Drugi powrót mamy (7)

SZPITAL GERIATRYCZNY
Wreszcie po godzinie wezwano mnie do dyżurki i po wypełnieniu formularzy podjechałam z mamą pod izbę przyjęć gdzie znowu trzeba było czekać, bo w gabinecie przyjmowała tylko jedna pielęgniarka, która z każdym pacjentem jeździła windą i dostarczała go do przydzielonego pokoju.
Widocznie smród z mamy zaczął się intensyfikować, gdyż po przeprowadzonym w izbie przyjęć wywiadzie ze mną odnośnie mamy, zrobieniu EKG i pobraniu krwi, powtórne wpisaniu w rubryki wszystkich parametrów mamy i wjechaniu windą na drugie piętro pielęgniarka długo rozmawiała w dyżurce pielęgniarek. Wyproszono mnie z czteroosobowego pokoju, gdzie położono mamę i siedząc na korytarzu obserwowałam pielgrzymki sióstr i lekarzy do miejsca, gdzie teraz przebywała moja mama.
Kiedy mamę przewinięto weszłam, młoda, zażywna lekarka napadła na mnie krzycząc niemal, że matka jest zaniedbana i że czemu nie jest w ZOL-u. Dwie młode dziewczyny które umyły mamę i zmieniły jej pieluchę dołączyły się natychmiast do chóru potępiającego mnie za takie traktowanie matki. Widocznie kilkugodzinne odchody zaczerwieniły mamy krocze tak, że wyglądało to na bardzo poważne odparzenie, zresztą, byłam tak oszołomiona spektaklem, jaki odstawiono dla mnie nie licząc się zupełnie ze wstydem mojej mamy, która przecież nawet przy takiej degradacji mózgu czuła i słyszała wszystko. Lekarki z innych rejonów korytarza, biały personel i salowe nagle znaleźli się wszyscy obok mojej mamy, by nieść jej pomoc przeciwko wyrodnej córce.
– Przecież na ZOL na Śląsku czeka się pół roku – wystękałam.
Zażywna lekarka nie chciała o niczym słyszeć. Jestem wyrodną córką, która nie potrafi zająć się własną matką, powinnam natychmiast oddać matkę tam, gdzie to potrafią, tak by nie cierpiała. Potem nie dopuszczając mnie do głosu zamaszyście wyszła, a ja zostałam z dwiema wrednymi dziewczynami, które okazały się stażystkami i bardzo się starały lekarce przypodobać. Kazały mi siedzieć i patrzeć. Poszły po dużą miednicę, rozebrały mamę do naga i przewracając na wszystkie strony myły dwoma gąbkami, które im dostarczyłam, dolne partie jedną gąbką, górne drugą używając przyniesionego przez mnie mydła i dwóch ręczników. Wszystko, zgodnie ze spisem jaki dostałam zawożąc mamę miałam spakowane w walizce i natychmiast podałam. Umyły też głowę mamie, mimo, że powiedziałam, że głowę w domu umyłam. Namydliły mamie włosy mydłem, wtedy farba z orzecha zabarwiła wodę, co według nich oznaczało, że mamy głowa też jest brudna.
– O, jakie bieluśkie włoski – zaczęła pieszczotliwie podlizywać się mojej mamie – ładniejsza, a nawet bardzo ładna blondynka.
– O, niech pani chociażby spojrzy na gąbkę – tu wycisnęła gąbkę z umytych palców u nóg mamy.
– Brud – zawyrokowała. I pani na to skazuje własną matkę!
Po tych przejściach jak zbity pies powlekłam się z powrotem do lekarki do jej gabinetu spytać jak prognozuje pobyt mamy tutaj i co jeszcze mam donieść, ale widać obrażona, nie chciała ze mną rozmawiać.
– My tu dłużej niż cztery dni nie trzymamy. Wypis będzie w piątek.
Poszłam jeszcze raz do pielęgniarek, co dostarczyć, powiedziały że pieluch jest za mało.
