Drugi powrót mamy (8)

WIEŚ MAJ
Nagle poczułam się scalona z mamą, z ogrodem i całym kwitnącym światem zapowiadającym lato, czyli ciepło i obfitość. Odeszły ode mnie metalowe klimaty szpitali, ich kolczastość i nieludzkość. Wilgoć ziemi w której plewiąc zanurzałam z ulgą dłonie odbierała mi resztki niezgody i buntu na los jaki przyszło mi dzielić z pół trupem, który czuł, przeżywał i cierpiał.
Wiosna była oszałamiająca. W każdym ogródku kwitły bzy, sadzone przed ogrodzeniami runa pokryły się fioletem i amarantem. Wszędzie wystawały sztywne łodygi kwiatów cebulowych, a krzewy piwonii różowych, karminowych i białych z dnia na dzień ogromniały rozwijając pąki. Ptaki toczyły na gałęziach jakieś boje o terytorium lub krzykliwie uczyły młode latać, rodzina wróbli nieobecnych na moim miejskim osiedlu tutaj codziennie zlatywała się z kryjówek w żywopłocie by wydziobać wysypane im okruszki.
Było tak ciepło, że mama mogła z powodzeniem siedzieć pod zbudowanym przeze mnie w ogrodzie pawilonem na powietrzu mając stały cień.
Dzień zaczynałam od postawienia na gazie garnka z wodą, umieszczenie mamy w uprzęży i zahaczenia jej o ramiona podnośnika, który podnosił mamę pod sam sufit. Miałam pół metra na podstawienie ceraty, gorącej wody i sprawdzenie, czy skóra mamy nie uległa uszkodzeniu. Po szpitalu była idealnie gładka i wypielęgnowana, tylko na nogach i na rękach ogromnych podskórnych placków wylanej krwi skutkiem pękania zwapniałych naczyń krwionośnych nie udało się usunąć.
Przywiozłam cały kontener słoiczków z różnymi zupami niemowlęcymi, karmiłam plastikową łyżeczką w południe, bardzo mamie smakowały. Ustawiłam mini rowerek tak, że opierał się o drzwi wejściowe i bandażowałam mamie nogi, by nie wypadały z pedałów. Tak zrobiła po 200 obrotów nogami, osobno ćwiczyłam na rowerku ręce, raz jedną raz drugą.
Po kolacji mama miała dolne 59, a górne 89, nie wiedziałam już, czy przy takim ciśnieniu da się żyć. Oddychała ciężko z otwartymi ustami i chyba powinna mieć butlę tlenową. Ale spytałam, czy dobrze się czuje, odpowiedziała, że bardzo dobrze, a mnie to przypominało agonię i podwyższyłam oparcie. Kiedy po jakimś czasie zaglądnęłam, spała głębokim, spokojnym snem. Jednak potem zaczęła oddychać coraz trudniej i to przerodziło się w całonocne rzężenie. Zapaliłam lampkę i tak siadłam z mamą do rana trzymając ją za rękę. Byłam pewna, że umiera ale nie wzywałam pogotowia, nie chciałam już widzieć żadnego lekarza. Niech tak umrze, myślałam. Był to chyba trzeci udar, mama zaczęła oddychać jak lokomotywa, wreszcie nad ranem wszystko jak gdyby nigdy nic się uspokoiło.
Po rannym umyciu postanowiłam pójść do apteki odległej o dwa kilometry. W ostatnim szpitalu dodano mamie nowe lekarstwo, a w ramach akcji szpitala geriatrycznego zmniejszania pacjentom liczby leków odjęto 5, które do tej pory dawałam Ale może to jedno z nich było kluczowe i być może przez to się dusiła w nocy.
Po nakarmieniu mamy serkiem z poziomkami zebranymi w ogrodzie zostawiłam mamę w pokoju na siedząco otoczoną poduszkami i poszłam. Jak tylko wyszłam przed dom i schodziłam asfaltem w dół, by skręcić za sąsiadem na tzw. „wieś”, nagle nie wiedzieć czemu, być może zbyt raptownie szłam, przewróciłam się. Samochody z obu kierunków się zatrzymały, kierowcy pytali czy nic mi nie jest, a ja pokazywałam im, że nie mam pojęcia, dlaczego się wywróciłam. Szybko, jak tylko zdołałam, wygramoliłam się z jezdni, krew ze zdartego naskórka zaczęła cieknąć po dłoni i kolanach. Idąc lizałam tę krew z palca i wewnętrznej stronie dłoni i po jakimś czasie przestała się pokazywać.
Ale i tak mi się wszystko podobało. Po kilku dniach nie wychodzenia z domu świat stał się cudowny pokazując mi to, co straciłam. Zaczęły już kwitnąć maki, kępy kwitnących margerytek zasłoniły nieużytki, zieleń po deszczach była nasycona. Kupiłam lekarstwo, zostało mi tylko 10 złotych za co kupiłam młode kartofle i ser w pudełku. Marek zapomniał mi zostawić pieniądze.
Do przychodni gminnej zeszłam leśnym skrótem przeprawiając się zerwanym mostkiem przez rzeczkę wezbraną wiosennymi wodami.
Siedziało już w przychodni kilka kobiet, opowiadały o swoich posesjach, jakiś mężczyzna wychodził z gabinetu. Wszyscy mieli numerki. Pielęgniarka dała mi do wypełnienia dwie deklaracje, które wypełniłam źle, nie, ona nie może przyjąć z żadnymi skreśleniami. Wypełniłam jeszcze raz, w rubryce musiałam wpisać nazwisko lekarza, okazało się, że jest tylko jeden. W ubiegłe lato ryczał na pielęgniarkę, która przyjęła mnie do wyjęcia kleszcza – niestety sama nie mogłam sobie poradzić, był w tak nieosiągalnym miejscu – usłyszałam jak pieklił się, że nie będzie leczył ludzi ze Śląska, pamiętam, uciekłam z tym kleszczem z przychodni. W drugiej deklaracji był wybór pielęgniarki. Jest tu tylko jeden lekarz, jedna pielęgniarka, żona lekarza, ale karnie wszystko wypełniłam i na wszystko wyraziłam zgodę. Jak zwykle był problem z podpisem, mama już niczego nie była w stanie podpisać, wreszcie pielęgniarka zgodziła się, że podpiszę się ja, w nawiasie „córka”. Chodziło mi tylko o zmianę cewnika, tak, to za niecałe trzy tygodnie wprawdzie, ale muszę wiedzieć że ktoś podejdzie do mnie, mamy tu nie dam rady przywieźć, sama nie potrafię tego zrobić.
– Ach, oczywiście, żachnęła się pielęgniarka, absolutnie pani nie może wymieniać cewnika. Nawet nie wszystkie pielęgniarki to potrafią. A dlaczego pani tu przyjechała, nie lepiej było pozostać w domu w mieście? A dlaczego pani matka nie jest w zakładzie? Złożyła pani podanie?
Muszę przyjść po skierowanie na zabieg od lekarza i to skierowanie wręczyć pielęgniarce, która przyjdzie do mamy. Ale jest jeszcze czas.
Z końcem maja było słonecznie, rozlegały się ze wszystkich stron kosiarki. Koło jedenastej, byłam pewna, że kobiety wiejskie zrobiły już zakupy i nie chodzą w te i we te po chodniku, zajęte gotowaniem obiadu. Otworzyłam bramę i zaczęłam wyrywać chwasty, by posadzić fragment żywopłotu usuniętego ubiegłej jesieni przez samochód, który wpadł do ogrodu kiedy kierowca zasnął za kierownicą. Od przybycia na wieś trochę się ukrywałam przed kumpelami mamy, gdyż chciałam ochłonąć w samotności. Żywopłot wyrósł tak wysoko, że nic nie było widać z ulicy, czy jestem i czy już z Katowic na wakacje tu zjechałam.
