ZNOWU DOM
Na drugi dzień po powrocie mamy do domu pan Rysiek, wezwany SMS-em wysłanym przeze mnie do jego firmy przyszedł jak gdyby nigdy nic koło południa i zaraz przystąpiliśmy do mycia mamy z kupy. Powiedział, że w jego firmie jest reorganizacja, że nie ma jeszcze grafiku i papierów, i nawet nie mam gdzie podpisać tej wizyty.
Nazajutrz mama bardzo ożywiona, zdziwiona, gdzie jest, mówiła, że chce do domu.
Mówię, że jest w domu. Chce do swojego domu, do swojej mamy i taty.
Zadzwonił pan Rysiek, powiedział, że nie przyjedzie, bo nie przydzielili nas do niego.
Jakoś pokonałam wydobycie pieluchy, którą źle założyłam wczoraj. Obsrane było całe łóżko, kupa znalazła się w spodniach piżamowych, trzeba było prać prześcieradło, podkład i spodnie. Cudowny wynalazek ten cewnik, dzięki niemu wszystko było stosunkowo suche i kupę dało się przesypać do klozetu.
Wiosna tegoroczna była wyjątkowo piękna, upał na dworze, można było już chodzić z krótkimi rękawami. Za oknem balkonowym pokoju mamy sady przyległych willi kwitły biało, wszystko pachniało kwiatami i unosił się w powietrzu zapach miodu.
Rehabilitant Janusz już się nie odezwał, a jak do niego nazajutrz zadzwoniłam powiedział, że jest w Krakowie i nie będzie specjalnie dla mnie samolotem leciał. Wstrząśnięta takim obrotem jego poprzedniej grzeczności w chamstwo zażądałam jakiegoś kontaktu z jego zwierzchnikami. Firmę prowadził z kolegą, który był szefem.
Zadzwoniłam do pana Mateusza, od którego nazwiska firma wzięła nazwę. Był grzeczny, powiedział, że nic się nie może zacząć bez wysłania listem poleconym orzeczenia o niepełnosprawności mamy i skierowania od lekarza, że takie zabiegi są mamie potrzebne. Udobruchana spytałam, czy usatysfakcjonuję firmę jeśli wymagane dokumenty wyślę mailem. Usatysfakcjonuję. Mail był na wizytówce tylko prosiłam, by go potwierdził. Natychmiast poszłam do lekarza rodzinnego po skierowanie, był już Wielki Tydzień i w przychodni było pusto. Natychmiast Marek zrobił skany i wysłaliśmy dokumenty.
W Wielki Czwartek rano na całe szczęście mama nie zrobiła kupy i ograniczyłam się jedynie do umycia mamy gąbką, oklepania pleców, ćwiczenia rąk i nóg, wylania moczu z worka cewnika. Po południu przyszła pani Ania z Mopsu zobaczyć, czy mama wróciła ze szpitala, czy jej nie oszukujemy i dała podpisać kolejne papiery, gdyż zmieniły się kwoty skutkiem rewaloryzacji, u mnie podwyższono o 5 złotych. Mówiłam, że pan Rysiek dzwonił, że znowu go nam przydzielono, ale dowiedział się za późno i nie przyszedł. Przyjdzie jutro.
Zadzwonił syn, że jedzie jutro samochodem do Wrocławia nagrywać sekcję mandoliny do ścieżki dźwiękowej filmu Pieprzycy o Mieczysławie Koszu, że może do nas wpadnie w drodze powrotnej.
Tymczasem rehabilitanci w dalszym ciągu się nie odzywali. Napisałam znowu do pana Mateusza.
Tym razem dostałam odpowiedź:
Pani Ewo,
Dokumentacja do nas dotarła. Święta są po to aby spędzić je w gronie rodzinnym, a nie w pracy. Zgodnie ze wszystkimi informacjami, jakie Pani przekazałem rozpoczęcie rehabilitacji będzie możliwe najszybciej od 6 maja 2019 roku. Biorąc pod uwagę fakt, że Pani mama jest jak to Pani określa w “ciężkim stanie”, proszę zauważyć, że jest to najszybszy termin rehabilitacji domowej w Województwie Śląskim.
Wesołych Świąt.
Odpisałam:
Dziękuję za odpowiedź. Święta, to Poniedziałek Wielkanocny, jeden dzień wolny od pracy. Nie wymagam by pracownicy Pana firmy pracowali w niedzielę. Mama wyszła 16 kwietnia ze szpitala i mogła być już 16 kwietnia objęta Waszą opieką. Wielkanoc w tym roku jest 21 kwietnia, czyli jeszcze 15 dni. 6 maja mama będzie już w szpitalu, bo rozumiem, że Pańska firma musi spędzać majowe święto też w gronie rodzinnym. Więc wesołej zabawy, Proszę mamę skreślić skreślić z listy pacjentów. Mam nadzieję, że moje wnuki jako podatnicy nie będą już finansować czegoś podobnego.
Odpowiedź
Pani Ewo,
Ponownie Panią informuję, że najszybszy termin jaki możemy Pani mamie przydzielić to 06. 05. 2019 r. Proszę zwrócić uwagę, że mamy również innych chorych, którymi się zajmujemy. Tak więc chorzy, którzy wyjeżdżają do sanatorium od 06. 05. 2019 r. zrobią miejsce na rehabilitację Pani mamie.
Czas oczekiwania na rehabilitację domową refundowaną ze środków Narodowego Funduszu Zdrowia w naszej placówce jest taki jak podałem.
Czy cała biurokracja jest wyłącznie moją winą? Czy może winą systemu?
Bardzo Panią proszę o odrobinę wyrozumiałości, ponieważ termin jaki Pani ustaliliśmy jest naprawdę bardzo krótkim terminem oczekiwania.
W Wielki Piątek posadziłam mamę na łóżku, dałam śniadanie, pastylki, oklepałam i wyćwiczyłam nogi, całe szczęście, że nie zmieniłam pieluchy, bo pan Rysiek zjawił się już przed godz. 10 i razem zmagaliśmy się myciem i wsunięciem nowej. Było to tak wyczerpujące, że zrobiłam mu kawę, sama też usiadłam i napiłam się z nim herbaty. Jest szczupły, ale zawsze to mężczyzna i potrafi przewrócić mamę na bok, czego ja nie jestem w stanie. Ma okulary, ale patrzy na mnie zza okularów, bardzo to dziwne robi wrażenie, jakiejś profesorskiej przenikliwości. Mówi, że musi uzbierać godziny na pół etatu i dlatego jutro przyjdzie też.
Mama około czwartej bardzo się ożywiła, wołała mnie ciągle i mówiła, bym się nią zajęła. Musi ugotować obiad dla Mirki i musi wstać. Mówię, że ja jej nie zdołam podnieść.
– Witek pomoże – odpowiedziała.
– Witek jest we Wrocławiu – powiedziałam znużona. Z jednej strony cieszyłam się, że mama mówi, a z drugiej bałam się tych mów od rzeczy.
– A ja gdzie jestem, nie we Wrocławiu?
– Nie, w Katowicach – tłumaczyłam.
Nic nie zrobiła z tą informacją. Nawoływała dalej i prosiła rodzinę swojego brata mieszkającą we Wrocławiu, by jej pomogli wstać.
Zadzwonił Dominik, że jednak nie wpadnie, że jest koło Nysy, że wraca z jakąś kobietą, że Możdżer bardzo sympatyczny.
Na leżąco, korzystając z filmików YouTube umyłam mamie włosy spuszczając oparcie do poziomu i podkładając ceratę, której koniec był umieszczony we wiadrze. Woda spływała do wiadra. Jak wyschły, na siwe odrosty nałożyłam szczoteczką do zębów wywar z orzecha włoskiego.
Potem ustawiłam mamę w pozycji siedzącej na łóżku opierając o szafę i stertę poduszek wokół tak, by się nie przewróciła. Cały czas mówiła, że ona musi wstać, przecież nie może cały czas tak leżeć. Wreszcie zrezygnowana powiedziała: jestem kaleką.
Położyłam mamę, dałam nocne pastylki bojąc się, że przy takim ożywieniu może nie zasnąć, co będzie dla niej jeszcze dodatkową torturą.
Pojechaliśmy na rowerach na ostatnią godzinę basenu przed zamknięciem, był straszny tłok, wpływałam na tor jak Marek już odpływał, a sąsiedni staruszek jeszcze stał przy poręczy. Po prawej kilka dziewcząt próbowało się bawić, rzucały piłkę. Doszedł ogromny, czarnowłosy mężczyzna z zarostem i wpasował się między mnie, Marka i staruszka. Nagle usłyszałam jego przeraźliwy ryk. W przeciwległym kącie wyciągał z wody wraz ze wszystkimi którzy tam podpłynęli czarnowłosą dziewczynę zupełnie bezwładną. Przypomniała mi się matka, bezwładne młode ciało równie trudno wyciągnąć z basenu. Nadbiegła natychmiast ratowniczka, przewrócili ją na bok i po chwili posadzili. Był to atak epilepsji, ale w tej ciżbie można było jej nie zauważyć. Tylko ten opatrznościowy brunet zauważył co się dzieje i w rezultacie uratował.
Po powrocie rowerem źle się czułam, nie trzeba tyle wysiłku w ciągu dnia.
Sobota Wielkanocna. Mimo, że byłam bardzo śpiąca, nie usnęłam do drugiej i waliło mi serce. Mama chrapała i ciężko oddychała.
O 9:30 głos z telefonu z firmy zatrudniającej opiekunów, czy pan Rysiek jest. Powiedziałam, że jestem bardzo zadowolona z pana Ryśka, uprzedził, że przyjdzie później. Kazała mi oddzwonić jak się pojawi i życzyła wesołych świąt, ale z racji agresywnego, poirytowanego tonu, wypadło to nieprzyjemnie.
Cóż, wspólne trudy fekalne jakoś związały mnie z panem Ryśkiem, musiałam go kryć i go nie wsypywać.
Próbowaliśmy z Markiem uruchomić rowerek elektryczny stawiając go na podłodze jak mamie zwisały nogi kiedy siedziała i w łóżku, ale się nie udało. Fotel bezczynnie stał w rogu pokoju, nawet w trójkę nie dalibyśmy rady mamy na niego przenieść. Marek sam wyćwiczył nogi i ręce, obiecał też że wieczorem oklepie mamie plecy.
Jest przepiękna słoneczna pogoda, aż żal siedzieć w domu. Zbliża się 13, a pana Ryśka nie ma.
Przybył w końcu pod koniec dnia, już nie chciałam słuchać jego tłumaczeń, mówił, że szefowa dzwoniła do niego 13 razy i że wyłączył telefon. Myliśmy wieczornie mamę, Marek pomagał ją odwracać i potem wszyscy troje pakowaliśmy ją na podkład. Pod koniec zrobiła kupę i trzeba było powtarzać wszystko od początku.
Resztę dnia nic nie mówiła i znowu pogrążała się w letargu. Ale miała bardzo dobry apetyt, zjadła całego gołąbka i powiedziała, że pyszny. Na kolację zrobiłam kaszkę kukurydzianą z białym serem i zjadła prawie cały talerz. Mówiła, że teraz będzie się modlić, ale cały czas zasypiała.
W nocy na Niedzielę Wielkanocną bardzo dobrze spałam, obudziły mnie dzwony kościelne, ale chyba nie biły zbyt wcześnie, bo jak wstałam, było już wpół do siódmej. Przepiękna pogoda, aż żal siedzieć w domu.
Pan Rysiek przyjechał koło 14, mama nie zrobiła kupy i właściwie przyjechał niepotrzebnie. Mówił że w Czeladzi dużo pijaków, gestem wskazawszy na szyję i jakoś to mówił nie oznajmiając, tylko z wyrzutem, potem powiedział, że kupi sobie po wszystkim piwo.
– Dzisiaj chyba wszystko zamknięte – zatroskałam się.
– Nie, nie – odpowiedział.
Wyszłam z nim razem i poszliśmy kawałek do cmentarza, jechał autobus, ale on w niego nie wsiadł. Jak wracałam drugim wejściem od strony działek, szedł w moim kierunku i niechęcąco znowu spotkaliśmy się zażenowani. Mówił, że jutro na pewno do nas przyjedzie. Chyba szukał na osiedlu bezskutecznie otwartego sklepu z piwem.
Poniedziałek Wielkanocny. Przepięknie na dworze, bzy już w pączkach. Pan Rysiek koło 14 zadzwonił że jest na rondzie i że nic nie jeździ, ale że na pewno dotrze. Faktycznie, w czasie świąt komunikacja miejska zamiera.
Wyczułam pod wodą kolońską zapach alkoholu, mama znowu nie zrobiła kupy, ale odkryliśmy nowe odparzenia i posmarowałam maścią. Bardzo szybko dałam mu kawę i małą wielkanocną babeczkę, nic oprócz tego nie mieliśmy w domu na święta. I chciałam tylko, by wreszcie poszedł, bo podobno miał jeszcze jechać do Będzina do kolejnego pacjenta i do ciotki na święta, ale wcale się nie spieszył.
Rozsiadł się, przymierzał do dłuższej pogawędki. Zaczął od pytania, czy byłam na Kaszubach, wymienił jakąś miejscowość. Pytam znużona, udając zainteresowanie, dlaczego taka lokalizacja. Był tam z rodzicami na wczasach. Wyraźnie potrzebował kogoś na te samotne święta. A tu nic się nie kleiło, ja chciałam, by już poszedł. Wyszłam z nim, na dole powiedział, że rozumie, że jestem zdenerwowana.
Poszłam znów na cmentarz zasadzić mieczyki, grób ojca kwitł pięknie hiacyntami, tulipanami i narcyzami i wypadałoby go podlać, ale nie miałam siły. Jak wróciłam do domu lunął krótki, wiosenny deszcz i zaraz wyjrzało słońce.
Już po świętach we wtorek dałam mamie śniadanie i pastylki, posadziłam, cały czas spała.
Decyzja o przyznaniu dofinansowania do podnośnika z MOP-su przyszła w Wielki Piątek, tak, że już o 8 byłam u nich i zabrałam do podpisu mamie umowę. Pojechałam jeszcze na Stawową, ale stoisk warzywniczych z tanimi owocami i warzywami jeszcze nie było. Chciałam tam wracać rowerem z umową, ale jest pod górę i pojechaliśmy samochodem, niefortunnie, było mnóstwo aut i korków. Pulchna urzędniczka powiedziała, że nie musimy kupować tego podnośnika, o który prosiliśmy, że może być tańszy, a nawet używany, byleby od firmy która wystawi rachunek i gwarancję. Zaczęliśmy natychmiast szukać ofert w Internecie na stronach z używanym sprzętem medycznym. Niestety podnośników chciały się pozbyć tylko prywatne osoby.
Zrobiliśmy zakupy w Carrefourze i byliśmy przed dwunastą w domu. Gdyby pan Rysiek był, na pewno by zadzwonił na komórkę. Już nie przyszedł.
Po powrocie przebraliśmy mamę i włożyliśmy świeże prześcieradło. Byłam bardzo zmęczona i znowu wieczorem kołatało mi serce.
W środę zbudziłam się o 4:30 kompletnie wyspana. Mama jadła śniadanie przez sen i jak ją posadziłam, cały czas spała. Pojechaliśmy na Kossutha po dofinansowanie do podkładów, coraz trudniej znoszę czekanie. Numerek na tablicy nie wyświetlał się długo. Wreszcie głos komputerowego czytacza wywołał mój numer, a kobieta w oszklonym boksie zdawała się poirytowana. Skserowała oświadczenie o niepełnosprawności i dołączyła do dokumentacji mamy, a ja się zastanawiałam, czy po śmierci tych wszystkich chorych ludzi usuwają papiery i po jakim czasie. Mamie przysługuje na mocy dokumentu o najwyższej niepełnosprawności nieograniczona liczba refundowanych pieluch, o czym nikt mi nie powiedział wcześniej. Ustawa jest od lipca ubiegłego roku.
Poszłam jeszcze do informacji spytać, czy mogę korzystać z przychodni gminnej, jak będę na wsi. Tak, bo nie ma obowiązkowego zameldowania, ale mogą się nie zgodzić. Trzeba pokazywać wszędzie orzeczenie o niepełnosprawności na mocy którego mama ma wszędzie pierwszeństwo. Mam pokazać orzeczenie w Tommedzie i pielęgniarki powinny być przydzielone szybciej.
Jedziemy do szpitala geriatrycznego, gdzie mogą na mocy tego orzeczenia przyspieszyć przyjęcie mamy. W czasie jazdy zadzwonił pan Rysiek, że jest pod drzwiami. Powiedziałam, że za 15 minut wrócimy. Niestety przy pulpicie przyjmowano starego mężczyznę chyba wraz z żoną, albo żona mu tylko towarzyszyła, z tyłu stał syn i długo z przypomnienia starca i żony wpisywano dane. Żona przypominała sobie długo swój pesel i kilkakrotnie myliła się podając numer telefonu komórkowego, wreszcie zrezygnowała i podała numer stacjonarny, który znała bezbłędnie. Okazało się, że do powiadamiania się o zdrowie starca mogą być tylko trzy osoby i wybór padł na syna mieszkającego w Krakowie. Stojący z tyłu syn zaczął dzwonić do brata i czekać, aż ten przyśle SMS-em swój pesel. Urzędniczka przy komputerze z całą satysfakcją czekała na te dane, a ja spytałam jak to długo jeszcze będzie trwało.
– Przecież mam tylko dwie ręce – odburknęła.
Tymczasem syn zaczął przepytywać ojca ze znajomości nazwy ulicy, na której drugi jego syn mieszka w Krakowie.
– Orrl..? – podawał podchwytliwie syn, nie bacząc, że czekam. Chyba wszyscy odczuwali łącznie z urzędniczką sadystyczną satysfakcję.
– Orla! – wykrzyknął triumfalnie starzec.
Urzędniczka dała wszystkim do podpisu stos dokumentów i zdawało się, że procedura się kończy, ale gdzie tam. Poszła wydrukować kilka stron naklejek i przyklejała je na wszystkie kartki. Tymczasem cała rodzina przyjętego starca poszła do izby przyjęć, a żona na odchodnym wsunęła za komputer tabliczkę czekolady, za którą urzędniczka podziękowała. Wtedy zamykając ich teczkę poszła ją zanieść do izby przyjęć i wróciwszy zwróciła się do mnie. Zaczęłam pokazywać orzeczenie i mówić o co mi chodzi, popatrzyła na grafik, stwierdziła , że obowiązkiem jej jest przyjąć mamę do 10 dni na to orzeczenie, a ja jej pokazuję dzisiaj i więc liczy się te 10 dni od dzisiaj.
Wtedy zadzwonił pan Rysiek i powiedział, że nie będzie dłużej czekał, że pojedzie do podopiecznego na Techników. Tymczasem urzędniczka zwróciła się już do przybyłego nagle nowego pacjenta i szybko zakończyłam rozmowę. Rzuciła mi jeszcze, że 2 maja wyjeżdża i że przekaże sprawę koleżance, że najwcześniej mam dzwonić 7 maja.
Pan Rysiek przyjechał o 14, bardzo mnie drażnił i hamowałam się, by mu czegoś nie powiedzieć, szczególnie, że zachowywał się jak zbity pies, kilkakrotnie wytarł buty o wycieraczkę mimo, że na dworze lato i nie było czego wycierać.
– Pan nie był wczoraj i nie powiadomił mnie, że nie przyjdzie – zaatakowałam uprzedzając to, co mam mu do powiedzenia, by cios był usprawiedliwiony.
– Mama jutro jedzie do szpitala – skłamałam. I już jutro niech pan nie przychodzi. Powiadomiłam Mops, ale nie dzwoniłam do pana szefowej, bo chciałam, by pan przyszedł, bo pewnie by pytała, czy pan był wczoraj.
Serce się krajało, jak pan Rysiek wił się i dopytywał, a ja wiedziałam, że kolejnej wizyty pana Ryśka już nie przeżyję i muszę się jak najprędzej go pozbyć, by nie wybuchnąć.
Mama nie zrobiła kupy i ograniczył się do kilku pociągnięć gąbką okolic krocza, przewróciliśmy mamę na bok i posmarowałam maścią odleżyny. Zrobiłam mu kawę i tłumaczyłam, że do września nie potrzebuję usług opiekuna. Był zaszokowany i cały czas pytał, gdzie mama jedzie i kiedy.
– Skoro pan nie pamięta, ja powiadomię pana szefową.
– To niech pani powiadomi – mówił zrezygnowany. Ja chcę tylko wam pomóc.
Na pocieszenie dodałam, że przecież jesteśmy zadowoleni, ale tak się składa, że mama jedzie jutro do szpitala a potem do szpitala w Chrzanowie. Do Chrzanowa? – był zaskoczony. Tłumaczyłam, że mam tam chałupę letnią i jadę tam na lato. Wszystko mu to jakoś nie pasowało i cały czas międlił uzyskane ode mnie wiadomości ciągle po kilka razy pytając.
– Niech pan pije kawę – przynaglałam go pragnąc tylko, by sobie poszedł. Zapach alkoholu maskowany nie wiedzieć czym, nagle się uwolnił i dotarł do mnie.
– Ja to chyba się dzisiaj upiję. I powieszę – powiedział jakby do siebie, a mnie przestało to interesować. Poszłam do pokoju się przebrać, bo zaraz miałam iść do lekarza po recepty i skierowanie do szpitala w Chrzanowie i przewóz mamy karetką na 7 maja.
Kiedy pan Rysiek pił kawę zadzwonił ktoś do niego. On tłumaczył, że on przecież nie wziął.
– Nic panu nie brałem – mówił pan Rysiek jednostajnym, martwym głosem do telefonu.
Kiedy ubierałam buty i otwierałam drzwi powiedział, że właśnie podopieczny oskarżył go o kradzież coca-coli. Oskarżali o kradzież wszystkiego, nawet komórki, łkał pan Rysiek.
– Ma pan obrzydliwą pracę – mówiłam na schodach. Niech się pan zgłosi do psychiatry, by coś dali na pokonanie takiej pracy. Pan się wykończy psychicznie.
Pod klatką schodową podałam mu rękę i jak najszybciej się pożegnałam, by nie patrzyć na niego. Był bardzo chudy i drobny jak klasyczny alkoholik, budził litość, a zarazem irytację, a ja natychmiast poczułam wyrzuty sumienia na widok takiego ludzkiego nieszczęścia. Chciał mi tyle opowiedzieć o swojej pracy i podopiecznych, a ja nie chciałam nic wiedzieć, jego opowiadania nie były składne, komórki mózgowe wypalone i opowieści nic dla mnie nie były warte. Może ktoś, do kogo chodził był samotny i potrzebował pogadać, ja nie. Spieszyłam się, poszłam wyrzucić śmiecie, wróciłam po rower, pojechałam do biblioteki po Diderota, wróciłam i za pięć minut przed czasem byłam w przychodni. Znowu czekanie przed gabinetem, wreszcie mnie zawołała ta najładniejsza, młoda lekarka. Była tak grzeczna, tak nic nie chciała wiedzieć o niczym, że zrobiło mi się mdło. Wypisała i wydrukowała wszystko o co ją poprosiłam, jak automat.
Nie miałam już siły ćwiczyć mamy, która nie chciała nic jeść na kolację. Spytałam, czy chce śledziki, powiedziała że nie, ryby na noc nie. Była ożywiona, chciała znowu wstać, spytałam, czy spuścić oparcie, nie, bo nie będzie mogła spać.
W czwartek pan Rysiek jeszcze zadzwonił pytając, czy mamę już zabrali, powiedziałam, że zabiorą jutro. Widać coś podejrzewał.
Sami z Markiem umyliśmy mamę i wygimnastykowali, zmienili prześcieradło. Całe szczęście nie zrobiła kupy i wszystko przebiegło gładko. Niestety, nie byłam w stanie obrócić mamy na bok, a tylko w ten sposób mogę wsunąć nową pieluchę i umyć.
Nastał maj piękny i słoneczny, wszystko za oknem kwitło, bzy we wszystkich odcieniach fioletu i białe są od strony balkonu. Kwitły też już kasztany.
Marek pomógł mi w przesunięciu mamy na bok i trenowaniu kończyn mając w nosie zatyczkę i maskę na twarzy. Po wczorajszym braku kupy tym razem zrobiła dwa razy. Powtórnie dajemy nową pieluchę wieczorem.
5 maja szczęśliwy telefon ze szpitala geriatrycznego, że zwolniło się jedno miejsce i dzień wcześniej możemy przyjechać. Biegnę do przychodni, tak przyjadą jutro ambulansem, ale zaczynają pracę o ósmej i nie mogą być tam też na ósmą jak zażyczył sobie szpital.
Rano umyłam mamę i przebrałam, dałam spodnie na podróż. Ale nie ma ich nawet o 9, tymczasem czuję, że mama zrobiła kupę. Nie ma już jak jej przebrać, mogą być lada chwila. Wreszcie są, znoszą z wysiłkiem, siadam w karetce naprzeciwko mamy. Mama opatulona szalem drzemie.
Na izbie przyjęć mnóstwo ludzi mama jest piąta w kolejce. Spóźniliśmy się i za karę musimy odczekać. Szpitalny wózek inwalidzki, na który przeniesiono mamę stoi pod ścianą. Czekamy.