– Jak to, przecież tylko na cztery dni, a tu jest pół paczki, piętnaście.
Rano pojechaliśmy do szpitala by podrzucić paczkę 30 pieluch. Mama leżała nieruchomo w łóżku i spała.
Korzystając z nieobecności mamy w domu pojechaliśmy na wieś przygotować izbę na jej przyjazd. Marek porąbał stare, dwuosobowe łóżko siekierą i wstawiliśmy przywiezione z Katowic łóżko metalowe na kółkach z ruchomym oparciem na pilota, materac antyodleżynowy i wózek inwalidzki z ruchomym oparciem i pionizatorem. Zdecydowaliśmy się, żeby było szybciej, sami pojechać po upatrzony i wyszukany w Internecie, zapłacony już podnośnik pacjenta do Wieliczki, gdzie była firma handlująca przywiezionym z niemieckich szpitali używanym sprzętem medycznym.
Ze szpitala pojechaliśmy do Wieliczki sterowani telefonicznie, gdyż podnośnik mieliśmy odebrać z jakiegoś domu przed Wieliczką, a rachunek i gwarancję odebrać w firmie w samej Wieliczce.
Był piękny słoneczny dzień, drzewa po obu stronach szosy mieniły się delikatną zielenią wiosenną, wszystko napawało optymizmem. Jadąc krętymi drogami jakiegoś osiedla domków jednorodzinnych natrafiliśmy wreszcie na podany adres. W głębi drogi prowadzącej do domu stał wózek inwalidzki i obok niego na trawie wymarzony podnośnik. Miły pan na wózku trzymając pilota nacisnął, a wielkie ramię pomalowane na niebiesko uniosło się w górę. Zawołał młodego chłopca i ten wyniósł z garażu białe siedzisko, które zawisło na podnośniku. Ponieważ mieli rożne typy siedzisk poprosiłam o takie z dziurą w środku, bym mogła mamę myć. Okazało się, że ten typ nazywa się „toaleta” i właśnie takie, składające się jedynie z taśm obszytych futerkiem, by nie wpijały się w ciało, było idealne.
Pokazano nam, jak złożyć podnośnik, który zmieścił się nam do samochodu, gdyż Marek jeszcze w Katowicach wyjął tylne siedzenia i było dużo miejsca.
W Wieliczce odszukaliśmy mieszczące się w suterynie kamienicy firmę widoczną już z daleka, gdyż przed drzwiami na placyku stało mnóstwo żelaznych urządzeń; od chodzików, wózków inwalidzkich po różne niewiadomego przeznaczenia ułatwiacze życia niepełnosprawnym, lub wręcz je umożliwiającym. Tu dostaliśmy gwarancję do grudnia, pełną sumę dwóch tysięcy zapłaciliśmy już przelewem, ale rachunek umożliwiał nam zwrot 60% tej kwoty w MOPS-ie.
Podnośnik zawieźliśmy na wieś.
Nazajutrz dostarczyłam dokumenty Mopsowi i pojechałam do szpitala. Poproszona przez mnie lekarka kazała czekać, potem jednak wyszła i usiadła na krześle w korytarzu. Mówiła, że mama wczoraj z nimi rozmawiała i na pytanie, czy wie, gdzie jest odpowiedziała, że w szpitalu.
Powiedziałam, że właśnie kupiliśmy podnośnik, zbyła to milczeniem i spytała, czy mam złożone papiery w ZOL-u. Widocznie jako pracownik szpitala geriatrycznego już przyswoiła wiedzę, że na ZOL się czeka. Znowu powiedziała mi kilka nieprzyjemnych uwag, stwierdziła, że ze mną nie da się rozmawiać, wstała i poszła, ale jeszcze zdążyłam spytać, czy mama jest poddana rehabilitacji i gimnastyce.
– Tak, codziennie po obiedzie przychodzą rehabilitantki, rzuciła idąc i nie odwracając głowy.