Nagle od strony kwiaciarni wyłoniła się pani Stasia z córką. Pani Stasia była o 8 lat młodsza od mojej mamy, ale chodziła już tylko z Kazią cierpiąc na zawroty głowy.
Weszły i stanęły jak wryte. Z kwitnącej, pełnej życia towarzyszki wakacyjnych posiadówek zobaczyły siedzące z zamkniętymi oczami coś, co zaledwie przypominało im Krysię. Nie wiadomo, czy mama spała, czy tylko udawała że śpi, by nie musieć się wstydzić stanu w jakim się znalazła, nie zareagowała na powitania i nawet nie poruszyła się.
Jak co roku po przyjeździe pytałam, kto zmarł. Zmarł z naprzeciwka Andrzej na serce, był 10 lat ode mnie starszy. Zmarł posesję obok ojciec Ewy, był w wieku mojej mamy. O dwa lata starsza od mamy Maryśka mieszkająca za moim domem w dalszym ciągu żyje.
Z fb dowiedziałam się od Ani, że zmarła malarka Janeczka, rocznik 20. Wokół tylko śmierć ja też żyję ze śmiercią.
Kładąc mamę po obiedzie na wieczorny już spoczynek mama zobaczyła za oknem cień i powiedziała, że stoi tam jakiś mężczyzna. Nikogo nie było, ale mama upierała się że jest i zaczęła się go bać. W końcu na moje tłumaczenia przestała się interesować cieniem, zaczęła natomiast intensywnie oczami przeszukiwać sufit i co jakiś czas zdrową ręką coś niewidzialnego łapać. Nie interesowała się mną ani moją obecnością, przebywała w jakiś sobie wiadomym świecie i zdawała się być z niego zadowolona.
Na wsi odzyskałam głęboki, pełen snów sen i po przebudzeniu wiedziałam że był piękny. W jednym z nich zobaczyłam nie wiadomo czemu Anielkę, która chodziła klasę wyżej, ale maturę robiła z nami i podobno mieszka teraz w Irlandii i równocześnie w Zabrzu, jest po rozwodzie. Anielka we śnie szła na przeciw mnie, w tle majaczyły bloki z wielkiej płyty, ale jakoś tak wszystko było prześwietlone jak wyblakła fotografia barwna z lat siedemdziesiątych. Blok mieszkalny z wielkiej płyty stał na piasku a za nimi rozpościerało się oblane słońcem morze. Ale Anielka była wyraźna, miała upiorne, grubo namalowane brwi i pytała, czy nie wygląda komicznie.
– Ależ nie, skłamałam. Teraz tak się nosi – skłamałam.
– Widzisz, muszę mieszkać w takim okropnym osiedlu – skarżyła się.
– Przynajmniej masz piękny widok na morze – odpowiedziałam. Zazdrościłam jej morza i jak się obudziłam czułam jego zapach i bezgraniczną przestrzeń, której mi tak brakowało teraz.
Marek na skype powiadomił mnie, że młodszy syn wsiada już w samolot w Los Angeles i z Okęcia pociągiem przyjedzie do niego. Jak będą ustalać lokalizacje do filmu w Krakowie, odwiedzi mnie i babcię.
Cały dzień lało, siedziałam więc w pawilonie, czyli szmacianym dachu rozpiętym na czterech metalowych rurkach. Siedziałam tu zamiast mamy, której ze względu na wilgoć nie wywoziłam z pokoju. Słuchałam audiobooka Ingeborgi Bachmann, odpowiadała mi neurotyczna literatura na mój niepewny czas.
Zadzwonił starszy syn i powiedział że jutro przyjadą z trzymiesięczną córeczką. Bardzo się ucieszyłam, zawsze to życie.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *