Drugi powrót mamy (9)

WIEŚ CZERWIEC
W Dzień Dziecka przywieźli mamie czteromiesięczną prawnuczkę, ale mama na nią nie spojrzała i nie reagowała na żadne słowa.
Czerwiec zaczął się upałem i nie wiadomo, czy mama zaczęła jakiś etap całodziennego przesypiana z jego powodu, czy innego. Musiałam ją budzić na posiłki, ale nie otwierała oczu ani przy rannej pielęgnacji, ani po wywiezieniu na ogród, a po powrocie do izby zasypiała kamiennym snem, karmiona już po śpiącemu.
Jednak nazajutrz sen okazał się leczniczy, oddychała bardziej miarowo i otwierała oczy. Ale kiedy przyjechał drugi syn odwiedzając nas z racji ustalania krakowskich lokalizacji do filmu, który mieli kręcić w lipcu, z powrotem je zamknęła i pomyślałam, że chyba wstydzi się swojego stanu i takie nawiedzenia nie są jej potrzebne.
Podobnie było, kiedy pracownik Tauronu przyszedł odczytywać licznik, mama spała w fotelu w ogrodzie z otwartymi ustami blada jak trup.
– Mam w domu dwóch chorych na Alzheimera – powiedział patrząc na mamę. Jesteśmy z żoną wykończeni. I wie pani, nikt nie chce się nająć do opieki, mieszkam w Krzeszowicach – mówił starszy mężczyzna. W końcu to niemałe miasteczko, daliśmy ogłoszenie i nikt się nie zgłosił.
Zaprowadziłam go do pokoju i pokazałam podnośnik, bardzo się do zakupu zapalił, podałam adres w Wieliczce.
Przyjechał Marek i pojechaliśmy po przeniesieniu z ogrodu i umieszczeniu w łóżku do szpitala w Chrzanowie, gdzie był oddział rehabilitacji. Mamie należał się miesiąc rehabilitacji po drugim, jeśli nie trzecim udarze. Miałam w torebce skierowanie na rehabilitację które pozyskałam jak załatwiłam rehabilitantów domowych, którzy nigdy nie przyszli i miałam nadzieję, że je teraz wykorzystam.
Chrzanowski szpital nie był wysoki, za to bardzo rozległy i rozlewny, przypominał starożytną świątynię z kupcami i straganami. Przed wejściem cały taras, do którego wchodziło się po majestatycznych schodach zajmowały stragany z truskawkami po 7 złotych za kg i bobem za 14. Dalej, już za szklanymi drzwiami wiodącymi do kilometrowych korytarzy stał wózek z preclami krakowskimi. Do ścian były przylepione automaty z kawą i słodyczami. We wnękach korytarzy gnieździły się sklepy po brzegi wypełnione podkoszulkami, papuciami i zupełnie odległymi od potrzeb szpitalnych przedmiotami. Pojechałam windą na drugie piętro, kolejka do recepcji, spytałam, czy to tu oddział rehabilitacyjny stojącą babę tarasującą dostęp do okienka, tak, to tutaj. Recepcjonistka długo dobiera siedzącej na stołeczku interesantce termin rehabilitacji. Nie, grudzień nie, szef nie puści, roboty huk, listopad, może październik, nikt nie wyobraża sobie, że urlop przeznaczam na szpital, skarżyła się siedząca na stołeczku kobieta. Telefon, recepcjonistka porzuca przeczesywanie stron w komputerze, rozmawia, kiedy kończy, ośmielam się spytać, podaję skierowanie. Nie to nie tu, to musi być oddział szpitalny, trzecie piętro, ja pani pokażę. Wychodzi z kantorka, prowadzi mnie do jakiś schodów, pani tam zejdzie, nie ma połączeń między korytarzami, tam dalej jest przejście, korytarzem do końca, potem w lewo, schodami w górę, w prawo, potem w lewo, spytać o pokój lekarzy.
Wędrówka na odział rehabilitacji jest długa, mijam sporadycznych ludzi, pacjentów na wózkach, pielęgniarki z papierami w rękach, wszystko kafkowskie, niepokojące, paniczne. Jest pani ordynator, zadaje mi tylko jedno pytanie: czy jest kontakt z pacjentem.
– Nie, nie ma – przyznaję z rezygnacją.
Upłynęły już prawie trzy tygodnie, pora na wymianę cewnika, szykuję się na pójście do przychodni, na kartce na drzwiach świeżo powieszona informacja: dzisiaj od 15.
Odcinek do kościoła, na przeciwko którego jest przychodnia, kiedyś obsadzony był lipami, teraz wszystko powycinali i jest słoneczna patelnia. W przychodni miły chód, patrzę, czy mają klimatyzację, ale trudno się zorientować. Oczekujący pacjent mówi, że jest wentylacja, faktycznie, są wywietrzniki pod sufitem, ale żeby wywietrzniki dawały takie zimno?
Słychać jak pielęgniarka gdzieś na zapleczu szeleści papierami, z łoskotem zamyka i otwiera szuflady, przychodzi dopiero po 10 minutach i od razu mówi, że mnie nie przyjmie, że ma już komplet pacjentów na dzisiaj. Wręczam jej ksero orzeczenia niepełnosprawności, glejt na pierwszeństwo mamy we wszystkich ośrodkach zdrowia. Niedbale zabiera dokument nie spojrzawszy, składa go na pół i wkłada do otwartego, szczelnie zapisanego długopisem zeszytu.
– To niech pani zapisze mnie na wizytę – mówię i patrzę z rezygnacją na zeszyt. Ja tylko muszę zmienić cewnik mamie, a termin mija w piątek.
– Ach, żachnęła się, to nie musi być tak zaraz zmieniane.
– Ależ może wdać się zakażenie, ja się nie znam, ale proszę mnie zrozumieć, wszystkiego się boję.
– A cewnik pani ma?
– Nie mam – powiedziałam zaskoczona. Moją niewiedzę przyjęłam jakbym popełniła wykroczenie.
– To niech pani zadzwoni, jak pani kupi cewnik.
– Ależ ja dzisiaj kupię cewnik, zapewniałam, nie wiedziałam, że to ja mam kupić cewnik.
– Niech pani przeczyta numer cewnika, jaki tam włożyli. Jutro ktoś do pani przyjdzie.
– Tylko nie o ósmej, wtedy myję mamę.
– Nie o ósmej – wydawała się mną już mocno zirytowana – My tu mamy pracę, ktoś podejdzie w ciągu dnia.
Próbowałam poszukać jakiegoś numeru na cewniku i znalazłam tylko jeden na woreczku, może worki właśnie przydzielane są do różnych wymiarów cewników. Mama spała przy wentylatorze, zabrałam butelkę z wodą do picia i poszłam w skwar pod górę do apteki. Miła aptekarka miała trzy rozmiary cewnika, numer drukowany był u nasady, pokazała mi gdzie jest na cewniku aptecznym. Jak oglądałam mamy cewnik był przekręcony i nie zauważyłam drobnych cyferek.
Zeszłam lasem, szłam 40 minut. Przeczytałam że 18, mama w dalszym ciągu spała i z powrotem do apteki. Było już grubo po piątej, zamkną mi aptekę i zaczęłam łapać samochody wspinające się asfaltem na górę. Zatrzymała się dziewczyna, którą widziałam w przychodni, była bardzo miła, jechała do Biedronki, zawiozła mnie pod samą aptekę.
Koło godziny 20 zadzwoniła pielęgniarka z Ośrodka, że muszę jutro rano odebrać z przychodni skierowanie na zabieg wymiany cewnika, a ktoś podjedzie do mnie w piątek w południe.
W piątek rano wykąpałam mamę w ogrodzie dwoma podgrzanymi wiadrami wody oblewając mamę garnuszkiem, woda ściekała na trawę.
Żar z nieba zapowiadał upalny dzień.
Dwie pielęgniarki zjawiły się przed furtką poprzedzając telefonem, że nie mogą znaleźć. Jedna ładniejsza, blondyna w kremowej sukience, druga też młoda, zaczęły wizytę od dzwoniących w ich torebkach telefonów. Stwierdziły, że powinnam mieć w oknach siatki przeciw muchom. Zaraz na wstępie na wszelki wypadek uprzedzając pytania wyjaśniłam, że u nas na ZOl czeka się pół roku i że to ja jestem zmuszona opiekować się mamą tutaj, gdyż w Katowicach mieszkam na najwyższym piętrze bez widy w betonie i w upały nie da się wytrzymać.
– Tylko sześć miesięcy?- zdziwiła się ładniejsza. – Tutaj czeka się ponad rok, albo i dwa.
– Żel pani ma?
– Nie – wyjąknęłam przestraszona.
– Rękawiczki? Tak! Przyniosłam pudło rękawiczek jednorazowych.
– Nie, nie takie, muszą być w jałowe, każda w oddzielnej torebce – powiedziała ładniejsza z niesmakiem.
– A wodę destylowaną?
– Nie, nie mam – odpowiadałam bezradnie. – To może ja za to wszystko zapłacę, skoro panie mają.
– Nie, nie znamy nawet cen, kupi pani w aptece i odda.
– Tak, tak – podchwyciłam skwapliwie.
– Do przychodni przynieść?
– Nie, da pani za następnym razem, bo pewnie my też tutaj przyjedziemy. Brzydsza spytała, czy można na wysokość podnieść łóżko.
– Nie, nie można – powiedziałam bezradnie lecz z nadzieją, że akcja wymiany cewnika się jednak rozpoczęła.
– Muszę dostać się od tamtej strony.
Wjechałam łóżkiem na sam środek pokoju.
– Położyć?
– Tak, położyć.
Ładniejsza rozsunęła mamie uda i kazała sobie podać chusteczki. Przyniosłam nowe opakowanie chusteczek dla niemowląt i otworzyłam.
– Nie, nie takie, muszą być duże chusteczki dla dorosłych firmy Semi. Pani takie kupi.
Teraz zażądała worka na śmieci. Tam wylądowało opakowanie z nowego cewnika. Brzydsza usunęła stary cewnik i wrzuciła do worka. Trzymałyśmy kolana mamy, które usiłowały się za wszelka cenę połączyć.
– Może zaświecić latarką?
– Tak, niech pani poświeci.
Włączyłam latarkę i ładniejsza wskazała brzydszej właściwy otwór. Mama jęknęła. Nażelowana rurka została wsunięta głęboko. Wtedy ładniejsza wstrzyknęła w drugi otwór cewnika wodę destylowaną. Wyjęto z opakowania worek i połączono z rurką cewnika. Rękawiczki, strzykawka, fiolki po wodzie destylowanej wylądowały w worku na śmieci
W drugiej połowie czerwca zakwitł wiciokrzew biało-żółto i pokazały się pierwsze czereśnie.
Mimo zapowiadanych burz i alertu słanego SMS-em żar lał się z nieba i nawet już wczesne rano było upalne.
Późnym popołudniem przyjechała Monika. Wpadła kierując się do pokoju mamy, a za nią dzieci, ostatni wtoczył się jej mąż.
Mama się nie poruszyła na przybycie ukochanej wnuczki, ale chwilami miała otwarte oczy i wydawało się, że się uśmiecha. Po krótkim powitaniu dzieci zaczęły jeździć na podnośniku trzymając w ręce pilota. Monika była zatroskana stanem Babci i zawiedziona, że nic się nie polepszyło, a wręcz przeciwnie. Mama zachowywała rezerwę obojętniejąc i zapadając w siebie zdając się nie tylko nie interesować przybyłymi ludźmi, ale samej udawać swoją nieobecność.
Monika wyszła z dziećmi na ogród tłumacząc im gdzie stały drzewa, na które wchodziła i z których owoce jadła, gdzie były kiedyś jak była mała, gdzie rosły porzeczki. Skierowałam dzieci na pole poziomkowe i rzuciły się zbierać. Potem dzieci zaczęły się śmiertelnie nudzić, wniosłam spod kołdry młode gorące kartofle, trochę podzióbały. Dałam lody truskawkowe, zjadły nie do końca. Spytałam o szkołę, tak, z czerwonym paskiem. Młodsza nie dostała się do zerówki, bo jest o tydzień za późno urodzona, trzeba opłacać prywatne przedszkole.
W Boże Ciało po południu spadł deszcz, ale ziemia była bardzo sucha i natychmiast wszystko wyparowało.
Koło czwartej poszłam do kamieniołomu na poziomki. Dziwne, że w kamieniołomie nie ma żadnych ptaków, nawet jeziorko było kompletnie ciche i żadna żaba nie skoczyła, tafla jeziorka była nieporuszona, nieskazitelna. Dopiero wspinając się po stromych zboczach wyrobisk natrafiłam na pola truskawek ciężkich od rozżarzonych upałem owoców. W miejscach nasłonecznionych były już zasuszone.
Wstawiłam mamie w okna zielone siatkowe firanki przed muchami, ale spytała, czemu okna są zamazane skarżąc się, że nic nie widzi. …A więc mówi, i to logicznie.
Następnego dnia było niemożliwie duszno, gryzły w ogrodzie muchy. Po pierwszej kropli zdołam mamy wózek wprowadzić do środka i rozszalał się deszcz, z nieba wylewała się woda bez podziału na krople. Mama nagle po kolacji z kaszką i tartym jabłkiem powiedziała zjadłszy całą miskę: „ależ to niedobre”.
Poszłam jak co roku do pani Władzi na imieniny. Przynajmniej w kalendarzu jest napisane kiedy iść i to jest wyższość nad urodzinami, których nie sposób zapamiętać. Różyczki przy jej ogrodzeniu jak zwykle o tej porze już kwitły obficie. Drzwi były otwarte, na końcu ogromnego salonu jak zwykle siedział wnuk trzymając na kolanach laptop, nogi oparłszy o fotel. Powiedział, że babcia jest w swoim pokoju.
Co roku pani Władzia wydawała imieninowy bankiet, schodziła się do niej z prezentami i kwiatami od rana cała wieś. Ale po ubiegłorocznym udarze mimo, że go przezwyciężyła swobodnie chodząc i mówiąc, zdawała się opuszczona przez rodzinę, świat i pana Boga.
Pani Władzia rozmemłana zwlekła się na mój widok z łóżka, była w samych pampersach. Wręczyłam jej tulipany uszyte z kretonu w kropki, kratki i butelkę Buerlecithinu. Czy napiję się kawy? Zawahałam się, nie chciałam robić kłopotu, ale skoro przyniosłam prezenty, to chyba się należy.
Pani Władzia w samych pampersach poszła do kuchni, zapaliła gaz i postawiła czajnik. Wnuk jak oparzony znalazł się zaraz przy niej i zirytowany powiedział, że najpierw trzeba nalać wodę i że on zrobi.
Wróciłyśmy więc do pokoju, pani Władzia opowiadała o niedawnym weselu wnuczki. Córka stara się o sanatorium i nie wie, kto wtedy się nią zaopiekuje.
Wszedł wnuk niosąc dwie kawy i zamknął przy okazji rozryczany na cały regulator telewizor.
W pewnym momencie pani Władzia powiedziała, że gotowa jest pojechać do mamy do Katowic i Krysię przed śmiercią odwiedzić.
– Ależ, mama jest tutaj – tłumaczyłam cierpliwie.
Była zaskoczona. Tutaj?…
Na drugi dzień kiedy mama była w ogrodzie na fotelu, pani Władzia przyszła nie wiedzieć czemu z zarzuconym na ramiona ręcznikiem frotowym. Widok mamy ją zaszokował.
– Krysiu, Krysiu! – zawołała smutno.
Mama zupełnie nie reagowała na jej zaczepki i odwracała głowę. Pani Władzia posiedziała milcząc przy mamie nie wiedząc bezradnie co robić, wszelkie słowa odbijały się od mamy i były daremne. Zrobiłam herbatę i położyłam pierniczki.
Zrezygnowana wstała i skierowała się do wyjścia. Przeprowadziłam ją przez furtkę i potem ulicę bojąc się, że ją coś przejedzie. Wymknęła się z domu nie mówiąc wnukowi, że wychodzi.
Powiedziała, że nazajutrz znowu przyjdzie i przyszła trzymając zerwane po drodze floksy od Ewy i małą pomadkę w złotym papierku. Odwinęła sreberko, włożyła mamie do ust i mama całą czekoladkę zjadła. Postawiłam krzesło w ogrodzie obok wózka mamy, przysunęłam stolik z szklanką i ciastkiem. Wyglądała lepiej, niż w ubiegłe lato, ale męczyło ją poszukiwanie słów, jak zadawałam pytanie. Dlatego siedziały tak, Pani Władzia na krześle, mama na fotelu inwalidzkim i milczały. Obiecała, że będzie przychodzić codziennie i dotrzymała słowa.
Na niebie żadnej chmurki, natomiast mnożyły się w ogrodzie muchy, sąsiad widocznie kompostował tuż przy naszym ogrodzeniu. Dwie młode muchy upatrzyły sobie kąciki ust mojej mamy, z początku polowałam na nie łapką, w rezultacie przykryłam usta pieluchą.
Siedziałam koło mamy, odganiałam muchy i piłam zaparzoną miętę z ogrodu. Nagle zrobiło się dziwnie strasznie. Obce dźwięki, było to jak miauczenie małego, zagubionego kotka i zaniepokoiłam się, że będę musiała się nim zaopiekować. Po jakim czasie miauczenie się powtórzyło i potem znowu. Nic nie ujrzałam na ziemi, skąd dochodziło miauczenie. Podniosłam głowę i duży kot ubarwiony jak tygrys, przypominający drapieżnego żbika, a może nim był, cicho wdrapywał się do gniazd wróbelków. To pewnie od niego pochodziła kupa zostawiona na środku trawnika składająca się z odchodów i martwego, zakrwawionego pisklęcia. Tak mnie to wszystko zbrzydziło, jeszcze upał, muchy i hałaśliwe jadące za żywopłotem samochody, traktory i tiry, że ostatkiem sił umieściłam mamę w domu i poszłam na stojącą naprzeciwko górę. Tam skwar na otwartych przestrzeniach, ale w cieniu można było wytrzymać, a przede wszystkim cicho. Wysadzone wzdłuż drogi od krzyża wiśnie kompletnie uschły, czereśni dawniej obficie rodzących nie było. Zeszłam drogą w dół ku wsi i znalazłam po drodze kilka czereśni, potem ogromną, której czarne maleńkie, ale bardzo słodkie owoce można było zbierać od strony pól na brzegiem skarpy. Wdrapałam się tam, ale przy takim nasłonecznieniu wszystkie gałęzie miały owoce wyschnięte na popiół. Pry drodze w ogrodzie opuszczonego domu ogrodowe maliny nie miały słodyczy, ale je zjadłam z pragnienia.
Ledwo udało mi się wrócić, zapowiedziany deszcz o 15 nie nadszedł, było w dalszym ciągu tak samo.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *