Lata sześćdziesiąte. Ewa (27)

Heniek od dawna interesował się Danką, ale ona nigdy na niego nawet nie spojrzała.
Był chłopakiem z rodziny śląskiej i przy byle okazji wyśmiewał się z Zagłębiaków, opowiadał niezliczone historie jak „hanysi” dokopywali „gorolom” na meczach piłkarskich i nie tylko tam, ale i w bramach i na ulicy. Trudno było zrozumieć dlaczego startuje do Danki, delikatnej dziewczyny z Sosnowca. Ewa nie dowierzała tym opowiadanym przez Heńka historiom, nikt w klasie nie antagonizował mieszkających w przeciwnych stronach Katowic. W Ewy domu nigdy się o czymś podobnym nie mówiło, a takie podziały stanowiły egzotykę.
Danka nie interesowała się Heńkiem, nie dlatego, że nie trawił Zagłębiaków jako 100 procentowy „Ślonzok” – jak twierdził, ale z czysto prozaicznych powodów: Dance marzył się smukły delikatny brunet, taki jak Bogdan. Heniek był wprawdzie też brunetem, ale o grubej kości i takim w obejściu bez żadnej finezji. Nie, Heniek nie mógł pasować do żadnego romantycznego wzorca mężczyzny zdechlaka pogrążonego w zawiłościach metafizyki i poezji. Heniek był plebejsko prostolinijny i praktyczny, do nauki się nie przykładał, ale dzięki wrodzonemu sprytowi zawsze jakoś wybrnął z najgorszych opałów przy braku jakiejkolwiek wiedzy na zadawane przez uczących pytania i braku odrobionych zadań domowych. Witalność Heniek demonstrował opowiadając o piłce nożnej i piwie, a pieśni biesiadne dominujące każdą ich wycieczkę szkolną pochodziły z rajdów górskich, na które chodził ze studentami jako ich najmłodszy uczestnik i naśladował ich zachowania. Wkrótce został przewodniczącym klasowego ZMS-u i profesorowie oceniali go zawsze łagodniej, a klasa akceptowała jego ludowy humor i celność ripost. Lubił się znęcać nad Piotrkiem z Kochłowic i dawać odczuć swoją wyższość katowiczanina – syna sztygara z bogatszego domu niż Piotrek, wychowywanego tylko przez matkę.
Ale te droczenia były w normie. Chłopaków rozsadzała energia i Ewa nie wiedziała, czy ma się ująć za Piotrkiem, czy to tylko ich gra wzajemnie pożądana. Różne powiedzonka Heńka typu: „pasuje ci to jak świni siodło”, „puknij się w ta gowa gumowym młotkiem” czy Krystiana „idę wylać wodę z kija”, były Ewie tak samo niemiłe jak wszelkie ugrzecznienia i podlizywania. Właśnie obserwowała, jak Heniek, by zbliżyć się do Danki, zakolegował się z Krystianem myśląc, że on tworzy z Ewą parę, a przecież był zupełnie inną osobowością i nie mieli nic ze sobą wspólnego.
Lecz Danka, która pomagała Ewie w unikaniu niechcianego towarzystwa Krystiana, ku zdziwieniu Ewy, biernie ulegała nieśmiałym zalotom Heńka udając, że nie wie, o co mu chodzi.
Ewa pamiętała jej list z ubiegłych wakacji, który dostała w Gdańsku Stogach i który popsuł jej cały słoneczny dzień na plaży. Danka pisała entuzjastycznie, że jest mnóstwo chłopców na kolonii, że jako jedyna wśród męskiego obozu cieszy się wielkim powodzeniem i na dodatek dostała list od Bogdana, bardzo ozdobny i bardzo czuły. Ewa odebrała wtedy ten list jako jakieś odgrywanie się na niej, a przecież teraz Bogdan, ani na jedną, ani na drugą nawet nie raczył spojrzeć przesiadując wszystkie przerwy z Izą.