Monika, która spieszyła się, by zmieścić się w tych czterech dniach odwiedziła mamę w szpitalu napisała mi, że babci nie wypiszą nazajutrz, ale za trzy dni.
Przychodząc, nie znalazłam jej na sali, leżała w izolatce. Ta sama procedura co w poprzednim szpitalu, rękawiczki i kitle leżały jednak nie na zewnątrz, a wewnątrz pokoju, gdzie mama była sama i spała. Obok stał podnośnik pacjenta nie taki jak nasz, ale pewnie ten za 4 tysiące, większy i zupełnie nowy.
– Pani przywiozła matkę z biegunką – powiedziała oskarżycielsko lekarka. Nie dość, że zaniedbana i brudna, to jeszcze z biegunką!
Nie dała mi dojść do słowa, przecież zauważyłabym, gdyby mama miała w domu biegunkę.
Jeszcze tego samego dnia przywiozłam następną porcję pieluch, tym razem trzydzieści, zabrałam brudne ręczniki i koszule nocne, przywiozłam świeże. Mimo, że było już wpół do szóstej, dawano kolację i mama siedziała na łóżku z ręcznikiem pod brodą i siostra przyszła, by ją nakarmić, chciała mi to scedować, ale powiedziałam, że mąż czeka na mnie i że tylko przyniosłam rzeczy. Mama była tak pochłonięta jedzeniem papki, że nie zwracała na mnie uwagi.
Mama nie mówiła nic i spała kiedy przychodziłam. W ostatnich dniach, biegunka została wyleczona więc poprosiłam pielęgniarki w dyżurce, by mi powiedziały, gdzie znajdę rehabilitantów.
Na parterze młode dziewczyny ćwiczyły nogi starym kobietom na rowerkach trochę większych niż ten który kupiliśmy mamie. Zwróciłam się do szefa rehabilitantów z prośbą, by ktoś przyszedł do mojej mamy i pokazał mi jak mam ćwiczyć kończyny mamy, ponieważ pies z kulawą nogą nie chce przyjechać ani do domu, ani tu w szpitalu nawet jej zobaczyć. Poczuł się trochę zażenowany, niemniej nie przestał być ujmująco grzeczny, jeszcze raz spytał o kogo chodzi, nie znalazł mamy w grafiku i przydzielił mi młodą, przyjemną brunetkę, z którą weszłyśmy schodami na drugie piętro. Okazało się, że robiłam dotychczas wszystko dobrze, dopytywałam, czy coraz silniejszy przykurcz lewej ręki też mam trenować, tak, jak najbardziej. Pokazała mi, jak mam trenować stopy i jak zginać nogi w kostkach. Poprosiła mamę, by mama uniosła nogę i mama ku jej zaskoczeniu nogę uniosła. Niemniej widziała mamę po raz pierwszy, żaden rehabilitant się u niej nigdy nie pojawił, a podnośnik służący do przenoszenia mamy na wózek inwalidzi służył tylko do ozdoby pokoju.
Mam mamę przewracać na bok, co godzinę sadzać, bo jak zauważyła, żaden człowiek nie wytrzyma w jednej pozycji kilku godzin, co właśnie w tym szpitalu mamie fundowano.
Kiedy dostałam do domu telefon ze szpitala, pytano na jaki adres mamę odesłać nazajutrz, gdyż w dowodzie osobistym jest jej dom, podczas gdy mieszka u nas, spytałam, czy dostanie nowy cewnik.
– To musi pani załatwić z lekarką – proszę przyjechać i porozmawiać.
– Mamy w planie od razu jechać z mamą na wieś, może pani nie zamawiać karetki, tylko musiałby ktoś w szpitalu mamę włożyć nam do samochodu – poprosiłam.
– Nie, tak nie możemy zrobić, dla bezpieczeństwa chorej muszę zamówić karetkę.
W czwartek w przeddzień wypisu pojechaliśmy w deszczu koło jedenastej do szpitala. Pielęgniarki mnie zignorowały. Zapukałam do pokoju lekarskiego, lekarka prowadząca siedziała za pulpitem gdzie stały komputery, odmówiła rozmowy ze mną, powiedziała, że mam rozmawiać z ordynatorem, który jest u chorych i trzeba poczekać. Poszliśmy do pokoju 014, mama leżała bezwładnie w łóżku śpiąc ciężko oddychała. Zabrałam z szafek brudne rzeczy, zostawiłam na jutro bluzkę piżamową, spodnie, sweter i skarpetki. Wróciłam z powrotem do dyżurki mówiąc, że nie mogę dłużej czekać na ordynatora. Niezorientowana w bojkocie mojej osoby siedząca naprzeciwko lekarki prowadzącej moją mamę roześmiała się, powiedziała, że one też mają problem ze spotkaniem ordynatora.
Spytałam stojąc w drzwiach gabinetu lekarzy, czy mama dostanie jutro nowy cewnik.
– Tak – odpowiedziała godnie lekarka i pogrążyła się w papierach.
Korytarz był zamykany automatycznie, uwalniano zatrzask naciśnięciem dzwonka w dyżurce. Poszłam do dyżurki pielęgniarek i poprosiłam, by nas wypuszczono, trzeba nacisnąć guzik i drzwi się otworzą. Byliśmy z Markiem jedynymi ludźmi w korytarzu stojącymi bezradnie przez zamkniętymi drzwiami. Ale pielęgniarki rozmawiały ze sobą ostentacyjnie nie zwracając na naszą obecność uwagi. Całe szczęście kobieta w białym kitlu właśnie wchodziła, miała swój klucz. Pobiegliśmy do drzwi i do schodów, by jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz.
Mamę przywiozły dwa ambulanse z dwiema załogami przygotowanymi, że będą mamę nieść na czwarte piętro. Powiedziałam kierowcy, że uprzedziłam szpital, że mamę przewozimy w inne miejsce i mamy nigdzie nie trzeba wnosić, ale wsunąć na oparcie przedniego siedzenia naszego samochodu, gdyż mama nie ma problemów z kręgosłupem i może swobodnie siedzieć. Mamę przewożono jak trupa na leżąco, sześciu mężczyzn zsunęło z noszy mamę na śliskim podkładzie, wsunęli równolegle do przedniej szyby, przekręcili o 90 stopni, wysunęli podkład i posadzili. Wcześniej położyłam na siedzenie chustę z podnośnika. Mama zdawała się zupełnie nie zainteresowana, nic nie mówiła, oparła się o przygotowaną poduszkę. Podziękowaliśmy i zapięliśmy pasy.
W samochodzie przeczytałam wypis szpitalny. Napisano, że mama jest bardzo dobrze odżywiona, ale przybyła do szpitala brudna i z biegunką, którą miała wcześniej w domu. Widocznie lekarce zależało na tym, by obciążyć nią mnie. Rehabilitant napisał, że trzeba usuwać wszelkie niebezpieczeństwa jak dywanik, gdyż może się pośliznąć wstając z łóżka.
Na wsi wjechaliśmy samochodem do ogrodu. Trawa majowa była wysoka, ziemia pokryta białymi płatkami przekwitłych czereśni. Wzdłuż ogrodzenia kwitły tulipany, hiacynty i narcyzy.
Położyłam na trawie dywan, wjechaliśmy po nim wózkiem inwalidzkim i podnośnikiem pacjenta, który też miał kółka. Operacja wyjęcia mamy z samochodu teraz była dziecinnie prosta. Siedzisko z podnośnika, na którym mama siedziała wystarczyło tylko zahaczyć o stalowe ramiona, które wolno wysuwały mamę z samochodu, obracały i sadzały na wózek inwalidzki. Odległość od samochodu do domu pokonaliśmy jadąc wózkiem po dywanie usuwając wcześniej drewniany próg u drzwi wejściowych. Potem z przedpokoju do izby wjechaliśmy podnośnikiem i z wózka inwalidzkiego przenieśliśmy mamę na przygotowane łóżko.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *