Zaraz po świętach Bożego Narodzenia Rudek pojechał autobusem do swojej macierzystej pracy, do „Elektrowni Łagisza w Budowie”, która po latach jego nieobecności dawno była zbudowana.
Łuna czarnego dymu nad Zagłębiem sygnalizowała, że zbliża się do obrzeży Będzina, gdzie oprócz nielicznych, rozpadających się chat krytych papą, stojących wzdłuż szosy, nie było nic. Powoli na horyzoncie widział z okna jak wyłaniają się czubki czterech chłodni, takie same jak te, które Rudek narysował ołówkiem i podkolorował kredkami Ewy na laurce dla Bolesława Gliksmana – dyrektora Łagiszy, na jego imieniny. Nie wpłynęło to na dobre w stosunkach z Dyrektorem, przez dwa lata kłócił się z nim i nawet był skłonny opuścić Łagiszę załatwiając sobie przeniesienie do Kopalni i Zakładów Przetwórczych Siarki „Tarnobrzeg”.
Ale jak doniesiono mu w listach na Kubę, Gliksmana też przeniesiono zaraz po wyjeździe Rudka na Kubę na posadę dyrektora w Zakładach Elektronicznej Techniki Obliczeniowej w Katowicach, gdzie skutecznie budował pierwsze w Polsce komputery i nie wiedział czy to był awans, czy przeciwnie.
Teraz kiedy wszedł do gabinetu nieznanego mu dyrektora, pożałował swoich konfliktów z lwowiakiem Gliksmanem. Były burzliwe, ale ludzkie. Za biurkiem siedział zimy urzędnik, który poinformował go, że przecież nie mogli czekać pięć lat na jego powrót i nie zwolni pracownika pełniącego jego funkcję. Ponieważ nie wolno było Rudka zwolnić, zaproponował mu tak podrzędne stanowisko, że Rudek znowu wpadł w niekontrolowany szał, po którym jedynym wyjściem było złożenie rezygnacji z pracy.
Rudek mając już pięćdziesiąt dwa lata nie miał siły na odległe od domu nowe miejsca pracy, a mimo, że jego pokój w domu także mu zabrano, to jednak pragnął już tylko stabilizacji nawet w tak ciasnym mieszkaniu bez własnego kąta. Nie zorientował się, nie przewidział, że jego koledzy z Politechniki pobudowali wille, wymościli sobie już stanowiska w zakładach, pozapisywali się do Partii i awansowali, a na ich poprzednie stanowiska przychodzili ciągle nowi absolwenci. Minął już czas niedoboru specjalistów w resorcie, teraz był ich nadmiar.
Wprawdzie niewiele się zmieniło i system centralnego zarządzania działał nieprzerwanie, elektroenergetykę podzieloną na sześć okręgowych zarządów energetycznych przejęło teraz Ministerstwo Energetyki, a Rudek należał do okręgu Południowego z siedzibą w Katowicach, który miał kompetencje by go z tak dużym dorobkiem zawodowym skierować na należny mu etat, jednak nic takiego się nie wydarzało. Rudek wściekły wracał z kolejnych rozmów na najwyższym szczeblu gdzie kierowano go do podległych dyrektorów, a tam go zbywano. Wszystkie etaty były pozajmowane, a na te zwalniane czyhali już pracownicy, by je natychmiast zająć.
Koledzy przestali go pamiętać i jeśli z początku mu zazdrościli wyjazdu na Kubę, teraz z satysfakcją obserwowali, jak z dnia na dzień traci nadzieję na znalezienie pracy.
A cóż to był za wyczyn wyjazd na kontrakt do obcego kraju? Teraz stało się to nagminne, nie trzeba było, jak Rudek, zdawać egzaminu z języka, Polservice zarabiał na wysyłanych w świat niewolnikach zabierając im dwie trzecie ich zarobków. Powiększał cały czas ofertę i dolarowe wpływy bez zbytecznych kosztów: wyjeżdżający mieszkali w osobnych enklawach w specjalnie zbudowanych dla nich barakach najczęściej nie kontaktując się z tubylcami. Tak było w Afryce, Azji, Ameryce, krajach Bloku Wschodniego i ZSRR. Inżynierowie budowali tam drogi, mosty, autostrady, fabryki i elektrownie, żołnierze polscy szkolili, lekarze leczyli. Dolar miał tak dużą wartość w przeliczeniu na złotówki, że wszyscy chcieli wyjechać i wrócić z pieniędzmi. Wystarczyło tylko urzędnikowi dać odpowiednią łapówkę, by znaleźć się na liście wyjazdowej.
Ale Rudek był już stary i nie chciał nigdzie jechać. Dostawał ciągle nostalgiczne listy z Hawany i tęsknił, ale cieszył się też, że jest w swoim domu. Wielu Kubańczyków na przestrzeni lat wyemigrowało do Miami i teraz mogli swobodnie bez strachu do niego pisać, a on z entuzjazmem im odpisywał. Dostał też list od Josefiny, kreślarki z jego pracowni. Przy okazji składania mu życzeń Navidad napisała dwie strony pochwał, jak to po jego wyjeździe pozostawione przez niego rozwiązania techniczne cieszą się aprobatą i podziwem.
Krystyna nic nie wydała z konta dolarowego żyjąc tylko z pensji wypłacanej przez Łagiszę, a on też był oszczędny i nie musiał kupować jedzenia i pasty do zębów w sklepie P.K.O. Zresztą, po ostatniej piekielnej awanturze zablokował Krystynie dostęp do konta dolarowego, potajemnie, gdyż sam się tego posunięcia zawstydził. By nie mieć aż tak dużych wyrzutów sumienia, poszedł do sklepu P.K.O. na Morcinka i kupił żonie za bony dolarowe zachodnioniemiecką walizkową maszynę elektryczną do szycia, która haftowała, szyła okrętką i nie zajmowała tak dużo miejsca jak stojąca. W krótkich momentach pojednania dogadali się. Krystyna powiedziała, że chciałby mieć własne pieniądze i zarabiać na robieniu swetrów na maszynie dziewiarskiej. Ciuchy właśnie robione maszynowo, a nie szydełkiem czy na drutach stawały cię coraz modniejsze. W związku z nadchodzącą z zachodu modą hipisowską wszelkie folkowe motywy, cygańskie i rodzime zakopiańskie stawały się szczytem elegancji, a Krystyna mając zachodnią nowoczesną maszynę dziewiarską mogłaby to robić szybko i w momencie, kiedy Rudek jest bez pracy, zarabiać.
Kupili więc maszynę długą na dwa metry i umieścili na stole w dużym pokoju. Instrukcja była po niemiecku, Rudek z początku coś tłumaczył, ale szybko się zniechęcił. Krystyna z Andrzejem rozgryzali ją powoli wyrzucając do śmieci kilogramy porwanej włóczki. Na dodatek maszyna pracowała jedynie na włóczce najwyższej jakości, której nie można było nigdzie dostać. W sklepie P.K.O. była piekielnie droga, a wszelkich włóczek z poprutych swetrów pełnych węzełków nie tolerowała, zacinała się i trzeba było żmudnie wydłubywać kłaki z prowadnicy. W powietrzu fruwały strzępy kolorowej wełny, cały dywan był nimi upstrzony. Z tak potraktowanego pokoju Rudek uciekał wczesnym ranem nawet w złą pogodę i wracał wieczorem. Nie było to żadne rozwiązanie, dlatego też obudziły się w nim zaniedbane potrzeby konstruktorskie i postanowił zbudować dla Krystyny warsztat pracy. Załatwił za butelkę wódki w jakimś zakładzie dwie stalowe rury łączone na cybanty wysokości pokoju, które umieścił obok framugi drzwi balkonowych. Do nich dołączył pionową rurę, na której umieścił deskę, a na niej maszynę dziewiarską. Żeby otworzyć balkon, trzeba było całą maszynę przy pomocy odpowiednich dźwigarów wysunąć pod sufit, poza obręb okna balkonowego. Całe szczęście można było uchylać okno balkonowe i wpuszczać trochę powierza bez windowania maszyny pod sufit. Krystyna siadywała teraz przed oknem balkonowym przy maszynie i miała przynajmniej światło.
Rudkowi wycieńczonemu poszukiwaniem etatu w końcu przyszedł z pomocą jego największy przyjaciel z czasów studiów, ojciec chrzestny Andrzeja. Rudek nie miał pojęcia, jak tego dokonał. Adam miał wprawdzie już pozycję w „Energoprojekcie”, dawno zapisał się do Partii i był w nim mocno zakorzeniony, jednak wszystko zależało od dyrektora i kadrowego.
„Energoprojekt” był blisko domu, przy ulicy Zawadzkiego, wystarczyło tylko przejść most nad ulicą Dzierżyńskiego, minąć Supersam, dworzec autobusowy i już było się w pracy. Rudek dostał kierownicze stanowisko, zobligowano go tylko do zapisania się do Związku Zawodowego Energetyków. Od 1 marca codziennie wędrował ze skórzaną teczką, w której miał suwak i kanapki Krystyny, do nowej pracy.
Tymczasem inżynier Oyżnowski, jego kubański kolega powiadomił go telefonicznie, że załatwił już wszelkie formalności w związku z zakupem Fiata 125 P, co nie było łatwe nawet jak posiadało się bony dolarowe w wystarczającej ilości. Wyjazd do Warszawy był niezbędny by osobiście zamówić samochód w Fabryce Samochodów Osobowych przy ulicy Stalingradzkiej 13, a datę wyznaczała fabryka.
Rudek pojechał rano „Górnikiem” 22 marca 1968 i od razu jadąc na Nowolipki do Oyżanowskiego natknął się na krążących studentów od Uniwersytetu Warszawskiego do Politechniki Warszawskiej, gdzie zaczął się właśnie strajk. Wokół bramy Uniwersytetu na Krakowskim Przedmieściu kłębiły się tłumy młodzieży i mimo, że Rudek wiedział z Wolnej Europy co się dzieje, nie przypuszczał, że jest to wszystko aż tak dramatyczne. Na bramie wisiały transparenty z napisami, ale Rudek nie mógł z taksówki ich dostrzec i przeczytać, zasłaniały drzewa i ludzie. Po pałowaniu 8 marca kiedy, jak donosiła Wolna Europa, autobusy z osobnikami podającymi się za jakiś aktyw robotniczy, zaopatrzonymi w białe pałki gumowe, zajechały pod Uniwersytet, a bramy się dla nich nagle otwarły i wtargnęli na dziedziniec. Pałowano podobno studentów, wykładowców i przechodniów, a było co, bo tłum wielki zebrał się wtedy na Krakowskim Przedmieściu, gdzie dotarli też prowokatorzy SB rzucając w tłum kamieniami.
Teraz jechał taksówką do Oyżanowskiego i oglądał to wszystko z niemałą satysfakcją. Coś się wreszcie w Polsce ruszyło, pomyślał i popatrzył z nostalgią na białe czapki studentów, takie same, jakie pamiętał sprzed wojny.
W telewizji 3 lutego w „Pegazie” Grzegorz Lasota i Witold Filler potępili warszawską inscenizację „Dziadów” dowodząc, że inscenizacja Dejmka „uległa istotnemu wypaczeniu i zasadniczemu zwichnięciu”. Rudek bardzo był przywiązany do Mickiewicza, skończył gimnazjum wadowickie o profilu humanistycznym i nie miał pojęcia, jak „Dziady” można było wypaczyć, szczególnie, że Wolna Europa mówiła tylko o prowokacjach jakiś grup rządzących, o czym też nie miał pojęcia. Wszyscy, łącznie z intelektualistą Cyrankiewiczem, który miał w związku z tym zawsze taryfę ulgową w społeczeństwie mimo swoich haniebnych politycznych posunięć, grzecznie siedzieli w trakcje ostatniego przemówienia Gomułki, stanowiąc jednolite martwe ciało rządzących urzędników. Widział ich w telewizyjnej transmisji 19 marca z Sali Kongresowej, gdzie przez dwie godziny ględził Gomułka śmiesznie się wykrzywiając przy pochylaniu się nad czytaną kartką. Głosy i okrzyki aprobaty z sali, Gomułka dobrotliwie uciszał pewien ich przychylności, gestem mówiącym, że nie ma się co trudzić, wszystko to wiemy i jesteśmy pewni słuszności naszych poczynań. Cały rząd siedzący przy stole gdzie stała mównica z mikrofonem dla Gomułki milczał i siedział nieporuszony. Jaki tam mógł być sprzeciw? Jaki rozłam? – zastanawiał się Rudek.
Potem, kiedy dojeżdżali z Oyżnowskim pod ośnieżoną, bramę FSO na Żeraniu, Rudek bał się ją przekroczyć. To tutaj 11 marca, jak pokazywał Dziennik Telewizyjny odbył się wiec poparcia dla Gomułki i jego rządu. Wzięło w nim udział 6 tysięcy ludzi. Film kręcony na potrzeby telewizji pokazywał złachmanionych robotników i robotnice ubranych ciepło w waciaki, chusty i berety z antenką trzymający niezrozumiałe transparenty „Literaci do pióra, studenci do nauki”, „Oczyścić partię z syjonistów”, „Żydzi do Syjamu”. Rudek wiele już przeżył, ale oglądając coś podobnego nie wierzył własnym oczom. Toteż dojechawszy aż tutaj, gdzie tydzień temu działy się rzeczy nieprawdopodobne dla zdrowego rozsądku, przestraszył się. Pamiętał tę bramę z innych okoliczności, rozsławioną na całą Polskę przemówieniem I sekretarza Komitetu Zakładowego PZPR w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu Lechosława Goździka z ciężarówki w październiku 1956 roku popierającym gorąco Gomułkę. I tak Historia zatoczyła koło.
Fiaty schodzące z taśmy ogromnych hal fabryki były natychmiast rozchwytywane, po dokonaniu koniecznych formalności kazano mu czekać na list powiadamiający go o ostatecznym odbiorze samochodu, co miało odbyć się już niebawem.
Wieczorem po powrocie w Katowicach słuchał przez całą noc przedzierając się przez zagłuszarki Wolnej Europy, co wydarzyło się na Uniwersytecie Warszawskim i na Politechnice Warszawskiej w czasie jego bytności w Warszawie. Rektor Politechniki tego dnia po południu wyrzucił ze studiów 1202 osoby. Planowany 24 godzinny strajk studentów Politechniki trwał, został jednak spacyfikowany i o 4 nad ranem, cztery godziny wcześniej niż planowano, wyszli studenci do pobliskiego akademika „Riviera” asekurowani przez wykładowców, by nie pobiło ich ZOMO. Ale strajk na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęty 21 marca rano jeszcze trwał.
Była sobota i Rudek mimo zmęczenia podróżą do Warszawy i całonocnym czuwaniem przy radiu poszedł do pracy. Jego syn przecież też uczestniczył tydzień temu w katowickich protestach, ale wszystko powoli zaczynało słabnąć.
Rudek jeszcze raz pojechał do Warszawy 23 kwietnia 1968, gdyż w wypadku nie stawienia się po samochód zakład wyznaczał nowy termin, o którym powiadamiał listownie klienta. Na godzinę 12:30 zgłosił się do Działu Sprzedaży na Stalingradzką 50 z ważnymi numerami próbnymi dla przeprowadzenia samochodu z F.S.O. do miejsca zamieszkania. Produkowany był „Polski – Fiat 125P” tylko w kolorach popielatym i popielato-niebieskim. Kolor czarny już się wyczerpał. W paliwo zakład zaopatrzył go w ilości potrzebnej do dojechania do najbliższej stacji C.P.N.