Po tym liście gwałtownie zapragnęła też kogoś mieć, ale koledzy Andrzeja na nią nie zwracali uwagi, a chłopak, który mieszkał w ich nadmorskim domu był okropny. O rok starszy, niepozorny, dość niski blondyn, chodził na dodatek w krótkich skórzanych spodenkach tyrolskich, co już go w oczach Ewy na wstępie dyskwalifikowało. I to imię. Raz jego ojciec chcąc go zawstydzić zatrzymał Ewę jak wychodziła z łazienki i powiedział, że Hieronim krzyczy w nocy Ewa, Ewa, Ewa. A Hieronim, stojący obok zrobił się czerwony.
Wynajmowane pokoje prowadziły przedpokojem do wspólnej łazienki i chcą nie chcąc zawsze się na kogoś natykało. Kiedy Ewa w nocy wstała na siku, choć był mrok wyczuła czyjąś obecność. Otworzyła drzwi, ale nikogo nie zauważyła w ciemności. Spytała głośno, czy ktoś tu jest? Odezwał się cicho: “ja”. Hieronim stał skulony w rogu. Wtedy zauważyła go, jego błyszczące oczy i uciekła.
Ewa nie mogąc się zwierzać Dance, czując jej fałsz i złe intencje, radziła sobie ze sobą pisaniem czarnych wierszy i czytaniem. Przeczytała „Czerwone i Czarne” Stendhala i dowiedziawszy się, że wielka namiętność grozi śmiercią, poczuła się w swej samotności trochę lepiej. Napisała wiersz i zatytułowała go „Julianie Sorel!”, który rymował się ze słowem „cel”.
Ale jej cel kochania nie miał żadnych widoków i stawała się coraz bardziej smutna, nasiąkała nim, podczas gdy wszystko wokół kipiało młodością i życiem. W powietrzu czuć było, mimo swędu dymów z kominów nadciągającą wiosnę i Ewa wspomniała z nostalgią zaprzepaszczony związek z Bogdanem. Podobał jej się przyjaciel Andrzeja Maciek i od niemal roku często odwiedzający Andrzeja Marian, ale oni nie zwracali na nią uwagi, szybko wchodząc w połówkę pokoju Andrzeja, nie zamieniając z nią ani jednego słowa.
W klasie oprócz natarczywych zalotów Krystiana, które działały na Ewę odwrotnie, niż Krystian by sobie życzył, nikt się do niej nie zbliżał uważając, że jest tym Krystianem zajęta.
A Ewa zaczęła wzdychać do Janusza, idealizować go i dyskretnie obserwować jego indywidualistyczne zachowania, które przecież też nie miały nic wspólnego z młodzieńczym, romantycznym wyobrażeniem. Janusz nagminnie spał w końcu ostatnich ławek rzędu chłopców, nie interesował się życiem klasy, nie dogadywał, nie ripostował, nie rozśmieszał klasy, w miarę przygotowywał się na tyle, na ile było to potrzebne, by zaliczyć przedmiot i nikomu się nie narazić. Nie był to nawet konformizm, ale jakaś obezwładniająca smutna konieczność powszedniego marazmu, by w procesie degradacji i ubożenia zachować resztę swojego jestestwa być może na lepsze czasy. Wkrótce odniósł nie tylko klasowy, nie tylko szkolny, ale nawet ogólnoświatowy rozgłos wygrywając konkurs na plakat UNICEF-u, projektując kulę ziemską, na której przechylona belka symbolizowała huśtawkę, a na niej balansowały kolorowe dzieci.
Wszystkie klasy miały za zadanie na projektowaniu zrobić plakat, ale tylko plakat Janusza zdobył uznanie i szkoła, która miała mierne wyniki na tle innych szkół plastycznych nagle dzięki Januszowi wypłynęła na szerokie wody zajmując pierwsze miejsce. Profesor od malarstwa, który nie wiadomo dlaczego decydował o wygranej sumie 1000 złotych, którą Janusz z całego serca pożądał, kategorycznie się sprzeciwił wypłacie gotówki. Janusz zamiast pieniędzy dostał skierowanie na wakacyjny międzynarodowy obóz językowy.
Janusz nagle stał się sławnym człowiekiem i awanse Ewy stawały się jeszcze bardziej nierealne. Jednak po intensywnym wyeksploatowaniu swoich uczuć wobec kogoś, kto nie tylko jej nie dostrzegał, ale nawet nie zdawał sobie sprawy, że istnieje ktoś taki w klasie, przekonała się boleśnie niebawem, że po trzech latach wspólnego chodzenia do jednej klasy, że nie zna nawet jej imienia.

27 lutego wydalono ze szkoły Henię. Nie komentowano tego, a ona nawet się nie pożegnała. Ewa bardzo to przeżyła.

Powszednią nudę nagle rozproszył pożar szkoły, który stał się chwilową sensacją i ulgą w rutynie nauczania na przedwiośniu 1968 roku.
Jak się później okazało, uczeń ścigany przez Żabę – żonę dyrektora – uciekając, wyrzucił niedopałek papierosa gdzieś w pomieszczeniu najwyższego piętra budynku, lub, jak mówili inni, na strychu, choć to przecież niemożliwe, by Żaba poniżyła się do gonienia ucznia w takich miejscach. I kiedy wszyscy uczniowie wylegli na ulicę zobaczyli otwartą bramę garażu otwieraną codziennie jedynie tylko na chwilę, by wpuścić dekawkę z brezentowym dachem, którą dyrektor tam garażował. Z niej wynurzali się nauczyciele, taszcząc pod pachą dzienniki jako coś widocznie najcenniejszego do ratowania w chwili zagrożenia.
I kiedy z żalem zobaczyli ich wychowawczynię obładowaną dziennikami, wiedzieli już, że niestety i dziennik ich klasy się z pożaru uratował.
Straż pożarna, która pojawiła się na Wita Stwosza uporała się szybko z pożarem, gęsty dym towarzyszący całemu wydarzeniu wydobywający się z najwyższych kondygnacji przesłaniał języki ognia, które nie pokazały się zgromadzonym na dole tłumom młodzieży. Zwolniono wszystkich do domu i cały incydent stał się wydarzeniem raczej wstydliwym niż czymś, co miałoby jakieś konsekwencje w szukaniu winnego. Nigdy nie dowiedzieli się żadnych szczegółów o przyczynie pożaru.

Tymczasem poza szkołą Katowice brnęły w coraz większy rozgardiasz i końca nie było widać. Zamiast zapachu miodu z nielicznych drzew i krzewów puszczających pierwsze kwiaty i pąki, unosił się w powietrzu kurz wyburzanych domów, fruwające płaty czarnej sadzy z kominów mieszały się z pyłem betonu. Wyburzając domy przy Dworcowej i Kościuszki poszerzano 15 Grudnia, aż do skrzyżowania Kościuszki i Kochanowskiego.
Budowano cały czas dworzec zaplanowany na 1970 rok, ale nic nie wskazywało, że zostanie ukończony kiedykolwiek. Po wyburzeniu domów, nagle odsłonił się jakiś gigantyczny dół, a plac przed dworcem obniżył się o 2 metry. Ale powoli z nieładu zaczęły wyłaniać się odwrócone betonowe parasole na cienkich słupach.
Piął się też w górę widoczny dla Ewy, jak wychodziła z podziemia Ronda, 18-kondygnacyjny drapacz chmur, biurowiec centrali DOKP.
„Superjednostka” budowana dla 4 i pół tysiąca lokatorów jako największy budynek mieszkalny w Polsce miała już wszystkie kondygnacje i kryto ją dachem. Gigantyczny mrówkowiec między Armii Czerwonej, Dzierżyńskiego, Zawadzkiego i Piotra Skargi miał 16 pięter i Ewa mimowolnie liczyła je jadąc codziennie tramwajem.

Groza marcowej bieganiny Andrzeja i Mariana po ulicach Katowic udzielała się Ewie, ale niewiele z tego zrozumiała. Odczuła cały romantyzm protestu i zanotowała w swoim notesiku to, że prasa kłamie i trzeba przeciwko temu protestować, ale tak naprawdę, nie miała pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. Gazety były takie jakie były, nawet na zwykłej akademii szkolnej wszystko aranżowano i cenzurowano. Nawet na lekcji, kiedy miał przyjść wizytator „niespodziewanie”, polonistka poprzedniego dnia rozdawała role, które trzeba było wykuć na pamięć i wygłosić przed wizytatorem. A co dopiero w takiej „Trybunie Robotniczej” z tak monstrualnym nakładem. Pewnie że kłamie, jak ma nie kłamać?
Absurd tych studenckich postulatów nawet jej nie zaciekawiał, bała się tylko, że brat i Marian zostaną któregoś dnia pobici. Nigdy nie rozumiała tych scen w filmach, kiedy po brutalnej bójce aktorzy otrzepywali się, jak gdyby nigdy nic, podczas gdy w prawdziwym życiu byle upadek powodował kilka dni rekonwalescencji. A takie bicie pałką milicyjną może przecież trwale okaleczyć człowieka na całe życie.

W kwietniu były rekordowe temperatury i upały letnie dochodzące do 30 stopni i rozleniwiały wszystkich, a końca roku nie było widać. Po przebrnięciu akademii i pochodu pierwszomajowego, który z racji marcowych zamieszek był jeszcze bardziej okazały i absurdalny, Ewa skorzystała ze szkolnego ogłoszenia, że jest możliwość zrobienia prawa jazdy. W klasie zgłosiły się tylko trzy osoby i od początku czerwca spotykali się teraz – Romek, Jadźka i Ewa w starej Warszawie obok łysego, z brzuchem piwnym instruktora i obsesją seksualną.
Instruktor opowiadał cały czas o jakiś albumach z gołymi kobietami, w przerwach patrzył na ulicę i pokrzykiwał, jeśli Ewa zrobiła coś nie tak. Przesiadywali się do kierownicy, zawsze dwie osoby siedziały z tyłu i instruktor był sparaliżowany ich obecnością, co powodowało jego permanentną agresję i szydzenie ze swoich uczniów. Jeśli komuś z nich gasł silnik wpadał w szał, potem się opanowywał i ta huśtawka nastrojów była nie do zniesienia. Stara Warszawa dla Ewy, najniższej z całej trójki była jeszcze dodatkową katuszą, miała przednią szybę tak wysoko, że zapadając się w fotel nie widziała ulicy, a przez tylne, niewielkie okienko nic nie widziała.
Kurs prawa jazdy był drogi i gdyby nie to, że nie chciała zmarnować pieniędzy rodziców dawno by zrezygnowała. O wiele lepiej zapowiadały się jazdy na motocyklu, instruktor był przemiły i z tylnego siedzenia podczas jazdy delikatnie instruował. Mówił Ewie o jej pachnących włosach, które smyrgały jego twarz w czasie jazdy, ale niestety Ewa wjechała w płot z siatki i gdyby nie amortyzacja siatki, pewnie by się przewrócili. O rezygnacji z kursu na motocyklu instruktor dowiedział się po jej kilku nieobecnościach i bardzo ją przepraszał, a Ewa nie miała pojęcia za co, to ona przecież paliła się ze wstydu, że nie potrafiła tak ciężkiej dla niej maszyny opanować.
Za to teoretyczny egzamin zdała bardzo dobrze i nawet najtrudniejszy manewr – cofanie Warszawy zdała. Miała już prawo jazdy i w najbliższą rodzinną przejażdżkę Fiatem zaproponowała, że będzie kierować. Ojciec niechętnie oddał jej kierownicę. Cały czas ją strofował, a kiedy zdenerwowana wjechała w pobocze, kazał jej się przesiąść i już nigdy jej kierownicy nie oddał.

Dotarli wreszcie do rozdania świadectw na Piotra i Pawła. Ewie z Danką przydzielono praktykę uczniowską we Wrocławiu, z czego bardzo się ucieszyły.
Uczniowie Liceum Plastycznego o profilu zabawkarskim rozjechali się tego lipca po całej Polsce. Spółdzielczość zabawkarska od lat powojennych była ważna dla gospodarki Polski Ludowej, gdyż dostarczała dewizy. Nie widywano w sklepach zabawek produkowanych w kraju, wszystko szło na eksport. Ewa pamiętając zabawki z portu lotniczego w Gander i Shannon, ciekawa była tych zabawek i miała nadzieję, że dorównują tamtym. W sklepach panowała ogólna tandeta, zezowate misie i upiorne lalki, a Ewa zawsze odczuwała niedosyt zabawek mimo swojego z nich wyrośnięcia. Produkowano w Polsce zabawki z drewna, tworzyw sztucznych, metalu i tekstylne. Produkowano zazwyczaj za sprowadzane za cenne dewizy materiały, stąd brała się też ich nieosiągalność na polskim rynku, bo słano na zachód niemal wszystko, co wyprodukowano.
Spółdzielnie w poszczególnych miastach był sprofilowane. Kielecka spółdzielnia „Gromada” specjalizowała się w drewnie, „Częstochowskie Zakłady Zabawkarskie” w tworzywach sztucznych, a Spółdzielnia „Palart” z Wrocławia w metalu. I tam jechała Ewa z Danką.
Kiedy dotarły do Wrocławia skrupulatnie dobierając kilka miesięcy garderobę i starając się, by były do siebie z wyglądu podobne (zabrały identyczne białe mini spódniczki z białym plastikowym paskiem i białe bluzki). Pojechały z dworca tramwajem na Szczepin na Kruszwicką 26/28.
Szczepin był na zachód od Rynku, otoczony od północy Odrą. W czasie II wojny światowej Szczepin zbombardowano, po wojnie postawiono tu osiedla mieszkaniowe z betonu, ale poniemiecka fabryka z czerwonej cegły cudem ocalała i tam właśnie uruchomiono największą w kraju spółdzielnię wyrobu zabawek mechanicznych, wrocławski „Palart”.
Przywitał ich w administracji młody pracownik wręczając adres prywatnej kwatery państwa Chrzanowskich i bloczki na obiady.
Pojechały na drugi koniec Wrocławia niebieskim tramwajem na osiedle, gdzie stały domy podobne do tych na Koszutce, na ulicę Orzeszkowej. Kobieta wynajmująca prywatną kwaterę niewiele z nimi rozmawiała, pokój był niewielki, ale i tak większy niż te, które miały w swoich rodzinnych domach. Były bardzo szczęśliwe. Wpięły w swoje długie, rozpuszczone włosy sztuczne duże margerytki i ubrały mini spódniczki nie za krótkie, bo ani matka Ewy, ani matka Danki nie zgadzały się na długość jakie trzeba było w to lato nosić, by zwrócić uwagę na ulicy.
Stawiły się jak przykazano o świcie w fabryce i stanęły w kolejce do zegara przy wejściu z tłumem milczących, szarych kobiet. Skierowano je do niewielkiej brygady kilkudziesięciu młodych dziewcząt siedzących przy długim stole. Reszta fabryki furczała maszynami i swoim jednostajnym rytmem dnia, a tu w tej sali było względnie przyjemnie. Dziewczyny ich nie powitały, nikt nikogo nie zapoznawał, oceniły je tylko badawczo nic nie mówiąc. Młody brygadzista, popisując się podszczypywaniem swoich pracownic był widokiem Ewy i Danki usatysfakcjonowany.
Pracowały miesiąc tak jak wszystkie dziewczyny, poza jedną, która była do pilnowania pozostałych kiedy brygadzista wychodził i która ich nie lubiła. Miała bujny biust i na pierwszy rzut oka już było widać, że łączą ją z brygadzistą intymne stosunki.
Przestraszone wykonywały to, co im podkładano, zazwyczaj było to gradowanie, czyli obcinanie nożem pozostałości z plastikowych wytłoczeń. Kiedyś brygadzista przyniósł stoper i zmierzył ich pracę i ku konsternacji pozostałych pracownic przewyższało to jakąkolwiek normę, co spowodowało, że je jeszcze bardziej w zespole znienawidzono.
Po pracy wychodziło się długo, bo wszystkim wychodzącym sprawdzano torebki, obmacywano całe ciało szukając ukrytych części zabawek, które pracownice mogłyby w domu sobie same złożyć i sprzedać.
Wracały do domu zupełnie skonane, a chciały przecież skorzystać z Wrocławia.
Pierwszej niedzieli wyelegantowane w swoich białych spódniczkach pojechały na Sępolno do kuzynki Ewy, Mirki, ale ta przyjęła je chłodno i nie zamierzała poświęcać im czasu ani z nimi zwiedzać Wrocławia, trenując biegi na pobliskim stadionie i chodząc na pokazy żużlowe.
Zabrały się więc stamtąd szybko i chodziły po Wrocławiu same. Pewnej niedzieli w jednej z uliczek odchodzących od Rynku otoczyła je grupka młodych mężczyzn. Mieli ordynarne twarze i Ewa odczuła ten sam seksualny impuls, taki jak wtedy, kiedy zobaczyła Hieronima w łazience.
Siłą pociągnęli je do bramy, wszystko odbywało się błyskawicznie. Zaczęły krzyczeć i się wyrywać i zdawało się że już po nich. Jednak w pustej ulicy nagle ktoś się pojawił i to było ich wybawienie, chuligani rozpierzchli się i znikli.
Na pocieszenie Danka zaordynowała, że w poniedziałek kupią wspólnie elektryczną maszynkę do gotowania i patelnię, i zrobią sobie placki ziemniaczane. O skorzystaniu z kuchni w domu nie mogło być mowy, musiały kupić jeszcze tarkę do ziemniaków. Ewa uważała to za stratę czasu, i tak były wykończone i niedospane rannym wstawaniem i dojazdami, ale Danka pragnęła tych placków jak nikt nigdy i Ewa uległa posłusznie robiąc je z nią, a potem jedząc.
Listy przychodziły do nich tylko od Krystiana, czasami nawet dwa dziennie. Krystian miał załatwioną praktykę przez swojego ojca w jego pracy, który miał duże wpływy w Komitecie Rodzicielskim i chyba Krystian w kwestii wyboru praktyki nie miał nic do gadania. Po prostu jego ojciec nie zgodził się, by sam gdzieś wyjeżdżał z Katowic.
Ewa nie miała pojęcia, jak ojciec Krystiana zdołał przekonać szkołę, że Śląskie Zakłady Mechaniczno-Optyczne „OPTA” mogą zaliczać się do fabryki zabawek, ale też zazdrościła, czytając w listach Krystiana, że nic tam nie musi robić, skoro zabawek tam nie ma. One też zabawek przecież w swojej fabryce nie widziały, a musiały jechać 200 kilometrów i tyrać osiem godzin, oglądając tylko polistyrenowe światła przednie i tylne do Fiata 125 P, którego można było kupić tylko za dewizy zarówno prawdziwego, jak i zabawkę. Na dodatek nigdy nie było wiadomo, kiedy zaczną być obściskiwane. Brygadzista kilkakrotnie proponował Ewie wyjazd z nim samochodem do chałupników po części, a ona się jakoś wykręcała, mimo, że nie musiałaby w tym czasie gradować tych świateł.

„- Wiesz jak tak dziwnie traktują mnie i “koleżankę” (ta mała, tłusta i piekielnie ograniczona z IV) z szacunkiem cały czas per pan, pani, nawet częstują papierosami, pracy żadnej, czasem z łaski zaprojektuję plakat, nową formę okularów i to wszystko.”

Ewa pomyślała, dlaczego nie startuje do tej małej tłustej, a ją zmusza do odwzajemniania uczuć do niego, skoro też jej się przecież Krystian nie podobał. Brak partnera to jeszcze nie powód, by brać każdego, który się napatoczy, pomyślała ze smutkiem.
Krystian żalił się na ojca, który tak jak on codziennie z nim jechał w to samo miejsce i zmuszał go, by był codziennie w białej non-ironowej koszuli i prasowanych spodniach, a Krystian bojkotował ojca, na złość nie czesał się i nie golił. W rezultacie konfliktów z ojcem, który awanturował się, że w pracy przynosi mu wstyd, zachorował i dostał 5 dni zwolnienia nawet z tak niezobowiązującej pracy, a one musiały codziennie wykańczać się tym ośmiogodzinnym gradowaniem!
Krystian wspomniał, że wybiera się na koncertujący w Parku Kultury zespół NO TO CO. Ewa odpisała, że podoba jej się Piotr Janczerski i zaraz przyszły listy z wykonanymi specjalnie dla niej fotografiami Krystiana i jego autentycznym autografem po drugiej stronie.

„Na razie przysyłam ci trzy zdjęcia własnej roboty na tym z numerem 26 brak tego z bródką i Janczerskiego ale oni nie we wszystkich numerach grają. Nr 5 Grunwald i Janczerski śpiewają “Te opolskie Dziouchy”. Perkusista przypomina trochę Ringa.”
Kolejne listy, które przychodziły, opowiadały tylko o zespole „No to co”.
„Pierwszy raz widziałem ich we wtorek był to drugi dzień występów. Grywali sobie zwykle od 16-19 wstęp 10 zł. Cała ta impreza obliczona raczej na coś w formie potańcówki fajfo odbywała się w góry na tarasie (ten budynek koło basenu z falą) Początkowo jak gdyby się rozczarowałem, wyglądali zupełnie inaczej jak w Opolu no i zdjęcia na płytach, przeszedł mnie lekki dreszczyk że to przecież żywi NO TO CO. A oni tak normalnie spacerowali sobie po całym kąpielisku mieszali się w cały tłum, że można było ich nawet dotknąć. Zwykle kiedy przychodziłem Janczerski z jedną panną siedzieli przy stoliku popijali kawkę, kilku w restauracji jadło obiad a jeszcze któryś bliski omdlenia rozdawał nieliczną ilość autografów. Sądzę że powinni byli zaopatrzyć się w stemple z autografem szło by to na pewno szybciej. Jak wyglądali przede wszystkim dłuższe włosy ale na pewno nie peruki ubrani wesoło każdy inaczej (nieszczęśliwie w dniu kiedy robiliśmy zdjęcia był cholerny upał, poubierali się lekko i przez to nie tak efektownie! Ubrani byli zwykle w do przesady obcisłe spodnie a la „woda w piwnicy” do tego czerwone, fioletowe żółte skarpety na nogach sandały oczywiście nie wszyscy kurtki czy marynarki, sztruksowe, skórzane, Grunwald koloru fioletowego, mimo wszystko nie robiło to wrażenia pstrokacizny wręcz przeciwnie, bardzo charakterystycznie z gustem. Co do samej gry, panuje między nimi w tym czasie tak dalece swobodna atmosfera, rozmawiają ze sobą śmieją się, nic nie przejmując się tym co grają, a mimo to wszystko trzyma się kupy, tak dalece że piosenki śpiewane tam niewiele odbiegają od nagrań radiowych, płytowych (co u innych zespołów nie zawsze wychodzi). Najbardziej ciekawą rzeczą jest różnorodność instrumentów oprócz nieraz 6 gitar zmieniają ciągle instrumenty: organki ustne, banjo, flet no i najciekawsze skrzypce oczywiście “elektryczne” z przystawką aby było głośniej. Kapitalne brzmienie tego instrumentu nie mówiąc już o ich własnych utworach ale na przykład znanych szlagierach Betalesów Rolingstonsów (które też grali nieraz z własnymi słowami ciekawe) Wyobrażasz sobie “Satisfaction” tak znany utwór grany na skrzypcach. Skrzypce dodawały często efektu w momentach gdzie potrzebna było przeraźliwe jęcząca gitara (jak Jimi Hendrix) mają oni wiele swoich skifflowych utworów, które słyszałem tam dopiero pierwszy raz.
Wczoraj byłem tam ostatni raz (już sobie pojechali) namówiony przez siostrę zabrałem parę fotografii zdobyłem tylko trzy autografy Janczerskiego, tego z bródką i perkusisty. Tak im się podobały moje zdjęcia perkusista prosił abym mu podarował to zdjęcie to samo które ci posłałem autograf dał mi na innym swoim (wcale nie ładne) dla wewnętrznej satysfakcji dałem i ja jemu swój autograf na tym zdjęciu, śmieszne co? Z Janczerskim rozmawiałem nawet chwilę umówiłem się z nim że gdy wywołam nowe zdjęcia to mu poślę. Szkoda że te zdjęcia które miałem ty były tylko próbki, zapewnie zauważyłaś że trochę szare bo papier nieodpowiedni gdy zrobię je z pełną pieczołowitością będą na pewno fajniejsze). Kobieta ze zdjęcia, którą on za sekundę pocałuje to podejrzewam jego żona. Przyjechała razem z nim, zawsze z nimi a reszta zespołu odnosiła się do niej z pewnym szacunkiem.
Co do samego Janczerskiego to bardzo przyjemny facet mojego wzrostu, ciemny blondyn, zawsze taki spokojny pilnuje tych swoich notoco. Myślę że jest on o wiele starszy od swoich kolegów. Nie znam jego wieku ale wydaje mi się że tak koło 30. Gdy przypatrzeć się jego twarzy z bliska, wydaje się nie najmłodszy mimo długich swoich loków i młodzieżowego ubioru nie wiem może się mylę.
Jestem nieco dumny że mogłem zawrzeć z nim “znajomość”.
Dostałem też plakat ale nie ten co znasz z ich fotografią inny na czerwonym tle kolorowy napis “grupa skifflowa i Piotr Janczerski”, przeraźliwie kolorowy. Ale szkoda że mam tylko jeden na pewno by się Tobie podobał. Wiesz nieraz żałowałem że nie mogłaś tam też być, naprawdę szkoda.”

Krystian podpisywał listy „kochający Cię Krystian” i Ewa nie wiedziała co mu odpisywać, by nie czuł się zlekceważony za tak wielki wysiłek dla niej, a z drugiej strony nie chciała napędzać u niego nadziei.
Każde z jej strony podziękowanie listowne powodowało lawinę listów. W następnych Krystian wspomniał, że choruje w dalszym ciągu i lekarz zakazał mu palić, na co się oburzył i oczywiście nie zastosował. Pochwalił się też, że zarobkuje malując różne obrazy na sprzedaż dla całego personelu Opty.
Krystian w którymś z kolei liście wspomniał o korespondencji z Heńkiem, który słał do niego regularne prośby o przekazanie mu treści moich listów o praktyce we Wrocławiu. Heniek z Piotrkiem byli na praktyce w Kielcach, początkowo mieli ciężkie warunki, nie załatwili im mieszkania i w ogóle mieli ohydnie, prosił Krystiana, by napisał do Danki w jego imieniu, ale Danka żadnego listu nie dostała.
Ewa zaniepokojona tonem listów napisała długie tłumaczenie dlaczego nie jest w stanie się w Krystianie zakochać i szczerze, by nie sprawiać mu przykrości poleciła, by to co napisała natychmiast spalił. Kolejny list wrócił do niej ochłodzony.

„Jak prosiłaś spaliłem Twój list. Popioły zakopałem w ogrodzie, posypałem niegaszonym wapnem, polałem kwasem solnym, zasypałem ziemią i kamieniami. Listy relikwie były dobre w czasach naszych babek. Wiesz zmieniłem się trochę. Nie jestem już takim fanatykiem (jak sama mnie nazwałaś) i przykro mi trochę że nie zmieniłaś o mnie jeszcze zdania.
Życzę również samych przyjemności, dużo słońca etc. Krystian”

I to już był ostatni list Krystiana, z listów, które się Ewie nawet podobały, ale nie dało się zmusić Krystiana, by był jedynie jej przyjacielem, czego w swojej kosmicznej samotności tylko pragnęła.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *