzami pod krzyż. Tam zawsze jest uspokajająca cisza jeszcze nie zdegradowanych, pełnych lebiodki, tymianku i mięty łąk. Nazbierałam litrowe wiaderko ostrężyn i będę miała na dwa dni dla mamy na śniadanie.
W takie upały mamę w ogrodzie kąpałam codziennie. Dzięki wstawieniu w okno kuchenne siatki, nie było już much, a zbłąkane niedobitki ginęły porażone niebieskim żarnikiem owadobójczej lampy powieszonej u sufitu pokoju mamy. Wieczorami mama nie spała, wodziła oczami po suficie. Na pytanie, czy wie kim ja jestem nie odpowiadała. Raz koło 22 usłyszałam dochodzące z pokoju przeraźliwe krzyki, zapaliłam lamkę nocną, podeszłam, przytuliłam, mama się uspokoiła, ale nie była senna, podałam pastylkę i zostawiłam do rana zaświeconą lampkę.
Następnego dnia po kolacji wszystko wokół mamy było mokre i okazało się, że wężyk z cewnika wysunął się z worka i leżał na mamy udzie. Było nieprawdopodobne, by mama miała tyle siły by go wyrwać. Musiałam znowu uruchomić podnośnik, myć mamę i przebierać prześcieradło. Mama słabo zjadła kolację, po dwóch godzinach podgrzałam i zjadła. Mama od tygodnia nie robiła kupy, podawałam czopki, herbatkę na zatwardzenie i nic.
Nic już nie mogłam zrozumieć co mama mówi, bełkotała i sama sobie coś gaworzyła. Na nodze znowu pojawił się ogromny wiszący pęcherz wypełniony krwią, na całe szczęście nie pękł. Podobnie na prawym łokciu ręki.
W niedzielę przyszła jak zwykle odświętnie ubrana pani Władzia, opowiadała o imieninach córki, jak co roku wystawnych.
W poniedziałek przyjechała, tym razem tylko jedna siostra środowiskowa, pani Krysia bez uprzedzenia telefonicznego tak, że nie zdążyłam mamy wprowadzić do pokoju. Pani Krysia postanowiła więc wykonać zabieg w fotelu inwalidzkim w ogrodzie.
Położyłyśmy mamie nogi na stołeczku, spuściłam oparcie wózka inwalidzkiego jak tylko się dało najniżej. Radziłam się, jak pielęgnować kończyny mamy, które na oczach się rozpadły skutkiem pękających podskórnie naczyń krwionośnych tworząc upiorne siniaki pokrywające ręce mamy na całej niemal powierzchni. Poradziła, by kupić maść rtęciową, gotowa była zamówić mi ją w aptece jak będzie wracać. Poradziła też wizytę księdza, który podobno jej podopieczną postawił na nogi olejkami namaszczającymi.
Szczęśliwa, że udało się wymienić mamie cewnik zaraz po nakarmieniu już w pokoju zupką, uciekłam z domu nad stawy i wracając wstąpiłam do pani Stasi. Obładowana plonami z ich niewielkiego pola przed domem, kartoflami, cukinią jabłkami i aronią wpadłam do domu. Mamie się znacznie pogorszyło. W końcu do szpitala mogłaby być przyjęta na podstawie tych wybroczyn.
Rano zadzwoniłam na pogotowie. Relacjonując przyczynę wezwania poradzono mi, bym jednak starała się o przewóz mamy karetką do szpitala na zlecenie przychodni. Przyjechał Marek i zdecydowani byliśmy podnośnikiem włożyć mamę do samochodu i jechać ryzykując, że mamy nie przyjmą. Zdecydowaliśmy jednak pójść do Przychodni po skierowanie na przewóz zgodnie z umówioną wizytą, na wtorek. Mieliśmy numerek 10.
W poczekalni było dużo ludzi, zaczęły nagle przychodzić spóźnione numery 5 i 7, potem cztery. Numer 9 czekał cierpliwie. Wywiązała się rozmowa. Dzisiaj miał być pogrzeb listonoszki, która popełniła samobójstwo, miała 50 lat. Bardzo dobrze pamiętałam tę listonoszkę, ładną blondynkę jeżdżącą po wsi na motorowerze. Pacjent z wyraźnym podejrzeniem zawału miał długo wypisywane skierowanie do szpitala.
By nie zostawiać na tak długo mamy poszliśmy do domu i wróciliśmy kiedy przed gabinetem lekarza było już pusto.
– Mógł pójść mąż sam, a pani mogła czekać – powiedziała zgryźliwie pielęgniarka.
Jednak okazało się, że ktoś jeszcze był w gabinecie i zaraz weszłam. Lekarz okazał się przemiłym, o 10 lat starszym ode mnie dobrotliwym, ciepłym doktorem jakby wyskoczył z opowiadania Czechowa. Pokazałam mu wypisy szpitalne mamy, w komórce zdjęcia wybroczyn mamy i powiedziałam, że mama zaraz po udarze w lutym błagała na oddziale rehabilitacji ordynator kliniki by ją zabiła, ale ta odpowiedziała jej, że oni nie są od tego by zabijać, ale wręcz przeciwnie.
– Ja pani wypiszę skierowanie na karetkę do szpitala, ale dlaczego pani nie chce, by zmarła w domu? Przecież w karetce może umrzeć. Skoro nie robi kupy od tygodnia, może to być gdzieś w połowie drogi i czopki nic nie pomogą. Dam pani taki preparat, wcisnąć trzeba całe opakowanie i zacisnąć pośladki.
Pielęgniarka wypisała dwa formularze na przejazd karetką i na przyjęcie do szpitala.
Zastanawiając się nad słowami lekarza, nie zrobiłam z tymi upragnionymi kartkami nic. Pojechaliśmy do apteki po trzy opakowania lewatywy. Marek wrócił do Katowic.
Zrobiłam zabieg z lewatywy podnosząc mamę na podnośniku. Mama przespała noc i nie zrobiła rano kupy. Jak zwykle umyłam mamę, wstawiłam wózek do ogrodu. Zaczynał się upalny dzień.
Zmiksowałam ostrężyny z sernikiem, zaczęłam karmić. Po dwóch łyżkach mama przestała oddychać. Popatrzyłam na zegarek, była dokładnie ósma rano.
Mama miała twarz wypogodzoną i obojętną.
Nie musiałam już mamy myć, wczoraj była kąpana cała, dzisiaj rano umyta. Wprowadziłam wózek do domu, podnośnikiem przeniosłam na łóżko i przebrałam w fioletową sukienkę. Mama nie znosiła koloru czarnego. Włożyłam czarne rajstopy. Ciało przelewało się mi przez ręce, mama była zupełnie bezwładna. Włożyłam mamie w usta sztuczne zęby, podwiązałam szyję, by szczęka nie opadała. Złożyłam ręce na piersiach, włożyłam różaniec. Rajstopy i długie rękawy sukienki zasłoniły pokiereszowane kończyny.
Poszłam do przychodni. Pielęgniarka na całe szczęście już otworzyła, nie było jeszcze nikogo. Na mój widok skrzywiła się w grymasie, milcząco mówiącego czego ja tu jeszcze chcę. Wypogodziła się usłyszawszy, że proszę o akt zgonu w geście autentycznego, ludzkiego współczucia.
– A nie mówiłam, że nie było sensu nigdzie mamy przewozić!
Zadzwoniła do męża, który leczył w innej przychodni. Miał jeszcze zastępstwo w innej wsi i był przemęczony, jednak zgodził się przyjechać do mnie, jak załatwi wszystkich pacjentów.
Wróciłam, zapaliłam świeczkę, przyniosłam kwiaty z ogrodu. Zadzwoniłam do Marka, szukaliśmy przez Internet spalarni w Krakowie, ale nie było. Zakład pogrzebowy z Katowic zgłosił chęć natychmiastowego przybycia. Poprosiłam, by przyjechali po drugiej, po lekarzu.
Lekarz tak jak obiecał przyjechał swoim czarnym samochodem o 14.
– Ja panią dobrze wczoraj wyczułem, że najlepiej w domu.
Tak, bardzo mu dziękowałam za tę przenikliwość i intuicję. Oboje doszliśmy do wniosku, że szpital to dodatkowe cierpienie.
W rubryce przyczyna śmierci wpisał starość i niewydolność serca. Starał się jak mógł ocieplić sytuację, pochwalił ogród i to, że przywiozłam mamę tutaj, by zmarła na łonie przyrody w środku szalejącego upałem lata, a nie w betonie. Podał mi rękę, złożył kondolencje.
Niemal natychmiast po zamknięciu furtki po doktorze zjawił się samochód z napisem „Charon”. Przejście mamy przez Styks nie odbyło się łódką, tylko w kartonowym czarnym pudle w kształcie trumny. Nie mieściło się w drzwiach i młodzi, mili panowie poszli do samochodu po biały worek.
Na czas pakowania mamy do worka wyszłam do ogrodu i poczekałam, tyłem obracając się do domu. Wynieśli pudło przez bramę, mama była bardzo ciężka.
Byłam wolna.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *